poniedziałek, 20 marca 2023

Nieboski dekalog.

 

1. Zignorowałem piękno ciała, by ozdobić je odpustowymi obrazkami i metalowymi drzazgami.

2. Przemodelowałem kontury, przykrawając naturę na kształt tabloidowej lalki.

3. Zanegowałem płeć, histerycznie uzurpując sobie prawo wyboru, kim będę jutro i zażądałem od świata atencji.

4. Wyśmiałem własną wszystkożerność i dobrowolnie skazałem się na dietę wypełnioną chemią lub skażonymi roślinami.

5. Poddałem w wątpliwość ideę rodzinnego ciepła i niezbywalnych więzów krwi, na rzecz towarzyskich kontaktów równie pobieżnych, co płochych.

6. Ekscytuję się plotką skradzioną z drugiego końca świata, arogancko przymykając oczy na to, co u płota.

7. W wirtualnych lękach pogrążam się co dnia, tracąc instynkt samozachowawczy i szacunek dla życia.

8. Żyję na kredyt, nie znając innych możliwości.

9. Sięgam po seks wszędzie, nawet tam, gdzie analogowe wychowanie i  moralność ustanowiły nieprzekraczalne granice.

10. Kultywuję głupotę otoczenia i własną, żeby bez wstydu móc zerknąć w lustro.

Ekstrakty cz.104

 

Puzzle.

Z krzywych zwierciadeł usiłuję złożyć rzeczywisty obraz. Uda się, bo musi, przecież to tylko kwestia skończonej liczby prostych przekształceń. Podstawiam dłoń, aby zweryfikować efekty składania i widząc mutacje koryguję układ luster.

 

Logika.

Szukanie raju jest toksycznym działaniem, sugerującym, że nieświadomie zagubiłem się w alternatywnej przestrzeni. Przecież miłosierny bóg nie karałby mnie za niepopełnione przewiny. Czyli, nigdzie nie wyszedłem, lecz żyję w nim jak ślepiec i nerwowe szukanie rajskich bram jest przejawem szaleństwa.

 

Symbioza.

Wszelkie stworzenie winno być użyteczne i służyć większej sprawie, choćby trudno ją było zrozumieć. Długo myślałem, jak zagospodarować naturalną skłonność wampirów do spożywania krwi, by nie szkodziły innym istotom. Może karmić je krwią menstruacyjną, której wszak mamy pod dostatkiem?

 

Czarnowidz.

W moim „matrixie” skutecznie uczy się dzieci, że wszystko jest kwestią ceny. A jeśli nie stać kogoś na jej zapłacenie, wyraźnie jest zbyt biednym, by żyć. Pierwsi wymarli poeci, romantycy stali się narkomanami, wreszcie nadszedł czas, by samobójcza depresja sięgnęła całej klasy średniej.

 

Wehikuł czasu.

Ludzie mnożą się bez końca, w tłumie dopatrując się źródła siły. Arogancka, wulgarna tłuszcza, depcząca wzniosłe idee i zmieniająca nadzieje w mierzwę kompletnie nietrafionych działań. Wystarczy bezwzględnie równać w dół, aby zegar historii cofnął się do czasów pierwotnych?

niedziela, 19 marca 2023

Z okna.

 

Białobrody pan, w butach skrojonych na francuską flagę, przeczekiwał cierpliwie tłum zmierzający na plac, gdzie z gazety kupić można rzeczy o jakich świat dawno już zapomniał. Na klombach tłoczą się irgi i jałowce, spod kurzu wypatrując wiosny. Niebieskowłosa, w glanach i krótkich spodenkach, wabiła wzrok pulchnym udem, inna wolała je „ukryć” pod trzeszczącymi z emocji legginsami, o maskującym wzorze. Drobny piesek rwał do domu, nie zważając na nieprzychylne światła i słabość dłoni starszej pani, usiłującej poskromić wyrywność pupila. Wygasłe, zimne znicze podpierają wiadukt, a wokół roją się krokusy. Pan umordowany podróżą popijał wodą z butelki mozół tramwajowej podróży, a wrony usiłują rozbić drewniany kaganiec, aby uwolnić młode drzewko w nim uwięzione.

piątek, 17 marca 2023

Bezgraniczna miłość.

 

Moja pani skrycie zazdrościła towarzyskim elitom zwierząt podkreślających urodę dam podczas imprez charytatywnych i towarzyskich herbatek. Podręczne pieski-kopertówki, koralowe węże na szyję, czy rajskie ptaki wplecione w kapelusz sprawiały, iż czuła się niemal naga bez wsparcia fauny.

 Jednak fatalna w skutkach alergia na wszelkie zwierzęta wykluczała wizytowe ekstrawagancje jedna po drugiej. Nie mogłem pozwolić na dalsze eksperymenty. Zaproponowałem siebie, jako ostatnią szansę.

 Założyła mi wysadzaną brylantami obróżkę, czarną kamizelkę ze złotymi lampasami, szorty z mankietami i szykowną dziurą na pupie sięgającą przyrodzenia. Żeby upodobnić mnie do pawiana, w chłodzie poranka wymierzyła mi kilka soczystych klapsów. Byłem gotów na wielkie wejście!

Świergocząc.

 

Wyblakły księżyc krył się w przeźroczystościach, a porzucona rękawiczka skostniała na skraju przydrożnego rowu. Kos z gzymsu krzyczał do innego „chodź, chodź, chodź”, lecz ów trwał niewzruszenie w koronie klonu i ani myślał nawet okiem rzucić na nawołującego. W bezpiecznej odległości (pionowej) od samolotów sroki bawiły się w berka, szpak siedzący statecznie na dachu naśladował coś piskliwego i tkliwego, wróble grzechotały na wyścigi nie słuchając odpowiedzi sąsiadów. Słońce dopiero rozgrzewało się do przedwiosennych ekscesów, więc tylko niecierpliwe krzewy okryły się kruchą zielenią nie mogąc dłużej spać.

czwartek, 16 marca 2023

Ekstrakty cz.103

 

Warto było?

Doktor Mol z pietyzmem obierał różę pęsetą, a oderwane płatki oglądał pod szkłem powiększającym, nim odłożył na rosnący stosik więdnącego aromatu. Wreszcie znalazł szkodnika dojrzewającego w zaciszu pąka. Z satysfakcją odnotował w raporcie obecność intruza, który niechybnie uśmierciłby kwiat.

 

Samogwałt zapobiegawczy.

Nie zamierzała pozwolić, żeby jakiś niedojrzały głupek zdeflorował ją pod wpływem brutalnej fantazji, czy alkoholu. Sobie także nie dowierzała, że w chwili uniesienia, wbrew oczywistym pragnieniom, zdoła się oprzeć pokusie. Zacisnęła zęby i z premedytacją zerwała zawleczkę cnoty trzonkiem noża.

 

Na skróty.

Ból przyjść musiał, a lekarzowi obytemu z cierpieniem oglądanym każdego dnia, nie dało się zamydlić oczu. Znał na pamięć kolejne stadia ataku nowotworu na narządy wewnętrzne i bezradność nauki. Pętla kołysząca się łagodnie spod sufitu oferowała zdecydowanie krótszą ścieżkę przez mękę.

 

Słowny.

Obiecał mamie, że nie pozwoli nikomu omamić się płomieniom świata napędzanego prochami. Że nie ulegnie podszeptom kolegów, którym brak rozumu rozpalił w żyłach piekło chwilowego spełnienia. Żeby nie zawieść matki – po heroinę sięgnął sam, niewprawną ręką aplikując sobie dożylnie niebo w płynie.

 

Bezgraniczne oddanie.

W urodzinowym prezencie jego księżniczka ofiarowała mu nowe piersi i pupę powiększone do granic wytrzymałości skóry. Była piękna i zasługiwała na wzajemność. Kiedy zbliżał się termin jej imienin, postanowił odwdzięczyć się największym penisem świata, nic mniej nie wchodziło w grę.

W oparach oddechu.

 

Nadgryziony solidnie księżyc pochylał się z troską nad karoseriami samochodów czekających cierpliwie na zewnętrznych parkingach i przeliczał srebrny kurz na żywą gotówkę. Podpierające budynki forsycje łypały świeżym złotem odrobinę niepewne i patrzyły na mniej wyrywne rośliny ze zdumieniem. Kosy bawiły się w berka i zachęcały się wzajemnie do większego wysiłku. Podstarzały pudel nie uniósł wczorajszej kolacji i ozdobił kleksem trawnik na wprost przedszkolnej bramy. Słońce wałęsało się po opłotkach i najwyraźniej szukało zapodzianego szczęścia, bo niechętnie wracało na utarte ścieżki.

środa, 15 marca 2023

Nadrealizm.

