niedziela, 31 grudnia 2023

Czas na rewanż.

 

    Feniks mi się spopielił. Ktoś musiał go fest wkurzyć. Ja, nie miałem dotąd okazji oglądać go w takim stanie. Szlag ptaka trafił na miejscu. Pobulgotał, pogrzetochotał, spienił się jak piwko podsypane solą i zagorzał. Elegancko, wybuchowo i jakoś tak… majestatycznie. Widać, że potrafił płonąć. Miał wprawę wielowiekową. Żeby choć paszczę otworzył, dlaczego, to może jakoś bym go odwiódł od tego głupiego pomysłu. A tu nic. Jak obrażona baba – odwłokiem się do mnie nawinął, i chwilę później dwa oddziały straży pożarnej na bojowo przyjechały i lunęły nań, jakby był fabryką plastikowych talerzyków. Ugasili głupola, ale zdecydowanie za późno.


    Spisywali z mozołem protokół dla centrali każdą linijkę raportu podpierając językiem, więc musiałem przeczekać. Potem jeszcze wianuszek łasych na spadek po ptaku łykał ślinę i rozglądał się ukradkiem, co by tu zwinąć z pogorzeliska. Ale – ani piórko nie ocalało, żaden, najdrobniejszy pazurek. Fachowo przeprowadził eutanazję, pilnując szczegółów kremacji. Zawiedzeni odchodzili, aż w końcu nad pogorzeliskiem nie pozostał nikt prócz mnie. Szufelką zebrałem, co zostało na kupce, mając tępą świadomość, że reszta rynsztokiem poleciała w kanalizację burzową. Mimo to pieczołowicie sprzątnąłem drobiowe resztki na szufelkę i do pudełka po butach, które litościwie ktoś porzucił pod płotem. Zabrałem bydlę do domu, żeby ochłonąć po eksplozji gadziny i spokojnie zastanowić się nad możliwościami.


    Parę lat ze mną mieszkał, jeśli mogę sobie pozwolić na eufemizm. Mieszkał, kiedy chciał i odlatywał kiedy chciał. Wracał chyba tylko się nażreć i wypalić mi efektowną dziurę, to w nowym dywanie, to w starym fotelu. Żeby choć jajka na twardo gotował – to nie. Do pracy był nieskory. Gardził. Unikał z talentem. Wystarczyło, że pysk otworzyłem, że przydałoby się jego wsparcie, a już znikał i nie pojawiał się przez tydzień. A teraz wylądował tam, gdzie lubił najbardziej – na starej komodzie z dziurami od ognia ułożonymi chyba w trzech kondygnacjach. Dziw, że komoda nie składała się z samych dziur, ale widać stuletnia dębina jest odporna nawet na Feniksy. Dziś, ptak w pudełku był niegroźny i nudny. Małomówny. Powolny jak ruch górotworu.


    Zmierzchało i wiatr zaczynał zwiedzać zakamarki, więc zamknąłem okna. Głupio byłoby, gdyby rozwalił się po całym dywanie, czy w charakterze kurzu zaległ na wszystkich powierzchniach płaskich. Przymknąłem mu wieko jego zaimprowizowanej trumny i głowiłem się, czy mogę mu jakoś pomóc. Fragmentaryczny drób, nawet, kiedy się odrodzi, będzie kaleką. Zabraknie materiału na skompletowanie gadziny. Dosypać mu z popielniczki? Wywalić na hałdę węgla i podpalić, żeby sam sobie wytasował co mu trzeba? Szlag by trafił gorliwość strażacką. Poczekaliby ze dwa kwadranse i nie byłoby kłopotu.


    Noc już dojrzała, a ja w rozsypce z pomysłami na mojego sproszkowanego Feniksa. Czekać? Na co? Odrodzi mi się bez głowy, albo bez skrzydła i co wtedy? Ja wiem, kochać jest niełatwo. A takiego zdekompletowanego jeszcze trudniej. Jednak w końcu… mój był. Nie spłuczę go w toalecie. Trudno. Niech pomieszka w pudełku, a ja się zdrzemnę. Na zmęczeniu nic mądrego nie wymyślę.


    Oczy kleiły mi się doskonale po emocjach minionego dnia, kiedy mrok pokoju zaburzyły jakieś detale. Coś czaiło się w powietrzu. Szczęśliwie – na zewnątrz, a wcześniej pozamykałem szczelnie chałupę. Jakieś iskry w kolorze coś między i żółcią. Jakby dołem kto ogień zapalił i wiatr poniósł. Zacząłem węszyć, ale nie czułem zapachu płonącego drewna. Zerknąłem na komodę, a pudełko jarzyło się od wewnątrz.


    - W końcu spali mi cholernik mebel po dziadkach! - pomyślałem i nie bacząc na ręce przeniosłem trumienkę na kafle w kuchni.


    Nie bolało, ale to chyba z wrażenia. W pudełku trwał cud narodzin i pisklę gramoliło się ze środka, by walnąć na zbity pysk na podłogę.


    - Arghhh! - zaklął Feniks, nie zastanawiając się, że zaczynanie życia od bluźnierstwa nie wydaje się szczytem kultury.


    - Co arghhh! - zapytałem, wściekły sam nie wiem na co, czy kogo. Ale liczyć, że biernik mi coś odpowie, było już spoza zakresu standardowej SF, więc został mi tylko ptaszor-dziecię nieboże.


    - Gulgurururu – noworodek inteligencją wręcz tryskał.


    Machnąłem ręką, bo wdawanie się w dialogi, gdy rozmówcy prezentują dwa krańce ewolucji było bezcelowe. Wolałem obserwować, co zrobi, gdy słowa (tak to umownie nazwijmy) okażą się bezpłodne. Rozpaczliwie machał wszystkim, co odstawało mu od korpusu zabiedzonego trudem samodzielnego życia. Dać mu żreć? Pić? Otworzyłem lodówkę i zachęcająco machnałem ręką. Sierota nie skorzystał. Najwyraźniej upośledzony rozwojowo, choć kolorek miał jak za czasów świetności. Spociłem się, jak po afrykańskim maratonie, bo Feniks grzał bez litości. Lodówkę mi bydlę rozmrażało właśnie, więc trzasnąłem drzwiami nieco zbyt energicznie. Odskoczył ze dwa kroki, ale ogrzewania nie skręcił. Coś musiałem przedsięwziąć. Postanowiłem otworzyć okna i nocną bryzę wpuścić do wnętrza. Przezornie odsunąłem firany (jaki kretyn trzyma w domu Feniksa i stylonowe firany? Trzeba było kupić żaluzje przeciwpancerne!) i otworzyłem na oścież.


    - Wreszcie! - wysapał Feniks, gdy z zewnątrz, jak rój wściekłych szerszeni wpadło na niego całe stadko iskier, dotychczas kręcących się za oknem – Już myślałem, że nigdy mi nie otworzysz. A tam fruwał mój język, parę kluczowych mięśni i stabilizator temperatury. Mielibyśmy tu niezłe piekiełko za godzinę. Ból narodzin nie jest czymś, co chciałoby się przeżywać co dnia. A ty? Jak reinkarnujesz? Nie widziałem dotychczas. Mnie na ciebie szlag już trafił z pięć razy, choć wybuchłem zaledwie raz, a ty co? Pochwal się! No już, nie wstydź się.

Cichcem.

 

    Na dworze cicho, jakby spadł śnieg, ale przecież bliżej magnoliom do kwitnięcia, niż okrywania się białym nalotem. Na przystanku bardzo dojrzała mandarynka pod grubą skórką kaptura ukrywała pszeniczne dredy. Może to i dobrze, bo dredy zazwyczaj wyglądają niczym sznur konopny zawieszony w stodole przez pradziadka i zapomniany przez wszystkich na sto lat. Pani miała zmarszczki wyszpachlowane z pietyzmem. Nawet wiatr nie był w stanie dobrać się do nagich faktów, lub jak kto woli, do sedna. Nosić sedno na twarzy? To tak można?


    Autobusem podróżowała pani pamiętająca czas powozów konnych, a uszy miała tak mięsiste, że starczyłoby ich na przyzwoity rosół. Srebrne kolczyki wrosły w nie chyba już nierozerwalnie, co zdyskwalifikowało je jako wkładka do zupy.

piątek, 29 grudnia 2023

Ekstrakt ekonomiczno-żeglarski.

    

    Bez ostrzeżenia kurs złotego zmienił się, szokując ekspertów branży ekonomicznej.



