czwartek, 5 grudnia 2019

Głód życia

Ćma mierzy nieskończoność sufitu drobnymi kroczkami, podpierając się nocnym skrzydłem. Idzie miarowo, niespiesznie przeskakując pęknięcia w tynku i szuka czegoś najwyraźniej. Jeszcze nie rozpoznaję celu jej wędrówki, lecz wzroku oderwać nie potrafię, kiedy półmrok przecina azymutem, kierując się w najciemniejszy narożnik pomieszczenia. Ucieka od okna i ostatnich, mizernych świateł o barwie dojrzałego miodu z gryki, które nawet nie potrafią cieniem zarazić ścian. Może to nie światło, a jego negatyw? Światło zachowuje się bardzo stabilnie i w kwestii cienia jest nieubłagane, więc to, co mrok rozprasza, światłem być nie może.
Ćma, pozbawiona moich dylematów podąża niespiesznie w narożnik, gdy ja spętany w kokonie, pocę się kwaśnym smrodem, który tężeje we mnie i zdaje się widzialną smugą unosić w stronę okna. Tylko czekać, aż skuszę naturę, żeby zainteresowała się pożywnym aromatem i przyszła po mnie. Kompletnie bezbronny, mogę najwyżej gryźć, choć cywilizacja oduczała ludzkość zagryzania wrogów tak długo, że teraz do gryzienia służą ludziom wyłącznie sztućce, a ciepłe, żywe mięso jest szczękom nieznane całkowicie. W Deszczowym Lesie, albo w odległej Amazonii, czy w świecie Pigmejów, jeszcze żyje może jednostka pamiętająca słodki smak mięsa, które nie zdążyło stężeć pośmiertnie i wije się w ustach wciąż żywym nerwem mięśni i ścięgien. Jednak nie we mnie i jeśli natura tutaj przydrepcze, z niepohamowanym łakomstwem sączącym się ślinotokiem spomiędzy zębów - nie wiem, co zrobię. Może przerażenie unieruchomi mnie i będę patrzył, jak pożerany żywcem znikam w żołądku i szczękach głodomora, notując podświadomie zadowolenie rosnące w oczach, kiedy błoga sytość napełni mu trzewia. Mną! Wciąż żywym i bezradnie patrzącym na potworną ucztę.
Nie… spokojnie… nie pozwolić panice na rozciąganie wizji, bo już czuję pot na plecach, a pęcherz nie wytrzymuje ciśnienia i wewnątrz kokonu rozpływam się ciepłem chwilowym i wonią, która dzikości na zewnątrz skojarzy się jednoznacznie. Posiłkiem czekającym na najszybszego, bo pozostali zastaną już opróżniony stół, z resztką kości do ogryzienia. Przybędzie owa dzikość pospiesznie, śliniąc się i tłocząc, głośno udowadniając rozmaite przewagi, a ja… w kokonie… spowity całkiem w bezruch, woniejący strachem i histerią… Nie! Konieczne zmienić tok myślenia. Niechby nawet tę ćmę obserwować i stamtąd szukać wsparcia lub tylko wskazówki.
Ćma wędrowała niezmordowanie raz podjętym kursem i zupełnie nie zwracała na mnie uwagi. Szła własnym życiem tam, gdzie instynkty ją gnały, a ocean sufitu nie przerażał jej wcale. Wiatr znalazł jakąś szczelinę, czy niewidoczny dla mnie otwór w murze, bo przyszedł z wizytą i rozkołysał mnie, jak balonik dziecka ręką niesiony ze szczebiotem podczas niedzielnego, rodzinnego spaceru. Kołysałem się niezbornie, nie jak wahadło, nie jak ramię metronomu, ale jak suchy liść cyklonem z ziemi podniesiony, który każdym drgnięciem pętlę nieprzewidywalną powiela, ruchem składającym się ze zbyt wielu łuków, aby opisać go niechby najbardziej nawet skomplikowanym wzorem matematycznym. Ja również wiłem się w objęciach podmuchu, kręciłem i drżałem, a jedyną stałością był punkt zaczepienia. Wysoko nade mną, w tej ciemności świetlistej, nić zakotwiona mocno, trzymała mój kokon jak stalowa lina, śpiewająca pod dotykiem wiatru, lecz pewna swojej siły ani myślała pęknąć. Owszem wyciągnęła się sprężyście, ugięła, skręciła mocniej, by z jeszcze większym impetem odwinąć się i zawrócić mi w głowie wirem niepohamowanym, zabierającym oddech i świadomość. Żadna karuzela nie wymęczyła mnie tak bardzo, nie zabrała z żołądka wszystkiego do samego dna, aż pusty zupełnie protestował spazmami pozostawiającymi ból gardła i skurcze niszczące mięśnie.