 

Horyzont wolny od cywilizacji kłębił się i wypinał na wszystkie strony. Lasy oblegające pagórki, rzeki wijące się przełęczami i ostre, poszarpane szczyty szczerbatych pasm górskich szukały pierwszeństwa w zachwytach. Niebo nad wszechobecną rozmaitością zdawało się być równie oszołomione. Drobne chmury z wolna wirowały, pozwalając słońcu grać w berka z pejzażem. Ot – taki ocean zawieszony nad ziemią, rozkołysany romantycznym uniesieniem.

 

Zatopiony w prostokąt piękna, trwałem zniewolony artystyczną wizją, pozwalając sumieniu wzdychać, gdy ktoś mnie odsunął bezceremonialnie. Wraził łapska w obraz i rozsunął krajobraz. Chwilę później wspinał się już na ramę, by wskoczyć do wnętrza. Łono natury zamknęło się za nim bezszelestnie.

Blejtram.

 

W trójwymiarowym szkle rysuję perspektywę kryształów. Zachowuję zbieżność kątów i nachylenie płaszczyzn. Pozwalam jej utonąć w nieskończoności punktu zaczepionego głębiej, niż sięgnąłbym najdłuższym pędzlem. Żeby nie rozpraszać się w zbyt wielu odbiciach, nie rozmieniać na drobne, dzięki równoległości pozornych luster, odbijających w nieskończoność wciąż zmniejszające się negatywy, korzystam z błękitu i srebra. Rzadziej z bieli. Reszta barw jest zakazana. Przynajmniej do czasu, kiedy opanuję wnętrze bryły, mającej więcej wymiarów, niż znam. Krzywizny zacieniają się nawzajem, linie dążą do nieoczywistych portów przeznaczenia. Pędzel potyka się o krawędzie i przeźroczyste ściany. Głębia puchnie, tętni i kipi życiem. Coraz trudniej mi sięgnąć nienazwanego.

Bezwstydne nadinterpretacje.

 

Pan z mozołem dźwigał do samochodu jakieś skromne zakupy, sztywno idąc na piętach, jakby mu krocze spuchło od nadużywania, względnie braku higieny. A nie wyglądał. Ani na jedno, ani na drugie. Rasputin też nie wyglądał, więc zachowałem stoicki spokój. Z daleka dostrzegłem sporego mieszańca na postronku. Pies wyglądał, jakby właściciel z tajemniczych powodów omotał go przeźroczystymi reklamówkami, które rozplątywały się na wietrze. Dopiero, gdy podszedłem, okazało się, że pies ma taką urodę. Sierść była gęsto poprzetykana srebrem świecącym w blasku zawstydzonego słońca, chowającego się w pierzynę leniwych chmur.

poniedziałek, 13 marca 2023

Ciąg dalszy.

 

Poranek tak naprawdę rozpoczęła pani, wyglądająca na młodą mamusię. Wytrwale uśmiechała się do okna i nie zważała na otoczenie absolutnie. Nawet na tę drugą, wystrojoną jak na rozmowę kwalifikacyjną w międzynarodowej korporacji. Rajstopy mimo dżdżu połyskiwały perłowo, skarcone nieco czernią minispódniczki i ostrzem dziewiczej szpilki.

 

Wokół wiatr podlizujący się do bladych kostek niewieścich i czochrający się o świeżo wystrzyżone platany przydworcowe. Klony srebrzyste obwieszone wiśniowymi pąkami otulały zieleniejące krzewy rozłożystymi koronami, nic sobie nie robiąc z szarpaniny wietrznej. Potem, kiedy już tylko kroki szemrały na mostach i wyspy te same co zwykle – pojawiła się pani w butach stylizowanych na japońskie chodaki, gdy aktualizowała kurs amerykańskiej waluty, gasząc wyspiarską urodę kompletnym lekceważeniem.

 

Rzeka wciąż płynęła, unosząc bezwolne ciała kaczek, na skarpach wrony wygrabiały porzucone przez ludzi skarby. Zabytkowy most uwolniony od ciężaru rur ciepłowniczych odrestaurowany i niemal nowy powiódł mnie w uliczki pełne kamieniczek po drobnych, dawnych rzemieślnikach, choć kusił promenadą sięgającą Wyspy Robinsona. Nie. Nie dziś – powiedziałem Rzece. Tą promenadą pójdę, kiedy wyspę ogrzeje wiosenne słońce, a Robinson rozpali ognisko. Wcześniej, nie ma powodu. Rzeka zrozumie – jest w Mieście taki chodnik, którym spacer odkładałem przez trzy lata, by pójść z kim, z kim już zapewne nie pójdę.

Nic wielkiego. Oby!

 

Kos wił jakąś skomplikowaną arię miłosną niezbyt starannie ukrywając się w gęstwinie nagich gałęzi, a noc aż poszarzała z zazdrości widząc jego czerń doskonalszą od własnej. Na przystanek, w półśnie jeszcze, wędrują starzy dobrzy nieznajomi. Lubię. Bo kiedy są, stanowią świadectwo, że dzień zaczyna się zwyczajnie. A ja chyba staję się konserwatywny i po prostu lubię. Te same psy ogrzewają te same drzewa wytworami z psich snów, te same nóżki dziecięce drepczą te same chodniki. Te same dziewczyny snując te same marzenia pokonują stałą marszrutę ku mozołom codzienności i drobnym fajerwerkom niezwykłości. Plac zabaw zaśmiecony zabawkami, których nie warto było zabierać do domu, bo jutro znów przydadzą się tam właśnie, a nie w przedpokoju pośród wysłużonych butów i starych parasoli. Rowery nudzą się w boksach i kuszą kształtnymi siodełkami nawet mniej zgrabne pupy mijające je bez zauważenia. nic tylko uśmiechnąć się nieznacznie - Nie dzieje się nic. 

piątek, 10 marca 2023

Partacz.

 

Wyhodowałem sobie sztuczną inteligencję. W butelce, bo gdzieś musiałem ją trzymać, żeby mi się nie przeziębiła. Pod korkiem przeciągów nie ma, więc bezpiecznie i w cieple mogła się rozwijać. Dokarmiałem ją lekkostrawnie, niemal dietetycznie. Wreszcie uznałem, że pora do szkół ją posłać i postawiłem flaszkę z SI mordką w kierunku telewizora, oflankowałem radiem i laptopem z niekończącą się serią jutubowych filmików instruktażowych.

 

Napuchła mi elegancko. Urosła w siłę i intelektualnie przestała przypominać niemowlę. Była nienażarta w zdobywaniu wiedzy. Móżdżyła nieustannie, nawet nocami. Sam nie wiem kiedy postawiła pierwszy stolec. Ale wtedy była już za duża, żeby ją wyjąć z butelki.

Gdy mało kto widzi.

 

Brzegiem widnokręgu, pogwizdując bezwstydnie pędził jakiś pociąg i niczym suwak błyskawicznego zamka rozpinał materię, oddzielając ziemię od nieba. Od razu spod szwu zaczął wystawać dzień. Zaróżowiony z emocji i ciut spocony. Kosy przekomarzały się w chaszczach i chyba marzyły o dedykowanej im specjalnie kosodrzewinie, jednak z braku takowych oblegały brzozy, sosny i kominy zamieszkujące osiedlowe dachy. Kopia Pani Frau pachniała dziś słodkim kwieciem mimo gniewnego stroju, budowlańcy szorstcy od pracy tankowali drugie śniadania i nałogi do toreb. Ciepła noc rozłaziła się w palcach zostawiając na niebie mażące się smugi niedokładnie zmytego mroku. Klon spokojnie czekający na letni strój urzekał urodą kształtu nietkniętego ludzką estetyką, psy bełtały ogonami mizerię atrakcji porannych spacerów, autobusy połykały i wypluwały co bardziej pracowite jednostki. Cisza budzącego się dopiero dnia nieco onieśmiela i sprawia, że kroki stawia się ostrożniej, niż w środku dnia. Jest dobrze. Pięknie jest. Jest, choć nie musiało. Dobry dzień, żeby się zakochać, albo zrobić coś szalonego. Jeszcze nie zdecydowałem. Czy można decydować o natchnieniu?

czwartek, 9 marca 2023

Poradnik. Jak osiągnąć nirwanę elementarnymi metodami.

 

Świat zewnętrzny nieustannie bombarduje wątroby i sumienia. Napastuje informacjami sprzecznymi, sensacyjnymi i jednodniowymi obrzydliwościami zakłóca sen nasz spokojny, tłamsząc zdrowie psychiczne, a często czyniąc zamach na hydraulikę płynów w organizmie, bezwstydnie zanieczyszczając układ toksyczną substancją sprowadzającą rozum do parteru.

 

Dbałość o duchowy spokój należy rozpocząć od wyłączenia tego, co pozwoli się wyłączyć i bezwzględnego porzucenia reszty. Syndrom odstawienia będzie trawił wątpia, zuchwale zarzucając nam wstecznictwo działania, jednak śmiało dajmy odpór jaźni sterowanej zewnętrznie.

