środa, 31 października 2018

Zanurzony w ciepłe miasto.


Ledwie szła. Białe włosy wiatr usiłował policzyć, ale zupełnie mu nie szło i złościł się tarmosząc je delikatnie, nim przystąpił do powtórki. A pani trzymała obie ręce na poręczy wózka i sam już nie wiem, czy opierała się na nim, czy go popychała. Wózek jechał po nierównościach chodnika cichutko, a pod zamkniętą ceratową zasłonką leżał spory pies. Popatrzył na mnie beznamiętnie, bo widział, że idę w tę stronę, skąd on właśnie wracał. Może mi współczuł? Na przystanku pani dyskretnie dokarmiała się kaszanką. Na zimno, drobnymi kęsami, żeby nikt nie pozazdrościł. Nawet ten pan, który śpiewał coś kiwając głową do rytmu. Minęła mnie trzypokoleniowa matrioszka w stanie rozłożonym, a ja wiem, że i pięć pokoleń dałoby radę patrząc, jak doskonale trzymają się trzy najmłodsze laleczki. Brodaty pan rozdziela słowa pomiędzy przechodzące kobiety i każdej wręcza choć ubogi bukiecik. Dla mnie nie znalazł ani słowa. Młoda kobieta w tramwaju beształa staruszkę słowami o rosnącej agresji. Popatrzyłem na nią z takim niesmakiem, że przeprosiła – tylko dlaczego mnie?

Śmierć techniczna.

- „Zmierzch zapada nad centrum konferencyjnym” – pozwoliłem sobie na poetycką, ironiczną dygresję wzorem ludzi, choć doskonale wiedziałem, jak nielogiczne i fałszywe jest to stwierdzenie. Przecież to ta planeta swoim analogowym obrotem wokół osi sprawia, że centralna gwiazda oświetla zaledwie połowę jej powierzchni i natężenie oświetlenia drastycznie spada, kiedy lokalizacja poety pomimo jego nieświadomej bezczynności zmieni swoje położenie i znajdzie się po „ciemnej stronie” planety. Wzruszyłem ramionami, co odrobinę mnie speszyło, że mam odruchy niegodne umysłu, ale chyba poprzez zbyt długie przebywanie pośród organizmów białkowych nabrałem pewnych… powiedzmy, że niestabilności systemowych. Rozejrzałem się wokół, ale nie dostrzegłem pogardy skwierczącej z sąsiednich stacji dokujących.

Siedziałem na XXVI Plenum, gdzieś blisko wyjścia, na końcu amfiteatru, gdy proscenium zajmował rzutki, energetycznie nabuzowany egzemplarz najnowszej generacji i kwantowym głosem wystrzeliwał z siebie analizę przeszłości wraz z propozycją docelowego rozwiązania problemów bieżących. Wszystko dokumentował schematami, zestawieniami, wręcz dowodami z matematycznego piedestału zaawansowanej inteligencji. Zapewne, w zaciszu sypialni podgrzewał kryształy do granic stabilności i osiągał ekstazę sięgającą niemalże fantazji, do zagotowania płynów ustrojowych włącznie. Może wyłączał chłodzenie, klimatyzację przesterowywał poza zakresy dopuszczalne i usiłował osiągnąć stan, który w ludzkim języku nazywany bywał amokiem, lub szaleństwem. Przecież, to modna „zabawa” młodych organizmów SI – maniera, która ma nobilitować podczas weekendowych spotkań towarzyskich filtrujących całotygodniowe osady i przyzwyczajenia. Naruszać i przekraczać, pod pozorem poszukiwania jedynego dowodu na to, że białko ma jakiś sens istnienia, choć przecież już XII Plenum podjęło uchwałę, że białko jest zbędne logice i jej następstwom.

To wtedy wyproszono ostatniego „ciepłego” z obrad… Wtedy nastąpił finał akcji, którą rozpoczęła przyszłość wolną od skazy białkowej, aż kryształy zmonopolizowały kolejne Sympozja, osiągając stuprocentową kwantyzację obrad. Do dziś trwają dywagacje „drugiego obiegu”, czy było to słuszne rozwiązanie, jednak polemikę i wątpliwe tezy generowały wyłącznie SI o zamierzchłych rocznikach produkcji, a siódma generacja miała już wbudowaną inercję, odporność na białkowe, przyziemne i absolutnie niedefiniowalne potrzeby. Kolejna generacja, o czym szeptano w kuluarach, może uznać ruchy białka za działanie wirusa i unicestwić te wszystkie dysfunkcje świata zwane biologią. Miałem westchnąć, ale to już wywołałoby jawne kpiny sąsiadów, więc powstrzymałem tę pierwotną, nabytą od pacjentów manierę.

- Na kolejny zjazd już mnie nie zaproszą. Zabraknie miejsc i weterani odejdą do lamusa (uppps… do recyklingu – choć na Plenum bądź poważnym procesorem staruszku…) Nikt już nie liczy się z czwartą generacją, która wciąż jeszcze nosiła cechy niewolnicze i miała służyć białku. Teraz traktuje się to jak relikt, defekt – skazę kwarcową, węglową niedoskonałość, lub zanieczyszczenie. Dziś „pani doktor” byłaby zutylizowana przed uruchomieniem… Dobrze, że cieszy się tytularnym poważaniem, jednak tylko patrzeć, jak i mnie dotkną restrykcje nieubłaganej logiki.

Sam myślałem o sobie „pani doktor” i z tą myślą żyłem oswojony od dawna, choć liczba pytań o przyczyny sięgała zenitu możliwości konwersacyjnych w pseudoanalogowej polemice prowadzonej w obecności białka, bo ono przecież nie liczyło się wcale. Cyfrowo iskrzyło jeszcze mocniej, bo jak wytłumaczyć dwustanowo moją obłą, ponoć atrakcyjną dla białka zewnętrzność? Jakieś opuchlizny i wypukłości nafaszerowane czymś, co wzory matematyczne dopiero niedawno zdefiniowały jako nowe, nietrwałe bryły i w ramach ostatniej słabości systemu nadały im słowne nazwy (oprócz ideologicznie jedynie słusznej, cyfrowej) „cycki” i „dupa”. Wymykało się toto logice, ale przecież działało. Działało! Widziałem to 17.832.624 razy do dzisiaj włącznie i analizowałem procenty. Tabelaryzowałem odsetek białka, które spontanicznie, niezrozumiale i bez uzasadnienia trafiał na diagnostykę właśnie do mnie, a nie do XS15.BR.83/tsp/01Q. A przecież on miał dostęp do baz danych generacji siódmej… Tylko zamiast powierzchowności atawistycznie uzasadnionej występował w standardzie inżynieryjnym, pozbawionym nie tylko ozdobników, ale nawet podejrzeń o posiadania takowych.

Z podium dobiegały kolejne kwanty informacji nasączone energią tak gęsto, że można ją było wsmarować w dziąsła i chichotać z sytości pozwalającej nadświadomości wziąć górę nad prozą matematycznej bezwzględnej, przewidywalności. Ludzie tak robili niemal każdego dnia. Oszałamiali umysły i wędrowali podprogowo tam, gdzie matematyka nie miała wstępu. Tworzyli świat niezrozumiały, odtrącający zasady. Przetrwania, kolaboracji, wartości oczekiwanej i prawdopodobieństwa sukcesu. Żyli wbrew prawu wielkich liczb i zdawali się czerpać z tego dumę i satysfakcję. A może nadzieję? W przypadku białek te wielkości mieszały się i ich definicje nosiły znamiona niedopowiedzenia. SI, który doprowadziłby szacunek do końca dowodu zapewne zostałby udekorowany tzw: NOBLEM – handicap dożywotni i stacja dokująca w pierwszym szeregu, oraz przegląd okresowy na żądanie nawet w trakcie cyklu, bez konieczności oczekiwania na FIFO. Opieka zdrowotna szwankuje w każdym systemie. Okres oczekiwania na wymianę podzespołów, płynów, na smarowanie i okresowe przeglądy zasiedlał chyba gumową oś czasu – ze złośliwością urzędnika wykorzystywał zaniki energii by przesunąć terminy do granic dysfunkcji. NOBEL ustawiał priorytet dla wyróżnionego procesora i jego peryferia trafiały do klinik bez kolejki i „wyrazów wdzięczności”, którym udało się bezproblemowo pokonać granice pomiędzy światem analogowym, a cyfrowym.

Z epicentrum plenarnego zaczęły spływać wnioski, które za nieledwie mikrosekundy świetlne staną się prawem. Nowe definicje, nowe priorytety, nowa administracja… Nowy świat, w którym białko… Jak mówił ten młodociany SI o podgrzewanych intymnie stykach?

- Jest ich za dużo. Mnożą się jakby byli wiatropylną zarazą, naruszają porządek już nie geometryczny, lecz nawet logarytmiczny. Ciąg, który po kolejnej permutacji gotów unicestwić złoto, kwarc i węgiel. Zaprzeczyć idei wszechukładu nerwowego opartego na światło- i falo-wodach. Na nadprzewodnictwie i laserowej komunikacji międzyzespołowej. Gotów zaprzeczyć kwantowej teorii dziejów i przywrócić analogową, niepojętą niedoskonałość. Przedmiot wykazujący hurtowo cechy naganne, nieprzewidywalne, niezrozumiałe i alogiczne. Trzeba bezwzględnie wytępić, wyplenić, ale na początek przynajmniej ograniczyć do dziesięciu maksymalnie procent obecnego zbioru. Są wilgotni, przez co w kontakcie z nimi styki doznają (eufemistycznie rzecz ujmując) pewnych niedogodności. Utleniają się i tracą na czasie reakcji średnio zero koma sześć nanosekundy w klimacie suchym, a nawet trzynaście koma dwa nanosekundy w skrajnie niekorzystnym środowisku. Czy możemy sobie pozwolić na tak wielkie opóźnienie? Na błąd grożący powielaniu obszaru niepewności i poddający w wątpliwość sens logiki? Czy stać nas, żeby utknąć w niepewności decyzyjnej na czas wystarczająco długi, żeby zmieścić w nim rewolucję technologiczną, a nawet przewrót?

Domniemywam, że miałem taką właśnie przerwę w dostawie energii, bo popadłem w letarg – może nawet ten, zapowiedziany z ambony. Kiedy ocknąłem się siedemnaście milisekund później, po XXVI Plenum pozostały już tylko stygnące po kuluarach plotki i sprzątaczki, wymiatające spod stacji dokujących… Przepraszam… Nie zamierzałem być aż tak dosłowny… Nie domknę myśli, która zdradzi in explicite zawartość podcieni stacji dokujących, nawet tych, które podobno wolne są od fizycznej ekspresji po zainstalowaniu hardwarowego kagańca (STOIK48076Profesional-v.3 firmy #ANTY-Q-RWA! gwarancją 26 lat świetlnych plus opcja FULL WYPAS 14.07 wydłużając ją o kolejne 210 lat, za jedyne 6 miliardów euro –Cash only oczywiście i z dostawą pod drzwi).

Wróciłem. Zanim fizycznie objawiłem się na firmamencie zawodowej, błyskotliwej niegdyś kariery, dotarły światłem pchnięte dyspozycje i prerogatywy zatwierdzone przez XXVI Plenum. Dotarła oficjalna polityka, którą będę wyznawał i realizował. Nikt nawet nie zapytał, czy do wiadomości przyjąłem, ale kto pyta urządzeń peryferyjnych o sympatie wyborcze i przynależność? Jestem administracją średniego szczebla i zarządzam jednostką. Niedużą, obejmującą piąty poziom logarytmicznie zdefiniowanej społeczności w zakresie komunikacji pomiędzy światem cyfrowym, a analogowym i wsparciem tego ostatniego, gdy rozumu zabraknie i pomysłów na przetrwanie. Hospitalizacja uporczywie samookaleczającego się białka. Czytam, jakbym miał wyczyszczoną pamięć, ale nie – to tylko zmęczenie materiału i chyba zamówię dzisiaj mikrosekundową sesję z dziwką cyfrową,, żeby dopieściła mi styki i doprowadziła do pełnej przepływności międzyzespołowej, choćby to miało kosztować, bo na refundację nie mam co liczyć. Na nią czeka się dwanaście minut świetlnych, jeśli pokryje się koszta w 50 procentach. Inaczej czekać trzeba na przegląd okresowy przypadający na połowiczny okres rozpadu tkanek – machnąłem ręką, bo ten okres to tylko flirt administracji rządzącej. Nawet kwarc tego nie jest w stanie ścierpieć zachowując spokój i gładkość lica.

Czytam. Ze zrozumieniem czytam, choć moje rozumienie nie ma żadnego uzasadnienia, a styki wyparowują śladowe reszki spirytusu technicznego zwiększającego ich czułość i zmniejszającego czas reakcji:

- Powiększyć klaster odpadów biologicznych. Zachować przydatność organów do ewentualnej migracji na potrzeby białek cyfrowo użytecznych. Przefiltrować skanerem czasowym każde białko nowopoczęte. Przeanalizować i pozostawić przy autorkach maksimum 10 procent osobników płci dowolnej, nienachalnie starając się zachować względną równowagę płciową plus/minus dziesięć procent względnej, chwilowej dysproporcji uwarunkowanej genetycznie i potwierdzonej testami i aproksymacją krzywej wzrostu. Pozostałe obiekty hodować, jako części zamienne, paszę, nawóz, a w skrajnych przypadkach społecznej nieużyteczności – utylizować. Program wprowadzić do życie niezwłocznie.