Zemdlałem wreszcie, a wiatr znudził się chwilową zabawką i poszedł sobie zostawiając mnie pokonanego, wiszącego na tej niewidocznej nici, która aż do ciemnego nieba sufitu sięgała i tam wczepiona w hak, w pęknięcie, w zadrę struktury podtrzymywała lepkie, klejące jajo, z wnętrza którego wystawała mi głowa zwieszona, z twarzą ubłoconą własnymi rzygowinami. Kokon, jak konserwa żelaznej racji w chlebaku żołnierza, jak przetwory w spiżarni zapobiegliwej gosposi, żeby w chwili potrzeby apetyt posiadacza zaspokoić i błogością wypełnić żołądek, aby przetrwać kolejny poranek, dobę, tydzień…
Nie wiem jak długo wisiałem nieprzytomny, lecz gdy się ocknąłem, ćma zbliżała się już do brzegów oceanu i bez najmniejszego wahania dążyła w kierunku trzech granic, w punkt wiążący ściany z sufitem. Kiedy doszła wreszcie, zaczęła składać tam jaja przyklejając je starannie do szlabanów krawędzi i otulając je wydzieliną tkaną wprost na nich. Kolejne kokony – pomyślałem. Kolejni niewolni w tym samym pomieszczeniu, lecz one przecież dla własnego dobra opatulone, żeby w cieple mogły rosnąć, żeby bezpiecznie przetrwać czas, w którym nikt nie będzie w stanie dbać o ich rozwój, o trwanie, żeby cud narodzin mógł się spełnić.
Ja tymczasem skrępowany jak egipska mumia, jak żywy baleron wisiałem pod sufitem świeżym mięsem. Nawet nie kruszałem, lecz dojrzewałem. Niczym królik w klatce, albo indyk na święta hodowany. Kokon już sterany mną, nie świecił srebrem wyschniętej śliny, bo zdążył okleić się moimi sokami, okurzyć drobinami przez wiatr przyniesionymi. Czułem wielkie pragnienie. Większe od głodu, chociaż pusty żołądek skamlał całkiem bezwstydnie o cokolwiek, czym mógłby wypełnić pustkę, o masę, co kwasom da zajęcie. Pożarłbym nawet tę ćmę i jej jaja, gdybym mógł je dosięgnąć ustami, językiem, ale nie – zbyt daleko. Rozważnie wybrała miejsce, w którym życie ma zakwitnąć i poza zasięgiem mojego apetytu zostawiła jaja. Teraz sama przycupnęła zmęczona miotem, urządzaniem sypialni dla przyszłego potomstwa i śpi tam, a skrzydła drżą jej z wysiłku. Śpi mrużąc oczy przed światłem-nieświatłem, przed mrokiem bezcieniowym i zdaje się emanować wielkim zadowoleniem. Słusznie zapewne, bo miejsce bezpieczne wybrała i spełniła się w łańcuchu życia, więc odpoczynek uzasadniony bardzo.
A ja? Może dlatego wiercę się niespokojnie w objęciach kokonu skrępowany, bo ja jeszcze nie? Bo nie przedłużyłem łańcucha i nic po mnie nie zostanie, a nadzieja, że życie dostarczy mi kolejną szansę na zbudowanie sypialni dla potomstwa, kurczy się we mnie w tempie zastraszającym. Panika znów chwyta mnie za gardło i wyję, drę się opętańczo, aż ćma podryguje w rytm zaburzenia niesionego falą głosową i zwielokrotnioną odbiciem echa od wszystkich ścian i złowieszczym chichotem kumuluje się na jej skrzydłach wprawiając je w gasnącą falę zaburzenia.