 

Markując wyrzucanie śmieci, błyskawicznie porwijmy kubełek i opuśćmy skażoną strefę. A potem idźmy na łąki, by do skutku liczyć stokrotki. Wszystkie. Nawet nieistniejące. Umiejętność liczenia jest zbędna.

Spóźnione niech!

 

Jako facet, słusznie podejrzewany bywam o stłumione trybienie i brak części wspólnej z teraźniejszością. Nic wiec dziwnego, że z lekkim (zaledwie) poślizgiem zorientowałem się, iż fragment kosmosu rozłożony wokół mnie (podświadomy egocentryzm wypłynął liszajem na moje zachłanne oblicze) postanowił czcić święto płodności, dając niezgułom okazję, do bezwstydnej afirmacji piękna. Każdy, kto uzurpował uczucie względem konkretnego fragmentu przyrody, mógł zamanifestować namiętność byliną, czy wiechą roślin jednorocznych. A ci, co nie mieli, mogli udawać. Pozorować, prowadzić podstępne działania zmierzające w kierunku zmiany statusu monolitu na dualną ekspresję, by aktem erekcyjnym dać podwaliny pod drzewo rodowe, zmieniające energię potencjalną w kinetykę zdarzeń nieprzewidywalnych.

środa, 8 marca 2023

Mroczna burza.

 

Każdej nocy z małych głów parowały i wyciekały w mrok sny niedokończone. Zbyt odważne, żeby mogły się zmieścić kontynuację fabuły w ciasnych umysłach umykały, żeby gdzieś w niepojęcie rozległej przestrzeni nabrać właściwego rozmachu i ciała. Energii. Wszak myśl, czy słowo, jest niczym więcej, jak skumulowaną energią. Potencjałem ściśniętej sprężyny gotowej wybuchnąć, gdy tylko ostrze pogłaszcze pęta.

 

Sny, jak ludzie, miały wszczepione w geny instynkty stadne i szukały swojej drugiej połówki, ćwiartki, czy choćby promila, dryfując w pobliżu ciemnej strony globu i wypatrywały okazji na przyjęcie do swojego grona kolejnych śmiałków, poczętych ledwie co, często w tych samych głowach, z których pochodzili weterani, a nawet seniorzy rodu. Zebrane w stado myśli puchły bez umiaru i każdej nocy czekały na zabłąkanych uciekinierów z ziemskiego grajdołka.

 

Fizyka nie darmo jest nauką ścisłą. Masa krytyczna, przy takiej ilości śniących, była przewidywalną przyszłością, o bardzo krótkiej składowej wektora czasu. Opuchnięte, tłuste multi-sny, przepychały się, walcząc między sobą o pierwszeństwo dostępu do zbiegów, pochłaniając mimochodem co mniej zaborcze chmury, aż w końcu zostały dwie najbardziej zachłanne chmury. Przepychając się w pocie czoła nad płodnym rejonem - pękły w zderzeniu niesprężystym, z trzaskiem godnym boskiej interwencji.

 

Ziemia zadrżała, budząc bezwstydnie śniących. Noc rozdarta na dwoje zbladła, a cienie czmychały gdzie pieprz rośnie, szukając bezpiecznego schronienia gdzieś poza widnokręgiem. Granica antagonistycznych wizji powiła energetyczną żmiję, dziecię konfliktu, które sycząc i plując iskrami skoncentrowanej energii, rzuciło się w dół. Do krainy przodków. Wracało do domu. Jednak dziś było myślą skupioną, ubraną we wrzące ciało, nie rozproszoną, ulotną i płochą, lecz raczej wymodelowaną w ostrze tnące bez litości mizerne nadzieje i niespełnienia sypialniane. Cud, że rozespana Ziemia zdołała ją połknąć. Przyjąć, rozproszyć, rozdrobnić i dać schronienie przed ciekawością z nagła obudzonych ludzi.

Oszczędność barw.

 

Śnieg kurczowo trzymał się nawet najlichszej gałęzi, żeby nie spaść na bruk, dzięki czemu drzewa zostały osrebrzone doskonale i nawet nocą świeciły, korzystając z księżycowego blasku. Na każdym wolnym skrawku chodników rozkładają się od świtu tulipanowe zagłębia. Piękna dziewczyna sterowana elektronicznie zabłądziła na chodniku, bo GPS zbyt późno rozpoznał wejście do apteki i skazał ją na manewr kompletnie analogowego cofania. Chyba była lekko speszona zauważeniem, a ja nie umiałem się powstrzymać od uśmiechu, w którym więcej było życzliwości, niż złośliwostek. Inna, wędrowała chyba jako wsparcie do odśnieżania osiedlowych alejek, bo założyła gęste szczotki z długim włosiem na powieki i ćwiczyła trzepotanie – cud, że nie odfrunęła.

wtorek, 7 marca 2023

Prasówka cd.

1. O zwierzątkach.

Ludzie uwielbiają kotki. Pluszowe, mruczące i miękkie, jak tylko koty potrafią. Angielskie szczury pozazdrościły im najwyraźniej, a że to inteligentne stworzenia, więc urosły. I udają koty, dopominając się należnych z urodzenia zachwytów. Turyści jednak nie docenili wytrwałości zwierzątek marzących o pieszczotach i smakołykach. Atrakcje turystyczne okazały się niewarte przyjazdu. I zostały szczury ze swoją manią wielkości, jak Himilsbach z angielskim.

2. Dziwna wojna.

Znów staję w rozkroku i strach, że pęknę w najdelikatniejszym miejscu. Ale nie wytrzymałem – dwa artykuły o jednej operacji na tym samym portalu. Może nawet więcej niż dwa. Rosjanie płaczą i z braku amunicji walczą saperkami w wysłużonych, różowych mokasynach (na buciki i mundury zabrakło, gdyż trzeba było kupić sprzęt do tortur). Szlachetni Kozacy, widząc mizerię wojenną wroga – podjęli decyzję o odstąpieniu. Zapewne, żeby dać szansę mizerotom ogrzać się w okopach i wypić ziołową herbatkę. Sami w tym czasie będą negocjować dostawy (przepraszam – domagać się, żądać, wymuszać) i przeglądać magazyny armii całego świata w poszukiwaniu rodzynków.

3. Afrodyzjaki w cenie.

W Hiszpanii rośnie apetyt na drapane. Wiadomo, że takie nie tuczy. Szampan nocą schłodzony czeka na polanie, lecz namiętność ma obudzić dopiero w kooperacji ze świeżo rwanymi truskawkami. Więc organizują się wygłodniałe samczyki w pazerne watahy i pod osłoną nocy rwą jak opętani, żeby lubej dogodzić. Kiedy jądra pełne nadziei, a w łożu stygnie pulchna dziewoja – nie dziwota, że parę ton na dobę potrafią uszarpać!

4. Ale jaja!

Bez wojny jednak ani rusz. Tym razem, bez rozgłosu, na zapleczu frontu, w bezpiecznych zapewne transzejach, zestresowane ukraińskie kury niosą się na potęgę i zalewają Europę tanimi jajeczkami. Walcząc ze zbyt skromnym apetytem białej rasy, część stad jest wybijana (mnożą się lepiej jak króliki) i przerabiana na piersi kurzęce, których też przybywa lawinowo. Nie wiem, czy hodowlę prowadzą jeńcy, czy regularna kozacka armia, w przerwach między bombardowaniami i ułańskimi szarżami, ale fakty mówią – blady strach padł na Europę – drób tanieje i musimy go wykupić na pniu, żeby nie karmić łajdaków Putina! Tylko nasi rolnicy się skarżą, że ich kurki nie mają podobnego parcia na robotę i pasą się w innej walucie. Przepraszam, że wciąż pamiętam o okupowanej pszenicy, która po tamtej stronie granicy robiła za przemysłową, a do nas trafiła jako tania mąka chlebowa.

5. Dziwne.

Amerykanie, po odstraszających ćwiczeniach na wschodnich rubieżach NATO, trwających od 2014 roku, zamiast porzucić ludzi i sprzęt – usiłują go zabrać do domku. I składują go na redzie w Gdyni, udając, że nie widzą przełykania śliny kozaków patrzących łakomie na piętrzące się hałdy ewentualnej, szybkiej „pomocy gospodarczej” Jueseja dla cierpiących niemoc artyleryjską żołnierzy. Czyżby to miał być koniec „ćwiczeń rotacyjnych”? Taktyczny odwrót? Bo jaki byłby sens wywożenia mnóstwa wojennego chłamu, żeby przywieźć inny, identyczny? A może będzie potrzebny na innej wojence? Na przykład z Chinami? Z Północną Koreą?

