Uparła
się, żebym ją namalował, choć opinie o mnie… no cóż. Nie
były najlepsze. Piękna i niewinna stała przede mną i leciutko się
jąkając obiecywała, że spełni co tylko zechcę, żebym ją
namalował. Ech… Lolitka… Zbyt niewinna, by podejrzewać czego
gotów byłbym wymagać od niej, by natchnienia nie trafił szlag.
Zbyt młoda, aby bez protestu przyjąć do świadomości, że nie
jestem dobrym człowiekiem.
Nie
byłem. Byłem wredny, często głodny i rzadko trzeźwy. Ale fakt –
pędzel trzymał się ręki nawet wtedy, kiedy nogi musiały pilnować
uciekającej wściekle podłogi. Dziwne, że niestabilny grunt
zupełnie nie przeszkadzał temu, co działo się na płótnie…
-
Kiedy ostatni raz namalowałem coś na płótnie? - śródczaszkowa
myśl trzymając się od środka oczodołów usiłowała wymusić na
spalonym mózgu odpowiedź – Kiedy było mnie stać na płótno?
Ostatnimi czasy malowałem wyłącznie na gazetach, klejonych na
tekturę z pudeł podkradanych na zapleczu dyskontów. Smaku
porządnych farb też nie pamiętałem. Szkoda.
Dziewczę
albo miało niedowład nóg, albo szok ją trwale umocował między
skrzypiącymi deskami mojej nory, bo wciąż stała, gdy myśl
sortowała zasoby rozumu szukając odpowiedzi.
-
Trzy lata będzie – sapnąłem w końcu – Karczemna dziewoja
świeżo po ślubie z karczmarzem zażyczyła sobie monidła i
przyniosła spory kawał płótna. Gruba była okropnie, a jej mąż
jeszcze bardziej, jednak zmieścili się i jeszcze skrawek został na
coś mniej okazałego.
-
Może być ten kawałek – najwyraźniej myśl przedarła się w
pełnej wokalnej krasie i dotarła do dziewczęcia – ja…
Zarumieniła
się! Naprawdę! Myślałem, że to omam, ale nie. Bezbronną
złapałem za ramiona i pociągnąłem do okna. Rumieńce i wstyd
opanowały całą twarz.
-
Dziewczyno – zaschło mi w gardle, więc charczałem jak gruźlik –
To było trzy lata temu! Sądzisz, że trzymałbym płótno tyle
czasu?
-
Więc kupię, tylko powiedz ile. Albo lepiej – napisz mi na kartce,
a ja przyniosę wszystko, co trzeba.
Najwyraźniej
uznała, że się zgodziłem i przystąpiła do realizacji własnego
celu.
-
To nie są tanie rzeczy dziecko – mruknąłem, łudząc się, że
ją zniechęcę i aby jej ułatwić ucieczkę podrapałem się między
udami – Nie lepiej porządne zdjęcie zrobić?
-
Nie! - nabierała odwagi, kiedy już pierwsze lody zostały
przełamane – Chcę mieć obraz. Pytałam tu i tam, a każdy mówił,
że taki obraz, to najlepiej u pana. Bo pan… namaluje prawdę. Tak
z siebie, nie dla pieniędzy. A ja chcę zobaczyć, jak wyglądam w
oczach innych. Więc widzi pan, nie mam wyjścia. Musi pan mnie
namalować.
Nie
odpuściła, zanim nie skompletowałem pełnej listy. Kazała mi
usiąść przy oknie i bez oszczędzania spisać, czego trzeba, żeby
obraz był prawdziwy. W tym czasie zaczęła zbierać śmieci i
porządkować moją pracownię z resztek jedzenia, pustych butelek i
innych naleciałości. Pająki były przerażone jej aktywnością, a
muchy bzycząc wściekle przeleciały koło mnie na zewnątrz, jakby
nie zamierzały nigdy wrócić.
Gdy
wychodziła wnętrze zdawało się mieć dwa razy większy metraż. I
słońce już nie wstydziło się zaglądać. Zakupy przynosiła na
raty i za każdym razem szorowała coś, myła okna, albo prała co
tylko jej w ręce wpadło, nie pytając o pozwolenie. A kiedy wzięła
do ręki nożyczki, żeby mi przystrzyc brodę i włosy, poczułem
się jak dziad z domu starców, który wymaga pielęgnacji. Nie
sądziłem, że stać mnie na szklane oczy. Ona jednak je oszkliła.
-
Dobrze już dziecko – sapnąłem niewyraźnie, żeby nie zdradzić
się, że jej starania rozmiękczyły mnie, starego durnia. Czułem
się jak masło na gorącej blasze – przynieś resztę i zaczniemy.