Otworzyła oczy i patrzy na mnie zdumiona. Zapewne nie rozumie, skąd we mnie tyle gniewu, może nawet myśli, że drę się, bo nie mogę się uwolnić, że wykluwam się z tego kokonu i głowa już na wierzchu, a reszta wyjść nie ma sił i krzyczę błagając o pomoc. Tak! Tak właśnie krzyczę! Przyjdź i mi pomóż! Przyjdź i rozewrzyj te nici poplątane, posklejane w jedną całość splecione z mocą ponad moje siły. Przyjdź i mnie uwolnij ćmo! Rusz się! Chodź wreszcie, przecież widzisz jak męczę się, jak sobie nie radzę, a ty się wylegujesz i w nosie masz skargi, które odbijają się od ścian i sufitu i patrzysz tak beznamiętnie, kiedy ja tutaj… rozpłakałem się…
Rozpłakałem się w głos, a łzy spływały przez policzki i tonęły w splotach kokonu zostawiając bruzdy w kurzu porastającym ten kokon. Może wydawało mi się może to było tylko złudzenie, jednak dostrzegłem zarodniki mchów pierwszą zielenią osiedlające się gdzieś niżej, gdzie przepociłem własnym moczem powlokę, a mech zbiera tę bezpańską obecnie wilgoć i zamienia ją w życiową energię. Staję się źródłem życia dla mchu, pożywką, na której przyroda buduje przyczółki, żeby rozwinąć się w biologiczną ciągłość przyszłości. Nie zmarnuje się nic, śmieci nie istnieją – wszystko jest pokarmem, paszą, nawozem. Wszystko – cały ja również i każdy mój atom zostanie strawiony, przeżuty, wymemłany i odarty ze składników odżywczych, a reszta legnie w ziemi i stanie się nią właśnie, żeby masą własną stanowić okrycie i schronienie dla nieprzeliczalnej drobnicy. Każdy mój gram wpadnie w końcu pomiędzy ziarnka kwarcu i rozpuści się spływając deszczem i osiądzie ławicą tworząc laguny wygładzone słońcem, wodą i wiatrem.
Patrzę, jak staję się jutrem w niewoli kokonu, który mocniejszy ode mnie wolą swoją mnie spętał i powstrzymał moją teraźniejszość. Zepchnął mnie w historię, bo ja już nie żyję, skoro wydostać się nie potrafię. Nie żyję, skoro sił mi brak, aby walczyć i wydostać się. Nie żyję i życiem własnym świata już nie naznaczę, bo nie spłodziłem potomstwa, a teraz nawet nadzieja gaśnie i strach podpowiada brutalną prawdę – jestem nawozem. Jestem pokarmem dla żyć, które silniejsze są, które będą trwać, rozwijać się i mnożyć. Moim kosztem. To ja im dostarczę energii, ja będę spichlerzem, do którego przyjdzie życie po siłę. Po jutro. A mnie jutro zapomni. Strawi i zapomni.
Mógłbym kląć, ale co to zmieni. Patrzę na ćmę i sam nie wiem, czy śmieje się ze mnie, czy otaksowała mnie wzrokiem, czy już może przyjść do mnie na posiłek. Może szacuje szanse, może liczy, czy ryzyka jestem wart. No chodź! – wrzasnąłem buńczucznie. – chodź, to się policzymy! Jakiż głupi byłem krzycząc… przecież jej się nie spieszy. Poczeka i przyjdzie, kiedy zabraknie mi sił aby powieką ruszyć i będzie wypijać moje oczy, a burczenie jej brzucha stanowić będzie tło uczty, na której ja będę jednocześnie talerzem, kelnerem i potrawą. Toaletą również będę podczas biesiady, a gdy się skończy zostanę wspomnieniem wielu sytości. Stanę się ojcem chrzestnym wielu dobrze odżywionych istnień, czkawką przesytu i potrawiennym gazem wonnym ulatniającym się beztrosko z anonimowych organizmów.
Kalkuluję, szukam opcji, oszukuję się wieloma nadziejami, że przyjdzie ktoś i uwolni, że moje więzienie rozstąpi się niczym Morze Czerwone przed Izraelitami i wypluje mnie na wolność, żebym śmiał się wspomnieniem tej katastrofy. Jak łatwo jest wlać w siebie cień nadziei jednym „gdyby”… A nadzieja jest wojownikiem, którego pokonać nie sposób. Może przegrać, może zniknąć wraz z życiem, ale pokonać się jej nie da – jak wieczny kaganek tli się i znajdzie rozwiązanie trzymające się życia kurczowo wbrew logice, faktom, matematyce. Wbrew każdemu ze ścisłych przedmiotów trzyma się kurczowo głowy i jeszcze wiarę próbuje przyciągnąć do siebie, żeby ją wsparła.
Wierzyć mam? Nadzieję mieć? Ale na co??? Czym ją podeprzeć, skoro sytuacja wydaje się tak jednoznaczna. Siły uciekają coraz szybciej, kokon mocą swoich nici odbiera krążeniu odwagę penetrowania głębiej ukrytych członków. Czym podeprzeć ową nadzieję? Przyjdzie ktoś i uwolni? Kto? Skoro nikogo nie widać i nawet na mój poprzedni krzyk krwią nabiegły nie pojawił się nikt. Tylko ta ćma, która (mam już teraz przeświadczenie) oblizuje się lubieżnie i czeka, aż będzie mogła w spokoju delektować się moimi tkankami. Wiem, że przyjdzie nim zdechnę. Że zacznie mnie zjadać żywcem ciesząc się suto zastawionym stołem, zanim zbiegną się większe i bardziej bezwzględne organizmy. Ona już czeka na mnie i nieomal słyszę, jak ślinę przełyka.