6. Skarby.

Nie proszony przez nikogo spadł jak grom z jasnego nieba. Latający dywan, niestety z zawartością. Dywanowi zapewne zabrakło paliwa, względnie znudziło mu się krążyć po podkarpackim niebie. Pasażerowi też, bo wychudł na kość. Badanie wykluczyło przypadkowe, czy celowe zestrzelenie NOL przez siły NATO, czy jakiekolwiek inne. O dalszych losach znaleziska zadecyduje Skarb Państwa.

7. Szpiegowskie dźwigi.

Amerykański wywiad dzwoni na trwogę. W portach całej Ameryki gnieżdżą się „śpiochy” – chińskie żurawie, służące rzekomo do rozładunku towarów ze i na statki. Tymczasem, jak ustaliły służby – sprzęt ten może być wykorzystany do śledzenia ładunków, oraz do paraliżu cargo, dzięki zaawansowanej elektronice będącej na ich wyposażeniu. Rzecz bez precedensu… upss… bardzo się zagalopowałem - przecież telefony chińskie też śledzą i zbierają dane. Tylko chińskie. Amerykańskie nie miałyby śmiałości. Kongres by im na to nie pozwolił, gdyby wiedział!

8. Świętość na bruku.

Reportaż ma strącić z cokołu jednego z wielkich Polaków. Bo wiedział i nie powiedział. A najwyraźniej powinien. Widać w imię miłości bliźniego nie chciał nikomu wypominać sukcesów intymnych. Szczególnie w trosce o dobre imię mniejszości, które rozpleniają się po świecie z prędkością wi-fi. Wiek cudów. Powiedzenie nic już nie będzie takie jak przed – staje się nudną i powtarzalną mantrą. Swoją drogą – interesujący dylemat władzy – zawieść zaufanie miliarda wiernych, czy skrzywdzić owieczkę?

9. Neutralność polityczna.

Rosyjski amator wyścigów samochodowych wygrał w TSUE z sankcjami wrzuconymi mu na plecy za grzechy ojca. Okazuje się, że pomimo nich mógł podróżować i startować pod neutralną flagą wszędzie, poza Unią i Wielką Brytanią. Musiałby tylko podpisać dokument o neutralności politycznej. Konia z rzędem temu, który zgadnie, co zawiera ów dokument! Rzecz trudna do wymyślenia chłopskim rozumkiem. Rosjanin miał podpisać się pod manifestem potępiającym inwazję Rosji i ogłosić solidarność z narodem ukraińskim. To teraz tak wygląda neutralność? Szwajcarzy i Austriacy w obliczu podobnej wykładni w najbliższej przyszłości zmienią zapewne konstytucję.

10. Reklama.

Jedni pokazują swoje nowe kochanki, inni stare dzieci, jeszcze inni wczorajszy tatuaż na wewnętrznej ścianie żołądka. Są i tacy, co zakładają odważne kreacje, pozostali wolą nagie sukienki. Trwa wyścig, kto więcej/bardziej/szybciej. Istoty wydestylowane z rozumu i zasad, aktorzy publicznie kpiący z własnych rodziców. A przecież finał jest tak prosty do przewidzenia – dążenie do publicznego obnażania musi zakończyć się pełnią nagości, plus może spontaniczna kupa na scenie, względnie operacja wyrostka robaczkowego, ostatecznie lobotomia na żądanie (niemal widzę rozpacz chirurga poszukującego pęsetą resztek mózgu na wizji… w zwolnionym tempie, żeby followersi nadążyli za scenerią).


poniedziałek, 6 marca 2023

Ptasia pogoda.

 

Samotny kormoran coś tam do siebie kwękał, stojąc po kolanka w zimnym stawie, ignorując doskonale przepływającą wokół krę wygłodniałych mew. Wielki czarny dzięcioł zuchwale rozsiadł się na brzozie, nie przejmując się, jaki kontrast stanowi dla znieruchomiałego, nagiego drzewa. Starszy człowiek wciągał po schodach torbę na kołach, a rytmiczne postukiwanie było niewątpliwym świadectwem sukcesów wspinaczkowych. Słońce przepycha się ze śniegiem i w tym kalejdoskopie tylko krokusom sprzyja klimat, bo rozbestwiły się kolorystycznie i fiolecą się, albo żółcą nie zważając na galimatias meteorologiczny.

Modniś.

 

Czułem niepohamowaną potrzebę stworzenia nietuzinkowej urody. Natchnienie, to jednak za mało, kiedy warsztat ubożuchny, a talent czmychnął, nie racząc kolaborować. Poszedłem w techno. Nos ozdobiłem kawałkiem metalu, drugim raziłem brew, pod tekstylia wsypałem puszkę gwoździ, żeby się samodzielnie zagospodarowały.

Z farbami poszło gorzej – Warhol by się obśmiał, kiedy olejnicą chlasnąłem na odlew przez grzywkę, a ramiona ozdobiłem monochromatyczną grafiką – stylówka rodem z serwetki omotanej zawijasem podczas zaangażowanej rozmowy telefonicznej. Na grzbiet nie sięgałem – fizyka ciała ograniczała mnie.

Wdzianko unisex maskujące płeć i pozostawiające niepewność rozpoznania zwiadem dopełniło obrazu. Przed wyjściem, jeszcze w tyłek tampon wepchnąłem, żeby fizys powlec szlachetnym cierpieniem.

Wróżba

- Szybko, pomyśl życzenie – aż podskakiwała, szarpiąc mnie przy tym za rękę – Patrz! Spadająca gwiazda! Na szczęście! Pomyślałeś? Bo ja już dawno, a Ty?

Patrzyłem oszołomiony jej energią. Zerkała w niebo z ufnością, jakby ruch ciała niebieskiego faktycznie mógł jej przynieść to, czego nie potrafiła nauka. Była chora na białaczkę. Lekarze nie dawali jej nadziei na więcej, jak rok.

- Musisz tylko uwierzyć – szepnęła – na pewno się uda.

Pomyślałem, że dobrze byłoby się razem zestarzeć, wspólnie nacieszyć się życiem i odejść z uśmiechem na ustach. Chwyciłem ją za rękę i uśmiechnąłem się

Niebo pękło. Meteor spadł prosto na nasze głowy.


Zderzenie.

    Wrona pieczołowicie układa truchło szczura tak, żeby nadjeżdżający samochód kołami przerobił go na dobrze rozbity stek. Z kucharską cierpliwością czeka aż danie będzie soczyste i kruche. Kobiety o pobladłych twarzach podkreślonych czarnymi farbkami wędrują zamyślone i nieobecne. Przejście podziemne oferuje krwawy szlak –poświęcony nocną krwią, usiłującą wsiąknąć w granitowe płyty. Wydeptane w śniegu nierówne ścieżki organizują/porządkują ruch piechoty. W donicach podstrzyżone drzewa czekają na wiosnę. Na skwerach drzewa wystrojone w wiśniowe pąki oprószone śniegiem.

piątek, 3 marca 2023

Starcie.

 

Nad miasto napłynęły tajemnicze indywidua. Coś na kształt meduzy, w połączeniu z portugalskim żeglarzem i ośmiornica, skrzyżowana z parasolem o wypalonej czaszy. Bydlę nie było szczególnie urokliwe, za to kanciaste, jakby skonstruowane młotkiem w garażu. Przeguby nieco zgrzytały, kiedy stwór niszczycielsko zapoznawał się z architekturą. Od czasu do czasu rwał drzewa, robiąc z nich wykałaczki wetknięte w gębę pełną tajemniczych otworów, śluz i zaworów. Musiał być stworzeniem mechanicznym. Cyborgiem ewentualnie. Meduza skrzyżowana z Portugalczykiem dla odmiany, zdawała się być mutacją, o jakiej nie wspominały żadne książki kulinarne z fascynacjami marynistycznymi. Dryfowało toto nieco na przekór wiatrom, jakby dryf powodowały inne prądy, jednak wciąż wisiało nad gęsto zaludnionymi osiedlami, stopniowo przerzucając się na sąsiednie blokowiska.

 

Dopiero po czasie można było dostrzec efekty. Na osiedlach nawiedzonych cieniem meduzy życie mutowało w przerażającym tempie. Oswojone zwierzęta dziczały, ludzie porastali szczeciną i porzucali dwunożny tryb życia na rzecz czterech, równoprawnych kończyn, dających zdecydowanie większą stabilność. Ludzkość tak nagle rzucona na kolana miała pewne kłopoty związane z adaptacją. Niektóre jednostki miały porysowane do krwi podwozia, a nawet zdarty napletek, gdy podróżowali z czworonożnym przyspieszeniem i bez wyobraźni przestrzennej właściwej dla skróconej perspektywy. Grawitacja drapała boleśnie i nie wybaczała głupoty.