Idź już, zanim się rozmyślę, albo z niewyparzonej gęby coś
brzydkiego wyfrunie.
Nie
było jej ledwie ze trzy godziny. Umyłem się pierwszy raz od roku
chyba, ale nie zamierzałem się tym chwalić. Przyszła z siatkami,
z których prócz pędzli sterczała bagietka, jakaś zielenina i
szeleszczące opakowania.
-
Sklep ograbiłaś? - zapytałem zdumiony – Będziemy teraz uciekać
przed pościgiem?
-
Głodny namalujesz mnie skrzywioną – patrzyła nie dostrzegając
kpiny w moim komentarzu – A słyszałam, że bez butelki wina ręka
ci skrzypi, to kupiłam dwie. Tylko pamiętaj, na dzisiaj musi
wystarczyć. Chcę, żebyś mnie widział, a nie wyobrażał sobie!
Po pijaku możesz malować na gazetach.
Zarumieniłem
się, co zdumiało mnie tak bardzo, że musiałem przysiąść na
parapecie. Rozkładałem sztalugi ukrywając się za blejtramem z już
naciągniętym i zagruntowanym płótnem. Dziewczyna sprawnie
przygotowała kanapki, które z braku miejsca zjedliśmy siedząc na
oknie.
-
Zacznijmy proszę – powiedziała, ściągając ramiączko letniej
sukienki, a jej głos jakoś zmatowiał. Instynkt kobiety poruszył
struny, jakich znać nie mogła. Ale usłyszałem to coś. Narodziny
kobiecości. Pierwszy raz trącona struna nie przestanie już drżeć,
co najwyżej nauczy się ukrywać pośród maskujących gestów i
cywilizacyjnych bzdur.
-
Nie – powstrzymałem ją dłonią – za szybko. Dziś nie trzeba.
Dzisiaj muszę nauczyć się ciebie. Zobaczyć taką, jaką jesteś
naprawdę, skoro tę prawdę chcesz, żebym namalował. Mów.
Wszystko jedno co, choć miło byłoby, gdybyś mówiła o sobie. A
na malowanie umówimy się jutro nie wcześniej niż wtedy, gdy
słońce dotknie tego tam kąta. Do malowania muszę mieć światło.
Dziś jest już za późno. Mogę zrobić tło, kompozycję i nic
więcej.
-
Dziękuję – dygnęła siedząc. Naprawdę. Nie sądziłem, że to
możliwe. Otworzyłem wino, wyciągając flaszkę w jej stronę,
jednak przecząco pokręciła głową – To dla ciebie. Nie lubię
win, są cierpkie jak wszystkie nieszczęścia świata. Wolę kakao.
Skąd
miałem jej wziąć kakao? Pociągnąłem z gwinta i zerkając na nią
szkicowałem plan obrazu. Mówiła. Miała bardzo przyjemny głos.
Mógłbym przy takim zasypiać. Rozkojarzony, prawie nie dotykałem
płótna.
Miała
na imię Amelia. Ponoć na cześć jakieś sławnej Amelii, jednak
złośliwa ciotka sugerowała przy każdej okazji, że jedna z
kochanek tatusia tak miała na imię, a pochodziła z… Lepiej
powiedzieć, że w ogóle nie pochodziła. A dziecko wolało wierzyć
tacie, więc na wszelki wypadek unikało ciotki o ostrym języku.
Tacie powodziło się finansowo, co sama okupiła brakiem obecności.
Ktoś musiał zarabiać, więc wychowywała ją służba. Najemnicy
dobrani byli starannie, jednak nie udało się kupić uczuć
zarezerwowanych dla rodziców. Żyła na pustyni emocjonalnej,
kulturalna i wykształcona lepiej od rówieśników, ale pluszowy miś
od przytulania stracił kształty, a nikt inny nie wpadał jej w
ramiona. Słuchała starszych bez oporów, nie pozwalała goryczy
zagościć w młodej głowie, cieszyła się na krótkie chwile,
kiedy z tatą mogła zjeść obiad, albo pójść do cukierni na
ciastko i lody.
Opowiadając
straciła kontakt z rzeczywistością, a ja z trudem utrzymywałem
się na powierzchni. Wino przepadło, drugie przekroczyło już
połowę drogi do dna, a Amelia mówiła i mówiła. W końcu
zmierzch uniemożliwiał już nawet udawanie, że skrobię po
płótnie. A i ona musiała już wracać do swojej emocjonalnej
pustyni.
-
Dziękuję – szepnęła, pocałowała mnie w policzek i uciekła –
Wrócę jutro. Wino ci smakowało? Nie znam się zupełnie i musiałam
poprosić o pomoc.