Szukałem w głowie rozwiązań, starałem oderwać myśli od absurdu sytuacji i przestałem spoglądać w wielkie oczy czającej się na ciepłe mięso ćmy. Szukałem rozwiązań. Zupełnie, jakbym rozwiązywał szaradę szachową, albo krzyżówkę. Podstawiałem strategie, wymyślałem ciągi dalsze i konsekwencje. Bredzę… Najwyraźniej bredzę - jakie strategie? Jakie ciągi dalsze? Litości… Pomysł, żeby wygryźć się z tego kokonu, albo zębami odciąć się z tej linki pod sufitem zakotwionej i katurlaniem przenieść się pod okno w nadziei, że tam znajdę narzędzie, lub dłoń przychylną, ma być strategią? To czarna rozpacz, szczególnie, że nici zębami nie sięgam, a kokon w ustach zamiast pękać, to resztki wilgoci językowi odbiera. Dramat w trzech aktach i to z tragicznym końcem. Końcem mnie i moich pomysłów, równie udanych jak całe życie. Desperackie akty, których i tak nie uda się zrealizować mam więc za sobą, a przede mną ponura rzeczywistość – jestem ubezwłasnowolniony i bez pomocy z zewnątrz nadzieję mogę zgasić, jak niedopałek papierosa w kałuży.
Nie mam już złudzeń. Za to ucho przyniosło niepokój. Dźwięk cichszy niż domniemana wolność mogłaby przynieść, więc groźny. Powtarzający się rytmicznie, co jeszcze gorzej wróży. Próbuję się rozejrzeć i rozchylić w jakikolwiek sposób to podejrzane światło, które światłem być nie może. Ćma przestała się uśmiechać i mlaskać i albo mi się zdawało, albo zmrużyła oczy, żeby ukryć ich blask wilgotny. Dźwięk powielał się i natężał, czyli zbliżał się do mnie, lecz nie widziałem nic. Szarpałem się w tym kokonie, żeby obrócić się i zerknąć tam, gdzie plecy ślepe się wpatrują, ale nie udało się zupełnie. Bez wiatru, bez punktu od którego mógłbym się odepchnąć, wykonanie obrotu przekroczyło moje możliwości i kokon zadrżał tylko leciutko moim wysiłkiem sprowokowany. Dźwięk chciałem zdefiniować, żeby wyobraźnię ukierunkować na nadchodzące zagrożenie.
Z sumy wrażeń wytypowałem hipotezę – to kroki. A nawet wielokroki, coś, co nóg ma zdecydowanie więcej niż dwie. No, chyba, że to idą trzy-cztery osobniki. Małe stado. Sam nie wiem, co gorsze – jeden wielokrok, czy kilka par kroków? Wszystko poza zasięgiem wzroku i tylko uchem wychwycone, a moja bezradność poraża mnie wewnątrz kokonu i strach ogarnia zbyt wielki, żeby powstrzymać krzyk. Nie mam sił dłużej udawać, że walczę, bo ja nie walczę, ja umieram. Ja wręcz nie żyję, tylko jeszcze nie wydarzyło się to definitywnie. Los-sadysta wystawił mnie na próbę, żeby mięsko skruszało, we własnym wykapane strachu, żeby zmiękło i stało się zniewalająco słodkie i pachnące. Śmierdzę – dla mnie śmierdzę, lecz pamiętam głodny wzrok ćmy, która oblizywała się na mój widok i wiem, że temu życiu na zewnątrz staję się kulinarnym poematem, który dojrzewa i z każdą godziną staje się olśniewającym, skończonym dziełem poezji.
A teraz wielokrok niespieszny, tajemniczy i niewidzialny zbliża się poza wzrokiem i w moim kierunku zmierza, niosąc swój głód i własne plany, w których niestety będę czynił honory głównego bohatera sceny. Podejrzewam, że jedynej, którą w tym życiu zagram, bo podczas tej „ostatniej wieczerzy” ja będę posiłkiem. Sufit pociemniał, jakby reagując na istotę, która umilkła stojąc gdzieś za moimi plecami. No właśnie! Stojąc! Gdzie stał ów stwór? Na podłodze, czy suficie? Do podłogi bardzo daleko, ale i sufit wydaje się odległym, a ja czuję na plecach towarzystwo oczu pałających pożądaniem i obietnicą wyłączności.