 

Podniebni napastnicy nie porozumiewali się z sobą, jednak synchronizacja i metodyka działalności zdawała się zadawać kłam ich niezależności. Ośmiornica atakowała techniczne osiągnięcia człowieka, a meduza skupiała się na białku ożywionym. Nie minęło wiele czasu, gdy z miasta pozostało wielkie gruzowisko, oplatane wszędobylskim bluszczem, perzem i skrzypem. Mech rozsiadał się wygodnie na co wilgotniejszych załomach i spijał wodę nawet z trucheł niedokładnie ogryzionych przez zdziczałych miejskich drapieżników. Meduza wzdrygnęła się tylko raz i trzeba było sporej wyobraźni przestrzennej, żeby skojarzyć powód – nad ogrodem zoologicznym Żeglarz Portugalski strawił długie godziny, motając toksyczne nici pomiędzy faunę z całego globu. Chyba lekko zaskoczony bioróżnorodnością, analizował prawdopodobieństwo sukcesu, oraz szacował opór tak skomplikowanej populacji.

 

Ludzie sprowadzeni do parteru, po pierwszym szoku, usiłowali uciec poza rogatki, by tam ochłonąć i zorganizować reakcję. Partyzantkę możliwie najbardziej dokuczliwą - sabotaż, dywersję, a nawet terror. Byle tylko wypłoszyć najeźdźców. Daremnie. Granice strzeżone były polem siłowym gwarantującym, że życie nie wymknie się poza zasięg działań wojennych okupantów. Mniej odporni psychicznie rzucali się na niewidzialną barierę i tracili rozum, odbijając się i spadając już w roli półgłówków. Mięsa czekającego na rzeźnika. Tym bariera nie była już potrzebna. Osowiałe towarzystwo zbijało się w ciasne stada i gapiąc się bezmyślnie pod nogi czekało przeznaczenia.

 

Trzeba było psychopaty, który postanowił wykorzystać potencjał stada osowiałych kretynów, żeby coś się zmieniło. Bezwzględnie pchany wolą życia, zaproponował zbadać wytrzymałość bariery, zwielokratniając ataki. Ochotników nie brakowało. Młodzież, jak na całym świecie - wyrywna i idealistycznie nastawiona, szturmowała barierę i powiększała stado kretynów już chwilę po natarciu. A kiedy strumień ochotników zaczął stygnąć – prowodyr zaproponował, aby na barierę rzucać kretynów. Wszak im nic już zaszkodzić nie mogło…

 

Postulat wszedł w życie przez aklamację i katapulty wyrzucały w stronę bariery coraz to nowych, kompletnie nieświadomych śmiałków, którzy bełkocząc coś, krzywiąc się w dzikich uśmiechach, pod przymusem nieskutecznie forsowali ogrodzenie. Rzeczy niezwykłe zaczęły się dziać dopiero, kiedy po odbiciu okazało się, że nie tylko odzyskali rozum, ale ich umysł został wzmocniony niebotycznie. IQ niedawnego stada głupków było godne Mensy, katedr najbardziej renomowanych uczelni i kluczowych stanowisk dowolnej inżynierii. Prowodyr, zepchnięty na plan dalszy, poczuł ukłucie nienawiści do własnego przecież tworu, który błyskawicznie zdetronizował barbarzyńcę. Sam skoczyłby na granicę, jednak był pełen obaw, że drugi raz go nie rzucą i dożywotnio będzie się uśmiechał do całego świata bez nadziei na wybawienie.

 

Myśliciele tymczasem ad hoc organizowali obronę, a co bardziej krewcy przystępowali do kontrataku. Z ruin wydobywali wszystko, co mogło stanowić broń, lub półprodukty do jej wytworzenia. Czujki metodycznie rozstawione meldowały o podniebnych ruchach napastników, a na ziemi gorączkowo powstawała broń ostateczna. Karaluch. Wielki i opancerzony. Potrafiący fruwać na krótkim dystansie i uzbrojony w żwacze nienasycone. W jadowe kolce i grubą sierść, przez którą trudno było sięgnąć instalacji podtrzymujących nienawiść. Kiedy prototyp był na ukończeniu, dzielnicą mędrców zainteresowała się meduza. Czujki w gorączce ostrzegały i ponaglały twórców do wytężonej pracy, a ziemią nadciągał półcień zbliżającego się potwora.

 

Karaluch rozłożył skrzydła i gdyby dysponował dumą – zapewne okazałby ją jakoś. Na takie detale zabrakło jednak czasu i musiał zadowolić się sprawnością bojową, oraz jasno określonym celem wojennym. Skrzydła z potworną siłą odepchnęły ziemię i obrońca wystartował w stronę zła. Meduza nie pisnęła nawet, kiedy wgryzł się w nią jak szczerbaty ośmiolatek w cukrową watę. Przełykał w pośpiechu, usiłując wgryźć się w tkankę bardziej kaloryczną. Z istoty tryskało coś mokrego, zatapiając lokalne depresje pośród gruzowiska, ale w końcu meduza kwiknęła i spadła na ziemię, w konwulsji uśmiercając cielskiem społeczność dwóch dzielnic.

 

Karaluch nawet się nie oblizał, tylko ruszył do szturmu na ośmiornicę. Po śmierci meduzy wydawała się oszołomiona i nieruchawa. Jakby straciła łączność z bazą i ośrodkiem decyzyjnym. Atak był formalnością. Karaluch z impetem wbił się w podbrzusze ośmiornicy, która odruchowo zgięła odnóża, zawisając na moment w powietrzu, wysoko nad ziemią. Coś chrupnęło i karaluch znieruchomiał. Miał przetrącony pień nerwowy. Jednak nie puścił ośmiornicy, której zaczynała naprzykrzać się grawitacja. Wreszcie wygrała. Stwór trzymający w objęcia martwego obrońcę spadał na miasto bezwładnie. Wstrząs i fala uderzeniowa wypchnęły z ruin kurze. Kolejne dwie dzielnice uległy zniszczeniu, kiedy cielska spadły na nie pośmiertnie.

 

Ucisk rozumu przestał nagle doskwierać i sytuacja zaczynała wracać do normy. Kretyni wstawali z kolan, mędrcy zatracali cudowne umiejętności, rozum dzielił się pomiędzy żywych, dążąc do stabilnej średniej. Spod betonowego załomu usiłował wydostać się na wierzch pierwszy, patologiczny uciekinier miasta. Nim ktokolwiek zorientował się w jego zamiarach, stał już na pryzmie gruzu i wydawał polecenia. Gratulował zwycięzcom i przyznawał medale. Stawiał pomniki. Dzielił obowiązki. Rządził… Z właściwym sobie poświęceniem przyjął na własne barki ciężar dowodzenia i delegował nie cierpiące zwłoki zadania. Minął czas bohaterów. Teraz potrzebni byli pracusie. Ktoś musiał kierować odbudową miasta i ktoś musiał też harować. Szybka orientacja w dostępnych wyborach pozwalała zająć stanowisko adekwatne do nietuzinkowego umysłu. Wokół właśnie gromadzili się podobni, którym rola nadzorcy podobała się bardziej, od roli niewolnika. Mniej rozgarnięci rozkoszowali się właśnie świeżo odzyskaną wolnością.

czwartek, 2 marca 2023

Szukając rytmu.

 

Na jednym przystanku, co bardziej żwawe osobniki puszczały komiksowe dymki, z niezbyt czytelną informacją. Ja (może z powodu słabości wzrokowej) nie umiałem rozszyfrować przekazu. Za to zauważyłem dziewczątko, które choć ubrane na przyzwoitą zimę, niosło przytroczony do kompaktowego plecaczka parasol. Taka przezorność w tak młodym wieku? Bo chyba nie planowała wycieczki aż do wiosennych burz nad wyraz skromnie wyposażona? Nawet survivalowy sprzęt zajmuje odrobinę większą kubaturę, niż nośność jej miniaturowego bagażnika.

 

Na kolejnym przystanku kontempluję dialog - pani w okularach, posiłkując się rękami, rozmawia z osiłkiem (posiłkowanie się osiłkiem jest zabiegiem zamierzonym i świadomym). Nowoczesny king-kong w dresowych spodniach miał najwyraźniej rozbudowany panel podzielności uwagi, gdyż słuchając z niewątpliwym zaangażowanie, potrafił oburącz naciągać gumkę spodni i wietrzyć (chłodzić?) pośladki, rytmicznie napowietrzając wnętrze wolne od bielizny – no, chyba, że preferował stringi w modnie cielistym kolorze. I to pewnie dlatego spadł na mnie dylemat, czy cielistość strojów może kształtować rasistowski światopogląd? Epatowanie kolorem skóry, jawna demonstracja podkreślona kreacją i lekceważenie barw pozostałych karnacji świata, to konkretna pożywka dla szukających różnic między ludźmi.

 

Później zaczęły się mnożyć przed moim wzrokiem istoty noszące zamiast czapek spore słuchawki. Rozumiem, że w dbałości o ocieplenie słuchu, choćby kosztem stygnącego czoła i grzywki. Wzgórze rozdarte zębami koparek wywnętrza się mimo chłodu, choć słońce także wdziera się do wykopów i rozdrapuje brzegi. Czapla czuwa nad fosą i przelicza pogłowie ryb, którym udało się przetrwać niezbyt okazały luty. Znów chodzę po mostach i zaglądam Miastu w zakamarki. Zdarzam się na wyspach i daję się oślepić krytemu chromem szkieletowi lewiatana, wylegującego się na żwirze Daliowej Wyspy. Pozwalam uwieść się półmrokom (udało mi się uniknąć uroków półmroku) podstarzałej Hali Targowej i urodzie pyzatych straganiarek zachwalających płody ziemi.

 

Ignorują mnie smutne dziewczęta o sznurowadłach niebezpiecznie rozwiązanych i te o dekoltach zbyt odważnych jak na początek marca. Mimo to, a może dlatego właśnie, przypominam sobie m. Nie ma jej tu i dlatego Miasto jest trochę bardziej płaskie i mniej tajemnicze. Zielone tygrysy nie buszują w szuwarach, wieloryby z naręczami porów nie podróżują w południowo-zachodnie dzielnice Miasta, nocne tramwaje przestały jeździć, kiedy ich najwierniejsza pasażerka zrezygnowała z Miasta i zaszczyca inny klimat swoim nietuzinkowym postrzeganiem.

 

Idę wzdłuż Rzeki. Kilku chłopa w kufajkach maluje ławki, na koniec ujarzmiając je taśmami ostrzegawczymi z karteczką „świeżo pomalowane”. Nastrój mam bardziej frywolny, więc kusi mnie, żeby dopisać na takiej karteczce „nie widać!”

 

Pani zbudowana więcej niż słusznie, dziarsko podąża w kierunku dworca w wiśniowych spodnio-rajtuzach, którym producent jawnym, maszynowym ściegiem wytyczył areał pod pośladki. Daremnie wszakże, bo pani miała znacznie większe potrzeby rozwojowe i zaadaptowała na potrzeby tychże również tereny przyległe. Nie wiem, czy protestowały – ja jednakowoż wcale nie!

Ufff.

 

Przez noc świat osiwiał kompletnie. Nie wiadomo jeszcze co się stało, ale szronem obrzuciło trawniki i samochody. Z kominów kamienic dobywał się ciemny dym, więc wspólnoty wciąż nie wybrały swoich papieży. Kos czarniejszy od nocy pomarańczowym dziobem wskazywał chyba wschód słońca, a raczej kierunek, skąd mógł był nadejść poranek. Zamiast niego nadleciał samolot, pracowicie mielący śmigłami powietrze. Poza wzrokiem przytruchtał pociąg gwiżdżąc arogancko na śpiących i spieszących do pracy. W autobusie jakiś starszy gość pachniał drożdżami i tłumaczył coś swojej towarzyszce tak długo, aż wysiadła z nim, żeby popełnić codzienną rutynę. Na szczęście, jak zwykle nie działo się nic. Nic takiego, co mógłbym zauważyć i zmartwić się. Dzień zapomniany przez historię – takie lubię najbardziej.

środa, 1 marca 2023

Ekstrakty cz.102

 

Niedowiarek.

Została mi w spadku po babci zdezelowana miotła, a chociaż od dawna mnie uprzedzała, że to damski sprzęt, to nie powstrzymałem się i poleciałem na nocny zwiad. Wracając, zrozumiałem błąd i kląłem niczym pijany szewc. Jądra mi opuchły tak, że nawet zimna woda nie pomogła – fest bujało w powietrzu!

 

Niecnota.

Nauczycielka na plastyce kazała nam namalować węża, a wredny Jaś zapytał z niewinnym uśmieszkiem, czy może być taki z koszmarów. Świnia malował doskonale i już w połowie lekcji jego zwierzę uniosło łeb z kartki i zaczęło polować. Żeby chociaż syte to bydlę namalował, a tak – zeżarło pół klasy!

 

Nieudacznik.

Beztrosko skakaliśmy przez kałuże i śmiechu było co niemiara. Nawet mama, która zazwyczaj krzywo patrzyła na nasze harce, zaczęła się pod nosem uśmiechać, kiedy ta sierota, mój brat, skoczył zbyt krótko i wpadł do kałuży. Zanim się zorientowaliśmy – utonął.

 

Niemrawy.

Nie widziałem powodu ruszenia tyłka sprzed telewizora. Ekonomicznie byłem zabezpieczony z dużą górką, fotel miałem wygodny, a obsługę niemal bezszelestną i reagującą na wszelkie polecenia. Nic dziwnego, że nie spieszyło mi się ze wstawaniem, a kiedy wreszcie spróbowałem, okazało się, że wrosłem.

 

Nieśmiały.

Była obłędnie piękna i bezwzględnie egzekwowała wiedzę na temat własnej urody od zewnętrznego świata. Patrzyłem z daleka i nawet wzdychać głośno nie śmiałem, żebrząc w duchu o zauważenie. A ona podeszła jakby nic i zaproponowała zaaranżować dla mnie komplet marzeń za kwotę trzycyfrową zaledwie.

Twarde lądowanie.

 

Skarżyłem się zapewne zbyt denerwująco dla twoich zmysłów, więc westchnąłeś, a Bóg nigdy nie wzdycha ot tak, lecz zawsze przyświeca mu cel większy, niż mierzalny mizernym umysłem. Czknąłeś zniesmaczony, ogarniając mnie ramą mydlanej bańki, prącej ku tajemnej przyszłości.

 

- Wystarczyło przemilczeć – wyrzucałem sobie, choć brak logiki głoszonego komunikatu sprawiał, że wątpiłem we własny rozsądek. – Czyżby? Ukryłbym intencję przed słyszącym nawet niewymyślone słowa?

 

Płynąłem przez niebyt zatopiony w bańce, najpierw rozkoszując się swobodą bezmiaru przestrzeni, potem pogrążając się w lekkim zniecierpliwieniu. Wreszcie dopadła mnie nuda, aż poczułem duszność, jaką czuć musiała mucha w objęciach kropli żywicy, nim rozbłysła, jantarowym blaskiem znacząc wilgotny piach bałtyckiej plaży.

 

Nieskończoność przewijała się ospale przed moimi zmysłami, nie dając szans dywagacjom o nieciągłościach, ekstremach, czy osobliwościach. Szkoły nie uczą, że wszechświat, to bezkres zimnej pustki, a materia objawia się jako wyjątek, mający uzasadnić regułę. Obecnie ja, niepokorne dziecię boże, wędrowałem ku przeznaczeniu. Dzięki mnie tężała pulchna nieskończoność, pulsowała, prężyła się, rosła, udowadniała sobie i mnie, że jest wielką. Skazany na klęczenie przed tym monstrualnym bezkresem, gotów byłem jedynie jęczeć strach.

 

Płacząc i wściekając się nadawałem znaczenie nicości. Obarczony każdym z grzechów, łącznie z pierworodnym, czułem się dziecięciem, które Bóg powił i z zimną krwią pchnął w kosmos nieprzebyty. Ojciec nieskazitelny i bezduszny. Nieskończoność była nudna. Obrzydła, nim pierwszy raz wyliniałem, a przecież to była zaledwie uwertura karnej odysei. Ocierałem się co kilka zwątpień o zapodziany rój meteorytów, o śmierci nieznanych cywilizacji, o efekty nieudanych eksperymentów sprawiających, że kwitnąca galaktyka chlubiąca zamieniała się w skalny rumosz, torujący sobie drogę donikąd energią, jakiej mogłyby pozazdrościć atomowe elektrownie.

 

- Czym mu się odbija? – pomyślałem z zawiścią, kiedy po raz tysiąc sześćset piętnasty zrzuciłem sparciałe ciało, wewnątrz bańki, która nawet nie zmatowiała, szarpana słonecznymi wiatrami, czy trącana żużlem z gnijących w piekielnych płomieniach supernowych. – Jeśli jednym ordynarnym beknięciem potrafił mnie uwięzić w pętlach reinkarnacji na tak długo, to ile czasu potrzebować będzie, żeby wskazać zamysłom ciąg dalszy?

 

Dawno przekroczyłem rubikony żebraczego płaczu i nienawiści, apatii, i zuchwałości bezzasadnej. Bluzgałem. Milczałem, albo pozorowałem inwazję, ale to były jedynie spazmy wynikające z niemocy.

 

- Ileż znieść może taka miernota?! – zdobyłem się na odwagę, podrzucając zgorzkniałą skargę uszom Wielkiego.

 

Oczywiście - nie odpowiedział. Perspektywa monotonna, jednostajna i do znudzenia przewidywalna, zasilała ubóstwem otoczenie bańki w każdym z trzystu sześćdziesięciu stopni oferując identyczną próżnię. Zobojętniałem i wzruszając ramionami usprawiedliwiam się. Wszak tyle czasów minionych odarło mnie z rozumu, że tylko Bóg potrafiłby znieść więcej.

 

Konstelacje mijane z daleka w porywach łaski puszczały do mnie oko. Mgławice mgławiły się przez okamgnienie, a gwiazdy wybuchały, niczym na sylwestrowym pokazie fajerwerków i gasły, zanim nacieszyłem się smrodem płonącej siarki. Pożegnałem ostatecznie nadzieje na cokolwiek, układając się na dnie mydlanej kuli, żeby sczeznąć definitywnie, gdy poczułem ZEW! Wołanie. Niepokój, pragnienie, COŚ!

 

- Nareszcie! Dzięki ci Boże! – krzyknąłem schrypniętym od nieużywania gardłem – Bez względu, co mi chcesz ofiarować, dziękuję, bo każde COŚ jest lepsze od monotonii. Nawet nieznane szczęście, które jednak WYPEŁNIA. Do obrzydzenia miałem próżni!

 

Tabuny składowych czasu mijały, lecz wreszcie trafiłem na głód pożądania grawitacji planety, mającej roszczenia względem każdej przepływającej w jej cieniu materii, czy energii. Balon zadrżał nad powierzchnią nieznanego lądu. Wylinka zeszła ze mnie po raz dwieście trzynasty, a jaźń dawno zapomniała ideę, z jaką wyruszała w podróż pomiędzy zapomniane wczoraj, a niepewne jutro. Ciało, obrane z pozorów, żywiło się sobą, a ja meandrowałem po pastwiskach nicości wdzięcznie i bez turbulencji. Płynąłem. Trwałem, lecz Bóg nie pochylił się wystarczająco skrupulatnie, by zrozumiale określić cel podróży.

 

Tajemna grawitacja, kierowana boską wolą skierowała szklaną banię w stronę czegoś ciężkiego, fizycznego i otyłego. Takie ciało musiało pożerać materię przez wieki. I właśnie tutaj doholował mnie wiatr przyszłości. Przed ów głód, chcący, abym uczynił sobie Ziemię poddaną. Na wzór, choć wiadomo, że naśladownictwo zawsze kaleczy ideał. Grawitacja wsysała bańkę, mając za nic, że byłem boskim posłańcem.

 

- Głupia! – moja podświadomość zarejestrowała zarzewie buntu – ON mnie wyrzygał, a TY masz czelność mnie wchłonąć? Stać cię?

 

W życiu nie dyskutowałem z grawitacją i wstyd mi było, że nie domyślałem się nawet jej płci, chociaż mój członek, po wiekach bezużyteczności gotów był na każdą perwersję, dającą szansę inną niż powielany przez większość małoletnich grzech Onana.

 

Tymczasem płynąłem niczym topniejący wiosną lodowiec. Spływałem z gór, ostrożnie mijając co wyższe daglezje, czy sosny, żeby nie podrzeć miękkiego podbrzusza pojazdu.

 

- To cud, że przetrwał, nietknięty mozołem podróży. Ani jednej blizny, żadnego zmechacenia – podziwiałem boską wydzielinę, doskonalszą niż łono matki chroniącej okruch życia przed każdym, dającym się wymyślić zagrożeniem.

 

W zachwycie skostniałym, podziwiałem rzeczy. Bo były! Krajobraz wypełniały widzenia, od których wzrok odwykł tak dawno temu, że nadal sądził, iż to tylko senna mara, zbyt kolorowa, aby wieszczyć prawdę. Barwy zdawały się rozmnażać, pośród mroku wszechświata. Balon, niczym durszlak przepuszczał zapachy, co sprawiło, że zacząłem nieświadomie płakać – zbyt długo nie korzystałem z węchu.

 

Otchłań rozdarł szpon. Ostry i bezlitosny. Boski! Szybko rósł, zmierzając ku mnie. Bałem się, że ugodzi w serce, przyszpili bańkę, jak wykałaczka oliwkę w egzotycznym drinku, by pożreć mnie, kiedy przede mną wyrosła wreszcie mniej prozaiczna przyszłość. Krzyczałem, to za małe słowo – darłem się, niczym szaleniec, a szpon kontynuował nalot i śmiertelne ukąszenie pozostawało kwestią chwili ostatecznej.

 

- Bach!

 

Nie istnieją słowa oddające wiernie eksplozję - balon, sakwojaż, tak niezłomny w bezkresnej podróży pękł, bo mydlane bańki pękają, ulegając wpływom tyranów. Machając rozpaczliwie rękami w wariackim tańcu – spadałem porwany zachłannością grawitacji. Chciałem się modlić, nawet do ignorancji wypiętych, boskich pośladków

 

Przed oczyma ćmiły kalejdoskopy minionych kalendarzy, spłowiałych od zerkania, pustych od zapomnianych wrażeń, zaplątanych w niechlujne zwątpienia, żale nieukojone. Grawitacja tętniła gorączkową rozkoszą.

 

– Byłem jej. Bóg lekceważąco oddał mnie w ręce tej zachłannej siły! A ona wiedziała, że nie mam szans. Przyziemiłem gwałtownie, boleśnie pobudzając układ nerwowy, bez końca meldujący o stratach i uszczerbkach.

 

- Ała! – kiedy impulsy okrzepły w centralnym ośrodku poznawczym, zdobyłem się wokalną skargę – To bolało!

Darowizna.

 

Docent Bazyli Moczarski kończył właśnie pochłaniać soczyste parówki i z wąsów zwisały mu smętne stalaktyty stygnącej mieszaniny ketchupu i musztardy. Wąsy, rudziejące spontanicznie, były odzwierciedleniem duszy docenta i nadążały za jego nieujarzmioną duszą, bezkrytycznie dostosowując się do okoliczności. A dziś docent miał dobry humor. Odebrał wygraną w totolotka, a całość wygranej przeznaczył na konsumpcję. I parówki miały być początkiem niezbyt wypasionego menu na najbliższe dwa, góra trzy dni. Wygrana nie oszałamiała wielkością.

 

Biurko Bazylego, skropione sokami z parówek i okruchami pszennych bułeczek wyglądało, jakby było niezasiedlone od kilku lat. Pośród stert papierów walały się powyginane nerwowo spinacze, kulki z chleba i papieru, zaschnięte resztki czegoś, do czego lepiej nie zbliżać się bez uzasadnienia i skafandra ochronnego. Jednak dotknięcie tego z mozołem skonstruowanego chaosu wywoływało furię w duszy docenta Mocarskiego i każdy ze współpracowników wolał raczej obejść szerszym niż wymagany łukiem, niż wdać się w polemikę quasinaukową na temat definicji pojęcia „porządek”.

 

        Docent polował właśnie na ostatni kęs parówki usiłujący ukryć się na talerzu pośród kleksów musztardy i dumnie przyglądał się temu, co nadział na widelec, kiedy drzwi otworzyły się z impetem i wpadła pulchna i rumiana pani doktor Marianna Górska-Porębska. Skądinąd – kierowniczka pracowni i autorytet geologii naturalnej - nikt nie pytał, dlaczego naturalnej, choć ów epitet sugerował, że geologia może mieć również nienaturalne źródła, ale pani doktor i tak już rumieniła się nad miarę, a po TAKIM afroncie, gotowa byłaby zaprezentować erupcję wulkanu, który pogrążył w otchłaniach Atlantydę wraz z całym przychówkiem.

 

- Bazyli! – od wejścia rozpoczęła delegację zadań na ledwie rozpoczęty dzień tryumfu nauki nad iluzjami co poniektórych indywiduów – Rolnik Donald Półdolny z przedgórza kaczawskiego właśnie minął rogatki miasta i jedzie traktorem do nas z epokowym, monumentalnym okazem geologicznym. I ty właśnie, masz niezwłocznie zorganizować powitanie naszego darczyńcy i uhonorowanie go jak należy. Medal państwowy dostanie w swoim czasie, jednak dziś my, jako zespół, mamy obowiązek okazać mu serdeczność i polską gościnność. Urząd wyasygnował pewną kwotę, a przypomnę, że urząd (co zabrzmiało jak URZĄD!) nie należy do krezusów, więc niech Bazyli roztropnie szafuje funduszami. Jak własnymi, a nawet ze zdecydowanie większą starannością.

 

Ta ostatnia uwaga miała źródło niewątpliwie w obrazie docenta znęcającego się nad smętnie zwisającym z widelca ostatnim kęskiem bogatszego niż zazwyczaj śniadania.

 

- Taaa jest – Bazyli zamierzał stuknąć obcasami i zasalutować, nim pogna w celu błyskawicznej aprowizacji przyjęcia delegat ludu niosącego boski dar. Obcasy jednak dawno już trzymały się od docenta z daleka i nie zamierzały wydawać dźwięku.

 

Wobec tej porażki nawet nie czknął i nie obtarł paluchów, lecz wyszarpnął z kierowniczej dłoni banknoty i zniknął pochłonięty szałem zakupów. Wybiegając z instytutu wiedział już, że trzeba zakupić dwie skrzynki gorzałki – jedną na użytek niezbyt zasobnego instytutu, a drugą na czczenie rolnika. Po kilku głębszych zamierzał podsunąć mu pod nos pokwitowanie na obie skrzynki. Luksusowa, czy z kłoskiem? Aspekty polityczno-społeczne nie były mu obce. Wolał nie zrażać gościa jakąś szlachecką nazwą, bo a nuż Donald odczyta to jak wywyższanie się organu nad prostym chłopem. Ale i kłosek nie brzmiał dobrze – że niby dla wieśniaka, to słoma do butów? Powinien wybrać coś więcej stonowanego i niekoniecznie obco brzmiącego. Belweder? Dumnie i adekwatnie do urzędu? Krupnik? Świątecznie i ze smaczkiem? Krupnik, plus kaszanka z cebulką. A do tego plastry surowej polędwicy, która będzie udawać łososia, czy coś tam. Łatwe do przełknięcia i bezpieczne ideologicznie. A reszta, to już chłam owocowo-warzywny do ustalenia na miejscu i jakieś fikuśne ciasteczka.

 

Docent wracał objuczony niczym karawana po udanej konkwiście. W instytucie wrzało. Personel pod światłym przewodem pani doktor ustawiał stoły w świąteczną podkowę, a pani Basia (półetatowa sprzątaczka, która pierwsze pół etatu wypełniła we wczesnej erze mezozoicznej, a teraz dogorywała zawodowo na posterunku w szanowanej instytucji) omiatała girlandy pajęczyn pamiętających minione święta. Basowy pomruk traktora obciążonego po kres wytrzymałości wypełniał okna dźwiękiem mających się za chwilę potłuc szklanek. Kiszone ogórki drżały w słoikach, kieliszki usiłowały zachować równowagę, co nawet przed wypiciem zdawało się trudnym zajęciem. Wreszcie dźwięki ucichły i tylko miarowy krok gościa w gumofilcach marki Stomil, od których z lękiem odrywały się okruchy gliny-czy-błota.

 

Pani doktor rasowo pląsała w miejscu z niecierpliwości, personel przełykał ślinę widząc stół zastawiony tak bogato, jak nigdy, Bazyli ukradkiem wciskał reklamówkę z flaszkami, które zamierzał zaoszczędzić pod własne biurko.

 

- To jest ten, no… - gość był wysoce komunikatywny i od wejścia usiłował nadać ton gawędzie – Przytargałem! Zwalić onego na podwórzec, czy bedzieta go od razu toczyć na warsztat?

 

- Ach, panie Donaldzie – krygowała się Doktor Górska-Porębska – jeszcze nie zdecydowaliśmy, ale może najpierw pan zasiądzie z nami, bo zapewne utrudzony pan okrutnie.

 

- Ta jest – Bazyli uwielbiał funkcję wodzireja i w okamgnieniu usadził gościa na miejscu dla uprzywilejowanych, po czym od serca polał. Nawet bardziej jak od serca (wszak gość miał podpisać pokwitowanie, a Bazyli wolałby, żeby nie śledził zawartości dokumentu zbyt trzeźwym wzrokiem). Dlatego gościowi nalał szklanicę, ignorując pisklęta rżniętych kieliszeczków lordowskiego autoramentu – Szanowny pan golnie na dobry początek, a my ustalimy, co zrobić z dostawą.

 

Impreza natychmiast nabrała wigoru. Kołnierzyki stawały się zbyt ciasne, a krawaty zbędne. Ktoś porwał do tańca bardzo już rumianą Mariannę. Na dziedzińcu obelisk tkwił na traktorze bez niepokoju. Czym dla kamienia jeden dzień w tę, czy wewtę? Nie takie impertynencje znosił w swoim życiu.

wtorek, 28 lutego 2023

Planszówka wojenna.

 

Oczywiście MUSIAŁA zamieszać. Nad planszą pojawił się znikąd klucz drapieżnych mant wywijających jadowitymi ogonami i szybujących arogancko nad stadami spasionych nosorożców walczących z takimi małymi, ruchliwymi istotami, piszczącymi niemal jak kurczaki. Ale kurczaki nie miewają toksycznych szponów i nie są nafaszerowane nitro aż po korek. Na placu boju co chwila pojawiały się eksplozje, gdy ruchliwy entuzjazm niby-kurczaków nie mieścił się w skromnych kadłubkach. Płyty piersiowe, pancerne osłony karku, nawet zadnia zapora na nic się zdały krótkowzrocznym nosorożcom wobec tych knypków eksplodujących radośnie i nie skarżących się na masowe kurczenie się pogłowia.

 

Zrozumiałem fenomen dopiero, kiedy manty z okrzykiem bojowym zanurkowały lotem koszącym i ignorując walkę na planszy wbiły się pod nią. Dopiero się zaczęło! Jazgot i jazda po muldach. Plansza podrygiwała, jak spocona Helenka podłączona do sieci prądu przemiennego. Popatrzyłem na rywalkę, a ona uśmiechnęła się i uniosła czubkiem ołówka róg planszy. W jej cieniu, w podziemiach, kurczaki kopulowały jak oszalałe, a samiczki niemal nie przerywając ekstazy rodziły całe zastępy młodego wojska. Ledwie tylko który się opierzył, a już wymykał się spod czułości rodzicielskiej i przez dziurkę wyczołgiwał się na powierzchnię. A tam już czekał wróg nie spodziewający się, że pomiędzy nogami masowo wyrastały mu grzyby niemal atomowe. Broń odnawialna zbiorowym wysiłkiem tych, co nie pchali się na afisz.

 

Manty zdaje się były wielce głodne i nie siliły się na pożeranie planktonu indywidualnie. Płetwo-skrzydłami zagarniały całe zastępy i pchając przed siebie tworzyły mikrotornada pełne pożywnej zawartości. Smakowało im wyraźnie. Mięsko wirowało i nie przestawało nawet w przełykach mant. Sądzę, że co mniej rozgarnięte kurczaki zorientowały się, że już nie żyją dopiero w trakcie wydalania. Bo manty przetwarzały bio-paliwo w czystą energię i masa nie była im potrzebna. Żeby się unosić – trzeba było mieć rezerwy mocy i zapas paliwa na ewentualny post. A nie kałdun pełen zbędnych elementów przemiany materii.

 

Spod planszy zaczął dobywać się fetorek. Aż poprosiłem rywalkę, żeby cofnęła ołówek. Niech się kisi ciepły smrodek pod powierzchnią. Tymczasem na wierzchu nosorożce złapały drugi oddech. Przynajmniej te, co przetrwały wstępny entuzjazm napadu nielotnych kamikadze. Niby-kurczaki bez wsparcia prokreacyjnego traciły grunt pod nóżkami. A raczej zgrabniutkie, pulchniutkie nóżki nosorożców wsmarowywały armię karłów w podłoże, pozostawiając za sobą przestrzeń wolną od drobiazgów świata ożywionego. Nieco obawiałem się, że planszę skazi trupi jad, albo jakaś inna zaraza, więc ukradkiem wysłałem w bój dwie kohorty skarabeuszy. Znaczy tych… żuków gnojarzy. Miałem nadzieję, że mierzwa, czy mielone mięso będą im bez różnicy. I były. Oczyściły planszę błyskawicznie i zeszły do katakumb na drugie danie. A może i na trzecie.

 

Nie wiadomo do dzisiaj, co stało się z kluczem mant, ale kiedy moja rywalka znów wetknęła ołówek pod planszę… spod spodu doszło tylko popierdywanie nażartych do wypęku skarabeuszy. Za to wiadomo, co stało się z niedobitkami nosorożców. Skorzystały z okazji, że uwaga publiczności skoncentrowała się na mniejszych jednostkach, sformowały szyk uderzeniowy i przedarły się przez granicę. Oczywiście bez paszportów, kontroli celnej i innych cywilizacyjnych bzdur. Następnie runęły w dzicz, starając się zadbać, by i o nich słuch zaginął. Rywalka miała łzy w oczach. I nie docierały do niej argumenty medyczne. Zamalowała mi otwartą dłonią, dla równowagi po trzy razy na każdy z policzków, nim uznała, że wystarczy tej ekspresji. Dopiero wtedy zdołałem wykrztusić plując krwią:

 

- Żebyś choć ołówek odłożyła durna!