Gdy
poszła, świat zgasł. Zupełnie, jakby ktoś wypruł z niego
niewidzialny wymiar, głębię, czy miękkość. Położyłem się na
łóżku i gapiłem w sufit, a czas stracił znaczenie. Nie wiem,
kiedy zasnąłem, ale wstałem zdecydowanie wcześniej, niż miąłem
w zwyczaju. Na śniadanie dopiłem resztę wina, która została obok
sztalug i poszedłem do karczmy, zapytać o kakao. Żonie karczmarza
małżeństwo służyło wyraźnie. Ledwie mieściła się za
kontuarem, ale mnie poznała. Gdy usłyszała, czego szukam zaczęła
się śmiać, jak nikt dotąd.
-
Ty stary ochlaptusie! Naleję ci kufel na mój koszt. Co zamierzałeś
zrobić z kakao? To jakaś nowa sztuczka? Nabierasz na to mężatki?
-
Kakao – pokręciłem przecząco głową – Naprawdę potrzebuję
kakao.
Nie
uwierzyła, do czasu, kiedy podała mi wielki gliniany kubek pełen
pachnącego wrzątku, a ja z niepokojem starałem się wyjść i nie
uronić ani kropli. Pokręciła raz jeszcze głową i zlitowała się
nade mną – przelała całość do większej flaszki.
-
Za ten obraz, możesz na kakao przychodzić co dzień.
Nie
słuchałem, zależało mi, żeby nie wystygło, gdy na wpół biegiem leciałem do domu. Amelia już tam była i czekała na mnie,
krytycznie przyglądając się moim wczorajszym osiągnięciom.
-
Za wiele nie namalowałeś – oskarżycielsko pokazała na puste
płótno – mam nadzieję, że dzisiaj pójdzie ci lepiej.
A
potem, jak dziecko nie znające wstydu zrzuciła sukienkę i stanęła
nago przede mną.
-
Gdzie mam stanąć?
Zachłysnąłem
się. Wyglądała prześlicznie. Młoda skóra pokryta delikatnym
meszkiem srebrnych włosków, których istnienia można było się
jedynie domyślać, kształty, które dopiero nabierały rozmachu
dorosłości dopadł ledwie wyczuwalny przeciąg i ozdobił skórę
gęsią skórką. Bez słowa podałem jej butelkę z kakao.
-
Dziękuję – na stojąco dygała jeszcze piękniej – Ugotowałeś
dla mnie kakao? Nie spodziewałam się, ale to bardzo miłe.
-
Głos we mnie przedzierał się przez tajemnicze zasieki i nie umiał
wcelować do ust, więc tylko machnąłem ręką i pokazałem Amelii
miejsce, w którym słońce będzie łaskawe dla jej zachwycającej
młodości, a przeciąg nie będzie nadmiernie figlował. Dzięki
temu, że umyła okna, wewnątrz było jaśniej niż kiedykolwiek
odkąd tu mieszkałem. Chwyciłem paletę i pędzel.
- Tu kładę kopertę – powiedziała jeszcze, nim zanurzyłem pędzel
w farbie - Twoja wypłata i takie tam… dziewczyńskie sprawy. Ale
obiecaj, że nie zajrzysz do środka, zanim nie skończymy dobrze?
Kiwnąłem
głową. Czas wybrał chyba tę chwilę, żeby pójść na wagary, bo
obraz powstawał, a słońce wcale nie ześlizgiwało się z ciała
mojej uroczej modelki. Płótno powoli wypełniało się wizerunkiem,
po którym nie poznać było znużenia, czy zmęczenia. Jednak
młodość, to nieopisana paleta zalet. Dziwniejsze było, że ja nie
czułem zmęczenia. Nie doskwierał mi kręgosłup, ani nogi. Głód
nie miał dostępu, ani pragnienie. Dziewczyna również dziś
przyniosła dwie butelki wina, a przecież nawet ich nie otworzyłem,
choć stały pod oknem udając wartowników pilnujących, aby nic
prócz światła nie wdarło się do wnętrza.
A
może to był tylko sen starego pijaka? Malowałem ze świadomością,
że maluję obraz życia. Mojego i jej. Że po tym obrazie nic więcej
nie będzie już możliwe. Byłem pewien, ze sięgam doskonałości,
a jej krucha młodość na wieki zostanie zachowana na płótnie. Ona
chyba wiedziała to wcześniej, bo naprawdę nie oszczędzała
pieniędzy tatusia. Płótno było doskonałe, a farby z najwyższej
półki. Nigdy wcześniej i pewnie później też nie używałem
takich materiałów. A pędzle? Będą mi służyć do śmierci,
jeśli nie zażąda zwrotu.