    Miast swobodnie płynąć na zachód, zgodnie z trendem wytyczonym przez światowych nawigatorów, depresyjnie zanurkował poszukując dna.



    Nikt nie wie, jak szybko (i głęboko) pogrąży się w czarnej d… ziurze.

Zoologicznie.

 

    Młoda szynszyla, pod grubym, miękkim futrem ukrywała ciało szczupłe i pozbawione barwnika. Tak przynajmniej sądzić można było na podstawie iście łabędziej szyi. I na nic zdały się święta i suto zastawiony stół. Jechała w asyście, nie samopas i wespół toczyli walizki najwyraźniej wracając do tam. Na chodnikach zdecydowana, wręcz przytłaczająca przewaga samic. Ruchliwych, niecierpliwych i ciekawych świata. Czyżby samce zgodnie i zbiorowo zalegały po barłogach, gawrach, względnie terrariach.


    - Jak nazywa się akwarium dla młodych szynszyli? - absurdalnie niepokoi mnie moja ignorancja, choć przecież nigdy nie byłem hodowcą zwierząt futerkowych.


    Młode małżeństwo, obarczone narybkiem niesionym na grzbiecie męskim wyglądało na rodzinę niedźwiadków, a już najbardziej, zadowolone z krótkiego życia maleństwo. Sroki podglądają nielicznych lokatorów, dopiero co nawróconych z wigilijnych wypraw łupieżczych i rechoczą nie wiedzieć czemu. Natrząsają się, czy złorzeczą? Kosy skryły się w gęstych futrach świerkowych, sikorom zostawiając na wyłączność żmijowisko winobluszczu.

środa, 27 grudnia 2023

Na miejscu.

 

    Pod na wpół martwym żywo(?)płotem znajduję zaróżowioną bezwstydnie prezerwatywę. Kubki po kawie, pudełka po papierosach, miliard drobiazgów niezbędnych „po”, żeby ochłonąć z emocji. Psy mijają to wszystko obojętnie, co najwyżej z lekceważeniem unosząc nogę. Słońce pcha się do oczu i zabiera widzenia. Lepiej nie krzyczeć, bo wiatr, zimny, jakby słońca w życiu nie widział wedrze się do ust. Sklepy pełne ludzi wypuszczonych po kilku dniach świętowania i stęsknionych zakupów dających ułudę szczęśliwości. Osiedle wygląda niewiele lepiej od żywopłotu i trzeba wytężyć wzrok, żeby znaleźć oświetlone okno. O ludziach – mowy nie ma wcale. Tylko wyprowadzacze psów. Jednak ktoś musi być, bo śmietniki wypełniają się niepostrzeżenie. Niewidzialni? Dostali pod choinkę czapkę niewidkę?

poniedziałek, 25 grudnia 2023

Prozaiczne moskaliki.

 

Śledziona czuła się permanentnie śledzona

Przez swego męża – Śledzika.

Pod wpływem wnikliwego śledztwa uległa

(Jak przystało na uległą żonę)

I wnet powiła narybku bez liku.

Zasadniczo – samych Moskalików.

Dalekosiężny plan.

    My, starcy musimy być chytrzy. Przebiegli jak sam szatan i cyniczni bez granic. Inaczej – już po nas. Młodzi pożrą nas żywcem. Nie mam żadnych złudzeń, jaki będzie wynik konfrontacji. Dlatego, gdy tylko odkryłem pierwszy siwy włos na głowie, a wejście na schody okazało się zajęciem z pogranicza sportów ekstremalnych – podjąłem kroki zapobiegawcze. Musiałem. Uwierzcie mi, że musiałem. Inaczej, w czasach wojen energetycznych nie przetrwałbym tygodnia. Wielcy wysyłają nas, maluczkich na wiecznie wrzące fronty, żebyśmy zdechli w okopach walcząc o ropę, złoża węgla, czy gazu. W kraju każde drzewo staje się łakomym kąskiem i otacza się je ochroną, żeby w ogóle rosło. Rosło na chwałę elit. Bo przecież w końcu i tak je zetną, aby drewno naturalnym płomieniem uświetniło rozpoczęcie sezonu grillowego, czy karnawałowy kulig dla wybrańców. Pozostali od dawna już gotują korzystając z siana, czy słomy. Jeśli mają to szczęście, żeby nazbierać jej wystarczająco dużo do przygotowania potraw. Pozostali żrą świństwa z plastikowych opakowań, drukowanego w 3D żarcia w odległych laboratoriach i zainfekowanych genami nieznanego pochodzenia, albo robale, których sam wygląd wywołuje torsje.


    Do rzeczy. Wiedziałem, że łatwo nie będzie, ale poświęciłem gasnące siły na zdobycie wiedzy. Nie takiej ze szpalt elektronicznych gazet, ale tej praktycznej. Jak polować, stawiać wnyki i łowić ryby, jak pozyskać i wykorzystać zioła, jak znaleźć dziko rosnące warzywa, czy owoce, jak przetrwać w skrajnie niekorzystnym klimacie, bądź0 warunkach, w jakich słabsze jednostki w pojedyncze dni tracą nadzieję i życie. Pieniądze, dopóki jeszcze miały jakąkolwiek wartość przeznaczałem na osiągnięcie praktycznych umiejętności przetrwania, na skompletowanie sprzętu i właściwe jego zabezpieczenie przed grabieżą, czy przypadkowym zniszczeniem. Zbudowałem trzy w pełni wyposażone kryjówki i ze cztery prowizoryczne magazyny. Każdy z daleka od ludzkiej ciekawości i zachłanności. Jedzenie wysokoenergetyczne, lekarstwa, ubrania, narzędzia… Mapę moich oaz trzymam głęboko w pamięci i nigdzie nie wytatuowałem ścieżek dostępu. Na żadnym skrawku papieru, skóry, czy zaszyfrowanym przekazie nie znajdziecie informacji wiodących do sezamów.


    Uczyłem się gotowania, bo organizm nienawykły do jedzenia surowizny protestował boleśnie. Na dłuższą metę żywienie w takim stylu musiało doprowadzić do tragedii. Muszę przyznać, że niespecjalnie byłem utalentowany, ale dżdżownice po usmażeniu stawały się namiastką kotleta i nie budziły odrazy takiej, jak połykanie żywych robali. Nie miałem wyjścia. Potrzebowałem zaufanego wspólnika z talentem kulinarnym, jeśli chciałem czerpać przyjemność z jedzenia. Bardzo ostrożnie przyglądałem się kobietom. Wybierałem te bardzo młode, bo stare, zepsute już doświadczeniem, egoistycznie gotowe wykorzystać mnie i porzucić, przejmując wszystko, co tylko zdołają. Młode, głupie i bezradne były lepszą alternatywą. Zanim zmądrzeją… Wierzyłem, że wybranka przywiąże się do mnie-starca wystarczająco, aby nie myśleć o wymianie „na nowszy model”.


    Szukałem wśród tych myślących i wyrachowanych, które nie ukrywały, że gotowe są na naprawdę duże poświęcenia w zamian za bezpieczne schronienie. Za dom. Nie. Żadna z nich nie była dziwką. Kobiety są pragmatyczne i wygląd samca ma dla nich znaczenie zaledwie marginalne. Liczyła się siła i zdolność przetrwania. Siły nie miałem, ale witalność i umiejętności… Żaden gówniarz nie miał przy mnie szans. Kozacy i Gieroje. Tępa siła, która potrafi wyłącznie kraść i zabijać. Lecz, kiedy nie ma celu, gdy zostaną sam na sam z naturą – zdychają jak każdy inny naiwniak w garniturze od pedalskiego projektanta, od tych wszystkich prezesów i celebrytów, którzy sądzą, że mięso kica po łąkach w plasterkach w stu dwudziestu siedmiu odmianach do wyboru i wystarczy wskazać kelnerowi palcem, na które dzisiaj mają ochotę.