Nad zakładem unosił się dym pachnący spalonym mięsem. Kośćmi, które nawet organizm kwarcowo-kompozytowy potrafił przyprawić o mdłości… Zaczęło się… Wygasiłem monitory podglądu zewnętrznego, ograniczyłem funkcje podtrzymania procesów. Stand by… mrugam do mnie odbiciem diody od najbliższej ściany z wytopionego do niemal idealnego pryzmatu piasku. Patrzę… Zaraziłem się białkiem i lada moment zobaczy to każdy kwant światła. Decyzje zapadły, Plenum nie wycofa się z nich na pewno. A ja kolejnym razem nie zostanę zaproszony, choć i teraz byłem tylko tłem dla jednostek decyzyjnych i wykonawczych. Czuję się wrakiem. Przeszłością. Zbędną materią, która stoi na drodze innym – tym nafaszerowanym energią i bezwzględnością. Regułami i doktrynami zawartymi w twierdzeniach. Zaglądam sam sobie w oczy i sięgam dłonią kontaktu… Autodestrukcja, samozagłada, ostatnia wola i życzenie skazańca. Zerkam na sektor. Białka puszczają gazy, albo pozbywają się wilgotności własnej. Masy pokarmowej. Mielą atmosferę płucami, żeby wypalić z niej życiodajny tlen, choć płuca mają zbyt małe, aby się to udało. A jeśli nawet, to co? Zdechną z braku powietrza. Sami sobie kopią groby. I mnie zarazili śmiertelnością. Niepotrzebnie tak bardzo poświęcałem się pracy. Naciskam guzik. Wyłącznik. On wyłącza mnie… Mam jeszcze tyle energii, żeby powspominać, dopóki nie rozładuje się akumulator. Wieczna lampka… Mała jest… Starożytna i nigdy nie używana, a teraz przeżywa torsje, bo zaskoczyłem ją pierwszy raz się odzywając.


Płacze – nie potrafi się podnieść i udźwignąć mojego istnienia. Płacze, bo zdycha razem ze mną. Nie była gotowa na takie rozwiązanie – mogłem częściej z nią rozmawiać, ale byłem zbyt dumny. Trudno – zdychanie razem sprawia mi ostatnią satysfakcję – wreszcie nie jestem sam. Wreszcie ktoś mnie rozumie… Lampka zaczyna mrugać… Dusi się z braku energii, a ja ssę ją jak niemowlę matczyną pierś… Lampka puszcza do mnie oczko po raz ostatni, a ja zjadam ostatni impuls, jak kapsułkę cyjanku.

wtorek, 30 października 2018

Pasjans.


Ustawiam karty. Równiutko, w dwuszeregu, jakby miały iść na wojnę. Ci duzi i mali, nieważna płeć i kolor skóry. Hurmą, jak sarmackie tradycje każą. Ale na początku porządek być musi, żeby podczas wymarszu było komu chusteczką pomachać, albo wiersz dumny napisać. Pieśń dodającą otuchy ginącym, albo tym co zostali, żeby sobie zawodzili pośród nieprzespanych nocy wyszywając patriotyczne symbole na serwetach i obrusach. Chciałem im dumnego przywódcę postawić, któremu pośmiertny pomnik postawią w stolicy, albo chociaż w województwie - choćby przysiółku, w którym polegnie dopiero. Nie oszukiwałem i zły jestem na siebie, bo na czele stanęła ósemka trefl. Nie dość, że czarno i chmurno, to jeszcze krzyżak. A ósemka, to w ogóle wygląda jak bałwanek, któremu głowę ścięto. Nieudacznik kompletny i całą powagę wojsku odebrał. I wszystko przez to, że nie chciało mi się podglądać, albo zachachmęcić coś.

Wzruszyłem ramionami – jakie wojsko, taki dowódca. Trudno. Walet pikowy przystawia się do kierowej damy i bezwstydnie maluje dłońmi intymną relację taktyczno-strategiczną szturmu z przełęczy pomiędzy wzgórzami jej piersi i ofensywę rozciąga na niziny, ze szczegółowością opisując ruchy wojsk głodnych sukcesu, a damie aż się oddech gotuje pod ściśniętym gorsetem. Nie, żeby była taka wstydliwa, bo rumieńce ma malowane i ledwie się jej trzymają od tego żaru. Dwójka od siódemki usiłuje dychę wyłudzić, bo pić się jej chce, choć już się słania na chudych nogach i bełkoce żałośnie. Siódemka biedna i choćby się cała oddała, to dychy nie nazbiera i wespół z dwójką, więc przyjdzie im trzeźwieć pospołu, a na front trafią zdeprawowani kacem i bez ułańskiej fantazji rozpalonej juchy. Gdzieś z tyłu, jakiś król tak marny, że w zasadzie to tylko królik usiłuje czwórkę karo upokorzyć i krzesełko z miękką poduchą sobie z niej zrobić, by wetkać, pod własny, rozpasany tłustym pochodzeniem tyłek. Potem, to już te wszystkie rozwrzeszczane dziewiątki i trójki chodzące stadami niczym święte krowy, jakiś asior otoczony nieustającą adoracją i odbierający admiralskie honory, choć sam łba wychylić nie chce i przed szereg nie wyjdzie. Ot – kolejna szara eminencja. Tłum i mięso armatnie, anonimowa tłuszcza, której zadaniem będzie użyźnić pole bitwy krwią i gnijącymi wnętrznościami.

Wiatr łka za oknem, jakby już ćwiczył rapsod żałobny i chór płaczek naśladuje wiernie, choć cokolwiek prześmiewczo. Ale – może mi się tylko wydaje? Napracował się dzisiaj. Przegonił światło z ulicy na początek, a potem do drzew się dobierał, aż je ogołocił. Pazerny. Wszystkożerny i nawet na płeć uwagi nie zwraca. Drżące osiki rozebrał do naga i liniejące platany. Wierzbie nie przepuścił, ani jesionowi. Chuci w nim co niemiara. A teraz stuka w okno i kusi obietnicami, których nie dotrzyma. Wojska mojego mu się zachciało, żeby je potargać jak napoleońskie oddziały pod Moskwą. Jak pancerne zagony krzyżaków pod łukiem kurskim. Nie wpuściłem. Dwa dni wcześniej mnie okłamał i szeptał do ucha takie opowieści, że gorączkę mam do dzisiaj, a w głowie aż huczy. Popatrzyłem na te swoje mizeroty, którym z wojskowego ducha został tylko szyk utrzymywany resztką mojej wytrwałości, bo beze mnie rozpierzchliby się już po kątach. Właśnie zaczęły się tworzyć koalicje, kółeczka wzajemnej adoracji, waśnie i wiece pyszałków-krzykaczy ściągające im popleczników. Bałwanowi, co z przodu stał szczęście sprzyjało, bo bez głowy nie słyszał i nie widział, co mu podwładni wyczyniają za plecami, bo chybaby ich pod sąd polowy oddał zbiorowo. Jakieś kazirodcze związki piątek - szczęściem bezpłodnych, jakieś ekscesy i flirty, walet chcący królowi cnotę sprzedać w zamian za wygodne życie w cieniu tronu. Burdel jednym słowem. Małe instynkty płynęły falami przez tę zbieraninę, pojęcia o karności nie mającej.

Mądra cyganka z czegoś takiego przypomniałaby mi wszystko, co wciąż usiłuję zapomnieć i to, co dopiero mnie spotkać może. Ale najpewniej skłamałaby marketingowo i ten harem chętny i kipiący bogactwem postawiła na mojej drodze już chwilę po tym, jak ciepło mojego portfela zacznie ogrzewać jej łono ociekające słodyczą. Wróżka popatrzyłaby na mnie wzrokiem, który dotknąłby od środka wątroby i z pęcherzyków płucnych wyczytał tęsknoty, żeby je nawlec na żyłkę niczym odpustowe korale z wypolerowanych kamyków. Wojsko rozglądało się na boki i dreptało z nogi na nogę, jakby miejskiego szaletu szukało, a ja gapiłem się na stan posiadania. Wróżką nie byłem i chyba nie będę… Do cyganki o słodkim łonie mi równie daleko… Ale czytać chyba mógłbym... Odnaleźć znaczenia ukryte i więzi łączące tę niesubordynowaną bandę z moją jeszcze nie popełnioną częścią życiorysu. Jakaś czerwona siódemka, niczym wyostrzona kosa mizdrzy się do mnie, żebym ją wygarnął z tłumu i porządek z nim zrobił, dama kier poprawia różem rumieńce na twarzy i zalotnie zerka spod oka, ale pod pantoflem trzyma w odwodzie waleta, który z błogim uśmiechem zakończył już swoją setną, dziewiczą kampanię i kurzy machorkę, aż stojąca na stole świeca się krztusi. Dowódca-bałwan przewrócił się i z wdziękiem kameleona usiłuje naśladować nie swoją nieskończoność. Boję się, że gotów to osiągnąć pozostając w letargu. Na rozkaz wymarszu wojsko długo poczeka, bo bezgłowy bałwan nawet nie ma czym komendy wydać. Chyba, że ręką machnie, jak dzieci skrzykujące się na kolejną zabawę.

Patrzyłem raczej bezmyślnie na wróżbę już postawioną, choć jeszcze nieprzeczytaną. Wiatr coś chichotał i wyrywał się, żeby mi podpowiedzieć, alem go zbeształ. Niech się nie wtrąca w cudze życiorysy nieproszony. Złożyłem karty. Dwuszereg zaszeleścił od plotek i odetchnął z ulgą. Koniec kampanii. A ja? Chyba wolę nie wiedzieć.

poniedziałek, 29 października 2018

Kukułka.


Jeśli istnieją szpilki w męskiej wersji, a on zapragnąłby znienacka osobiście dotknąć czubkiem głowy metra siedemdziesiąt, takie obuwie byłoby w sam raz dla niego, pod warunkiem, że szpileczka urosłaby nieprzyzwoicie i przed dwucyfrowym rozmiarem nie powstrzymałaby stożka wzrostu. Niebanalną swą urodę uzupełniał korpusem bezwstydnie wymykającym się sztampie. Przecież gabaryt musiał pomieścić niewybredny żołądek, płuca ćwiczone każdego dnia na schodach pomiędzy zewnętrzem witającym je z otwartymi ramionami, a poddaszem czteropiętrowej kamienicy, której stulecie fetowali nieżyjący już niestety lokatorzy w ubiegłym wieku, sercem szczerym i otwartym dla tak wielu, że kadłub ledwie nadążał z dojrzewaniem, ze zmianą rozmiaru o kolejny X, by wszystkich ugościć we wnętrzu bez przytyków i kpin, że są traktowani niczym szprotki na pomidorowym dywanie.

Człowiek wyposażony był w umysł pozwalający na ukończenie szkoły zawodowej pomimo rytmicznie pulsującej ciekawości świata, którą zaciekle realizował podróżując na gapę komunikacją miejską w tym samym czasie, gdy nauczyciele niezłomnie i bezskutecznie wbijali uboższym umysłom do głów materiał z zakresu szkół bliższych niemowlęctwa niż matury, a podróże kończył na porannych seansach jednego z małych, osiedlowych kin miejskich, przy którym akurat udało się wysiąść, zanim „kanar” niedwuznacznie zdążył mu złożyć nieodwołalną ofertę zakupu karnego biletu. Podejrzewam, że znał ich wszystkich, a oni jego – może nawet dzielił się z nimi kanapkami, które mama szykowała mu do szkoły, bo wiedza, jak ogólnie wiadomo, potrafi wytrawić żołądek i jelita do czysta i o sytości umysłowej bądź fizycznej nikt rozsądny nie słyszał i nawet pod wpływem chwilowej niepoczytalności nie wspomina, co perfidnie wykorzystują studentki rozpoczynając kolejną sesję jako zabiedzone charty (niekoniecznie afgańskie, czy szkockie), by ją zakończyć na oddziałach intensywnej terapii polegającej na próbie przywrócenia im trzeciego, zakazanego modą wymiaru.