Zapadłem
się w otchłań natchnienia, Amelia stała nieruchomo i tylko słońce
na jej ciele usiłowało poszukać kolejnych godzin życia. Wreszcie
miałem już całą sylwetkę i zostało jedynie finalnymi
pociągnięciami dodać odrobiny różu, żeby ostatecznie ożywić
skórę. I W oczy wlać życie. Bez pośpiechu mieszałem kolory, aby
uzyskać idealny odcień. Wreszcie, samym czubkiem pędzla ostrożnie
dotykałem obrazu, jakbym dotykał nastoletniego ciała.
-
Lewe przedramię, ramię, szyja – zerknąłem na Amelię.
Chyba
straciłem wzrok, albo rozum. Amelia stojąca w kącie pracowni nie
miała lewej ręki. Potrząsnąłem głową. Prawa ręka, piersi,
brzuch… Rzut oka na dziewczynę.
-
To niemożliwe. Mam delirium – szepnąłem sam do siebie.
-
Maluj, proszę – usłyszałem głos niewątpliwie należący do
Amelii – Maluj, żebyśmy dzisiaj na pewno skończyli obraz. Jutro
wraca tatuś z dalekich krajów. Chcę mu zrobić niespodziankę
-
Tatusiowi? - zdumiała mnie – dla taty chciałaś ten obraz? Nago?
-
Przepraszam. Musiałam – smutek w jej głosie wyciskał łzy – On
widzi tylko te sukienki, sweterki, i te swoje biznesy. A ja chcę,
żeby zobaczył mnie. Taką, jaką mnie mamusia urodziła. Prawdziwą.
Maluj. Musisz dokończyć. Proszę.
Malowałem
i malowałem, a ile razy podnosiłem wzrok, tym mniej Amelii stało
pod ścianą. Wreszcie usiadłem tam gdzie stałem wyczerpany
kompletnie. Wyzuty z resztek sił przewróciłem się i zasnąłem na
podłodze. Na wprost sztalug nie stała już Amelia, a pusty kąt nie
wyglądał na zadowolony.
Rankiem,
gdy słońce połaskotało mnie w ucho podniosłem wzrok na obraz.
Był naprawdę piękny. Amelia zapewne poszła do domu i lada chwila
tu przyjdzie. Wstałem i podrapałem się po brodzie. Niech się
śmieje żona karczmarza, ale dzisiaj też pójdę po kakao dla mojej
Amelii.
-
Mojej? Ty stary capie! Obudź się. Ona, piękna, młoda, a ty co?
Stary pijus!
Gdy
wróciłem z gorącą flaszką jeszcze jej nie było. Przypomniałem
sobie o kopercie i ciekawość mnie pognała ku tym „dziewczyńskim
sekretom”. Wewnątrz było suma wielokrotnie większa od tej,
jakiej się spodziewałem. A oprócz niej liścik wykaligrafowany
pięknym pismem.
„Armandzie
(bo masz na imię Armand? Tak mi powiedziała żona karczmarza, dla
której namalowałeś najpiękniejsze monidło na świecie).
Mam
nadzieję, że wystarczy pieniędzy za Twój talent i ciężką
pracę. To już koniec. Moja rola skończona. Ty masz jeszcze jedno
zadanie. Błagam cię, żebyś ten obraz zaniósł do mojego domu i
oddał tacie. Tata przypływa dziś około południa statkiem z
jakiejś koszmarnie długiej trasy i w domu będzie na obiad. Będzie
się martwił, więc dobrze byłoby, żebyś się nie spóźnił.
Zanieś mu obraz i nic już nie musisz mówić. Chyba, że zostawiłam
Ci za mało pieniążków. Powiedz to tacie, a na pewno dostaniesz z
nawiązką brakującą sumę.
Piękny
jest ten obraz, prawda? Powiedz proszę, że Ci się podoba Twoje
dzieło. Bądź szczęśliwy i maluj z talentem.
Twoja
Amelia.”
Tydzień
później, na pierwszej stronie gazety codziennej znalazłem artykuł
o morskiej tragedii. Wiele mil od lądu statek wpadł na podwodne
skały i nim dotarła pomoc wszyscy zginęli, a ciał nie
odnaleziono. Tata Amelii, zgodnie z listą pasażerów był jednym z
nich. Obraz Amelii mieszka wciąż ze mną. Dziewczynka patrzy, jak
szoruję podłogi i ustawiam w oknie skrzynki z nasturcjami. Czasem
rozmawiamy. Siadam w fotelu (tak! Kupiłem fotel!) i rozmawiamy o
czym tylko dusza pomyśli.
Ach!
Nauczyłem się samemu gotować kakao. A te dwie butelki wina od
Amelii stoją teraz na straży obrazu. Nietknięte.