    W końcu znalazłem swoją wybrankę. Obwąchiwaliśmy się nawzajem ładnych parę miesięcy, powolutku zdradzając skrywane priorytety. W końcu odsłoniliśmy się zupełnie i zawarliśmy pakt. Dożywotni i nie podlegający żadnym zmianom. Uwierzyliśmy w siebie bez cienia miłości. Mój cynizm, plus jej pragmatyzm łączył cechy idealnego związku. Musieliśmy tylko scementować związek, aby żadnemu z nas nie przyszło do głowy wycofać się, gdy już nawzajem zainwestujemy w siebie talent i czas. Z na wpół uschniętego korzenia utoczyłem być może ostatnią kroplę nasienia i uczyniłem wybrankę ciężarną. Teraz nie mogłem już szaleć w starokawalerskim stylu – miałem zostać ojcem. Odpowiedzialnym, zapewniającym schronienie, ciepło i bezpieczny rozwój potomstwa. A ona miała zapewnić nam dom, choćby był sklecony ze schnącego tataraku, czy mieszczący się w jaskini.


    Gdy zdradziła wreszcie, że będzie matką, ogarnęła mnie tkliwość, jaką zwalczałem w sobie. Dałem jej-nam w prezencie woka. Wielką, żelazną patelnię, na której można było błyskawicznie przygotować jedzenie, nie nadwyrężając zapasów paliwa. Każdy, kto chciał, ten wie, że wok został stworzony z biedy, z braku opału, a cała chińska kuchnia i krojenie wszystkiego na okrawki, spowodowana była wyłącznie koniecznością, a nie czymkolwiek innym. Wąski pasek mięsa piekł się momentalnie, podczas gdy wielki stek wymagał mnóstwa czasu i drewna. Moja wybranka… przytuliła woka do piersi, jakby to był noworodek. I chyba był, bo od tamtej pory nie ruszała się bez niego nigdzie. Moim zadaniem było zdobyć wszystko, czym trzeba objuczyć naczynie, żeby puściło aromat ciepłej, pysznej kolacji. Jej – przygotować posiłek, wykarmiając nas i nasze dziecko.


    Byliśmy gotowi. Uciekaliśmy już w trójkę od świata z betonu i asfaltu. Od elektroniki i zbędnych gadżetów. Od niewolnictwa i biedy serwowanej nam przez korporacje finansowe, farmaceutyczne, przez rządy pchające młodych ludzi w bezlitosne objęcia broni niszczącej ich ciała i dusze. Poszliśmy poza zasięg cywilizacyjnego obłędu. Daleko od młodych i silnych, których głód lada chwila zamieni w krwiożercze bestie. Których żołądek obierze z naskórka ogłady i uwolni wszystkożerne zwierzę. Wybrałem niebezpieczny kurs – w górę rzeki, ale w ten sposób… przynajmniej wodę mieliśmy zawsze w zasięgu pragnienia i nadzieje na świeżą rybę. Może zdołamy dotrzeć wystarczająco daleko od miasta, żeby ryzyko stopniało do stopnia akceptowalnego. Akceptowalnego na czas apokalipsy.


    Nasze dziecko… dorastać będzie na łonie natury. O ile przetrwamy. Patrzę na jego matkę dźwigającą na plecach woka, z dzieckiem na ręku. Damy radę. Musimy. Nauczę je polowania. Zbierania ziół. Leczenia. Będzie szamanką. Wiedźmą. I będzie gotowa przetrwać tych wszystkich chłystków o figurze profilowanej sterydami na siłowniach całego świata. Zuch! Już teraz widać w jej oczach zachwyt i ciekawość. Nie oglądamy się. Idziemy w przyszłość.


sobota, 23 grudnia 2023

Oprócz błękitnego nieba.

 

    Zapewne jestem skrzywiony genetycznie, bo na widok reklamy knajpy, czy sklepu oferującego „domowe” jedzenie chce mi się śmiać. Po co mam kupować coś, co mam w domu? Do restauracji chodzi się raczej zjeść coś, czego w domu nie ma. Podobnie reaguję na tabliczkę: uwaga zły pies – trzeba było kupić sobie dobrego – mawiał mój ojciec i bezwzględnie miał rację.


    Na bulwarach wygasłe latarnie nie mają na kim ćwiczyć kompozycji światłocienia. Rzeka okryta skórą lina połyskuje epoksydowanym żelazem, barierki puchną od pancernych łusek niezliczonych kłódek. Nieliczni spacerowicze skryci w głębokie milczenie ukrywają się po opłotkach, ignorując geometryczny labirynt wijący się pośród zeszłorocznych traw. Na granitowym murku ktoś nagryzmolił „spróbuj zaufać mimo wszystko”, ale to nie objawiło istoty istnienia labiryntu.


    Kiść niebieściuchnych balonów snuje się po nieużytkach, czekając na całe stado płaczących dziewczynek, których jakoś wcale nie widać. Za to kolejny oryginał dreptał w stronę rynku w grubej bluzie z kapturem, okrytej dla ochrony przed chłodem zimową kurtką. Dołem było już ekstrawagancko – błękitne bokserki – spodnie mu ukradli? Zdumiona była nawet pani rozmasowująca nadwagę dłonią, korzystając z faktu, że króciuteńki płaszczyk miała rozpięty, a pod nim jeszcze krótszą spódniczkę z rozcięciem sięgającym zapewne pępka, skromnie okrytego czernią rajstop.

piątek, 22 grudnia 2023

Kaledoskop pełen wrażeń

 

    Wilczur, stylizowany na choinkę świecił długim łańcuchem światełek nawet wtedy, kiedy szukając intymności kucał skromnie na skraju chodnika celem pokonania ostatniej granicy wewnętrznego procesu przetwarzania energii w odpady biologicznie czynne.


    Elegancka kobieta, na widok autobusowego tłoku zmarszczyła czoło tak doskonale, że przeciętny shar-pei umarłby na ów widok z zazdrości.


    Coraz częściej widuję panie, które zrezygnowały z torebki na rzecz plecaczka. Rozsądnie. Plecak sprawia, że mają piękną postawę ciała i ciężka torebka nie przechyla ich na jedną stronę, jakby miały wadę kręgosłupa.


    Młody facet o twarzy błyszczącej niczym podświetlona bombka gaworzył z panią starannie zmatowioną fizjonomicznie. Może debatowali, czy ich potomstwo popadnie w głęboką depresję, nie mogąc zdecydować się, którego z rodziców warto naśladować?


    Starszy gość, w kurtce do pół uda, żwawo szedł chodnikiem, mając na nogach podkolanówki z pończoch. Całym sobą sprawiał wrażenie, jakby widziane elementy garderoby stanowiły już komplet jego zimowego wystroju.


    Na witrynie zakładu usługowego, gdzie wewnątrz, na puchowych kołderkach wygrzewały się dwa piękne psy, wyczytałem frapującą ofertę: „masaż modivo”… Gdzie na Boga (i czy w ogóle) ja mam modivo? Można to masować przed dwudziestą drugą? Na parterze, kiedy obok idą dzieci do przychodni z kaszelkiem względnie bezobjawowym C19?

czwartek, 21 grudnia 2023

Jest dobrze. Choć nieco wilgotno i mało grudniowo.

 

    Przysiadła się do mnie piękna pani na oko dwa rozmiary większa ode mnie i zdjęta macierzyńskim zapewne instynktem niezwłocznie i nieświadomie otoczyła mnie ciepłem własnym, zapewniając bezpieczną, ale i krępującą norkę Deszcz cierpliwie przeliczał powierzchnię Miasta, znacząc drobnymi kropkami już przemierzone fragmenty.



    Piękne chłopię, zdobne w biżuteryjną galanterię i udrapowane miękkim szalem jechało ku przyszłości by sprawić (być może) komuś przyjemność własną obecnością. Kawką z termosu poprawiał cerę bladziutką na tle mrocznego, śpiącego Miasta.



    Kobieta o ciele wyokrąglonym dostatkiem odpoczywała na ławeczce po dźwiganiu ciężaru własnego dostojeństwa. Tuż obok odpoczywał gniady pies cieleśnie dostosowany do swojej właścicielki. Lekko podchmielony zapewne gość zapytał, czy ów zwierz jest prawdziwy, bo pies udawał zdechlaka, lecz gdy usłyszał obelgę łeb podniósł zniesmaczony i obrzucił delikwenta spojrzeniem pełnym politowania. Wiadomo, że żywy! Pluszowy ważyłby pół tony mniej i nie miałby czym się zmęczyć.



    Dziewczę w dżinsach pobladłych z wrażenia dryfowało starówką niosąc w bladobłękitnych objęciach pośladki tak ruchliwe, że całe otoczenie zdawało się być rozkojarzone i nie nadążało za nimi absolutnie. Tylko nosicielka (dżinsów i pośladków) pozostawała obojętna na trzepot licznych rzęs i oddech płytszy niżby mógł być i spokojnie wertowała nieprzebrane zasoby mobilnego internetu.



środa, 20 grudnia 2023

Dzień nie pozbawiony uroku.

 

    Młoda pani w kożuszku zdartym z owieczki miała czapeczkę zwiędniętą od niezbyt radosnych myśli. Poza tym? Wiosna w pełni. Na chodnikach wysyp świeżej, młodej czerni minispódniczek ozdabiających krajobraz zadowoleniem z własnej urody.


    W autobusie karampuk o włoskach ułożonych w blond fale i glanach. Korpusik zabiedzony jakąś wyszukaną dietą okrył frotowym szlafroczkiem w czerni z żółtymi pokemonami grasującymi w chaosie. Karampuk miał na wyposażeniu błękitną torbę z ikei zawierająca płaszcz obowiązkowo czarny i równie błękitnego pluszaka-rekina w rozmiarze niemal naturalnym.


    Niewidzialne ptaki ukryte w przedświcie obszczekiwały mnie rozkosznie i bez złośliwości. Jakiś facet, ostentacyjnie demonstrował własną, niebanalną męskość zarzucając zalotnie końskim ogonem w kolorze dobrze wyschniętego siana. Z braku spazmów zachwytu z mojej strony zatrzasnął się w samochodzie i odjechał w siną dal, do tych, którzy potrafią docenić jego urodę.



- Żur brzmi niezwykle dostojnie, choć odrobinę konserwatywnie. W sam raz nadaje się na imię dla pradziadka Żurawia. Jego mama – Żurawina na pewno z dumą opowiada synkowi o losach dziadziusia.

wtorek, 19 grudnia 2023

Romans. Scenariusz.

 

    Dwoje nieśmiałych ludzi pisze blog. Intymny, ukrywany przed znajomymi i rodziną. Każde z nich ma wielką potrzebę miłości, jednak wciąż brak im śmiałości, by nawiązać kontakt w rzeczywistym świecie. Dopiero w blogu zdobywają się na szaleńczą odwagę wyznań, oczekiwań, wątpliwości i kruchej nadziei, że gdzieś po świecie chodzi ktoś im pisany. Czytają nawzajem swoje blogi, komentują bardzo ostrożnie, jakby się bali poparzyć komentarzem tę drugą osobę. Wyobrażają ją sobie, często stojąc w oknie i zerkając przez nie.



    Po jakimś czasie w oknach naprzeciw własnych odkrywają, że też stoi ktoś i patrzy, jak oni. Piszą o tym w blogu i dopingują się nawzajem, żeby dać znak tamtej osobie, że są zainteresowani czymś więcej, niż tylko zerkaniem spoza firany. Oczywiście odwaga na papierze nie bardzo przekłada się na fakty. Ale piszą tęskniąc i niezauważalnie zakochują się w wizerunku z okna. Każde z nich niezależnie marzy o drugiej stronie i wreszcie jedno z nich zdobywa się na odwagę – pisze w notce, że dzisiaj właśnie ubierze się staranniej, odsunie firankę i choć pomacha do sąsiada. Drugie, nakręcone pomysłem chce także to zrobić. Obiecują sobie opisać wszystko, ale nie w blogu, który czyta nie wiadomo kto, ale prywatnie, pocztą elektroniczną. Przecież znają się już jak dwie łyżeczki leżące w jednej przegródce… Pierwszy kontakt złapany. Plan poznania sąsiada z okna dopięty niemal w szczegółach. Któreś pisze, że może zadzwonią do siebie i będą na żywo relacjonować to co się dzieje w oknie. To doskonały pomysł, bo będzie alibi dla sterczenia w oknie - zwykła rozmowa telefoniczna. Wymieniają numery, ustalają godziny. Dziewiętnasta. Punkt.



    Stają w oknach. On dzwoni, bo tak każe tradycja. Odsuwają firany, przedstawiają się sobie i patrząc za okno zaczynają mówić, co widzą. A widzą kogoś, kto przy odsuniętej firance rozmawia przez telefon patrząc im w oczy.

niedziela, 17 grudnia 2023

W domach z betonu...

 

    Jestem pewien, że dostrzegasz mnie, jak spoza firan patrzę na ciebie głodnym wzrokiem. Podglądam. Nie, żeby bezwstydnie, ale powstrzymać się nie potrafię. Jesteś piękna i doskonale o tym wiesz. Nie trzeba ci przypominać. Widzisz to każdego dnia. Faceci, których mijasz na ulicy pocierają między opuszkami marzenia o twoim ciele, oblizują wargi, a ich oddech staje się sztywny, chrapliwy i mruczą niczym rozpieszczone kocury, grzejąc się twoją obecnością.



    Jesteś tak piękna, że onieśmielasz. Nie widziałem, żeby ktokolwiek zdobył się na odwagę podejść i coś sensownego zagaić. Zupełnie, jakby twoja obecność paraliżowała mięśnie i czyniła z mężczyzn niemowy.



    Ja? Nigdy nie podejdę bliżej. Już sam fakt, że jeździmy tym samym autobusem przyprawia mnie o gorączkę. Pocą mi się dłonie, a w bieliźnie dzieją się rzeczy o jakich lepiej nie wspominać przed dwudziestą drugą. Serce tłucze się, usiłując wydostać z klatki żeber i pofrunąć ku tobie.



    Już jakiś czas temu… odkryłem, że mieszkasz w kamienicy naprzeciw. Wstajesz dużo wcześniej, niż trzeba, żeby bez pośpiechu nacieszyć się porankiem. Wypić kawę, uczesać włosy, przeglądając się w szybie kuchennej witryny… czasem przygotowujesz śniadanie, dla kogoś, lecz nigdy go nie widzę. Pewnie śpi smacznie i wstaje, kiedy jesteś już daleko od domu. Czyli jednak… Ktoś znalazł w sobie odwagę i pojawił się wystarczająco blisko, żeby uzyskać zaproszenie do twojej sypialni.



    Kiedy jednak nie przygotowujesz śniadań… tańczysz. Wirujesz czesząc włosy sięgające wzgórka Wenery. Rude, połyskujące dojrzałym ogniem. Zdają się płonąć, ilekroć prześlizną się między piersiami, kiedy spadną wygłodniałe na łuk kręgosłupa szukając jego końca…



    Nigdy nie zasłaniasz okien roletami. Dla mnie? Śmiałaś się tak szczerze, gdy mnie pierwszy raz zobaczyłaś, że musiałem wziąć tydzień urlopu, żeby ochłonąć. Bałem się, że spotkamy się w autobusie i ze wstydu zapadnę się w podłogę. Że kolana nie uniosą ciężaru mojego grzechu.



    A mimo to, nie zasłoniłaś kuchennego okna nawet najcieńszą firaną, pozwalając mi pragnąć i pożądać. Trwać w niespełnieniu pustych dłoni i podniecenia szturchającego moje firany, czy okno… Ból, jaki czuję potem jest ceną, którą płacę za brak spełnienia. Nie targuję się, nie oszczędzam. Dobre musi kosztować.



    Latem, aby podkreślić płomienną barwę włosów zakładasz kieckę w kolorze głębokiej zieleni. Nie kaleczysz ciała bielizną, pozwalając mu wypełniać suknię od wewnątrz tak, jak sobie tego życzy. A ja, wciąż poza firaną układam dłonie w kosze na twoje piersi, przetaczam się opuszkami po ramionach i sprawdzam, co czują koniuszki włosów pieszczące wypukłości pośladków. Boże! Ależ im zazdroszczę.



    Wiesz to wszystko i pozwalasz mi na każde z bezeceństw. A dziś, w autobusie, uśmiechnęłaś się do mnie leciutko, żebym nie śmiał uwierzyć, ale żebym przez tydzień łudził się, że jednak było to uśmiech dla mnie. Prezent urodzinowy. Skąd miałabyś wiedzieć, tego wciąż nie wymyśliłem, ale wierzę w kobiecą intuicję. Jak odkryłaś, że samotny wieczór będę oszukiwał kieliszkiem wina, wypatrując, czy wieczorem nie zjawisz się w kuchni choć na chwilę?



    Ale nie zjawiasz się nigdy. Dlaczego miałabyś dzisiaj? Nic to. I tak będę tkwił w oknie, bo lepsza nawet marna nadzieja, od czarnej dziury samotności. Ileż już razy widziałem mrugające światła z pokoju obok? Telewizor okłamywał cię niezliczonymi mrzonkami, ale kuchnię omijałaś skrupulatnie. Boisz się utyć? Twoje krągłości są pokusą trudną do opowiedzenia i kalorie na pewno nie potrafiłyby ci zaszkodzić. Nie w moich oczach.



    Dzień minął na westchnieniach i fantasmagoriach przesiąkniętych jednym motywem. Kieliszek wina nie dał rady ugasić pragnień. Twoje okna ciemne, bezduszne, nieobecne i zimne odstraszały. Miałem gęsią skórkę, ale stopy nie zamierzały odpuścić. Czekałem, aż wrócisz, zdejmiesz kurtkę i może…



    Nie wracałaś. Tkwiłem jak błazen namalowany w ramie balkonowego okna. Błazen cierpiący, niezabawny, żałosny. Cóż za malarz bezduszny mógł taki wizerunek popełnić? Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Jakiś giez zakłócił moją melancholię nieustępliwością brzęczyka. Trwało, zanim skojarzyłem, że to do moich drzwi dobija się ktoś. Inkasent, kurier, roznosiciel ulotek, albo Świadek Jehowy chcący nawrócić mnie na drogę ku Światłu Wiekuistemu.



    Zrezygnowany, otworzyłem, gotów na cios od rzeczywistości, ale tam, na zadeptanej przed laty wycieraczce… stałaś ty! Zmaterializowałem twój obraz trójwymiarowo bez jednego błędu. Nawet uśmiech miałaś taki, jak podczas tańca, kiedy moje oczy rozbiegały się po twoim ciele udając mrówki szukające bezpiecznej drogi do mrowiska.



    - Pomożesz mi zdjąć kurtkę? - widziadło miało głos cieplejszy od moich wyobrażeń – Na początek zdobądź się choć na tyle. Długo każesz na siebie czekać. Dlaczego dotąd nie przyszedłeś?



Pustogłowie.

 

    - Krewniacy, to dalsza rodzina wampira?


    Słońce poszukuje w moich oczach tego, czego nie potrafi znaleźć na opustoszałych chodnikach. Wiatr przegania liście w tę i we wtę, bez pomysłu, co z nimi zrobić ostatecznie. Samoloty, jak żaby z wytrzeszczonymi oczami wypatrują w ciemnościach pasów do lądowania, a w dzień powarkują tylko pustymi brzuchami. Kobiety, pochowane pośród kuchennych aromatów snują się zmęczone, czekające na dobre słowo. Psy instynktownie wyczuwają, że zbliża się czas obżarstwa i nieróbstwa, choć jeszcze dziś muszą towarzyszyć panu w kapciach w drodze do śmietnika. Może jutro będzie lepszy dzień?

sobota, 16 grudnia 2023

Pod wiatr.

 

    A kosy? Nie powinny raczej grasować w kosodrzewinie?



    Nastoletnia madonna czekała w letargu na przystanku. Może na tramwaj, może na niepokalane poczęcie. Nieopodal sklepu, ktoś na jednej z elektrycznych skrzynek przystanął na popas, niczym przy szwedzkim bufecie. Na stojąco konsumować musiał kanapkę z papierowej torebki, kawkę z tektury, na deser racząc się papieroskiem. Uczta w sam raz dobra do hodowania żylaków i wrzodów.



    Zziębnięta, sina Rzeka płynęła w stronę Uniwersytetu, żeby ogrzać się w ciepłym świetle latarni i reflektorów pieszczących architekturę, zanim popełni samobójstwo skacząc z progu przy elektrowni wodnej. Między mostami, w balustradzie wciąż ukrywa się wyryty kluczem od nie mojego mieszkania Znak Zapytania. Ciągle depczę po ścieżkach tożsamych, przeszłych, nieco przykurzonych. W miejscu, gdzie nigdy-nikogo spotykam kobietę zapodzianą, obcą, w wełnianej czapce, pod którą kłębią się nie moje rozterki.



    Brzęczy trafostacja, i gość z dmuchawą powarkującą na jesienne liście. Tramwaje zakłócają sny tych, którym zostały dane, psy beztrosko unoszą tylną łapę tam, gdzie uznają za stosowne. Nuda. Przewidywalność. Codzienność. Dobrze, że jest, bo przecież pewności, czy uzasadnienia – brak.



    Jakiś święty, obudowany srebrną aureolą karoserii sili się na dobroczynność nieoczekiwaną. Przechodzę, skoro nalega. Wciąż nie potrafię ująć ulotności świata w trzech-czterech naprawdę ważnych linijkach z wdziękiem m., której dawno już tu nie ma. Zostały mi po niej pajęczyny na przęsłach mostów i labirynty ścieżek własnymi stopami utkanymi w zaułkach i co węższych uliczkach.

piątek, 15 grudnia 2023

Wysoka gorączka.

 

    Wracałem właśnie do domu, dźwigając pod pachą dwa potwornie wyrośnięte pory, kilo cebuli, i spory pęczek włoszczyzny stłamszony gumką. Komplet, w sam raz na rosół.



    - No proszę! - sapnął smok, pojawiający się bez zapowiedzi i zaproszenia – pierwszy raz widzę, żeby mięso samo się przyprawiało. Ale chętnie poczekam na rozwój sytuacji, więc kontynuuj mój smaczny przyjacielu.



    Wzruszyłem ramionami na tę fantasmagorię i poszliśmy już razem.



    - Można? - z czeluści cuchnącej bramy pisnął jakiś tchórz kosmaty – z wami bezpieczniej. Raźniej w gromadzie.



    Kiedy smok wzrusza ramionami, widok jest niezapomniany, szczególnie dla tych elementów geografii, które znajdują się zbyt blisko smoczych ramion (jeśli widzisz ramiona, to znak, że jesteś zbyt blisko, jeśli nie, możesz bezpiecznie się dziwić).



    Kolejne bramy, ławki, skwery, światła na skrzyżowaniach, cokolwiek… Każdy wyróżnik rzeczywistości zawierający ciało posiadające ciekawość ciągu dalszego owocowało zwiększeniem naszej coraz weselszej i wielce różnorodnej gromadki.



    Wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby nie zwarty, spięty i raczej sztywny od regulaminów patrol policji, wysłany przez komendanta na ulice, celem ratowania dawno upadłego budżetu. Każden mandat oddalał piekło niewypłacalności, więc był na wagę złotej brzytwy w sam raz dla tonącego.



    Patrol, wertując tomiszcza przepisów obowiązujących na dzień „zdarzenia” (albo „incydentu”, jak kto woli) plus nowelizacje, aktualizacje, uzupełnienia, wyjaśnienia i interpretacje potrzebował czasu, żebyśmy wpadli w tryby prawa i zostali zmieleni w nieubłaganych żarnach.



    Nielegalne zgromadzenie, dzikie zwierzęta hodowane bez pozwolenia, szczepień i zabezpieczeń plus siedemset dwadzieścia cztery pomniejsze wykroczenia zasługiwało na karę łączną, jednak polubowne rozwiązanie (tzw. datek na podupadający budżet) mógł zastąpić surowiznę kary i osłodzić życie na komisariacie.



    - Dwie stówy od łba, po trzy punkty dla prowadzących, po cztery dla chwiejnych, po jednym dla reszty, żeby nie myśleli, że są niewinni i będziemy kwita. To jak? Wołamy kibitki, zatrudniamy Temidę, czy rozliczamy się płynnie w gotowiźnie? A! I proszę się rozejść!



    - Rozejść? - wyjąkałem – Ale jak się rozejść przed ślubem?

Bełkoty po rosie.

 

    Odwilż. Dziewczęta rozplotły warkocze z nóg i pozwalają im zaistnieć niezależnie. Czerń przedświtu, czerń mokrych asfaltów i czerń ubrań nuży monotonią. Szczęściem reklamowe neony stanowią miły kontrast dla oka. Dżokej energetyzował marsz rozbuchanymi wymachami rąk młócących powietrze bez litości, jednak był jedynie rodzynkiem mocy płynącym po morzu bezsilności. I jeszcze dziewczątko w przewidywalnej do znudzenia czerni – minispódniczka i nadkolanówki z grubej wełny, mimo wysiłków właścicielki nie sięgające rąbka spódniczki – skurczyła się w praniu, czy z młodszej siostry?

czwartek, 14 grudnia 2023

Ekstrakty cd.

 

Atrakcyjna oferta.

    Ząb trzonowy yeti sprzedam (prawdopodobnie górna szóstka, wypełniona centralnie amalgamatem). Datowanie C14 określiło wiek produktu na 2600 lat, a wypełnienie na drugą połowę XX wieku. Oczekuję fantastycznie poważnej oferty, adekwatnej do wyjątkowego towaru.


Zdecydowany.

    Żywe futro yeti pilnie kupię celem zimowego wejścia na K2. Jeśli nosiciel ma problem z podejściem, kupię sierść, pod warunkiem, że będzie zimowa. Letnią proszę mi nie zawracać gitary.


Promocja.

    Szanowny yeti. Nie ma nogi za dużej dla mojego talentu. Odezwij się proszę, a w nadzwyczajnie niskiej cenie wyfasuję buty na miarę XXI wieku – i na Twoją też!


Matrymonialne.

    Samotny, kulturalny Yeti w wieku produkcyjnym pozna Yetycję w celach jednoznacznie prokreacyjnych. Sprawa nie cierpiąca zwłoki, gdyż takowa gotowa zakończyć ciągłość tysiącletniego drzewa rodowego, a kto wie, czy nie stanowić będzie ostatniego wpisu w czerwonej księdze gatunków.


Iskrówka od szefa sztabu do dowódcy warty stojącej na 8848 mnpm.

    - Natychmiast nawiązać kontakt, skoszarować i wcielić do armii trzy lotne kompanie yeti.

    - wyćwiczyć w aktach sabotażu, dywersji, zwiadzie i partyzanckich zasadzkach.

    - nie zapominać o zmierzeniu stworów, gdyż kwatermistrz dostaje białej gorączki z niewiedzy o rozmiarach buta, hełmu, szortów i pasa.

Namolny podryw.

    Samotnie snułem się centralnym deptakiem miasta, wyświechtanym od banalnych uwag nieprzeliczonych turystów, gdy tuż przed nosem wyrosła mi znienacka nieciągłość czasoprzestrzenna. Uzbrojona po zęby otaczała nienawiścią nasz dryfujący w czasie trójwymiarowy układ kartezjański, pełen chwilowych paprochów fermentujących w jego historii. Wściekle głodna była franca, ja stałem w trwodze, bez pomysłu, czym ją unieszkodliwić.



    Szczęściem napatoczyła się smarkula i chlipiąc, pewnie sięgnęła po nieciągłość, zwijając ją w rulon.



    - Przepraszam, to moje – westchnęła – Wszystko przez tych drani. Postanowili rzucić mnie jednego dnia. W siedmiu! Bolało jak diabli i chciałam kłopot rozłożyć w czasie. Chyba się nie udało. A ty? Masz dziewczynę?


Offset.

    Dzięki głębokiej penetracji wrogich szeregów i ustawicznemu szkoleniu wojsk liniowych, nawet przeciętny żołnierz potrafił bezbłędnie rozpoznać terrorystę, zanim ten osiągnie wiek przedszkolny i szczątkową zdolność bojową.


    Przedszkole nawiedzone przez wiązkę granatów, względnie szwadron dronów-kamikadze natychmiast przestaje stanowić zagrożenie.


    Najzdolniejsze frontowe wygi rozpoznają wroga już w wieku prenatalnym. Długa seria z karabinu roznosi na strzępy terrorystę, oraz ukrywającą go niewiastę (za współudział w przyszłej, ohydnej zbrodni).


    Unikając niewygodnych pytań, należy wroga dorżnąć, choćby kozikiem do obierania pomarańczy.


    Szef amerykańskich sił zbrojnych, podczas zakulisowych negocjacji oferuje współpracę: nowoczesne technologie wojenne, w zamian za masowe szkolenia armii w wykrywaniu wrogich plemion i organizacji.


środa, 13 grudnia 2023

Zjawy.

 

    Jeden z nielicznych budynków wyspiarskich wymieniał poranne uprzejmości z kominem elektrociepłowni za pomocą sygnałów dymnych. Dwóch młodych mężczyzn, korzystając z intymnego oświetlenia rywalizowało o wdzięki zziębniętej (broń Boże oziębłej) koleżanki, oferując słowny żar niegasnącej elokwencji na wyłączność. Całą szerokością mostowego chodnika Kozacy wracali z nocnej wyprawy pełnej sukcesów i wojennych łupów, lecz w nienasyceniu knuli już dywersję na kolejną noc pełną wrażeń.


    Wiatr usiłował zatrzymać Rzekę w Mieście, lecz ta, wiedziona instynktem, nieustępliwie parła ku morzu. W hotelowej restauracji śniadanie konsumowało wojsko w polowych mundurach jednego kroju, lecz na ramionach mieli plakietki czeskie, amerykańskie i sam nie wiem jakie jeszcze. Wciąż mam nadzieję, że mi się to przywidziało, a wszystkiemu winny wiatr i mroczne mgły znad Rzeki.

wtorek, 12 grudnia 2023

Stopa życiowa.

 

    Na trawnikach dogorywały ostatnie, najwytrwalsze z bałwanów, poddane dekapitacji. Do autobusu wsiadł stwór postury brunatnego niedźwiedzia, objuczony plecakiem, błękitna torbą z Ikei i jakimiś siatami, też wypchanymi bezwstydnie. Rozsiadł się i zaczął odwijać z siebie warstwy zewnętrzne. Czapę na kożuszku, półtora kilometra wełnianego szala… Gdzieś tam, spod tego wszystkiego wynurzyły się okulary i słomiany warkocz. No nie! Bestia pożarła wątłą białogłowę! Wypatroszyć?


    Piękna pani w minispódniczce, siedząca w przedniej części autobusu stworzyła z własnych nóg szlaban w przejściu. Zapewne chciała tylko pochwalić się szlabanami, albo rajstopami naciągniętymi na nie. Ale jak tu podziwiać szlabany w rajstopach, kiedy na zewnątrz halny zwiastuje wiosnę?


    Na skrzynce energetycznej rośnie konsumpcyjny bukiet, osiągając monstrualne rozmiary, a nawet przelewając się na chodnik, jak rozbuchany siłą witalną bluszcz. Bukietowi rozmiaru mógłby pozazdrościć nawet weselny tworzony bez ograniczeń finansowych. A to tylko flaszeczki i papierki… Ów widok przypomina mi nieodmiennie teorię, jaką wysnułem sobie kiedyś i wciąż mi się sprawdza – najtrudniej rzucić pierwszy papierek, reszta dołącza bez wstydu.


    Młody facet, o twarzy przypominającej wyeksploatowaną szczotkę ryżową minął mnie gestykulując, potakując i sejsmicznie był nadaktywny. Jak świeżo uwolniony wulkan. Prowadził dialog z kimś niewidzialnym. W uduchowionej części Miasta. Dobrze, że nie wpadłem na niewidzialnego. Na Rzece grasuje kormoran. Kiedy zebrał się do nurkowania, jego stopy… znaczy płetwy… wydały mi się nieproporcjonalnie duże do średniej wielkości ptaszyska. Zupełnie, jak ów Sokrates z wysp, któremu tubylcy nadali ksywę Hobbit.

niedziela, 10 grudnia 2023

Amelia.


    Uparła się, żebym ją namalował, choć opinie o mnie… no cóż. Nie były najlepsze. Piękna i niewinna stała przede mną i leciutko się jąkając obiecywała, że spełni co tylko zechcę, żebym ją namalował. Ech… Lolitka… Zbyt niewinna, by podejrzewać czego gotów byłbym wymagać od niej, by natchnienia nie trafił szlag. Zbyt młoda, aby bez protestu przyjąć do świadomości, że nie jestem dobrym człowiekiem.



    Nie byłem. Byłem wredny, często głodny i rzadko trzeźwy. Ale fakt – pędzel trzymał się ręki nawet wtedy, kiedy nogi musiały pilnować uciekającej wściekle podłogi. Dziwne, że niestabilny grunt zupełnie nie przeszkadzał temu, co działo się na płótnie…



    - Kiedy ostatni raz namalowałem coś na płótnie? - śródczaszkowa myśl trzymając się od środka oczodołów usiłowała wymusić na spalonym mózgu odpowiedź – Kiedy było mnie stać na płótno? Ostatnimi czasy malowałem wyłącznie na gazetach, klejonych na tekturę z pudeł podkradanych na zapleczu dyskontów. Smaku porządnych farb też nie pamiętałem. Szkoda.



    Dziewczę albo miało niedowład nóg, albo szok ją trwale umocował między skrzypiącymi deskami mojej nory, bo wciąż stała, gdy myśl sortowała zasoby rozumu szukając odpowiedzi.



    - Trzy lata będzie – sapnąłem w końcu – Karczemna dziewoja świeżo po ślubie z karczmarzem zażyczyła sobie monidła i przyniosła spory kawał płótna. Gruba była okropnie, a jej mąż jeszcze bardziej, jednak zmieścili się i jeszcze skrawek został na coś mniej okazałego.



    - Może być ten kawałek – najwyraźniej myśl przedarła się w pełnej wokalnej krasie i dotarła do dziewczęcia – ja…



    Zarumieniła się! Naprawdę! Myślałem, że to omam, ale nie. Bezbronną złapałem za ramiona i pociągnąłem do okna. Rumieńce i wstyd opanowały całą twarz.



    - Dziewczyno – zaschło mi w gardle, więc charczałem jak gruźlik – To było trzy lata temu! Sądzisz, że trzymałbym płótno tyle czasu?



    - Więc kupię, tylko powiedz ile. Albo lepiej – napisz mi na kartce, a ja przyniosę wszystko, co trzeba.



    Najwyraźniej uznała, że się zgodziłem i przystąpiła do realizacji własnego celu.



    - To nie są tanie rzeczy dziecko – mruknąłem, łudząc się, że ją zniechęcę i aby jej ułatwić ucieczkę podrapałem się między udami – Nie lepiej porządne zdjęcie zrobić?



    - Nie! - nabierała odwagi, kiedy już pierwsze lody zostały przełamane – Chcę mieć obraz. Pytałam tu i tam, a każdy mówił, że taki obraz, to najlepiej u pana. Bo pan… namaluje prawdę. Tak z siebie, nie dla pieniędzy. A ja chcę zobaczyć, jak wyglądam w oczach innych. Więc widzi pan, nie mam wyjścia. Musi pan mnie namalować.



    Nie odpuściła, zanim nie skompletowałem pełnej listy. Kazała mi usiąść przy oknie i bez oszczędzania spisać, czego trzeba, żeby obraz był prawdziwy. W tym czasie zaczęła zbierać śmieci i porządkować moją pracownię z resztek jedzenia, pustych butelek i innych naleciałości. Pająki były przerażone jej aktywnością, a muchy bzycząc wściekle przeleciały koło mnie na zewnątrz, jakby nie zamierzały nigdy wrócić.



    Gdy wychodziła wnętrze zdawało się mieć dwa razy większy metraż. I słońce już nie wstydziło się zaglądać. Zakupy przynosiła na raty i za każdym razem szorowała coś, myła okna, albo prała co tylko jej w ręce wpadło, nie pytając o pozwolenie. A kiedy wzięła do ręki nożyczki, żeby mi przystrzyc brodę i włosy, poczułem się jak dziad z domu starców, który wymaga pielęgnacji. Nie sądziłem, że stać mnie na szklane oczy. Ona jednak je oszkliła.



    - Dobrze już dziecko – sapnąłem niewyraźnie, żeby nie zdradzić się, że jej starania rozmiękczyły mnie, starego durnia. Czułem się jak masło na gorącej blasze – przynieś resztę i zaczniemy. Idź już, zanim się rozmyślę, albo z niewyparzonej gęby coś brzydkiego wyfrunie.



    Nie było jej ledwie ze trzy godziny. Umyłem się pierwszy raz od roku chyba, ale nie zamierzałem się tym chwalić. Przyszła z siatkami, z których prócz pędzli sterczała bagietka, jakaś zielenina i szeleszczące opakowania.



    - Sklep ograbiłaś? - zapytałem zdumiony – Będziemy teraz uciekać przed pościgiem?



    - Głodny namalujesz mnie skrzywioną – patrzyła nie dostrzegając kpiny w moim komentarzu – A słyszałam, że bez butelki wina ręka ci skrzypi, to kupiłam dwie. Tylko pamiętaj, na dzisiaj musi wystarczyć. Chcę, żebyś mnie widział, a nie wyobrażał sobie! Po pijaku możesz malować na gazetach.



    Zarumieniłem się, co zdumiało mnie tak bardzo, że musiałem przysiąść na parapecie. Rozkładałem sztalugi ukrywając się za blejtramem z już naciągniętym i zagruntowanym płótnem. Dziewczyna sprawnie przygotowała kanapki, które z braku miejsca zjedliśmy siedząc na oknie.



    - Zacznijmy proszę – powiedziała, ściągając ramiączko letniej sukienki, a jej głos jakoś zmatowiał. Instynkt kobiety poruszył struny, jakich znać nie mogła. Ale usłyszałem to coś. Narodziny kobiecości. Pierwszy raz trącona struna nie przestanie już drżeć, co najwyżej nauczy się ukrywać pośród maskujących gestów i cywilizacyjnych bzdur.



    - Nie – powstrzymałem ją dłonią – za szybko. Dziś nie trzeba. Dzisiaj muszę nauczyć się ciebie. Zobaczyć taką, jaką jesteś naprawdę, skoro tę prawdę chcesz, żebym namalował. Mów. Wszystko jedno co, choć miło byłoby, gdybyś mówiła o sobie. A na malowanie umówimy się jutro nie wcześniej niż wtedy, gdy słońce dotknie tego tam kąta. Do malowania muszę mieć światło. Dziś jest już za późno. Mogę zrobić tło, kompozycję i nic więcej.



    - Dziękuję – dygnęła siedząc. Naprawdę. Nie sądziłem, że to możliwe. Otworzyłem wino, wyciągając flaszkę w jej stronę, jednak przecząco pokręciła głową – To dla ciebie. Nie lubię win, są cierpkie jak wszystkie nieszczęścia świata. Wolę kakao.



    Skąd miałem jej wziąć kakao? Pociągnąłem z gwinta i zerkając na nią szkicowałem plan obrazu. Mówiła. Miała bardzo przyjemny głos. Mógłbym przy takim zasypiać. Rozkojarzony, prawie nie dotykałem płótna.



    Miała na imię Amelia. Ponoć na cześć jakieś sławnej Amelii, jednak złośliwa ciotka sugerowała przy każdej okazji, że jedna z kochanek tatusia tak miała na imię, a pochodziła z… Lepiej powiedzieć, że w ogóle nie pochodziła. A dziecko wolało wierzyć tacie, więc na wszelki wypadek unikało ciotki o ostrym języku. Tacie powodziło się finansowo, co sama okupiła brakiem obecności. Ktoś musiał zarabiać, więc wychowywała ją służba. Najemnicy dobrani byli starannie, jednak nie udało się kupić uczuć zarezerwowanych dla rodziców. Żyła na pustyni emocjonalnej, kulturalna i wykształcona lepiej od rówieśników, ale pluszowy miś od przytulania stracił kształty, a nikt inny nie wpadał jej w ramiona. Słuchała starszych bez oporów, nie pozwalała goryczy zagościć w młodej głowie, cieszyła się na krótkie chwile, kiedy z tatą mogła zjeść obiad, albo pójść do cukierni na ciastko i lody.



    Opowiadając straciła kontakt z rzeczywistością, a ja z trudem utrzymywałem się na powierzchni. Wino przepadło, drugie przekroczyło już połowę drogi do dna, a Amelia mówiła i mówiła. W końcu zmierzch uniemożliwiał już nawet udawanie, że skrobię po płótnie. A i ona musiała już wracać do swojej emocjonalnej pustyni.



    - Dziękuję – szepnęła, pocałowała mnie w policzek i uciekła – Wrócę jutro. Wino ci smakowało? Nie znam się zupełnie i musiałam poprosić o pomoc.



    Gdy poszła, świat zgasł. Zupełnie, jakby ktoś wypruł z niego niewidzialny wymiar, głębię, czy miękkość. Położyłem się na łóżku i gapiłem w sufit, a czas stracił znaczenie. Nie wiem, kiedy zasnąłem, ale wstałem zdecydowanie wcześniej, niż miąłem w zwyczaju. Na śniadanie dopiłem resztę wina, która została obok sztalug i poszedłem do karczmy, zapytać o kakao. Żonie karczmarza małżeństwo służyło wyraźnie. Ledwie mieściła się za kontuarem, ale mnie poznała. Gdy usłyszała, czego szukam zaczęła się śmiać, jak nikt dotąd.



    - Ty stary ochlaptusie! Naleję ci kufel na mój koszt. Co zamierzałeś zrobić z kakao? To jakaś nowa sztuczka? Nabierasz na to mężatki?



    - Kakao – pokręciłem przecząco głową – Naprawdę potrzebuję kakao.



    Nie uwierzyła, do czasu, kiedy podała mi wielki gliniany kubek pełen pachnącego wrzątku, a ja z niepokojem starałem się wyjść i nie uronić ani kropli. Pokręciła raz jeszcze głową i zlitowała się nade mną – przelała całość do większej flaszki.



    - Za ten obraz, możesz na kakao przychodzić co dzień.



    Nie słuchałem, zależało mi, żeby nie wystygło, gdy na wpół biegiem leciałem do domu. Amelia już tam była i czekała na mnie, krytycznie przyglądając się moim wczorajszym osiągnięciom.



    - Za wiele nie namalowałeś – oskarżycielsko pokazała na puste płótno – mam nadzieję, że dzisiaj pójdzie ci lepiej.



    A potem, jak dziecko nie znające wstydu zrzuciła sukienkę i stanęła nago przede mną.



    - Gdzie mam stanąć?



    Zachłysnąłem się. Wyglądała prześlicznie. Młoda skóra pokryta delikatnym meszkiem srebrnych włosków, których istnienia można było się jedynie domyślać, kształty, które dopiero nabierały rozmachu dorosłości dopadł ledwie wyczuwalny przeciąg i ozdobił skórę gęsią skórką. Bez słowa podałem jej butelkę z kakao.



    - Dziękuję – na stojąco dygała jeszcze piękniej – Ugotowałeś dla mnie kakao? Nie spodziewałam się, ale to bardzo miłe.



    - Głos we mnie przedzierał się przez tajemnicze zasieki i nie umiał wcelować do ust, więc tylko machnąłem ręką i pokazałem Amelii miejsce, w którym słońce będzie łaskawe dla jej zachwycającej młodości, a przeciąg nie będzie nadmiernie figlował. Dzięki temu, że umyła okna, wewnątrz było jaśniej niż kiedykolwiek odkąd tu mieszkałem. Chwyciłem paletę i pędzel.



    -  Tu kładę kopertę – powiedziała jeszcze, nim zanurzyłem pędzel w farbie - Twoja wypłata i takie tam… dziewczyńskie sprawy. Ale obiecaj, że nie zajrzysz do środka, zanim nie skończymy dobrze?



    Kiwnąłem głową. Czas wybrał chyba tę chwilę, żeby pójść na wagary, bo obraz powstawał, a słońce wcale nie ześlizgiwało się z ciała mojej uroczej modelki. Płótno powoli wypełniało się wizerunkiem, po którym nie poznać było znużenia, czy zmęczenia. Jednak młodość, to nieopisana paleta zalet. Dziwniejsze było, że ja nie czułem zmęczenia. Nie doskwierał mi kręgosłup, ani nogi. Głód nie miał dostępu, ani pragnienie. Dziewczyna również dziś przyniosła dwie butelki wina, a przecież nawet ich nie otworzyłem, choć stały pod oknem udając wartowników pilnujących, aby nic prócz światła nie wdarło się do wnętrza.



    A może to był tylko sen starego pijaka? Malowałem ze świadomością, że maluję obraz życia. Mojego i jej. Że po tym obrazie nic więcej nie będzie już możliwe. Byłem pewien, ze sięgam doskonałości, a jej krucha młodość na wieki zostanie zachowana na płótnie. Ona chyba wiedziała to wcześniej, bo naprawdę nie oszczędzała pieniędzy tatusia. Płótno było doskonałe, a farby z najwyższej półki. Nigdy wcześniej i pewnie później też nie używałem takich materiałów. A pędzle? Będą mi służyć do śmierci, jeśli nie zażąda zwrotu.



    Zapadłem się w otchłań natchnienia, Amelia stała nieruchomo i tylko słońce na jej ciele usiłowało poszukać kolejnych godzin życia. Wreszcie miałem już całą sylwetkę i zostało jedynie finalnymi pociągnięciami dodać odrobiny różu, żeby ostatecznie ożywić skórę. I W oczy wlać życie. Bez pośpiechu mieszałem kolory, aby uzyskać idealny odcień. Wreszcie, samym czubkiem pędzla ostrożnie dotykałem obrazu, jakbym dotykał nastoletniego ciała.



    - Lewe przedramię, ramię, szyja – zerknąłem na Amelię.



    Chyba straciłem wzrok, albo rozum. Amelia stojąca w kącie pracowni nie miała lewej ręki. Potrząsnąłem głową. Prawa ręka, piersi, brzuch… Rzut oka na dziewczynę.



    - To niemożliwe. Mam delirium – szepnąłem sam do siebie.



    - Maluj, proszę – usłyszałem głos niewątpliwie należący do Amelii – Maluj, żebyśmy dzisiaj na pewno skończyli obraz. Jutro wraca tatuś z dalekich krajów. Chcę mu zrobić niespodziankę



    - Tatusiowi? - zdumiała mnie – dla taty chciałaś ten obraz? Nago?



    - Przepraszam. Musiałam – smutek w jej głosie wyciskał łzy – On widzi tylko te sukienki, sweterki, i te swoje biznesy. A ja chcę, żeby zobaczył mnie. Taką, jaką mnie mamusia urodziła. Prawdziwą. Maluj. Musisz dokończyć. Proszę.



    Malowałem i malowałem, a ile razy podnosiłem wzrok, tym mniej Amelii stało pod ścianą. Wreszcie usiadłem tam gdzie stałem wyczerpany kompletnie. Wyzuty z resztek sił przewróciłem się i zasnąłem na podłodze. Na wprost sztalug nie stała już Amelia, a pusty kąt nie wyglądał na zadowolony.



    Rankiem, gdy słońce połaskotało mnie w ucho podniosłem wzrok na obraz. Był naprawdę piękny. Amelia zapewne poszła do domu i lada chwila tu przyjdzie. Wstałem i podrapałem się po brodzie. Niech się śmieje żona karczmarza, ale dzisiaj też pójdę po kakao dla mojej Amelii.



    - Mojej? Ty stary capie! Obudź się. Ona, piękna, młoda, a ty co? Stary pijus!



    Gdy wróciłem z gorącą flaszką jeszcze jej nie było. Przypomniałem sobie o kopercie i ciekawość mnie pognała ku tym „dziewczyńskim sekretom”. Wewnątrz było suma wielokrotnie większa od tej, jakiej się spodziewałem. A oprócz niej liścik wykaligrafowany pięknym pismem.



    „Armandzie (bo masz na imię Armand? Tak mi powiedziała żona karczmarza, dla której namalowałeś najpiękniejsze monidło na świecie).



    Mam nadzieję, że wystarczy pieniędzy za Twój talent i ciężką pracę. To już koniec. Moja rola skończona. Ty masz jeszcze jedno zadanie. Błagam cię, żebyś ten obraz zaniósł do mojego domu i oddał tacie. Tata przypływa dziś około południa statkiem z jakiejś koszmarnie długiej trasy i w domu będzie na obiad. Będzie się martwił, więc dobrze byłoby, żebyś się nie spóźnił. Zanieś mu obraz i nic już nie musisz mówić. Chyba, że zostawiłam Ci za mało pieniążków. Powiedz to tacie, a na pewno dostaniesz z nawiązką brakującą sumę.

    Piękny jest ten obraz, prawda? Powiedz proszę, że Ci się podoba Twoje dzieło. Bądź szczęśliwy i maluj z talentem.

                                                    Twoja Amelia.”



    Tydzień później, na pierwszej stronie gazety codziennej znalazłem artykuł o morskiej tragedii. Wiele mil od lądu statek wpadł na podwodne skały i nim dotarła pomoc wszyscy zginęli, a ciał nie odnaleziono. Tata Amelii, zgodnie z listą pasażerów był jednym z nich. Obraz Amelii mieszka wciąż ze mną. Dziewczynka patrzy, jak szoruję podłogi i ustawiam w oknie skrzynki z nasturcjami. Czasem rozmawiamy. Siadam w fotelu (tak! Kupiłem fotel!) i rozmawiamy o czym tylko dusza pomyśli.



    Ach! Nauczyłem się samemu gotować kakao. A te dwie butelki wina od Amelii stoją teraz na straży obrazu. Nietknięte.