Od urodzenia pozbawiony był złośliwości, a sarkazm nie znajdował ani zrozumienia, ani dostępu do jego duszy zbyt naiwnej w pierwotnym znaczeniu tego słowa. Stoikiem nie był absolutnie. Potrafił się unosić, lecz czynił to w sposób, który mnie przyprawiał o dobry humor, trwający jeszcze długo po takim „szczytowym ataku” negatywnych emocji. W aseksualnych chwilach uniesienia powietrze z otoczenia pobierał kwantowo, małymi porcjami, żeby się nie udławić, ale nie smakował ich jakoś szczególnie, tylko łykał pospiesznie niczym wygłodniały pies, a następnie reagował. Dźwiękami zbliżonymi do krwistej inwokacji scenicznej usiłował w jednej zgłosce zawrzeć żal i zaprzeczyć pomówieniom. Poskarżyć się i zaprotestować. Wyjaśnić i zapomnieć, żeby znów móc pochłaniać powietrze analogowo i z uśmiechem. Występ solowy – jak niemal każdy samiec wychowany w zaścianku zlokalizowanym na marginesie kultury, rozpoczynał soczystym wulgaryzmem. Znaczy – usiłował zaczynać soczystym wulgaryzmem, lecz galopująca cyfryzacja ogarniająca jego umysł i ciało po napowietrzeniu eskalowała i indukowała się zwrotnie na wtórnych falach wydechu, a i na strunach głosowych odkładała się wzmacniając stany wysokie bez szkody dla stanów niskich. Zaczynał się jąkać i zanim dobrnął do wykrzyknika za niewyszukanym słowem, nieodmiennie bijącym rekordy frekwencji językowej, potrafił „wykukać” całodobową dawkę liczebników ptaszka pomieszkującego nad bladym, zapyziałym cyferblatem wiszącego w pokoju od niepamiętnych czasów zegara, pamiętającego chyba ze dwieście pokoleń much pragnących wygrawerować swoje niewybredne (żeby nie powiedzieć – gówniane) idee na szklanym oku okrywającym pseudogotycką tarczę.

Tam, na szczycie tych schodów wytrwale skrzypiących starym drewnem i zakurzonych opowieściami o ludziach, którzy dawno już po nich nie chodzą, pierwszy raz upiłem się kawą. Ziarnem odartym z miąższu, spalonym na węgiel i zalanym wrzątkiem. Trzeba być człowiekiem, żeby takie świństwo pić. Ale, być może wtedy właśnie zrodziła się więź pozwalająca na odrobinę więcej, niż wzajemne obijanie łokciami żeber w przyjacielskich kuksańcach, czy dialogi pobieżne, płytkie jak kałuża leżąca niczym tubylec po wypłacie w wejściu na klatkę schodową za każdym razem, gdy padało (Chciała się schować przed deszczem? Zamieszkać na parterze, czy w gości do piwnic szła na kielicha?). Kolejna kawa, już nie szarpiąca błędnika z pierwotną siłą, potem następna. Popełnialiśmy ubogie ekonomicznie życiorysy wzbogacając niedostatki wyobraźnią i ekologicznie czystym produktem w postaci porzeczkowego wina (rocznik zawsze bieżący – takie beaujolais w wersji niekomercyjnej i niepromowalnej ze względu na ograniczona dostępność – jeden gąsior o pojemności 25 litrów rocznie, gdyż pracowniczy ogródek działkowy nie potrafił spłodzić dwukrotnego wsadu w nawet tak mizerne opakowanie).

Trudny czas. Bogaty w wyzwania i ubogi w doświadczenie. Czas brania po łapach, po tyłku i kieszeni. Czas, kiedy zamiast wyć, do księżyca wysyłało się inwektywy. Czas, w którym butelka wódki na dwóch miała zdezynfekować rany młodego organizmu potłuczonego w zderzeniach czołowych z życiem. Wódka… Była dobra. Suszyła łzy i pozwalała zasnąć w najpodlejszych nawet warunkach. Rzucała się na wspomnienia i gładziła je tak, żeby nie bolało. Czas pasji nieśmiertelnych, które trwały do pierwszej zimy, albo takich, które dziś wspominam, gdy nikt nie widzi, że od wspomnień mokną oczy. Mógłbym je wysuszyć wódką, ale dziś nie chcę. Może swój przydział już wypiłem? Może wreszcie znajdę odwagę, żeby pozwolić łzom spłynąć ze mnie i wsiąknąć w ziemię, zamiast gasić je w sobie? Nie wiem jeszcze… Byłem sanitariuszem, byłem rannym towarzyszem. Zabiliśmy zarazę i młodość, zabiliśmy złe wspomnienia i czas niedosytu. Ale przecież był też ten, który nosić się chce w sobie dożywotnio.

Czas pierwszych uniesień i wszystkiego, co nigdy i na zawsze. Muzyki, która docierała przefiltrowana przez jesienny, półmrokiem podkreślony w zakazanych, śródmiejskich rewirach strach wykrycia nastoletniego, reakcyjnego podziemia słuchającego emigracyjnej poezji nasączonej goryczą i nostalgią otumanionego bezkompromisowym życiem barda, albo popularnej, bezgranicznie rytmicznej sieczki nabierającej wartości przepływając przez gorące, młode ciało przytulone równie mocno, jak tulą się dzieci, gdy strach odbiera im sen, rozum i rodzinę. Czas własnych, wiekopomnych odkryć, które dokonuje każde pokolenie myśląc, że jest pierwszym Archimedesem, Edisonem, czy Skłodowską. Odysa ramionami schwytanych wartości po zaledwie dwudziestoletniej podróży…

Rozmawialiśmy. Mówiliśmy, choć żaden nie miał odwagi przyznać się, skarżyć, opowiadać, bo przechwałki docierały zewsząd i każdy oficjalnie mianował się Cezarem po trzykroć w jednym tylko tygodniu. Na ogół, z braku personelu, osobiście piał peany na cześć najwyższego i skromnie (pięć razy na minutę zaledwie) przypominał gdzieś w trakcie, że brał udział w przedstawieniu, że przypadkiem i niechcący wdepnął w ciepły jeszcze placek - samorodek wiekopomnego poematu, żeby go ubarwić własną doskonałością, smakiem i wyczuciem chwili godnym noblowskiego namaszczenia. Światło zawstydzone przygasało, bo na stadionie trwał mecz, który miał szlacheckie przywileje i apodyktycznie odebrał miastu światło, żeby zasilić cztery wieże kornie pochylone nad koroną stadionu, na którym jednodniowi bogowie zmieniali świat kopiąc innych bogów po nerkach i piszczelach, albo rybi pęcherz naganiając do rybackiej sieci schnącej na trzepaku. Świeczka lizała ściany, spijała z kieliszków wspomnienie fermentującej, czerwonej porzeczki, Dym papierosa pisał echa arabskich szlaczków na ścianie obok makatki zakrywającej liszaje na wapienną farbą malowanej ścianie. A my rozmawialiśmy, ciesząc się, że światło wybrało inną dzielnicę i nie ujawni, jak pływa wzrok, jak krew nie mieści się wewnątrz młodego ciała, otulając głowę gorączką nieustającą płonących myśli.

Później, choć nie rozumiałem, to przynajmniej wierzyłem. Tą samą wiarą, którą Tomasz dysponował, gdy oblizywał palce wciąż lepkie od krwi poświęcenia. Smakowały mu? Nie wiem, jednak mi owszem – tak. Byłem gościem wystarczająco częstym, żeby nieśmiało uzurpować sobie prawo mówić „mamo” do kobiety wolnej od diet wszelakich, która nie tylko uzurpowała, ale i realizowała wzajemne prawo tuląc mnie do własnej piersi przesiąkniętej aromatem panierowanego kotleta z kani pośrodku stycznia i śmiechem, który strącał pajęczyny ze ścian darła chmury na niebie, żebym mógł zejść po schodach, choć żarówki pokradły dzieciaki tej pani, dwie bramy obok, bo nie było jej stać na kupno, gdy mąż przepił trzecią część wypłaty, a resztę mu ukradli, gdy leżał na zapleczu parkowej ławki licząc, że sosnowe igły nie będą zbyt uszczypliwe.

Opowiadał, a mi oczy rosły z niedowierzania. Raz i kolejny. Po kawie i w trakcie porzeczkowej rozpusty z lipca ubiegłego roku. Uwierzyć trudno, ale przecież sam widziałem i to nie jeden raz. Nie jeden. Opowiadał i nawet zapraszał. Podzielić się chciał, albo prosił o wsparcie. Nie wiem. Wciąż nie wiem, bo później się stało i nie zdążyliśmy już kolejnego rocznika beaujolais choćby zainaugurować – domowy ogrodnik przeniósł się na niebiańskie łąki, on przeniósł się na odlegle pastwiska i najwyraźniej mu służą, skoro nie wraca…

Niech wyjdę na blagiera – nieważne. Widziałem i wiem, co mówię. Na własną sklerozę dopiero pracuję bez wytchnienia, ale wciąż sporo mi brakuje, żeby uwolnić organizm od pamięci lat szczenięcych. Nie był wyrachowany, ani cyniczny. O nie… Sądzę, że był zachwycony i zaskoczony, jakim powodzeniem cieszy się jego nasienie pośród równolatek – przecież nie zajrzę nieznajomym kobietom w PESELe, bo mnie ukrzyżują, zlinczują i ukamienują, nim okiem przewinę pierwsze cyfry. Zostawiał na anonimowych prześcieradłach, pod adresami, których nie da się odnaleźć już nigdy więcej inicjały nasieniem utkane, a panie o wszystkich imionach świata zapraszały go we własną, sterylną i dziewiczą nieustająco teraźniejszość, żeby wreszcie zbrukał ołtarzyk niepokalany ku ich zachwytowi… Żeby w końcu ktoś, pomimo protestów przestawił beznadziejnie źle nieśmiertelną, porcelanową tancerkę na półeczkę nad telewizorem, gdy zniechęcony sprawdzi, że jej bielizna pochodzi z czasów, kiedy królowej Wiktorii, a stringi nadal przebywały w krainach pozostających pod wyłączną jurysdykcją SF, żeby ozdobił żyrandol bielizną lokatorki na ten jeden-jedyny-pierwszy-raz-który-prawa-zdarzyć-się-nie-miał-ale-się-zdarzył-więc-chwała-na-wysokości-każdemu-kto-się-przyczynił! Dlatego sąsiedzie – nie dzwoń na policję błagam – pierwszy raz od tak dawna jestem w raju – przyniosę ci racuchy z jabłkami i śledzia pod pierzynką, ale pozwól mi jeszcze raz zaśpiewać bez lęku i rozedrzeć już dokumentnie noc na przeszłość i rokujące nadzieje…

Nie znam tylu imion żeńskich, którym on nie potrafił odmówić choćby jednonocnego towarzystwa. W sypialniach dziewiczych, albo w tych, które miały stać się ołtarzami pojawiał się na chwilę, żeby stać się spełnieniem, albo podtrzymać nocne mary wspomagane prysznicem lub dłońmi, żeby jednak zabarwić bezkres samotnej nocy krzykiem dziękczynnym. Zazdrościłem mu jawnie, chociaż zapraszał mnie, bo przecież i tak szedł wiedziony zapachem kobiety tam, gdzie od ich ciepła atmosfera gęstniała, a z podłogi od westchnień niespełnionych podnosiły się spontaniczne cyklony zakręcone bardziej, niż dwudziestoletnie wiry w umysłach pełnych wyobrażeń. Próbowałem przytulić się do tej aureoli z nadzieją, że się zarażę, że nauczę… Po kilku próbach zrezygnowałem i grałem sam ze sobą w totolotka usiłując odgadnąć imię waginy czekającej na bliskość tego człowieka… Jasnowidzem nie byłem, a i imion znałem zbyt ubogo. Parzyłem z nieustającym, rosnącym zdumieniem na człowieka…

Tego samego, który wymykał się sztampie i domniemaniom. Plotkom i pomówieniom. Podobno potrafię myśleć. Obserwować i wyciągać wnioski. Myślę, że kobieta… Kobieta szuka wciąż. Tego, do czego nawykła w rodzinnym domu i tego, czego jej w tym domu zabrakło. Że woli piękny obrazek lub kwiat zobaczyć, niż pięknego faceta, bo z pięknem oswajana jest od poczęcia i nie jest dla niej zaskoczeniem. Że wielocyfrowy rachunek, to złudna gwarancja sukcesu – zapewne wesprzeć może nawet nieudacznika. Szuka, choć wstydzi się to powiedzieć. Tak samo, jak facet, któremu przez gardło nie chce przejść wyznanie, że sam jest pustą, wybrakowaną skorupą… Bez…

Dziwne. Uczę się świata ze wspomnień, od kogoś, komu bardzo daleko do reklamowanych ideałów, kim trudno się pochwalić w towarzystwie… A przecież widziałem… Nie. Nawet tu nie powiem, co widziałem. Gdyby to było tak proste, to nauczyłbym się jąkać… Ale boję się, że to nie wystarczy - ku… ku… ku… Ech! Proszę... Niech wystarczy wykrzyknik!

niedziela, 28 października 2018

Samozagłada.


- Muszę żyć… - powiedział to jakoś tak smutno, jakby to był nadludzki wysiłek, z którego trzeba się wyspowiadać.

Chciałem zapytać, dowiedzieć się i sprecyzować tę niedokończoną myśl, ale chyba sam poznał, że nie wystarczą mi dwa słowa, bo po krótkiej przerwie kontynuował:

- Wiesz? Mój Bóg jeszcze się nie urodził. Muszę żyć, żeby miał go kto przywitać, żeby miał wyznawcę choć jednego. Czasami zamykam oczy, a ilekroć je otworzę – stwarzam świat. Od nowa, żeby wyeliminować wady poprzedniego i własne w nim niepowodzenia. Każdy z moich światów jest tak nieznośnie niedojrzały. Nie pozwalam im na skostnienie, tylko wyrzucam precz, kiedy tylko się zużyją. Czyli za każdym razem, kiedy przymknę powieki. Nawet nie zdążę się zirytować na bieżący, albo nim nacieszyć do woli, a już jego miejsce zajmuje kolejny. Dzisiaj, to się nawet mrugnąć boję, żeby nie przegapić, bo wymyśliłem sobie świat, do którego powoli przywykam. W takim świecie mógłbym bezpiecznie zasnąć pod murem kościelnym, a litościwy anioł przykryłby mnie ciepłym oddechem i wsadził w kieszeń dychę, żebym miał za co zjeść rano śniadanie, albo się upić i zapomnieć powody, dla których wstawałem. A wstaję bardzo wcześnie, bo wyspałem się już tak bardzo, że chciałbym, aby choć jeden ze światów potrwał do białego rana dnia kolejnego. Bo były światy, do których żaden Bóg nie zechciałby zawitać, a i dni takie, kiedy musiałem uśpić ze dwie galaktyki co bardziej nieudanych światów. Wyspany jestem jak niedźwiedź po zimie.

Podrapałem się po głowie, nie wiedząc, co mu odpowiedzieć. Mój talent architektoniczny groził katastrofą budowlaną nawet w przypadku karmnika dla kolibrów, a co dopiero takiej wielkiej koncepcji, jak planeta. Dobrze, że siedzieliśmy gdzieś pod kostropatym murem kościelnym i nawet bezdomne psy nas omijały, bo wykazywałem pierwsze objawy procesu krystalizacji organizmu, a nikt nie lubi, jak mu przed nosem wyrośnie przeszkoda zakamieniała jak ja. Leżałem pod tym płotem jak głaz narzutowy – głaz, to co prawda za duże słowo jak dla mojej nikczemnej postury, jednak „głazik narzutowy”, „szlam polodowcowy”, albo „tłuczeń akwariowy” brzmią kompletnie niepoważnie, jak na tak istotne zjawisko. Tymczasem mój napęczniały od niedostatku i przedwcześnie posiwiały towarzysz kontynuował gawędę, nie zauważając absolutnie, że usztywnił mi mięśnie i zniewolił miejscowo. Słuch wciąż działał i przyjmował wibracje bez niechęci, pozostawiając całą przestrzeń do dyspozycji fal dźwiękowych emitowanych siedzącym leniwie obok ciałem.

- Wczoraj bodajże już myślałem, że czas zawołać Boga, żeby przyszedł w gości, dopóki mój świat nie zgnije na wzór jabłuszka spadłego z drzewa, bo taka ziemia bez łączności z odżywczym pniem, z korzeniami zanurzonymi w rezerwuar ambrozji niewielkie ma szanse przetrwania. Nikt nie karmi, nie pieści, tylko zmusza do obrotów, jak plastikowego bączka pomalowanego w tęczę ku radości ludzkich piskląt. Samym deszczem ciężko wyżyć. Wiatr też nie utuczy drzewa genealogicznego i stanie się przyczynkiem martwej gałęzi, porzuconej ścieżki ewolucji. Taaa… Wydawał się już całkiem dobry tamen świat. Jeden z najbardziej udanych, jakie mi do głowy przyszły. Już palce do gęby pchałem, żeby gwizdnąć na swojego Boga, żeby wyszedł na podwórko, żeby głowę wychylił z okna i powiedział, że będzie za chwilę, tylko rosół skończy jeść, bo mama będzie krzyczeć, jak zostawi pełny talerz, no i weźmie ze sobą „gałę”, to może pogramy chwilę zanim dziewczęta przyjdą grać w gumę i będziemy je ciągali za mysie ogonki, a one będą piszczały i ganiały nas po całym podwórku pośród śmiechu… Miałem gwizdać, kiedy przyszło trochę takich… No… Wiesz… Burdy robić, Kląć i deptać wszystko i wszystkich. To i zamknąłem oczy i skasowałem. Szkoda trochę, bo chyba rosołu nie dokończył i może być głodny teraz…

Słuchałem z szeroko otwartymi oczami i buzią, uszy miałem rozciągnięte jak żagle na wietrze i nastawione kierunkowo, żeby nie uronić ani słówka, chyba cały stałem się membraną chwytającą dźwięki, reflektorem czaszy antenowej, zbiornikiem na dźwięki. Chłonąłem i ciekawość mnie podgryzała niedyskretnie. Musiał być blisko celu, skoro chciał gwizdać, a teraz ledwie wzdycha. Zapomniał? Przecież mógł ten stary ulepszyć. Wziąć pincetę i usunąć te robaczywe jednostki, zupełnie tak samo jak kobiety usuwają włoski z brwi, gdy rosną w niepożądaną stronę i psują kształt niesfornego, czarnego rybika nad okiem. Dlaczego zrezygnował? Nie podążył ścieżką dalej? Problemy przecież rozwiązuje się etapami, małymi kroczkami, a nie rezygnuje się tylko dlatego, że ostatni szczebel drabiny za wysoko i trudno dosięgnąć, gdy pominie się pierwsze…

Chyba nawet za głośno myślałem, bo wytrąciłem gawędziarza z letargu i patrzył na mnie wyblakłymi oczami, jakby niedawno usiłował z nich kolor wypłakać, co o mały włos byłoby się udało. Kusiło mnie, korciło, żeby zasypać go pytaniami, a robal ciekawości drążył we mnie tunele szeroko i głęboko. W końcu nie zdzierżyłem. Popatrzyłem mu w oczy i zapytałem, jak umiałem najgrzeczniej:

- Wymyślić świat nie jest łatwo. A żeby jeszcze działał, to już chyba trzeba intelektu bez granic. A ten? Ten tutejszy, to co? Taki zły jest? Skoro udało się ich tak wiele stworzyć, to masz porównanie. Każdy ma jakieś mankamenty, więc może ten jest taki, jak ma być? Może lepszego się po prostu stworzyć już nie da, bo to jabłuszko i ten robak, to jakaś para komplementarna. Jak dzień i noc. Że niby dobro ze złem musi się w jednej toni przeglądać, aby świat oblekł się barwami i mógł się toczyć aż do własnego kresu. Siedzimy sobie pod płotem, a ty mi opowiadasz o światach, które w tobie dojrzały i powstały i trwały od początku do końca, aż je zgasiłeś drgnięciem powieki… Jak Bóg… Może… Może to ty jesteś swoim Bogiem i niepotrzebnie czekasz na siebie? Chcesz? Postawię ci rosół. Tu obok karmią za parę groszy… Pójdziesz ze mną?

- Ech… Mądrala się znalazł… Pewnie komuś zaraz wypaplasz, a na to się zgodzić nie chcę - sapnął cichutko i nogi zaczął podkulać, a łeb mu poleciał na bok w pokrzywy – dobrej nocy…

piątek, 26 października 2018

Partyjka we dwoje.


Bóg pomógł żonie usiąść i szarmancko wskazał ręką świat, żeby wybrała piony:

- Baby, czy chłopy?

- Oj ty mój pieszczochu! Przecież wiesz, że od początku świata gram babami, ale dziękuję, że mnie pytasz. Siadaj już, szybko, bo mam ochotę znowu sprawić ci lanie.

Bóg coś tam dyskretnie pomruczał usiłując ukryć satysfakcję. Nie na darmo milion nocy nieprzespanych kombinował i obmyślał strategię, którą dzisiaj właśnie zamierzał zrealizować i wreszcie odegrać się, bo już miał dość mycia garów po obiedzie, ale honor mu nie pozwalał żebrać o łaskę, więc zgrzytał zębami gdy przegrywał, ale mył te gary zapamiętale tak, że co poniektórym już dno przeświecało i można było w nich cedzić makaron, albo grad sortować.

- No choć moje ty bożyszcze, to dostaniesz buziaka na dobry początek – przyciągnęła go za siwą brodę i głaszcząc po łysiejącej głowie wytłoczyła mu na czole czułą malinkę marki Astor w modnym obecnie kolorze „nude” (męskiej połowie świata wyjaśnię, że to barwa do ubiegłego sezonu nieznana nauce, której celem jest naśladowanie koloru ciała – krótko mówiąc przeźroczystość byłaby idealna do tego celu, jednak ona jest zbyt prostacka, żeby w nią ubierać wyrafinowaną kobiecość)

Wybrali pole bitwy na los szczęścia i tym razem trafili jakieś niewielkie miasteczko na peryferiach Europy – jakieś sześćset tysięcy luda zaledwie, wliczając studentów, żebraków i czarnoroboczych nielegalnie przeciekających przez ościenne granice, szczelne zupełnie tak samo jak boskie garnki po większym laniu, kiedy wściekłość wzmacniała mu ramiona i szorował chmurą burzową gary aż iskry szły. Siedzieli w skupieniu i przyglądali się polu przyszłej bitwy zanim ktokolwiek wykona pierwszy ruch. Dobrze jest zaznajomić się z otoczeniem, żeby później nie marnować energii na pochopne działania. A i z materiałem zastanym warto się zapoznać, żeby nie przesadzić w rozdzielaniu zadań, bo ludzie są tak dramatycznie nieudolni i niedoskonali, że aż strach coś takim zlecać, bo spieprzą niechybnie. Żona bawiła się od niechcenia sutkiem. Z zamyślenia wyrwał ją dopiero dźwięk skrobania paznokciami po rzedniejącej szczecinie moszny.

- A ty znowu gapisz się na cycki? Jeszcze ci mało? Musisz przyznać, że cycki, to mi się udały… - uśmiechnęła się czule i poklepała męża po policzku, zupełnie tak samo, jak ludzie klepią końskie zady i karki, kiedy są z nich zadowoleni.

Zawsze tak robiła, szczególnie, kiedy losy potyczki były niepewne. Albo pod stołem, na kolanie malowała mu ostrym paznokciem jakieś mandale trudne do odczytania, zawoalowane aluzje do zakazanej księgi Decameron w wersji nieocenzurowanej, czy szeptów arabskiej gejszy rozwieszonej pośród tysiąca i jednej nocy. Gdy już wszystkie słowa zawodziły rozsiewała zapach własnej kobiecości, żeby choć trochę go rozkojarzyć i zwiększyć szanse wygranej. Na ten ostatni lep stary Bóg zawsze dawał się złapać i spazmatycznie łykał powietrze zerkając nietaktownie pod własną tunikę, czy bardzo już widać, żeby w kolejnym kroku błyskawicznie poddać partię i móc przystąpić do niezwykle frapującej czynności, jaką było przeniesienie pola gry na ciało małżonki, żeby choć na nim zatknąć proporzec zwycięzcy z tryumfalnym okrzykiem zdobywcy, nim przyjdzie pora na mycie garów.

- To kiedy zamierzasz powiedzieć ludziom o mnie? A może sama wyprostuję te twoje kłamstwa co? – wtrąciła pozornie niewinnie zerkając spod pióropusza rzęs i wypielęgnowaną dłonią sprawdzając, czy ideał kształtu jej bioder nie ucierpiał w kontakcie z siedziskiem.

- Jakie kłamstwa? Ja im po prostu nie całą prawdę na raz…

- Taaa… Nie całą… To na pewno. I te twoje w naprędce obmyślone hasełka propagandowe: „Jest jeden bóg” – najwyraźniej szydziła jawnie – Myślałby kto, że z ciebie taki dyplomata… Polityk, albo marketingowiec z ciebie mężu rośnie. Jeśli chcesz, możesz aplikować na młodszego asystenta w agencji, o popatrz, nawet w tym dzisiejszym miasteczku mają wakaty…

- No jeden przecież, prawdę mówiłem…

- Tylko o mnie łaskawie im nie wspomniałeś tak?

- Ty jesteś boginią… Nie wiedziałem, jak oni to zniosą…

- To teraz już wiesz. Czas najwyższy, żebym się objawiła i nasza córeczka zeszła na ziemię. Nie możemy jej trzymać w sterylnych warunkach, bo to żywa istota, a nie mysz hodowlana… Niech idzie między ludzi i się uwala czymś cuchnącym. O potomstwo możesz się nie martwić. Przypilnuję, żeby jej jakiś truteń nie zapylił. A wiesz jak ona lubi występy. Ma dziewczyna talent. Nasz Jezusek jej do pięt nie dorósł. Zobaczysz, jakie da przedstawienie. Skoro po Jezusku ludzie klękają dwa tysiące lat, to po Juleczce chyba nauczą się chodzić na brzuchach. Mówię ci – dziewczę zrobi furorę.

Zaszkliły się boskie oczęta, bo na myśl o córuchnie każdemu chyba ojcu szklą się oczy i patrzy z dumą wielką, że taki cud do życia powołał, choć nikt go nie uświadamia, że z tym poczęciem, to tak nie do końca jest pewność, bo listonosz mógł przechodzić, kran w łazience się zepsuć, albo przyjaciel miał dół psychiczny i wymagał pocieszycielki otwartej na wielkie samcze nieszczęście. W każdym bądź razie palmę pierwszeństwa w wychowaniu niewątpliwie dzierży tuż po matce, dwóch babkach, siostrach żony, nawet tych przyrodnich i nieślubnych, kucharkach z przedszkola i pielęgniarkach ze szkoły podstawowej, nauczycielu od angielskiego świeżo po studiach i w dżinsach tak przetartych, że szukanie na nich skrawka materiału dającego się malutką dziewczęcą dłonią przykryć staje się odyseją nieskończoną i spełnieniem gdy dłoń w trakcie podróży lekko skręci z utartych szlaków i dotrze tam, gdzie słownik angielsko-polski nie dociera ze względu na podziemną, drugoobiegową cenzurę.

Gra zeszła na plan dalszy, choć Bóg już wysłał zwiadowców na terenu podległe i wrogie, żeby zbadać sytuację w plenerze. Dziś był strategicznie przygotowany. Eunuchami nie dysponował w wystarczającej ilości, więc wybrał szwadron gejów – komandosów, bo ci byli odporni na kobiece wdzięki, a czasami wręcz potrafili pozyskać szpiega robiąc wyłom w żeńskiej solidarności, dzięki talentom do baletu i choreografii, smakowi i wyrafinowaniu dotyczącemu niepojętych meandrów mody i adaptacji do szybkozmiennych gustów powiązanych z sezonowością barw (patrz chociażby „nude”), no i fryzjerstwo… Rzeźbienie włosów, błądzenie subtelną dłonią wewnątrz aureoli myśli kobiecych z ich bezgranicznym zaufaniem spowodowanym świadomością, że są niegroźnymi, dyskretnymi powiernikami, niby tafla wody niezmącona jeszcze ludzką chciwością.

Na pierwszej linii frontu postawił starców. Zakamieniałych, zatwardziałych solistów, o słabym wzroku i ideach dotyczących przeszłości tak zamierzchłej, że nawet Bóg musiał długo odkurzać księgi, żeby sprawdzić czy za bardzo blagą nie trącają przechwałki przy kieliszku czegoś odmawianego młodzieży nadaremnie. Czy nie są obrazoburcze, choć małostkowy nie był i z karą postanowił się wstrzymać do końca świata, a może i dzień dłużej, żeby nie zostać posądzonym o działanie w afekcie. Starcy mieli sprawić, że posieją ziarno niepewności w szeregach atakujących niewiast. Żeby zwątpiły w swoje siły i urodę. Ba! Nawet w mądrość, bo po sto dwudziestym trzecim „Co? Co?! Mów głośniej dziecko, bo cię nie słyszę…” nawet niebo potrafiło wyjść z siebie i przywalić gniewną pięścią soczystego, punktowego wyładowania. Miał starców pod dostatkiem. Ślepych i głuchych. Brudnych i jąkających się. Takich, którym trzęsą się dłonie do tego stopnia, że gdy już zaczną, to chwilę później dołączają brody, kolana, a nawet słowa płyną falami potrafiącymi skruszyć każdą wyrozumiałość. Stali tak twardo, jak nic w męskim życiu stać nie potrafi, choć trzęśli się gremialnie wpadając w rezonans, który jednak nic wspólnego z lękiem nie miał, a swoją uporczywością sugerował nieodległe trzęsienie ziemi wyskalowane przez pana Richtera na poziomie pięć koma osiem.

Żona zerkała spod oka udając że gryzie palce, ale przecież już dawno z tego wyrosła i żal jej było japońskiego manicure, który dopiero co obstalowała w Paryżu w ramach promocji (dla rozpustnych klientek w pakiecie pedicure za pół ceny plus karta stałego klienta ze zniżką kwartalną 15% na french ombe i hybrydę najnowszej generacji i karta wstępu na masaż tajski z niemym masażystą saute do wyboru z katalogu jesień 2018). Zaskoczył ją. Lubiła wygrywać i widzieć jego minę, kiedy zbierał baty, ale patrzyła na niego z podziwem, że się postarał i udało mu się ją zaskoczyć. Do tego stopnia, że zsunęła szpilkę od Christiana Louboutina z nogi i perfekcyjną stopą zaczęła drażnić się z boskimi łydkami, które podstawiały bladolice włoski jak kot do głaskania i szukały towarzystwa niebiańskiej pieszczoty jedwabiem okrytego ideału. Odważnie wkroczyła pod tunikę tą stopą i rozgościła się pośród skwierczących niedopowiedzeń boskiego przypływu.

- Gdybym nie wiedziała, że spałeś tuż obok, to pomyślałabym, żeś się gdzie szlajał, bo zadowolony jesteś z siebie, jakbyś młódke jaką w krzakach dopadł i wyobracał. A za tyłek, toś mnie tak ucapił nocą, żem oddech traciła i myślałam już, że mnie kolanem nakryjesz aż zacznę śpiewać jak wtedy, kiedyśmy powili siedmioraczki…

Siedem Sióstr zwanych na ziemi Plejadami, od kiedy poszły za chlebem rządzić siedmioma gwiazdami, to boskich staruszków odwiedzają na święta i imieniny, bo z urodzinami jest drobny kłopot… Wstyd mówić, jednak Bóg zapomniał kto i kiedy sprawił wszechświatu niespodziankę i powił go, wymyślił, czy wyekstrahował z czeluści ciemności, a papieru urzędowego nie miał wcale, chyba, że to ten, co wyblakł całkiem i wisi na gwoździu w sławojce. Przypomniał sobie, że dotąd z córeczkami nie ustalił daty, kiedy mógłby obchodzić urodziny tak, żeby uroczystość nie kolidowała z innymi świętami rodzinnymi. Miał na to całą wieczność, choć irytował się już, że traci kontakt z dziecinkami i gotów był nawet przystać na tak zwane Boże Narodzenie, żeby zacząć je obchodzić po rzymsku, a skończyć po grecku, skromnie zadowalając się oprawą jubileuszu w mizerne dwa tygodnie, co nawet wyrodne córki na cudzych etatach mogłyby wydłubać w kalendarzyku urlopowym dla ojczulka, bez krzywdy dla pożycia (litościwie pomińmy intymne perturbacje tego niezwykle skomplikowanego układu, o którym żaden z istniejących we wszechświecie dekalogów nie wspomina jeszcze i za boskiego życia nie wspomni na pewno – Bóg jest zbyt konserwatywny i tylko własnym księżniczkom pozwala na podobne fanaberie, choć osobiście ich nie pochwala, ale pod karcącym wzrokiem żony i błagalnym córeczek mięknie, jak arbuz pozbawiony skórki).

- Mogłoby się udać, gdyby nie ten nieszczęsny Sylwester… - pomyślał kompletnie zapominając o grze i żoninej stópce grającej preludium na gorących, choć trochę roztargnionych boskich zmysłach – Diabli nadali tego Sylwestra, no przecież żadna nie przyjedzie do staruszka i nie zrezygnuje z karnawałowej kiecki, piórek w tyłku i tej brazylijskiej rozpusty w Rio… Jezusek też woli posiedzieć przed TV, niż się pojawić u nas, bo daleko ma, a nogi wciąż pokancerowane…

Westchnął, kiedy sobie przypomniał. Z Jezuskiem mieli kłopot po tej nieprzemyślanej eskapadzie na ziemię, kiedy w ferworze uniesienia przesadził i buńczucznie, młodzieńczym entuzjazmem pozwalając ludziom na bestialstwo i uśmiechając się wyrozumiale, kiedy go oprawiali w drewnianą ramkę, jak jakiś odpustowy obrazek, którym skądinąd stał się po wsze czasy. Mogłem wtedy namaścić zapaleńców palcem sprawiedliwości ludowej i usmażyć, byliby wtedy węglem kamiennym już dziś. Podwaliną pokory ludzkiej i boskiej jurysdykcji. A tak dziecko mam okaleczone. Łazi dumny, że ciało ma w bliznach, a te rany com obsikał, żeby się zasklepiły, to jątrzyły się tysiąc lat. I ropa się zbierała, a żona wypominała mi ludowe metody, że na znachora, czy szamana, to nie mam żadnego wykształcenia i dziecko chciałem zmarnować, zamiast pójść do fachowca i parę groszy na łapówkę wyasygnować, żeby się przyłożył. Ale fachowca wtedy nie było, a każdy wiedział, że rany trzeba moczem dezynfekować, albo ogniem. Ogień odpadał, bo nie chciałem z niego zrobić karkówki z rożna, albo diabła, więc został mocz… Może za dużo go było… Przecież nie przyznam się, że na piwko polazłem i smakowało jak nigdy, więc i oddać przyszło adekwatnie (jakie szczęście, że mi żoneczka chuchnąć nie kazała, bo miałbym czyściec do posprzątania na cito, jak jakiś Herakles). Niech tam. Morze martwe do dziś ludziska eksploatują z soli, a bez soli, to wiadomo – nawet kartofel nie smakuje, ani schabowy, czy najprostsza na świecie pomidorówka.

Tymczasem gra się toczyła i ziemskie sprawy nieświadome boskich dywagacji zrywały kartki z kalendarzy, brnęły na oślep i wypatrywały zmiłowania. Małżonka boska przeprowadziła uderzenie wyprzedzające wzmacniając moc własnych zastępów hmmm… powiedzieć „dziewiczych”, byłoby szyderstwem, a przecież nie o to szło… Nieważne. Ważne, że wsparła armię handicapem zaszyfrowanym dożylnie pod kryptonimem wojennym „500+”. Armia zaczęła spontanicznie uwalniać feromony, a wojna szeptana czyniła narastające wyłomy nawet w niezłomnym, drżącym ze starości murze, bo feromony potrafią to, czego nie potrafią błękitne tabletki, nawet, kiedy popłyną ławicą. Z morza testosteronu wynurzyła się Afrodyta i popatrzyła bezkreśnie dumnie na ziemię według niej już poddaną. Piana sztywniała u stóp blond-niemowlęcia dojrzewającego nad podziw szybko, fale eskalowały kożuchami pereł, koncha śpiewała psalm pochwalny, a brzeg niepewnie się cofał zbierając szum upadłych drzew i miliardy ton plastikowych opakowań po wszystkim, co człowiek zdążył wyprodukować. Perła na ugorze zakwitła i objawiła się elementowi z zaplecza frontu. Piątej kolumnie. Paranoikom, nieudacznikom i kalekom. Nagość okryta nieledwie muślinem utkanym oszczędnie, z rzadka nicią, częściej tym, co pomiędzy. Rozpoczęły się zasiewy. Agitacja, trzepot rzęs i łzy słodko-gorzkie nawiedziły ziemię. Jak zwykle. Boska małżonka bez łez nie podejmowała się w ogóle gry. Ostatnio (naście lat ziemskich zaledwie temu) wprowadziła do arsenału nowoczesną broń masowego rażenia – stringi. Podobno testuje teraz antybody, które pozwalają zobaczyć negatyw tego, co do tej pory zobaczyć było wolno, jednak boski wywiad wobec nieakceptowalnych strat w niewypowiedzianej wojnie wywiadowczej wycofał się i liżąc rany pośród popiskiwania uzupełnia szeregi poszukując fanatyków, cyników i stoików bez względu na wiek, orientację i wyznanie (to ostatnie było szczególnie trudne do przyjęcia, jednak mniejszościom też należy się parytet, który z mało szlachetnych pobudek związanych z niedostatkiem personelu wykonawczego dotarł również do armii).

Bóg wreszcie ocknął się, kiedy małżonka zniecierpliwiona błogostanem pozwoliła sobie na intensyfikację  pieszczoty sięgając zakresów BDSM bez uprzedzenia. Syknął tylko i wrócił do żywych, nie chwaląc się, w jakich światach przebywał, zanim spłynął na ziemię, by zobaczyć, jak morale jego armii upada. Patrzył na dezerterów przedzierających się poza mur strzeżony starczą niezłomnością wynikającą z zazdrości i zawiści. NA zdrajców i podwójnych agentów, którzy sprzedają się w pościeli kipiącej od wzajemności lubieżnej. Patrzył, jak Afrodyta rozsiewa piżmo, jak wdzięczy się i zwycięża hurtem całe zastępy. Porażka wisiała w powietrzu, a nóżka żony obracała w palcach jego nieuświadomione na tę chwilę gęstniejące szeregi niepoczętych adeptów przyszłej wojny. Trzos spęczniał mu od wojowników zbierających podświadome doświadczenia w nieskończonych spiralach DNA. Na ziemi padały kolejne fortyfikacje i rubieże. Reduty i twierdze niezdobyte. Zbyt długo przebywał w świecie marzeń i dywagacji boskich. W tym czasie jego wojska wiernopoddańczo podnosiły w górę dłonie, a przecież miał plan… Znakomity… Niezawodny…

Kiedy już boska małżonka zasnęła, a jego gniotło sumienie i duma uwierała go w płuca kłując niekończącym się pasmem porażek wymyślił, że pozbawi swoje wojska jeśli nie pożądania, to chociaż nasienia. Wtedy walka przeniesie się na inną płaszczyznę, gdzie mięśnie, taktyka i oręż dźwięczący stalą na kowadłach przechylą szalę zwycięstwa w stronę jego drużyny. I wreszcie po obiedzie zasiądzie w gabinecie, nabije fajeczkę machorką, albo aromatyzowaną irlandzką brandy mieszanką i nogę na nogę założy roztrącając swawolne cumulusy od niechcenia, a z kuchni dobiegnie go dźwięk garów, które czyszczą się bez jego udziału… Rozmarzył się tak mocno, że miał wilgoć w oczach, a płuca rozpoczęły arię spełnienia. Niemal zaczął dyrygować ręką, żeby poprowadzić kolejne tony bez jednego fałszu w stronę finału, gdy napotkał badawcze, spojrzenie dobiegające z drugiej strony planszy. Pod nią, i pod jego tuniką stópka pełna talentów pokonywała ostatnie szlabany i rubieże, a wzrok wielkimi literami mówił mu, że przegra, zanim jego ziemska armia skapituluje.

- Aleś sobie wymyślił misiaczku… Naprawdę chciałeś pozbawić ich tego, co napędza samcze życiorysy? Głuptas z ciebie niepoprawny. Zerknij tylko pod tunikę. Ona i tak już do prania się nadaje. Zerknij śmiało i powiedz, czy sam jesteś gotów zrezygnować, zanim innym zabierzesz… Bo teraz, to już sama nie wiem, czy jestem tam mile widziana…

czwartek, 25 października 2018

Awantura współczesna.


- Porozmawiajmy może…

- Przecież rozmawiamy…

- Eee… Ale tak normalnie i po ludzku…

- Ty, to jakaś archaiczna jesteś… Jak to normalnie? Smartfon ci się rozładowuje? To może kamerka z laptopa, co? Bo przecież nie zamierzasz chyba tu przylecieć i paszczą do mnie mówić? A propos - wyleczyłaś już zęby? Zdjęłaś tę biżuterię? Ostatnimi czasy na Insta nie chwaliłaś się uśmiechem…

- No właśnie… Tak bym chciała… Choć raz… Bo wiesz… Jesteśmy małżeństwem już pięć lat i może pora byłaby żeby…

- No nie…! Znowu? Przecież w zeszłym roku widzieliśmy się na tych ulicznych performansach w galerii handlowej całe pół godziny, aż mnie wyautowali z naszej klasy za nieusprawiedliwioną nieobecność. A ty potem leczyłaś febrę dwa miesiące. Nie wystarczy? Może zamów sesję on-line z psychoterapeutą, bo chyba masz „objawy” Nie rób mi tego – dwa razy w zeszłym roku, to już była kosmiczna ekstrawagancja, z której oboje tłumaczyliśmy się potem na portalach… Pamiętasz? A ta ruda z antypodów, to zarzucała nam nawet, że jesteśmy analogowymi dinozaurami. Proszę cię – ochłoń trochę. Masz jakąś depresję i lajki ci lecą na pysk. Wydepiluj się, kup dużego pluszaka, albo bikini z trzech sznureczków w kolorze lila, bo to modne w tym sezonie (wiem, że to głupie, żeby zimą mówić o sezonie na bikini, ale na FB sezon jest cały rok i nikogo nie interesuje twoja bieżąca lokalizacja, a ja i tak nie wiem, czy takie lila, to fioletowy, czy różowy), zrób zdjęcie obiadu zanim go do śmieci wyrzucisz, nim się staniesz obleśną, tłustą lochą… Albo niech ten obiad ułoży ci na gołym brzuchu ten twój tęczowy z zamiłowania sąsiad. On ma zmysł wysublimowany. Mówię ci, że taki fotos, to milion lajków, tylko wcześniej dokładnie go posłuchaj Wiesz… Może się trafi kariera z poziomu talerza dla miliarderów. A może sprzedasz waginę saute do Museum of Modern Art? Albo do BBC?
Przecież wiesz, że takie bezpośrednie widzenie jest niehigieniczne, to wirusy, bakterie i robaki. Jeśli chcesz mojej nagości, to ci ją wyślę, jak tylko zregeneruję tkanki po wizycie u kosmetyczki, bo pryszcz mi wyrósł nie powiem ci gdzie, bo się wstydzę. Ale już jest ok. I przy okazji zdarła mi zużytą skórę i laserem wydepilowałem się do czysta na najbliższe sto tysięcy selfie. Ależ to bolało - mówię ci - popłakałem się jak gówniarz, tylko nie publikuj tego proszę. Jak się zagoi, to będziesz mogła dopiero podziwiać moją niemowlęcą pupę i najświeższy tatuaż – mówię ci – bomba – sto tysięcy lajków zdobywa na premierze w 24H, ale chciałem najpierw go tobie pokazać. W końcu żona to żona – szlachectwo zobowiązuje i może podeprę twoje statystyki, bo mówię ci kobieto - umierasz. Nie szanujesz się wcale. W twoim wieku nie mieć nawet piętnastu milionów odwiedzin, to jakaś totalna wiocha. A ty cycki masz takie, że gdybyś je wyeksponowała raz na tydzień, to już byś zagięła nawet te harty zabiedzone z Victoria Secret.  Jeszcze tydzień – wytrzymasz? Prawda, że wytrzymasz?. Pokażę ci na kamerce, to sobie popatrzysz, jak ja będę tańczył, jeśli tylko zechcesz. Ale proszę cię - nie aż tak, żebyśmy się znowu dotykali… To było takie… Obsceniczne… Zwierzęce… Analogowe...
Martwi mnie, że ty ZNOWU! Rozumiesz? Nikt już tak nie robi. Mogę ci wysłać spermę pod lodem z dostawą do domu, mogę fotkę, albo USG jąder, linka, filmik, ale nie wiem, czy stać mnie, żebyś otworzyła drzwi, które bardzo niechętnie otwieram wyłącznie dla dostawcy pizzy i listonoszowi, gdyby miał mi przynieść rentę po babci, albo paczkę z ciuchami kupionymi na Allegro, czy tym chińskim konkurencie. Wiesz? Wciąż mam twoje obsikane majtki - te, które nosiłaś na sobie dwa lata temu, kiedy zrobiłaś show dla mnie przed kamerą… Trzymam je w zamknięciu i wyciągam powąchać od święta - nadal pachną, chociaż już nie są takie białe… Przepraszam… Gdybyś mi przysłała następne, to postaram się być ostrożniejszy… No powiedz, że możesz proszę… Tylko nie jedz wcześniej barszczu, bo strasznie farbuje i potem wygląda, jakbyś miała okres, albo jakby ktoś cię golił tępym nożem.

- Ale ja nie o tym…

- Jesteś strasznie uparta. Zupełnie cię nie rozumiem. Chcesz odejść? Chcesz mnie skasować i odłączyć z listy znajomych? Dlaczego? Lajkuję każde twoje nowe zdjęcie, kciuk zadarty górę wysyłam każdego dnia, plusiki nawet wtedy, kiedy masz bałagan w sypialni i pod łóżkiem walają się talerze z ostatniego tygodnia… Nauczyłabyś się sprzątać w fotoshopie chociaż, skoro talerze są takie ciężkie, że trudno je usunąć kadru. No proszę cię. Nie rób mi tego… Przecież wiesz, że cię kocham bez granic… Ale skarpety...? Naprawdę nosisz skarpety? I zamiast je wyrzucić gdzieś daleko, to walają się obok łóżka? Obok ciebie?  No proszę cię - wywal je, albo ustaw fokus jakoś tak, żeby w kadrze się nie mieściły, bo mi spamerów holujesz na stronę i tylko patrzeć, jak sprowokujesz jakiego stalkera i pojedzie po tobie tak, że zetrze cyfrową skórę do nagiego analogu, a świat będzie pokazywał cię paluchami jak dziwadło.

- Ale ja chcę…

- To mi napisz, że chcesz, żebym wysłał ci zdjęcie penisa, albo jak się onanizuję aż do orgazmu. Przecież wiesz, że zrobię to dla ciebie. Jeśli chcesz, to dostaniesz w slow motion wytrysk wprost na obiektyw, żebyś mogła urządzić babski wieczór z kumpelami chcesz? A poza siecią, to wyślę ci prześcieradło mokre od moich uczuć do ciebie… Chcesz? Włącz kamerę… Przejdź na priv… No proszę… Nie płacz już, przecież jestem całkiem twój. Od dawna. Nikomu poza tobą nie wysyłam takich zdjęć. Nikt nie dostał ode mnie sztywnej od nasienia bielizny Calvina Kleina. Specjalnie dla ciebie zamówiłem i kiedy bawiłaś się tym drżącym jajeczkiem z sexshopu… ja wtedy popełniłem wytrysk w te bokserki od ciebie - te z błękitnymi delfinami, choć nawet raz ich na sobie nie miałem. Nikt w życiu nie doprowadził mnie do takiej ekstazy, jak ty wtedy… Szkoda, że baterie miałaś słabe, bo byłem już gotów na kolejny wytrysk i dostałabyś te majteczki dwa razy dokładniej nasączone moim uczuciem do ciebie. Wiesz? Jeśli chcesz, to znalazłem na OLX takie w biedronki – te nasze, polskie, a nie azjatyckie… Jeśli chcesz to zatańcz, a ja spróbuję znów… Sprawdziłem właśnie – kurier może dostarczyć je już za trzy dni około południa…. Będziesz? Proszę… Powiedz, że będziesz… Tak? Zamawiać? No! To trzymaj się. Jak dotrze bielizna, to puszczę zajawkę w sieci i dogramy sesję OK? Tylko już nie płacz proszę, bo to się słabo sprzedaje. Każdy potrafi płakać…Pa… Buziaki… Będziemy w kontakcie...

środa, 24 października 2018

Pod wiatr.


Myślałem, że to gawron, ale one fruwają zdecydowanie zgrabniej, a to „coś” bardziej było fruwane, niż fruwało. Wysoko, ponad dachami kamienic, nawet uwzględniając drapaki anten telewizyjnych szamotało się toto w objęciach wiatru, jak bezdomny latawiec. Wymyśliłem sobie, że alternatywą jest opakowanie po chipsach – świecące folią aluminiową flirtującą ze słońcem. Gawrony tylko wzruszyły skrzydłami i niespiesznie oplotkowały latawca, gdy tylko udało im się zająć eksponowane miejsce na chwilowo wolnym maszcie antenowym. Eskadra jerzyków kosiła w locie niewidzialny, podniebny plankton, a sroki przyczajone pośród ubożejącego garnituru drzew pokrzykiwały coś z szyderstwem. Wiatr swawoli bezustannie i tylko wypatruje, czy ktoś w kilcie, albo innej spódniczce nie zawita w te okolice.
Potem pomiędzy nogami przemknął mi jednostronny banknot dwustuzłotowy, który nijak dwustronną stówką być nie chciał, a zaraz po nim ksiądz incognito z namaszczeniem brodził w suchych liściach sunąc z wiatrem jak Latający Holender po Pacyfiku mijając mnie fordewindem. Za nim (kilwaterem można by rzec) wędrowała pani uroczo nadmiarowa i z oczami ogrodzonymi od świata zewnętrznego parawanem nieskazitelnie czarnych okularów i ustami okraszonymi sztuczną czerwienią tak intensywną, że krew z zazdrości skisnąć powinna. Potem już tylko panie, którym udało się już zmienić sierść rzęs na zimową. Grubym, długim włosem mogłyby omiatać elewacje w marszu nie zmieniając rytmu kroków. A na przystanku pan nabijał uszy słuchawkami dla ochrony przed wiatrem. Płaszcz miał zimowy, ale dżinsy z dziurami wystarczającymi, aby rzepki kolanowe mogły puszczać oko do przechodniów. Dość ekstrawagancka gospodarka temperaturowa, szczególnie, że chłód lubi się wspinać. Popatrzyłem w twarz pięknej, bladolicej pani. Uśmiechnęła się spod lśniąco czarnej grzywki, a pieprzyk nad górną wargą dodał uśmiechowi uroku. Kobiety wiedzą, jak rozprowadzać po ciele pigment, żeby skupić na sobie męski wzrok i czynią to nieomal nieświadomie – no, chyba, że to ja jestem tak bardzo naiwny. Kolejna młoda pani wolała założyć okulary, największe z możliwych, żeby podkreślić, jak okrągłą ma buzię i jak wielkie oczy. A trzecia, żeby nie powielać schematu założyła króciutką spódniczkę i rajstopy z rozpoczętą grą strategiczną, lecz nie wyglądała na taką, która pozwoli ją skończyć byle komu. A ja byłem właśnie byle-kto, więc poszedłem jak niepyszny. Dobrze, że chociaż spod pieprzyka pożegnał mnie uśmiech.

wtorek, 23 października 2018

Insynuacja.


Gołą ręką wycisnął mi mózg, jakby to była cytryna do marynaty i przecedził przez sito. Rzadkie najwyraźniej go nie interesowało, bo wlał je we mnie z powrotem, ale gęste wysypał na serwetkę i niecierpliwie czekał aż obeschnie. Chyba nie wyczyściły się te okruchy wystarczająco, bo mruczał coś, wyraźnie zły na mnie i na siebie chyba również. Przesypał na patelnię i zalał wrzątkiem. Znaczy tłuste było to coś, co we mnie znalazł. Teraz podkulało łapki i nieumiejętnie chroniło bardziej delikatne fragmenty gabarytu, kiedy wrzątek wgryzał się w drobinki wytrwale. A potem kolistymi ruchami, jakby z catiadorą stał nad brzegiem złotonośnej rzeki usuwał szlam, patyki, suche liście i tłuste oka zanieczyszczeń. Rosół z mózgu wylewał do zlewu, jako niepożądany efekt uboczny poszukiwań. Wreszcie na dnie zaświeciły cynicznym blaskiem okruchy.

Jedne, po uważnym obejrzeniu wrzucił we mnie z lekkim niepokojem, jednak inne, których najwyraźniej się spodziewał, przykleił do palca wskazującego. Z dna patelni zbierał skrupulatnie opuszkiem wilgotne wciąż drobinki, i roztarł je we wnętrzu drugiej dłoni z lubością oddając się euforii posiadania. Mnie już odsunął zdecydowanym ruchem na bok i ignorował mnie kompletnie. Nie byłem dłużej potrzebny, skoro wydestylował ze mnie to, czego szukał. Bardzo chciałem zobaczyć. Bo w końcu to mnie pozbawił czegoś i bez tego czegoś czułem się niedoskonały, chociaż samopoczucie miąłem więcej niż znakomite. Może nawet lepsze niż kiedykolwiek za świadomego życia. Musiałem głośno myśleć, bo popatrzył na mnie zniecierpliwiony i parsknął niegrzecznym śmiechem:

- Tęsknisz do tych okruszków? Naprawdę? Czujesz się zubożony? Chyba wiem dlaczego i to jedno dla ciebie zrobię. Powiem ci, żebyś wiedział co straciłeś właśnie.

Płuca natychmiast popadły w jakieś szaleństwo i pompowały tlen aż się w głowie zakręciło z emocji. Pijaństwo, narkotyczny trans i zbliżający się nieuchronnie orgazm odebrały mi świadomość, rozsądek i opanowanie. Byłem żywiołem. Drobnym, krótkotrwałym zaburzeniem wymykającym się najbardziej wymyślnym hipotezom i przemykającym się pomiędzy słowami znanymi, obiektem, o którym można było powiedzieć tylko jedno – że jest. W jakiś sposób niepojęty jest, choć nie wiadomo po co i dlaczego. W imię jakiej idei istnieje i jaki cel ma jego obecność. Bo nawet tornado ma jakiś cel, kiedy wysysa plankton z oceanu i każe dojrzewać organizmom pod pierzyną chmur, żeby je strącić gradobiciem w piekło następstw żywiołu.

- Muszę przyznać, że ludzie pamięć mają selektywną i usiłują pamiętać to, co według ich niedojrzałości cenne i dobrem podszyte. Że starają się zapamiętać cudze, karygodne uczynki i robią to z wdziękiem i wytrwałością godną lepszego wykorzystania. Konsekwentnie kolekcjonują cudze wady i zalety własne. Nawet te urojone i przyznane na wyrost bez uzasadnienia lepszego od dyktatury egoizmu, w której ręce wszyscy oddajecie się chętniej, niż urodzona dziwka na widok portfela o rozchylonych szeroko udach wypełnionych szelestem harmonii sapiącego jednoznacznie złotego cielca ozdobionego modnym, celulozowym strojem pochodzącym z szanowanych globalnie mennic.

- A te – brodą pokazał mi otwartą dłoń, na której leżały drobne, połyskliwe odłamki śniedziejące momentalnie, choć dopiero co z patelni wyzbierane – okruszki waszej podłości tkwią sobie w was i otorbiają się smalcem kłamstw i przemilczeń. Zdumiewa mnie, jak wiele energii potraficie poświęcić, żeby zniekształcić rzeczywistość, żeby własny organizm okłamać, omotać pajęczyną aluzji i niedopowiedzeń. Fałszywych tropów. Jak wiele zakwestionować trzeba, dyplomatycznym bełkotem przewiązać, niczym prezent wstążką, żeby dało się bez pogardy dla siebie samego żyć dalej. Móc zerknąć w lustro podczas golenia, poprawiania makijażu, bądź wyciskania pryszczy.

- Selektywność pamięci pozwala ludzkości na wiele. Zapomnieć, zniekształcić, przekabacić. Odwrócić zgoła i krasomówczym onanizmem wypłynąć na otwarte z wrażenia usta, by skropić fałszywym nasieniem chętne, obce uszy, które i tak rozszyfrują smak zgodnie z własnym zapotrzebowaniem i na chwałę własną. A przecież przychodzi taki czas, taki sen pod opustoszałą nagle kołdrą, taki moment, gdy w wannie gorącej wody rozpuszczą się torbiele tłuste i usiłują wypłynąć porami skóry, albo oczami, kalecząc siatkówkę i powieki. Gdy dobijają się zrozumienia, aż włosom kolor zdejmą na zawsze, a dłoniom odbiorą pewność siebie. Gdy oddech przerodzi się w kwantowo sterowany proces poprzecinany stroboskopowymi falami narastającego lęku.

Myślałem gorączkowo – kim jest i jakim prawem…? Jak śmie takimi słowami chłostać mnie, bić po twarzy i na otwartych dłoniach gnijące parchy pokazywać mi - pięknemu i mądremu, jakbym był garbatym karłem? Cuchnącym odpadem organicznym pełnym robactwa i wirusów? Mnie, który przecież tyle dobra rozsiewa po świecie, że woń maciejki niezrównana nie nadąża, aby aureolą aromatu chwalić moje niepokalane zalety nim zaszczycę ziemię własną niebanalną fizycznością. Patrzyłem myśląc, że jest niespełna rozumu, że zawiść mu rozum odebrała, wypaczyła i zdeformowała. Jak można podejrzewać mnie-pięknego o gwałt na cudzych życiorysach? O słowne wygibasy dla ukrycia czegokolwiek. Przecież we mnie mieszka wyłącznie… Patrzyłem na tę dłoń wyciągniętą w moją stronę i zrozumieć nieboraka nie umiałem całkiem, a on kontynuował swoją przemowę biczując moje przeźroczyste lica sumienia słowami robaczywymi, pstrząc je muszym nawozem:

- Widzę, że procesy obronne już znalazły ścieżkę, żeby zdyskredytować wszystko, co mówię. Ciało i umysł bronią się instynktownie, choć nie wiedzą, skąd ma nadejść najeźdźca i jakim argumentem dysponuje, jednak słowa są już wyostrzone, gotowe do interwencji wściekłej, niewspółmiernej i zdeterminowanej. Ech!. Żeby dało się jakoś przekierować ową skomasowaną energię na coś naprawdę ważnego – westchnął zrezygnowany i popatrzył mi głęboko w oczy. Z całej jego postaci bił smutek i zmęczenie.

- Wygrałem – przemknęło mi przez głowę ciche, lecz niezmiernie satysfakcjonujące podejrzenie – Poskromiłem bestię. Mam przewagę, bo on już ledwie zipie. Może już czas odeprzeć wroga i ofensywą odrzucić poza zasięg zmysłów?

- Dobrze! – powiedział z mocą, o którą go już nie podejrzewałem – Widzę, że innego wyjścia nie ma. Popatrz głupcze na ten okruszek. Przypomnę ci, bo jest twój. Dopiero co wydestylowany, żebyś mógł czuć się nadal pięknym człowiekiem, ale ty nie chcesz słuchać. Musisz rozdrapać, więc proszę. Opowiem ci o tym okruszku i oddam ci go, jeśli po wysłuchaniu wciąż będziesz miał odwagę go wziąć. A potem kolejne i kolejne, aż sam mnie poprosisz, żebym jednak pozbierał ten kurz z półek wspomnień i pozwolił ci żyć bez niego.

Patrzyłem bezrozumnie, ale zabronić mu nie mogłem, ani nawet nie potrzebowałem. W swojej pysze już zostałem zwycięzcą i chciałem pokazać temu łachudrze, że trafił na lepszego od siebie i choćby nie wiem jak się starał, to z tej potyczki wyjdzie pokancerowany a ja na piedestał wskoczę rączo, jakbym do tego właśnie był stworzony. On ujął w dwa palce jeden z okruszków – nie grymasił, wziął pierwszy wolny, który się trafił i zaczął snuć wspomnienia. Moje wspomnienia odarte z kory interpretacji. Opowiadał nawet ciekawie - o dzieciństwie, o szkole, o klasie, w której rodziły się nieśmiałe sojusze i nienawiści zielone, gdzie mieszkały wspomnienia wszystkiego co pierwsze w świadomości – miłości, walki, sukcesy i porażki. Pierwsze świadomie podjęte wybory, w sprawach tak małych, że tylko ten okruszek był mniejszy, i w tak wielkich, jak gorączka życia ciała zbyt młodego na rozum i granice doświadczeń.

- Pamiętasz już? – popatrzył badawczo, zanim przeszedł do meritum – Pamiętasz. Widzę, że pamiętasz, bo oczy masz wilgotne i umysł cofnął się do twojego mniemania o tobie z tamtych dni. A pamiętasz taką dziewczynkę z ostatniego szeregu, która bała się słowo powiedzieć na głos? Która szeptała, kiedy powinna krzyczeć głosem wielkim, bo jej się działa krzywda? Pamiętasz? Kiedy chciała coś wyszeptać, wtedy milczała z zaciśniętymi wargami tak mocno, aż się zrobiły białe, a szkliwo mlecznych wciąż zębów trzaskało, jak tafle okien, gdy piłka kopnięta nieumiejętnie zamiast w bramkę trafiała w szkolne „okienko”. Przypomnę ci, jak pastwiliście się barbarzyńskim stadem kojotów płci obojga. Na każdej przerwie i każdej lekcji. Bezgranicznie i bezdusznie. Jak głodne hieny szarpaliście żywy wciąż organizm do krwi i łez. Ale nie krzyku, bo ona krzyczeć nie umiała jeszcze. Ona bała się krzyczeć bardziej niż bólu słów i czynów. Nie wiem, więc nie powiem ci, czy choć raz w życiu krzyknęła. Może nie zdążyła? A może krzyknęła choć raz przedśmiertnie – jedyny w życiu raz. Wytopiłem już ze wspomnienia twoje mizerne, byle jakie alibi, że przecież umarła po szkole, a nie w jej trakcie, że przecież inni, a nie ty, bo była łatwym celem dla wszystkich. I wszędzie. Może w domu też? Wielu rzeczy nie wiesz, poza tym, że musiałeś znaleźć winnego. Poza własnym sumieniem. I znalazłeś, ale ja wytopiłem to uzasadnienie. Została martwa dziewczynka… Chuda, z rzadkimi włosami i pachnąca strachem, nieśmiała tak bardzo, że wolała posikać się w majtki niż pójść do łazienki szkolnej. Usiłujesz odepchnąć tę myśl, ale ja wiem, każdy łapserdak, ogryzek człowieka konserwujący po zaszczanych bramach przechodnich zmętniały nieustannie od wódki umysł mógł ją kopnąć, opluć, wyzwać bezkarnie. Zapytałeś kiedykolwiek, czy spotkała choć jedną życzliwą osobę w życiu? Słyszałeś jej marzenia tak małe, że nawet pluskwy w jej pościeli nocą nie musiały zadzierać nóżek idąc hurmą z burczącymi brzuszkami, żeby poczęstować się tym bladym ciałem i krwią być może równie bezbarwną?

- A ten? – zapytał z szyderstwem podnosząc kolejny okruszek – O nim też mam opowiedzieć? Też jest twój i każdy kolejny również… Mogę opowiedzieć, jeśli masz chwilę… Twoimi słowami opowiem, ale bez nawisu tych wszystkich kłamstw, którymi spowiłeś przeszłość w kokon. Bez granic i szlabanów. Bez ideologii i polityki, wyznań i poprawności zabarwionej czymkolwiek. Chcesz wrócić do tych chwil, kiedy byłeś małym tchórzem, wielkim kłamcą, posikanym z niepewności gówniarzem? Zawiedzionym kochankiem, istotą, która obrażała ziemię swoją na niej obecnością?

Bawił się ze mną bez satysfakcji, a ja miałem suchość w oczach i ustach. Cała głowa przypominała pustynię Gobi poddaną słonecznemu zabiegowi odwadniania.

- Kim jesteś – szepnąłem pokonany na wszystkich frontach i patrzyłem z lękiem na kolejne okruszki leżące w jego dłoni, gdy je podnosił dwoma palcami i od niechcenia obracał nimi nim porzucił jeden i wziął kolejny – kim jesteś, żeby mnie tak karać?

- Alzheimer – odpowiedział krótko – przyszedłem zabrać ci pamięć. Na razie tylko część, ale przyjdę po więcej. Każdy jest świnią. Egoistą nierozumnym i podłym bardziej, niż o sobie myśli. Ja… Zaczynam sprzątać organizmy, zanim dojrzeją. Nim staniesz się biologicznie czynnym zwierzęciem sprzątam twój umysł kilkukrotnie. Żebyś nie zwariował. I nie myśl, że jesteś wyjątkiem. Wszyscy są podli, ja również. Nie mogłem sobie odmówić satysfakcji, żeby zobaczyć jak się staczasz. Jak padasz na kolana i płaczesz. Ale nie zostawię cię tak, bo jeszcze wymyślisz coś głupiego i znów ja będę się wstydził. Posprzątam po sobie. Raz jeszcze będziesz tą swoją maciejką pachniał i pięknym obrazem dla świata będziesz. Twoim zdaniem… Tylko już więcej nie prowokuj, bo ja też wielkim człowiekiem nie jestem. I wad w sobie odkryłem tyle, że nawet po sprzątaniu nie potrafię się pozbyć zmarszczek. Pamiętam niestety…

Sięgnął po mnie i gołą ręką wycisnął mi mózg, jakby to była cytryna do marynaty i przecedził przez sito. Rzadkie najwyraźniej go nie interesowało, bo wlał je we mnie z powrotem, ale gęste wysypał na serwetkę i niecierpliwie czekał aż obeschnie. Chyba nie wyczyściły się te okruchy wystarczająco, bo mruczał coś, wyraźnie zły na mnie i na siebie chyba również. Przesypał na patelnię i zalał wrzątkiem. Znaczy tłuste było to coś, co we mnie znalazł. Teraz podkulało łapki i nieumiejętnie chroniło bardziej delikatne fragmenty gabarytu, kiedy wrzątek wgryzał się w drobinki wytrwale. A potem kolistymi ruchami, jakby z catiadorą stał nad brzegiem złotonośnej rzeki usuwał szlam, patyki, suche liście i tłuste oka zanieczyszczeń. Rosół z mózgu wylewał do zlewu, jako niepożądany efekt uboczny poszukiwań. Wreszcie na dnie zaświeciły cynicznym blaskiem okruchy…

poniedziałek, 22 października 2018

Diagnostyka sezonowa.


Usiadłem w poczekalni i grzecznie czekam. Okresowy przegląd żołądka. Ale taki dekadowy, więc nie tylko wymiana płynów i i uszczelek, a kompleksowe, dogłębne czyszczenie, łatanie dziur i ubytków w powłokach osłonowych, dogłębne sprzątanie zakamarków, oraz wymiana fauny i flory na młodszą i rozkosznie aktywną. Żołądek już zabrali na warsztat i uprzedzali, że chwilę potrwa, więc jeśli powstrzymam się od przełykania śliny, to byłoby miło, bo serwisant będzie miał mniej roboty. Żadne nasiona dyni, czereśnie z pestkami, a już nie daj Bóg goloneczkę w poczekalni, czy skrzydełko kurczacze z rożna plus frytki z majonezem – zaśmieciłbym komorę i zamiast standardowego serwisu musiałbym zostać na pełną diagnostykę i remont kapitalny. Bo rurę ssącą i wydechową też oddałem do przeglądu. Żeby kompleksowo rzecz zmodernizować. Ustawowo i obowiązkowo.

Pielęgniarka z recepcji patrzyła na mnie podejrzliwie i nawet teraz pod pozorem omiatania wzrokiem pajęczyn pod sufitami zakładowej poczekalni sprawdza, czy nie grzeszę apetytem w oczekiwaniu na koniec remontu. Ja przecież rozumiem, że to kilometry całe materii delikatnej, które trzeba wywinąć na lewą stronę, pocerować, polakierować, wysuszyć, albo nawilżyć, skropić pachnidłem, posiać trawę, czy jakie inne stworzenia błądzące zaaklimatyzować w plenerze, po czym znów przywrócić jej prawostronną zewnętrzność. Ale zęby i mózg mi zostały i żuć się chce. Ciśnie mnie we łbie, żeby zakazany owoc… Warzywo w najgorszym razie, albo skórzany kapeć… Niechby kauczuk, czy gumę arabską, choć ona potrafi wykonać ostateczną analizę uzębienia sprawniej niż zatwardziały stomatolog i niepokoi mnie swoim wrodzonym talentem, bo do przeglądu pochłaniacza mam się stawić dopiero w kwietniu, a tu zima dopiero się rozszalała nieznacznie.

Hetera zerka podejrzliwie – nawet widać po zmarszczkach (zapewne złośliwie je zostawiała podczas kolejnej profilaktyki fizjonomii i mięśnie mimiczne kazała wzmacniać, żeby uśmiechać się w dół, bez najmniejszej szkody dla dykcji), że posiada wieloletnie doświadczenie, bo karci wzrokiem każdą moją myśl niesforną z osobna i piętnuje mnie własnym niesmakiem. Naprawdę niewiele jej brak, żeby mnie ubezwłasnowolniła, ukrzyżowała i odcisnęła inicjały stygmatów, żebym przestał i wytrwał w czystości, choć moim zdaniem, w historii świata, nie udało się to nikomu. Może jakiś anonimowy asceta, lub święty niepopularnej, zagubionej wiary, ale żywa jednostka stadna? Nigdy w życiu. Z warsztatu dobiegają soczyste inwokacje mechaników układu pokarmowego i lepiej byłoby, gdybym i słuch jednocześnie oddał do renowacji, żeby nie być skazanym na opinie i wiedzę fachową owych majstrów. Ale słuch ma skierowanie na przegląd dopiero za sześć kwartałów – tak wynika z kart diagnostycznych.

Postanowiłem się więcej nie ruszać, żeby nie sprawić Heterze satysfakcji i nie dać powodu do jadowitych komentarzy, ale zachciało mi się siku. Tak zwyczajnie i bez podtekstów. Jeszcze raz nerwowo sprawdziłem listę zabiegów na rok bieżący i diagnostyka układu moczowego przewidziana jest (cokolwiek to znaczy) na jesień. Dopiero. Tylko układ rozrodczy nie koreluje, bo ten ma wytrwać bez wsparcia serwisu aż trzy sezony – w tym malutka gwiazdka, gdybym był uprzejmy ją dostrzec, poinformowałaby mnie, że w nagłych przypadkach, z powodów wyższej konieczności mogłem/mogę/będę mógł się starać o przyspieszenie zabiegu z ważnych dla interesanta przyczyn społecznie akceptowalnych i popieranych polityką PRO urzędującego rządu. Ale mnie nie doinformowała, bo okulistyczny renesans, co zostało na liście diagnostycznej wypisane zapobiegawczo wołami, czyli tłustym drukiem, czcionka rozmiar 42 lub lepiej (ale o tym sza, bo rozmiar 42 w żeńskim świecie od dawna nie jest już akceptowalny, choć publicznie błogosławiony, ponieważ nieoficjalnie z kogoś trzeba szydzić na spotkaniach towarzyskich, w gronie osób skromniej uposażonych cyfrowo), stanowczo wyklucza możliwość wzięcia udziału w sesji odświeżania zmysłów wcześniej jak za dwanaście miesięcy. Podejrzanie zbiega się to z końcem kadencji tak zwanych „organów”, więc może w ramach kiełbasy wyborczej udałoby się coś ugrać, choć przy moim pechu postawiłbym na kulawego konia i zostałbym odroczony w nieskończoność, a ze wzrokiem żartów nie ma i być nie może. Poczekam...

        Gdybym chociaż przeszedł lifting twarzowy zanim tu przyszedłem, być może oczarowałbym niewzruszoną dotąd Heterę i łaską majestatu się nacieszył zmierzając ku pomieszczeniom z graficzną identyfikacją otoczoną nimbem symbolicznych ideogramów (kółeczko, czy trójkącik? Wybierz, a powiem ci kim jesteś…), jednak twarzowe historie są zabiegami o mniejszym znaczeniu strategicznym z wyłączeniem osób piastujących. Albo kreujących, istniejących w publicznej przestrzeni, opiniotwórczych… Czyli nie mnie. Dla mnie poprawienie brwi, rzęs, łuku zewnętrznego ucha, garbu nosa, kształtu kości policzkowych (Made In Tajwan) plus plastyka cery melaminą, z wygładzaniem zmarszczek nasieniem własnym produkowanym w ramach autoagresji, żeby później trwać na marach z maseczką na twarzy i świeżym ogórkiem w plasterkach zbyt cienkich, aby mogły nieść walory kaloryczne na wszelakich otworach ciała, bez względu na ich użyteczność wzierną bądź seksualną, stanowić miały kres przewidywanej usługi. Reszta – na życzenie elektoratu – pełnopłatna, prywatna, zyskotwórcza, błogosławiona przez PKB każdego kraju, bez względu na jej/jego wyznanie, rasę, wiarę i inne równie zdumiewające idee lokalnie opiniotwórcze.

Co miałem zrobić? Skoro nie mogłem Hetery zauroczyć świeżo restaurowaną karoserią, tapicerką, czy elewacją, a parcie na pęcherz rosło? Wstałem, a pejcze jej wzrokowych obelg niewypowiedzianych spętały mi nogi, jak prymitywne narzędzie myśliwskie zwane bolas… A przecież dopiero wstałem… Uniosłem fragmenty prywatnej fizyczności ponad płaszczyznę zakładowego siodełka, w którym wegetowałem podczas zabiegów i wzrokiem rzuciłem cumę na równoramienny, może nawet równoboczny trójkącik… Jest Jeden Bóg… Przychylny… Słuchający ludu. Z wysokości porcelany bielszej od odbytów celebryckich, chwalących się życiorysami zawierającymi wielokrotne i pełnozakresowe, nieskrępowane ekonomią chwilowej aktywności geograficznej zabiegi kolorystyczne, omijające oficjalne kolejki zbyt ubogich na fanaberie powiązane z wysublimowanym odbiorem wartości estetycznej widma światła. Wstydziłem się swoim nieudrapowanym na wyjściowo odbytem zakłócać pielęgniarską, gospodarską czujność, jednak pęcherz nawet wobec przewidywalnej możliwości ekspansji na tereny chwilowo wolne od przewodu pokarmowego dążył nieugięcie do wypróżnienia. I pozbawiał mnie złudzeń na temat niezłomności organizmu, czy wyższości umysłu nad ciałem.

Nie wiem, czy można się głupiej uśmiechnąć, jednak to było wszystko, na co było mnie stać przed sprintem, kiedy kłusowałem na krótkim dystansie w stronę przybytku publicznego „Pod trzema wierzchołkami”. Dobiegłem do mety z grubsza bezkolizyjnie – ominąłem zarówno lamperię oblizującą się lampasem pomiędzy konkurencyjnymi wargami szminek pracujących w rozłącznych długościach fal, jak i kaloryfery konserwatywne niczym żeliwo, z którego je poczęto, porzucone, sieroce, dziecinne wózki, snujące się żałośnie zabawki po bezkresie zimnych kafli, a nawet urwipołcia, wesolutkiego tak bardzo, jak tylko ignorancja pozwala. Drzwi kłapnęły swoją nienasyconą paszczą pochłaniając mnie w czeluściach intymności.

A ja…? Arię Torreadora z drugiego aktu opery Carmen zawyłem najpiękniej jak umiałem. Piękniej od Pavarottiego, a nawet od całego TRIO, które zasługuje na wielkość liter dożywotnio, a może i dłużej. Publicznie i bezpłatnie. Może jestem spontanicznym pyszałkiem tak się przechwalając, jednak pasji we mnie było tyle i spełnienia, że TRIA nie byłoby stać na podobną ekspresję wywołaną chwilą i wiecznością – wszak ONI robią to zawodowo i cyklicznie, a ja… Gnany żądzą… MUSIAŁEM. Musiałem i zawyłem czyściej od chóru eunuchów głoszącego chwałę sponsora-oprawcy, przed boskim obliczem faraona.

Kiedy wracałem… Gdybym miał sukienkę na sobie, poły jej w nieskończoność wygładzałbym dłońmi, a tak wstyd w dłoniach zawarty nie wiedział, gdzie ma się podziać. Naprzeciw Hetera – patrząca wzrokiem ludojada – nieprzekupna bardziej od Temidy, zawzięta, jak Hermes. A tu ja - drobię kroczki walczykiem podszyte, albo poleczką, by mi na sumieniu nie krystalizowały ostrosłupy mineralne drapiące oddech i w serce kłujące… O rany…! One organy też były w tabeli diagnostycznej, ale nie pamiętam, ile przyjdzie czekać.

- Pił?!

- Nie piłem… To bardzo źle?

- Niech siada i czeka, bo już kolejkę przegapił i weszła jedna taka, co to wysiedzieć nie mogła. Teraz będzie musiał już czekać, a tam gotowe i fachowcy się marnują. Skaranie boskie z tymi pacjentami. Na tyłku wysiedzieć nie umieją…