Szarpnąłem się raz i drugi, gdzieś w trakcie mignęła mi w oczach ćma, skulona teraz jakaś i drżąca, cofająca się w zakamarek narożnika. Źle jest. Zdecydowanie źle, skoro ona się cofa, a jeszcze przed chwilą kontemplowała mnie jak menu w restauracji, to znak, że wróg mocniejszy, większy i bardziej bezwzględny. Taki, z którym nie pertraktuje się, tylko ogon pod siebie i uciekać natychmiast, żeby ocalić skórę. Nie dysponowałem taką opcją niestety. Ledwie ćmie pozazdrościć zdążyłem, kiedy na suficie przede mną pojawiły się olbrzymie porośnięte sierścią odnóża. Najpierw tylko dwa, a chwilę później kolejne dwie długie, nogi zaczepione w porowaty sufit równie pewnie jak koniec mojej smyczy. Obracałem głową na wszystkie strony, z pianą na ustach próbowałem kąsać i dosięgnąć czegokolwiek materialnego, żeby zębami odgonić od siebie to stworzenie.
Bezskutecznie. Gdzieś z tyłu coś ostrego przeszyło kokon i dosięgło moich pleców wbijając się gładko i bez wysiłku. Poczułem ból rozprutej skóry i palącą, rozlewającą się wilgoć napełniającą mój pusty żołądek treścią niespodziewaną. Sam nie wiem, co było bardziej oszałamiające – ów ból, który towarzyszył atakowi, czy żołądkowe wrażenia. Ja wciąż krzyczący, wiszący wewnątrz kokonu na nici wpiętej w sufit, zostałem wypełniony treścią. Zabić mnie miała? Rozłożyć tkanki, żeby stały się płynnym pokarmem? Czy uzdrowić i nakarmić? Wisiałem oszołomiony bólem, a kończyny włochate sprawdzały zawartość kokonu. Ja podobnie szukam po kieszeniach zapalniczki, kiedy pamięć zawiedzie, gdzie ją schowałem poprzednim razem.
Ćma gdzieś zniknęła porzucając jaja z potomstwem za parawanem mgieł nićmi szytymi. Włochate nogi zniknęły nagle z pola widzenia i drobnym, dyskretnym szelestem zaczęły się oddalać. Cień wciąż nie pamiętał, że powinien trzymać się oryginału, więc nawet w przybliżeniu nie wiem jak wyglądał stwór, który mnie schwytał. Pająk? Większy ode mnie wielokrotnie? Cud że żyję nadal… No właśnie… Karmił mnie, czy uśmiercił? Szelest oddalających się nóg prawie ucichł już, kiedy na krawędzi słuchu pojawiło się bardziej wrażenie niż impuls, że stwór parsknął śmiechem. W każdym bądź razie czymś podobnych do śmiechu.
Znowu nadzieja rzuciła mi się na szyję i całować mnie zaczęła i lizać po oczach i uszach, że tak, że jest szansa, że to życie do mnie wraca, a nie śmierć wita. Wiatr znów przypomniał sobie o mnie i tarmosi mnie kręcąc jak dziecinnym bąkiem, a ja w szponach nadziei krążę zawieszony pod sufitem z uśmiechem najgłupszym z możliwych. Nadzieja wciąż żyje. Ja żyję i jestem syty. Co z tego, że nieruchomy? Żywy jestem, a mroczna matka poszła poszukać dla mnie kolacji kryjącej się w czarnym świetle. Żywy jestem, a ćmy nigdzie nie widać. Żaden robal nie będzie mnie pożerał żywcem. Śpiewałem jak pijak, którego euforia roznosi. Krzyczałem radość istnienia, które miało się skończyć niebytem, a trwa. Rechotałem paskudnym śmiechem podlanym łzami niedowierzania.
Wystraszyłem wiatr, bo nawet on trzymać się woli z daleka od szaleńców. Zwiał, bo wiać potrafi najlepiej na świecie. Wykonałem ostatnie obroty, ostatnie wspomagane podmuchem wahnięcia i zastygłem w ponurym bezcieniowym świetle. Zerknąłem na poszarzały kokon, który nagle zaczął pozwalać mi na więcej. Mogłem ruszyć stopą! Na krawędzi widzenia nici rozeszły się niechętnie i pękły wreszcie, uwalniając owłosioną, haczykowato zagiętą kończynę… Teraz wystarczy sięgnąć sufitu…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz