Niebo zsiniało
i tylko wiatr próbował rozplątać kołtuny szaro-burej waty. Wysokopienna
niewiasta w czarnych butach wyglądała, jakby założyła na nogi jamniki. Chude,
jak ona sama. Kaczki pikowały gdzieś za wieżowcami, choć nie przypominam sobie,
żeby był tam jakiś akwen wodny. Może kałuża, albo awaria wodociągu sprawiły im
niespodziankę? Podglądam Miasto. Rudzik znikł w żywopłocie, chowając się przed
zbliżającym się deszczem. Psy pospiesznie sikają na krawężniki, ignorując
drzewa rosnące w mokrej trawie. Widać spieszno im do ciepłego domu. Kompletnie
puste ulice, szyld reklamujący argentyńską kuchnię, czaple kołujące nad
budynkami, lwy pilnujące wygasłej fontanny. Tramwaje, jak błękitne żmije
umykają w zbieżnych na granicy widoczności liniach szyn. Spieszą tam, gdzie
mnie nie ma.
poniedziałek, 31 sierpnia 2020
niedziela, 30 sierpnia 2020
Spacer.
- Postać: Spacerujący zimą ślimak
- Zdarzenie: Wycieczka do hodowli ludzi
- Efekt: Świat bez samochodów, wszyscy poruszają się pieszo. Zaakcentować to wyraźnie w treści.
- Zdarzenie: Wycieczka do hodowli ludzi
- Efekt: Świat bez samochodów, wszyscy poruszają się pieszo. Zaakcentować to wyraźnie w treści.
Był stary, a przynajmniej skorupa, którą dźwigał
zdawała się nosić piętno długotrwałego użytkowania. Wysłużona, z licznymi
śladami wieloletniej, nie zawsze ostrożnej eksploatacji. Połatana tu i tam,
zdawała się być pamiętnikiem długiego i nie zawsze nudnego żywota. Jako jeden z
nielicznych nie pozwolił sobie ozdobić muszli żadnym tatuażem, czy kolorem,
zachowując pierwotny wzór zgodny z jego DNA. Szedł powoli, z godnością
wynikającą z wieku. Jego zdecydowany krok zdawał się świadczyć o doskonałej
znajomości szlaku, jakim szedł. Pewnie w przeciągu życia nie raz pokonywał tę
ścieżkę, więc dziś gotów był kontynuować spacer nie zerkając specjalnie przed
siebie i bez najmniejszej wątpliwości trafić do domu wprost na podwieczorek.
Zimą spacery były łatwiejsze. Ląd pokryty warstwą lodu sprzyjał brzuchonogom i
pozwalał na rozwinięcie przyzwoitej prędkości podróżnej, bez nadmiernego
angażowania energii. Latem… Latem było znacznie gorzej i ślimaki wolały
podróżować drogą morską, maksymalnie skracając wizyty na stałym lądzie, których
na szczęście było jak na lekarstwo.
Przypomniał sobie oglądany
przed chwilą program BBC i zaklął szpetnie pod nosem. Irytowała go arogancja
władzy. Bezmyślność i marnotrawstwo wynikające z dostatku i możliwości, jakich
przeciętni mieszkańcy nie mieli. Program przedstawiał codzienność zapomnianej
plantacji leżącej mniej więcej na obszarze, jaki Pacyfik dzielił niegdyś z
Australią. Dziś, zamiast wielkiego kontynentu, pozostało kilkadziesiąt mocno
wypiętrzonych wysp leżących tak daleko od cywilizacyjnych centrów lądowych, że
niemal zapomnianych. Właśnie tam naukowcy odkryli dziko żyjącą kolonię ludzi
rządzących się własnymi prawami. Własnymi! O zgrozo – film przedstawiał rzecz
bez precedensu w świecie – ludzie korzystali z dawno zakazanych samochodów! A
przecież kodeks narzucał restrykcje tak dotkliwe, że żadna istota nie śmiała
nawet pomyśleć o podobnym wykroczeniu. Samochody uznane zostały za narzędzia
zbyt lekceważąco traktujące życie, by dopuścić do korzystania z nich. Ba!
Zakazano nawet remontów dróg, posuwając się zgoła do ich celowej dewastacji i
przywracania naturalnego porządku rzeczy. Podróżowanie zostało ograniczone do
pieszych wędrówek, co miało również subtelne podteksty natury politycznej. Utrudniało
bezpośrednie kontakty sprowadzając wizyty do absolutnego minimum. Życie
skupiało się w centrach cywilizacyjnych łatwych do kontrolowania i
monitorowania, spowalniając podstępną działalność ewentualnych ugrupowań
podziemnych.
Starzec musiał wyjść, przewietrzyć głowę. W jego
wieku silne emocje mogły się źle skończyć. Życie kontrolera na ludzkiej farmie dostarczyło
wielu stresujących sytuacji i teraz, na zasłużonej emeryturze musiał zadbać o wewnętrzny
spokój. Szczególnie, że mieszkał sam. Od czasu do czasu odwiedzały go wnuki,
którym opowiadał historie, albo snuł wspomnienia z własnego życia. Wnuki
uwielbiały legendy i starożytne historie. O samochodach też im opowiadał i o
ludziach, jacy byli, zanim ogólnoświatowa wojna nuklearna w XXI-wieku nie
postawiła na głowie porządku rzeczy. Nie do uwierzenia, że ci ludzie śmiesznie
chodzący na patykowatych, za chudych nogach potrafili zawojować świat i rządzić
nim niepodzielnie przez tysiące lat. Chwytne dłonie i zdolność do
abstrakcyjnego myślenia dawały im kolosalną przewagę nad resztą świata
zwierzęcego. Aż żal było patrzeć, jak bardzo cofnęli się w rozwoju pod wpływem
powojennego szoku i mutacji. Czasami zabierał wnuki na wycieczki, pokazując
faktorię, na której hodowano ludzi, a on przez wiele lat sprawował codzienny
nadzór. Nie każdy dziadek mógł pokazać maluchom ludzi i w szczegółach omówić
procesy hodowlane. Sam był jednym z ostatnich, którzy nie tylko ślęczeli przed
monitorami, lecz wybierali się na wielodniowe inspekcje w teren. Ślady prób
zamachu nosił na skorupie, jak medale za odwagę i był z nich dumny, a zachwyt w
oczach wnuków wynagradzał mu reumatyczne bóle budzące się czasem na dnie
starych ran. Za oddaną służbę na plantacji otrzymał akt własności służbowego
dotąd domku na skraju oceanu, dzięki czemu starość mógł spędzać w środowisku do
jakiego przywykł.
Wojna… O niej wnuki chciały wiedzieć najwięcej. To
była apokalipsa. Świat wybuchł. Oszalał. Ziemia uniosła się i zatonęła w
słonych wodach. Gdzieniegdzie tylko wzbudzony erupcjami ruch górotworu
wypiętrzył enklawy pozwalając przetrwać nielicznym ludziom. Trzydzieści procent
lądów stopniało do raptem trzech, rozrzuconych po bezkresie błękitu, a zgon
półprzewodników sprawił, że wyspy nie miały łączności. Impuls
elektromagnetyczny cofnął świat w czasy analogowe. Fale uderzeniowe rozniosły w
pył drobne życie i zdeformowały naturę. Wszystkiego trzeba było uczyć się od
nowa. Choroba popromienna, jak śmierć z opóźnionym zapłonem, schylała się po
liche życie i zbierała żniwo tak liczne, że padlinożercom przeciążone brzuchy
ciągnęły się po ziemi. Szczęściem dla ślimaków – ludzie spontanicznie i z
niewiarygodnym zapałem rozmnażali się pomimo nieustannej grozy. Po wojnie
ludzkość już się nie podniosła. Jednostki pozbawione opieki socjalnej, wsparcia
nauki i maszyn degenerowały, traciły pewność siebie i stawały się bezradne.
Jakby dla zachowania status quo, na dnie mórz
sytuacja zmieniła się na plus, z wielką korzyścią dla nowych gospodarzy
ziemskich - ślimaków z rodziny charonia tritonis, zwanych ówcześnie przez
ludzkość trąbkami trytona, osiągających rozmiar maksymalny na poziomie
sześćdziesięciu centymetrów. Do dzisiaj nie udało się zdobyć dowodów, w jaki
sposób morska woda spolaryzowała impulsy i przemodelowała siły uderzeniowe tak,
że w wyniku działań wojennych doszło do radykalnej przemiany kompletnie
niezgodnej z teorią ewolucji. Ślimaki błyskawicznie uzyskały samoświadomość,
inteligencję, oraz rozmiary przewyższające gabaryty ludzkie. Chłód oceanów i
przyrost masy sprawił, że zapotrzebowanie organizmów na energię wzrosło do tego
stopnia, że trytony musiały radykalnie zmienić dietę, kierując zainteresowanie
w stronę produktów wysokobiałkowych. Jako polifagi wykorzystały uniwersalność
apetytu i rozpoczęły rabunkową gospodarkę w obrębie głębin, doprowadzając w
stosunkowo krótkim czasie do znacznego zubożenia zasobów. Niestabilne czasy
charakteryzowało szabrownictwo, a wewnętrzne wojny w obrębie gatunku nie miały
końca. Przed zmasowanym głodem hord ślimaczych podwodne życie nie zdołało się
obronić i oceany zaczęły ziać pustką porównywalną do wcześniejszego ubóstwa życia
pustynnego.
To wtedy triumwirat wybitnych, ślimaczych mózgów
utworzył globalny rząd i wprowadził jednolity kodeks, narzucony siłą przez
fanatycznych pretorian niezachwianie wierzących w idee w swoich guru. Wojny
wewnątrzgatunkowe trwały całymi latami, jednak grupki oportunistów działających
po amatorsku pretorianie roznosili w pył, konsekwentnie doskonaląc sztukę
wojenną. Kiedy nastał pokój, ludzkość stała się siłą roboczą i paszą, którą
hodowano w wolno wybiegowych faktoriach rozmieszczonych na stałym lądzie, gdyż
jednostki ludzkie bardzo źle znosiły długotrwały kontakt ze słoną wodą, a
oddychanie powietrzem rozpuszczonym w wodzie przekraczało ich możliwości
adaptacyjne. Topili się jeden za drugim nie potrafiąc nauczyć się prostej
przecież sztuki. Musieli przegrać – stać się żywicielami i zgodzić się na układ
antagonistycznego współżycia z nowymi władcami świata. Ślimaki chętnie posilały
się krwią osobników, pozostawiając je przy życiu, by po regeneracji mogły dalej
służyć pracą. Niepokornych jednak zabijały, by spożytkować całe ciało na użytek
rasy władców. Zapasy samorzutnie odnawialne sprawiły, że ślimaki uzyskały stały
dostęp do diety tak bogatej w kalorie, że mogły bez przeszkód rozwijać potrzeby
wyższego rzędu. Tymczasem ludzkość chyliła się ku ostatecznemu upadkowi. Gdyby
nie ślimacze zainteresowanie gatunkiem ludzkim zapewne szybko doszłoby do
wymarcia gatunku, tak, jak spotkało to wiele innych, które nie udźwignęły
drastycznych zmian środowiska. Ślimakom adaptacja zabrała parę wieków,
poświęconych barbarzyńskim podbojom i walkom o zaspokojenie pierwotnych
potrzeb.
Dlatego kompletnie zapomniana plantacja wzbudziła
gniew starca. On uczył się historii i doskonale pamiętał - wielki głód, walkę o
przetrwanie, polowania zabierające większość czasu i nie pozwalające Trąbkom
Trytona na rozwój i rozrywki. Dziś, siedząc wygodnie przed telewizorem słuchał
z rosnącym gniewem o beztrosce własnego rządu. Wyszedł, bo spacer go uspokajał
i pozwalał myślom na większą swobodę. Poruszał się mierzonym krokiem strażnika,
kolebiąc się na boki powoli i bez gorączkowych ruchów. Szedł, jakby znów
wybierał się do pracy, na patrol, podczas którego nie mogło wydarzyć się nic,
czemu nie byłby w stanie zaradzić. Wiatr świstał coś wesołego i gładził muszlę
chłodząc emocje.
- Wnuki! – Mruknął w końcu pogodzony z ignorancją
władzy. – Za tydzień znów się pojawią, bo akurat będą moje urodziny. Trzeba
myśleć o nich, pal sześć zapomniane plantacje. Czas zaplanować wyrafinowane
menu. Młodzież byle czego nie zechce. Może tatar ze świeżej wątróbki? Z
koperkiem i duszonymi brzoskwiniami? Dzieciaki uwielbiają soczyste mięso pełne
słodkiej krwi. A na owoce zawsze mają nieposkromiony apetyt. Zajrzę na farmę,
może uda się po starej znajomości załatwić trochę młodziutkiej wątróbki. Może
nawet móżdżek?
piątek, 28 sierpnia 2020
Poza sobą.
tekst napisany w ramach konkursu na portalu T3kstura - link do tekstu
Odchodzę.
Mięso zostawiam. Zniszczone nieumiejętnym życiem. Bezmyślnością. Patrzę wstecz z
obrzydzeniem. Wątroba spalona alkoholem, płuca w strzępach, szkielet pełen
śladów złamań. Na skórze kancery starych blizn, z których niedawno jeszcze
byłem dumny. Jak głupiec.
I jeszcze
rak. Wszechobecny. Toczy kadłub, podobny szarańczy, gdy głód niepohamowany
wygna ją w świat. Zaatakował całe ciało – kości, krew, organy… Pasie się niczym
pleśń na gnijącym jabłku. Na mnie. Pokuta za niegodne życie.
Odchodzę. Zostawiam
za sobą smród zgorzeli. Nie potrafiłem docenić - jak dziecko, któremu wciąż się
zdaje... Dostałem rzecz idealną, a potrafiłem zepsuć. Zawsze umiałem tylko
psuć. Mnie zostawiam. Idę poszukać zdrowszego ciała.
czwartek, 27 sierpnia 2020
Zmiana warty.
Bezsens szczęka sztućcami w zapuszczonej kuchni. Nie ma dla kogo
gotować. Przypalony garnek pamięta wciąż chwilę, kiedy sens trzasnął drzwiami i
zbiegł bezpowrotnie. Potem czas stał się kolejną nieistotnością i toczył się, lecz
bez znaczenia. Czekanie nie wnosiło nic nowego, ale implikowało nadzieję, więc nie
czekałem. Bezsens zadomowił się błyskawicznie i rozdawał karty. Modelował przestrzeń.
Szczeciną drapię powietrze, którego nikt nie rozrzedza uśmiechem, haftuję
ubrania kurzem. Drzwi zachęcająco skrzypią, przypominając, że wciąż są otwarte
i trzaśnięcie nie zmieniło ich stosunku do świata – są gotowe wpuścić go tutaj,
albo wypluć mnie na zewnątrz. Perfidne są. Chcą się mnie pozbyć. One też…
środa, 26 sierpnia 2020
Ciąg dalszy.
Walka słońca z deszczem trwała cały dzień,
a każde notowało pasma sukcesów. Młode mamy korzystały z chwil, gdy słońce było
w natarciu i wózki tłoczyły się pomiędzy piaskownicą, a sklepem ze słodkimi
bułkami. Stopy w klapkach, czy sandałkach przygotowane były na każdy możliwy
ciąg dalszy i fanaberie pogodowe. Jaskółki nie nadążały z aklimatyzacją i
zmianą wysokości lotu. Żal mi ich, bo mogło im zaszkodzić – ciągła zmiana
ciśnienia może skończyć się chorobą kesonową, a w przypadku ptaków byłoby to co
najmniej dziwne. Siniaczek wyglądający jak malutki różaniec, albo bransoletę z
dużymi, obłymi kamieniami zastanowił mocno – żylaki?
Nim pobladł świt.
Niebo pociemniało z wysiłku i ruszyło w
drugą stronę. Chmury zamiast znikać tam – płynęły stamtąd do tutaj. Okropne
podejrzenie, że czas również ruszył w przeciwną stronę spowodowało, że pani z
pieskiem ubrała się w kurtkę i długie spodnie, a dziecko gdzieś za ścianą
zapłakało żałośnie – je rozumiem, w końcu, gdy czas się odwinie, ono będzie
tylko marzeniem przyszłej mamy. Fioletowe smugi ciągnęły się daleko. Niemal poza
pułap widzenia, a ptaki zamilkły – bo kto to widział świergolić do tyłu? Do
tyłu, to można sprzątać. Albo nie robić nic i czekać, aż chaos popracuje sobie
sam. Dziwny dzień się zapowiada. Chociaż nic nie wskazywało wczoraj. Nawet TV
nie uprzedzało, że może się wydarzyć.
poniedziałek, 24 sierpnia 2020
Jednorazówka.
- Nie wierzę – szeptałem,
kolejny raz błądząc sytymi dłońmi po jej młodej skórze, patrząc, jak pręży się
i szuka mojego towarzystwa.
- Rano się zdecydujesz, czy
wierzysz, a teraz chodź, póki noc trwa – zamknęła mi usta swoimi i nie
pozwoliła nocy mijać daremnie, wypełniając ją bezwstydną pieśnią spełnienia po
raz nie wiem który.
Zbudziłem się w łóżku pustym,
zimnym i tylko więdnący kwiat na prześcieradle przypominał, że nie śniło mi
się. Na miękkich nogach poszedłem do łazienki, aby wsadzić głowę pod mocny
strumień zimnej wody. Niemożliwe, żeby mi się śniło, a kwiat był dowodem. Dla
mnie, bo każdy inny mógłby pomyśleć, że kwiat czekał, aż ustąpi miejsca tej,
dla której się tam znalazł. Ja wiedziałem, że kwiat przyniosła ona i zostawiła,
jak odcisk szminki na policzku. Pożegnalny motyl, żeby było co ponieść we
wspomnienia.
Obiecałem jej siebie, na
zawsze i bez reszty, a ona śmiała się ze mnie mówiąc:
- Głuptasie, to tylko jedna
noc, zabawa, ciesz się, korzystaj, jak ja korzystam, bierz i dawaj, chciej,
pragnij i spełniaj, ale nie opowiadaj historii, które się nie wydarzą, ciesz
się chwilą i unieś w przyszłość coś, co warto pamiętać.
Obsypywała mnie pieszczotami
i brała je dopominając się o więcej. A kiedy szukałem chwili wytchnienia,
wtulała się, szukając we mnie jeszcze jednej iskry, byśmy znów zapłonęli. Nie
wiem, kiedy usnąłem, jednak gdy wstawałem, wciąż kręciło mi się w głowie i raj
mieszkał we wszystkich zmysłach, choć organizm krzyczał z bezsilności. Każdy
mięsień skarżył się, że dał więcej niż mógł i wymaga odpoczynku. Błagałem, by
była moja, by została, ale zamknęła mi usta palcami wędrującymi po moich ustach
i opowiedziała historię. Nieprawdopodobną.
- Tam, gdzie mieszkam, nie
mógłbyś zostać ze mną. Kobiety muszą urodzić sobie męża. Urodzić i wychować. A
potem żyją z nim i tylko z nim, a gdyby jakimś dziwnym trafem chciały się
rozstać, on musi zniknąć nie tylko z życia kobiety, ale i z kraju. Każda z
żyjących kobiet, kiedy dojrzeje do myśli, że chce, że potrzebuje męskiego
towarzystwa – wyrusza w świat, oddając się zabawie. Szuka, ale regułą jest, że
tymczasowości. Owocu na jedną noc, by kolejną spędzić już w innych ramionach.
Po powrocie, gdy szaleństwo poplącze nitki wspomnień, żadna nie jest w stanie
określić, który z chwilowych wybrańców stał się ojcem potomstwa. Dziewczynki, w
sposób naturalny mają tam swoje miejsce, a pierworodny chłopiec staje się mężem
swojej matki, z którą dzieci mieć nie będzie, choć we wspólnym łożu spędzać
będą noce. Będą razem wychowywać córki, jeżeli będzie taka potrzeba, bo one
przecież zawsze są starsze od chłopca. Na nim kończy się szlak. Chyba, że
zniknie. Długowieczność pozwala na wiele. Mąż wychowany od niemowlęcia, przy
świadomej własnych potrzeb kobiecie, to skarb. Szanowany i kochany bez granic,
bo przecież z własnego łona poczęty. Najwspanialszy z możliwych mężczyzn. Idealny,
nauczony wszystkiego, co konieczne. Jak więc ktoś obcy, nieznany, mógłby
takiemu dorównać? Może być tylko zabawką. Dobrowolnym dawcą, jednym z wielu.
Nauczycielem mimo woli. Procentem od losu i wspomnieniem. Ale równać się z
pierworodnym? Niemożliwe.
niedziela, 23 sierpnia 2020
Płynność wrażeń.
Klęczał, nie bacząc, że poły
jego prochowca rozpoczęły inwazję na rozmiękający niespiesznie żwir parkowej
alei. Nawet groch nie potrafi tak wbijać się w kolana, jak ów grys chrzęszczący
nawet podczas deszczu, albo skryty pod śnieżnym obrusem. Platany wyłysiały
listopadowo, a łupież sięgnął kory, by błyszczały nagością dziewiczą,
zawstydzoną i czekającą na kołdrę nocy.
Klęczący robił coś, czego nie
mogłem rozpoznać z daleka, jednak pochylał głowę i w jego ruchach, a nawet w
bezruchu, znać było celowość i natchnione skupienie. Nie na darmo klęczy w
spłowiałym prochowcu. Modli się? Wypatruje życia drobnego, niczym plankton?
Nogi spętała mi ciekawość, choć nie było mi wcale po drodze. Starałem się z
kocim wdziękiem nie zakłócać tego skupienia, ale gdzie mi tam do jego
doskonałości. Żwir układał się tak, by grzechotać, chrobotać, stroszyć się, by
iskrę z siebie wydusić.
Moja niezdarność nie zdołała
rozproszyć klęczącego. Robił to, co robił i nawet nie syknął gniewnie, gdy się
zbliżałem. Już teraz widziałem, że klęczy nad brzegiem bezpańskiej kałuży,
jednej z wielu wyglądających jak ciemne lustra. Zimne, okrutne i nawet piękno
potrafiące spotworzyć. Powierzchowne srebro rtęci tylko czekało, by trysnąć
mułem i rozpełznąć na boki.
Jeszcze kilka kroków i
dostrzegłem w jego ręce pędzel. Unosił go, zamierał na okamgnienie, a potem
zanurzał głodny język ciemnego włosia w malutkim pudełeczku, jakich kilka stało
tuż obok jego kolan. Ważonymi ruchami, miękko i bez pośpiechu głaskał taflę
kałuży okrywając ją zieleniami, czerwienią, czy błękitem, a powierzchniowe
prądy rozsączały kolory rozciągając najmniejszą kroplę w plamy o trudnym do
przewidzenia kształcie. Trudnym dla mnie, bo malarz zdawał się wiedzieć, co
robi, choć nie do końca był zadowolony z tego, co chwilowo osiągnął.
Przeciągnął dłonią po brodzie
szorstkiej od życia z daleka od żyletki i patrzył w obraz, szukając
natchnienia, idealnej kreski, czy barwy podkreślającej to, co winna podkreślić.
Mnie ignorował. Nie byłem wart więcej uwagi, niż którykolwiek z przechodniów.
Tak przynajmniej sądziłem. Jednak stojąc obok malarza rzuciłem drobny cień na
kałużę i nieświadomie dopełniłem idei, bo zaśmiał się cicho z tryumfem.
Odnalazł. Nie wiem co, ale odnalazł i teraz jego ręka uzbrojona w pędzel kładła
kolory szybko i zdecydowanie. Pędzel wycierał wprost o spodnie, bo szkoda mu
było czasu. Akwarele lizały dżinsy przedzierając się do żywego ciała, a on
malował w natchnieniu.
Patrzyłem, jak urzeczony i
cieszyłem się jego radością, gdy z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu.
Nagie platany nie powstrzymały wody. Na powierzchni pojawiły się pierwsze
kręgi. Malarz zamknął pudełka, pochował je w kieszenie prochowca, a pędzel po
obtarciu wetknął za ucho. Patrzyliśmy w milczeniu – on z dumą, a ja z żalem, że
za chwilę deszcz w serii wybuchów zniszczy dzieło, które najwyraźniej
dojrzewało i rosło w kałuży.
- Nie! – krzyknąłem – Nie
zgadzam się!
Zrzuciłem kurtkę i w
pośpiechu rozpinałem guziki białej koszuli, by przykryć nią obraz, nim zniknie
i rozpłynie się na dobre. A kiedy koszula spiła kolory uciekłem w zacisze
bramy. Niech schnie. Niech rośnie. Niech zostanie. Mój…
wtorek, 18 sierpnia 2020
Matryca.
Żniwiarz
był więcej niż posępny. Był… przerażająco nierealny, choć
za sobą zostawiał całe łany krwi tryskającej z kadłubów
pozbawionych członków. Stopy, albo dłonie w zamian za głowę.
Ludzie przerażeni, oblani zimnym potem wyciągali ręce przed siebie
w skowyczących błaganiach o litość, jednak litość nie była
instrumentem znanym żniwiarzowi. Może znał, ale nie stosował
nawet w sytuacjach wyjątkowych, by potwierdzić regułę. Jego świat
był inny. On chciał zabierać głowy. I tak posunął się do aktu
łaski, zabierając tylko parę kostek wieńczących kończyny.
Tam,
gdzie już przeszedł, ulice zdobiły bezładnie rozrzucone, drżące
jeszcze dłonie, kurczące się w paroksyzmach i stopy o zwartych
paluchach usiłujących zadusić ból. Gdzieniegdzie tylko kołysała
się umęczona głowa pełna bólu w zimno-bladym, martwym spojrzeniu
i uśmiechu szyderczym, podłym, brzydkim. Psy zjawiały się po łup
ostrożnie. Bały się żniwiarza i nie zbliżały się nawet do
smugi zapachu, jaki się za nim ciągnął. Dopiero, kiedy szloch
okaleczonych stygł pośród ostatnich łez usiłowały dopaść
zdobyczy i ukryć się gdzieś, gdzie nikt nie przeszkodzi w
konsumpcji.
Żniwiarz
szedł monotonnym krokiem, jakby był wahadłem wielkiego,
wiekuistego zegara i zbierał należną daninę. Nie spieszył się,
nie narzekał na trudy. Szedł i brał to, co ludzie zdecydowali się
oddać. Tym niezdecydowanym zabierał głowę, bo przecież po nie
właśnie szedł. Wybrać trzeba umieć. Chociaż boli. Nie
przystawał na rozstajach, na skrzyżowaniach nie szukał ogródeczka,
żeby usiąść z kuflem piwa i podziwiać ludzki pośpiech i
bezmyślność kotłującą się na chodnikach.
Głuchy
na argumenty i błagania. Odporny na ciosy wścieklizną miotane
bezradnie. Szedł i ogałacał kadłuby z detali. Bez przyjemności i
namiętności. Widziałem… Wiedziałem, że nadchodzi. I że
ucieczka jest iluzją. Mrzonką, fatamorganą. Można uciec przed
złym snem? Chyba tylko we własnej głowie. Ale przed Żniwiarzem
ucieczki nie było. On był niezmordowany i nieugięty. Może to
lekkomyślna zuchwałość, jednak wyszedłem mu naprzeciw i stanąłem
twardo na nogach zadzierając głowę.
-
A jak już wszystkich ogłowisz? Jak tych wszystkich partaczy
pozbawisz członków, to co? Pójdziesz na bezrobocie? Na emeryturę?
Chciałem
zajrzeć mu w oczy, jednak wiatr rozwiał mgły tam, gdzie znajdował
się szczyt Żniwiarza i ukazał pustą przestrzeń nad obojczykami.
Czy można śmiać się żebrami? Żniwiarz śmiał się mostkiem i
biodrami, które nie do końca przypadkiem wynurzyły się z niebytu
i kokietowały mnie, jak kobra przed atakiem. Byłem zdziwiony, ale
ramieniem bez dłoni ocierał pot z nieistniejącego czoła i śmiał
się od kolan w górę – niżej też nie był kompletny.
A
potem machnął kosiskiem z wprawą wielowiekową. Nim spadła moja
głowa, nim ciało zrozumiało, że to jego koniec zdążyłem
jeszcze usłyszeć:
-
Na wzór i podobieństwo moje...
Efekt motyla.
Rzecz
była nieoczywista. Jakieś pudełko, nie bardzo eleganckie.
Zajrzałem pod spód, bo zdało się ciężkie jak na swoje gabaryty.
Drewno. Zakurzone, porozsychane, z liszajami łuszczącego się
lakieru i ekslibrisem wytatuowanym na ściance przez dawno
nieżyjącego kornika.
Potelepałem,
gdy ciekawość wzięła górę. W środku coś się tłukło. Mocno
tłukło i trochę klęło. Nasłuchiwałem, aż ucichło. Nie
całkiem, bo pochlipywało gdzieś w kąciku. Żal mi się zrobiło.
Oglądałem już z większą ostrożnością, ale nigdzie nie było
wieczka, czy choćby dziury, przez którą dałoby się przeniknąć
do wnętrza.
W
wieczornych wiadomościach usłyszałem wstrząsającą wiadomość.
Trzęsienie ziemi poturbowało ludzkie osiedle gdzieś w Ameryce
Południowej.
niedziela, 16 sierpnia 2020
Pokuta.
Wiatr
wiał chyba od samych piekieł, bo przywiał ptaszysko czarniejsze od
nocy. Rozsiadło mi się na ramieniu i nie robiło sobie kłopotów z
moją niechęcią, kiedy szponami rwało nici lekkiej, letniej koszuli.
Ciało protestowało jednak donośniej. Krwią, która natychmiast
skorzystała z okazji, że więzienie podskórne stało się
nieszczelne i wypływała kręgami na materiał lepiąc go do ciała
dokładniej, niż uczyniłby to klej. Chciałem zerknąć, ale bałem
się, że oko mi wykole. Stałem i udawałem stracha na wróble,
wieszak na czarne ptaszyska, czy piorunochron, ale ptaka to nie
zwiodło wcale. Pochylił łeb i czarnym okiem patrzył mi w twarz
spojrzeniem, które matowiało, kiedy zderzało się z moim
przerażeniem.
-
I co? - zapytało ptaszysko – Będziesz tak stał jak słup i nie
powiesz chociaż „dzień dobry, miło, że wpadłeś”?
Nie
sądziłem wcale, że mam ochotę rozmawiać z ptakiem, szczególnie
takim, który patroszy mnie na powitanie. Wzruszyłbym ramionami, ale
obciążył mnie skutecznie, że protestować mogłem tylko
asymetrycznie, a kto to widział wzruszać jednym ramieniem?
-
Zaprosisz na małą przekąskę, albo co? A może spodziewasz się,
że to ja będę tańczył? Nie uczyli cię w szkołach, że ptaki
tańczą podczas godów i nigdy więcej? Nie sil się na chipsy –
soli nie jadam. Wolę wątróbkę saute. I oczy. O tak, zdecydowanie
wolę oczy. Patrzyłem z daleka, jak się krzątasz. Żywotny z
ciebie drań. Zwykle, kiedy przybywam egzemplarz wygląda mniej
żwawo.
I
ja miałem się ucieszyć z tak niezwykłego komplementu? Usiadł na
mnie, jak na skraju talerza i niemalże studiował menu zerkając na
moje członki łapczywie tak jakoś i niewybrednie. Sęp?
Padlinożerca, który nie gardzi żywym towarem? Zirytował mnie.
Organicznie nie cierpię pogardy i reaguję na nią żywiołowo. Tym
razem nie było inaczej. Strach zaszył się gdzieś głęboko, a na
oczy wystąpiła mi krew. Świnia! Widziałem, jak się oblizało na
ten widok, a wtedy spadła na mnie pomroczność kompletna.
Schwytałem za gardło skubańca i ścisnąłem, aż zajęczało.
Zerwałem z ramienia nie bacząc na sypiące się strupy i krzyk
dartej koszuli. Przyciągnąłem do własnych oczu te jego lubieżne
oczyska i stanęliśmy nos w dziób.
-
Ty łajzo jedna, łachudro, głodomorze – zacząłem inwokację –
Ty…
-
Oj! - przerwał mi brutalnie wybałuszając gały, co było poniekąd
uzasadnione – wybacz mi najście przyjacielu… Pomyłka nastąpiła.
Bo widzisz… No… Wzrok już nie ten, co drzewiej i omsknęło mi
się coś. Wysłali mnie nie po ciebie, ty masz jeszcze czas.
Niewiele, ale masz. Czy to moja wina, że podobni jesteście wszyscy?
Miałem pobrać organy od sąsiada, ale ten chyba wyjechał, bo
widziałem, że jego baba kręci się po chałupie sama, a ty tak
jakoś niedaleko, to poszedłem za ciosem na łatwiznę.
-
Ech ty! - mruknąłem – sąsiad, to trzy dni temu padł. Trzeba
było się pospieszyć, a nie mnie tu koszule niszczyć i filetować,
jakbym miał robić za tatara. Ale drugiej szansy nie dostaniesz!
Krew
ze mnie nie chciała zejść i o rozwiązaniach dyplomatycznych mowy
być nie mogło. Bałem się, że retoryką gotów mnie przekabacić,
więc zanim zdążył pochwalić się elokwencją – skręciłem mu
kark. Ptaszysko jeszcze tańczyło w śmiertelnych drgawkach, kiedy
uświadomiłem sobie, że po mnie to raczej się już nie wybierze.
Nikomu nie będzie się naprzykrzał. Jakiś bezpański mieszaniec
patrzył łakomie na truchło, więc mu rzuciłem padlinę. Żarł,
aż furczało. Na merdanie ogonem czasu nie było. Rozumiem to –
najpierw proza, dopiero potem poezja. Pożarł drania błyskawicznie,
oblizał się i znikł za węgłem, jakby w strachu, że wydrę mu z
pyska resztki. Otrzepałem ręce. Pojedyncze pióra wiatr zgarnął
gdzie pod płot i tyle zostało z indywiduum. Kara musi być. Ramię
troszkę szczypało, ale do wesela się zagoi. Gorzej, że pojawił
się jakiś taki zimno-czarny smętek i kręcił się, jakby czego
szukał. W garści trzymał za kark burka, który kwiczał ze
strachu, ale brzuszysko miał wciąż nafaszerowane czarnym drobiem.
Gość załkał jakoś tak incydentalnie i wybałuszył się na mnie,
jak na płazieńca jakowegoś.
-
Utłukliście mi posłańca – głos był podobny temu, jaki
wydobyłby się po przejściu kilometrowego kanału ściekowego,
smrodliwy, posępny i bez cienia humoru – więc teraz przejmiecie
jego obowiązki. Ty będziesz gadał, a ten łapserdak będzie
konsumował. Odpracujecie zniewagę do końca. Do końca świata.
niedziela, 9 sierpnia 2020
Poza światem.
Lasem płynął
strumień. Szeroko i leniwie. Nie spieszył się, kluczył i błąkał się, jakby
zapomniał dokąd ma płynąć. Płytkie wody drażnione były mnóstwem owadów
usiłujących napić się nie przerywając lotu, a tęczowe pstrągi tylko czyhały na
nieostrożność, żeby krótkim, energetycznym ruchem zakończyć żywot drobiazgu.
Nad wodę zwieszały się cienkie gałęzie jakichś leśnych ziół, krzewów, a nawet
drobne drzewa, którym woda podmyła korzenie, a wiatr skłonił koronę, by
przedwcześnie paść mogła w poprzek nurtu. Zwierzęta bez lęku chodziły do
wodopoju wybierając miejsca wolne od kamieni, skarp o piaszczystych stokach i
grząskich, cuchnących bagnisk w miejscach, gdzie dopływały drobniejsze
strumienie.
Rzeka
zdawała się żyć i szemrała każdemu inne opowieści, hipnotyzując myśli i mamiąc
nadziejami, jakie każdy miał poukrywane nawet przed bliskimi. Szeptałaby, gdyby
ktoś miał kaprys nad nią usiąść. Tymczasem jedyną osobą, która miała odwagę
korzystać z dobrodziejstw przejrzystego nurtu była kobieta o smagłej cerze i
czarnych, rozpuszczonych włosach. Zdawała się być potomkiem Indian, nosząc
skórzane mokasyny, długi łuk i ostry nóż za pasem. Krótka spódniczka i
biustonosz również były skórzane, choć z miękkiej, dobrze wyprawionej skóry, by
nie drażnić delikatnej kobiecości, jaką miały skryć. Siedziała na kamieniu i
pozwalała wodzie płynąć między palcami i zlizywać z nich krew. Myśli musiała
chować daleko między drzewami, a nieobecny wzrok zdawał się zwiedzać świat
daleki od tego lasu i strumienia. Szukała czegoś poza nim. I chyba była
zmęczona. Mocne mięśnie ud wciąż drżały pod skórą pamiętając niedawny wysiłek.
Jeśli ona musiała uciekać, to kim był drapieżnik?
Wystarczyło
się dokładniej przyjrzeć, żeby zauważyć, że to nie jej krew pożerana była głodem
strumienia. Więc drapieżnik pewnie był nieboszczykiem, choć walka z nim
kosztowała ją sporo wysiłku. Twarz wciąż gładka, choć oczy zdawały się przeczyć
młodości ciała. Beztroskę ptasiego świergotu zaburzyło coś niewidzialnego.
Zupełnie, jakby czkawki nagłej dostały wszystkie naraz, a potem koniecznie
musiały opowiedzieć każdemu o swoim nieszczęściu. Kobieta, chociaż wydaje się
to nieprawdopodobne zastrzygła uszami. Jej wzrok wciąż penetrował niewidzialne,
ale uszy skanowały okolicę, a mięśnie powoli napinały się pod skórą. Więc nie
koniec walki na dziś? Leśna drobnica, kuny, lisy, ale i dziki przedzierały się
w panice uciekając przed tym, co wciąż wymykało się zmysłom. W końcu las
opustoszał i jedynym bijącym sercem było to zmęczone, siedzące niewzruszenie
nad strumieniem.
Było ich
trzech. Może troje, bo płci nie sposób rozróżnić, kiedy istoty zdawały się być nie całkiem
cielesne. Okrążały w niesamowitym milczeniu miejsce w którym odpoczywała.
Trójka, przeciwko jednej kobiecie, która w kołczanie miała niewiele więcej strzał,
niż było napastników. A przecież podchodzili ostrożnie, jakby znali już siłę
kobiety. Może było ich więcej, nim tu przyszli i to ich krew połknął strumień?
Kobieta wstała. Powoli, z jeszcze większą ostrożnością, niż zbliżająca się
obława. Odłożyła łuk na kamień, pieczołowicie kładąc obok kołczan. Miała po
niego wrócić po skończonej walce? Liczyła na zwycięstwo? Milczeć potrafiła
równie wytrwale, jak wrogowie. Świat opustoszał i nawet plankton kłębiący się
nad strumieniem zmienił miejsce postoju, wybierając zatoczkę odległą od
miejsca, w którym zacząć się miała walka. Po ścierwo zawsze zdążą przyjść,
kiedy strach odpłynie za horyzont. Teraz, lepiej nie być zbyt blisko batalii.
Napastnicy
przystanęli i chyba porozumiewali się wzrokiem, albo innym, trudnym do
rozpoznania zmysłem. Jeżeli rozmawiali, to poza zasięgiem ludzkiego słuchu.
Potem, jak na komendę postawili krok, zbliżając się z różnych stron. Kobieta
skoczyła w kierunku tego, który stał przed nią i chwyciła postać za gardło.
Uniosła nad głowę. Kończyny kopały i drapały, ale nie puszczała. Nóż zatoczył
krótki łuk i zanurzył się w ciele. Ani jeden dźwięk nie rozdarł ciszy. Truchło
rzuciła w nurt i obróciła się. Trochę za późno, bo dwaj pozostali rywale
sięgali już jej ramion. Martwy, a może ranny napastnik rozpływał się właśnie,
kiedy jego kompani wbili szpony w oba ramiona kobiety, usiłując ją
unieruchomić. Może była wilkiem, bo obnażyła kły i usiłowała odgryźć kończynę
jednemu z nich. Mimo bólu nie puściła noża. Czekała na swoją szansę, choć ta
zdawała się być iluzją. Napastnicy usiłowali pojmać ją żywcem i byli gotowi
ponieść ofiarę. Szarpała się, kopała. Gryzła zawzięcie, a spomiędzy warg
wyciekała posoka. Napastnik, mimo bólu nie puszczał. Usiłowali unieruchomić jej
nogi, ale szarpnęła mocno i cała trójka spadła w nurt strumienia. Najwyraźniej
napastnikom woda nie służyła, bo odskoczyli. Kobieta porwała łuk i strzały, by
pobiec środkiem, pod prąd.
Gonili ją
bez wiary. Obydwoma brzegami, w milczeniu sadzili wielkie susy omijając wykroty
i gąszcza. Kobieta biegła nie oglądając się za siebie. Plecami płynęły jej dwie
strugi lepkiej, stygnącej krwi. Rany wyglądały paskudnie. Najwyraźniej
napastnicy mocno ranili ją wbijając się w ramiona głęboko. Gdyby unieruchomili
nogi… Uśmiechnęła się do siebie nie gubiąc rytmu biegu. Musiała minąć długa
chwila, żeby uświadomiła sobie, że tak zrobią! Następnym razem tak właśnie
zrobią. Rzucą się do nóg i unieruchomią ją. Szybko się uczyli, a straty osobowe
najwyraźniej wzmagały wysiłek intelektualny. Raz próbowała wydusić coś z tych
maszkaronów ścigających ją po świecie, ale milczał, jakby był pozbawiony
języka, albo układu nerwowego, którym powinien odczuwać ból żywcem rwanych
członków. Więcej nie próbowała, skoro byli
wstanie wytrzymać coś takiego, szkoda było zachodu. Zabijała szybko,
oszczędnie szafując siły.
W poprzek
strumienia wyrosły kamienne łuki stając się bramą. Zjawy przystanęły niepewne,
co mają czynić, a kobieta biegła. Stanęła w portalu jasnego piaskowca mocno już
pogryzionego przez wiatr i odwróciła się. Uniosła w górę palec, jakby chciała
przestrzec przed pościgiem i cofnęła się o krok. Zanim zniknęła, można było
zauważyć, jak zasklepiają się rany na jej ramionach. A potem był już tylko
strumień, którego początkiem była kamienna brama i las, w którym ucichły
dźwięki. Pościg dotarł do portalu. Obaj pozostali przy życiu popatrzyli na siebie i powoli z zaciekłością rozebrali portal. Kamień po kamieniu odkładali na bok, jakby mieli przyjść po
nie później i pokruszyć je na piach. Ale oni nie zamierzali odchodzić, nim nie
zniszczą przejścia do końca. Gdy rozebrali już wrota do samego dna, pięściami
zaczęli rozbijać kości, pilnując, żeby nie uderzać w ściany chronione tajemnymi
runami. Bili w pozostałe, a pokruszony kamień wrzucali w nurt, który pod
wpływem ładunku zmienił kierunek i wyznaczał ścieżkę tam, dokąd niegdyś musiał
płynąć strumień, nim portal odwrócił bieg rzeczy. Przejście było zamknięte. Na
jakiś czas kobieta została uwięziona po drugiej stronie. Poza zasięgiem pościgu.
wtorek, 4 sierpnia 2020
Filozoficznie.
Dzień
pobladłego, szarego światła. Wózek otulony szczelnie wilgocią wnikającą w kanwę
materiału, pod którą ciepli się malutkie życie wymagające wsparcia wędruje ku
przeznaczeniu. Drzewa szlochają, upuszczając łzy roztrzaskujące się o chodniki.
Ludzie przemykają ukradkiem, skrywając radość głęboko w sobie. Dzień nasycony
melancholią, gąbczasty, niewyżęty. Nawet wiatr ukrywa się w zakamarkach, na
poddaszach, albo w bramach skrzętnie dziś zamykanych. Życie koncentruje się na
wnętrzach, do których dostęp mają tylko wybrańcy. Choć i oni przejść muszą
ostrą kontrolę, nim dotrą do otwartych zmysłów.
niedziela, 2 sierpnia 2020
Zuchwalec.
Projektowałem jakąś
wieczność. Niedużą, taką, na miarę moich możliwości. Malutką, zaściankową,
trudną do zauważenia. Schowaną w tłoku innych, krzyczących głośniej i
poubieranych w sukienki o kwiatach pachnących z daleka. Moja… biedniuteńka się
zdawała. Szara. Prosta, jak droga, którą się chodzi do pracy każdego dnia, by w
końcu nogi niosły bezwiednie, a głowa błądziła w chmurach – tych najbardziej
szarych i pospinanych w girlandy nieprzychylne, pod którymi przemyka się na
wzór spłoszonego zająca.
Nie umiałem marzyć odważnie. Nikt
mnie nie uczył. Każdy chłostał za myśl, w jakiej udało mi się przemycić cień
koloru. Chwytali za ręce, za nogi, za skrupuły. Ciągnęli mocno, aż tyłkiem
osiadłem w błotnistej kałuży, żeby szlochać wespół, albo i pomimo. Uczyłem się
milczeć, bo sądziłem, że dopiero, kiedy nauczę się ukrywać marzenia, stanie
się. Że wtedy zdążę dokończyć kolorowy sen i uśmiechnąć się tak, że obeschną z
błota witryny sklepów, na które mnie nie było dotąd stać.
W końcu uznałem, że potrafię
milczeć wystarczająco wytrwale, żeby rozsnuć w sobie nici delikatniejsze od
pajęczych labiryntów i zacząć. Zacząłem. Znów nieumiejętnie, ostrożnie i z
dużym strachem. Bo ludzie uczą się bać, że zepsują, nim na dobre zaczną działać.
I każdy boi się skosztować nowego, bo to parzy, kłuje, boli i kończy się
nieodmiennym skarceniem przez tych, którzy z pogardą patrzą nie robiąc nic.
Nauczyłem się milczeć tak, że
nawet kiwnięcie głową raniło moje wargi do krwi. Wtedy dopiero rozpuściłem
myśli, żeby pozaczepiały się nieśmiało po zakamarkach, porozciągały mgły,
minęły zasieki zakazów i moralnej obłudy. Niewiele brakowało, żebym krzyknął ze
strachu. Moja odwaga oszałamiała mnie, ale obraz rodził w brzuchu smak, jakiego
nie znałem od dzieciństwa. Smak nieokreślony, tajemny i błogi. W takim smaku można
było utonąć i nie stracić oddechu. W nim, jak w łonie matki można było żyć i
koziołki fikać bez obawy, że stanie się cokolwiek złego.
Z każdą chwilą stawałem się
bardziej odważny. Dalej sięgałem i ściągałem obrazy, które prócz smaku miały
zarys kształtu. Przestawały być fantomami o miękkich ścianach i konsystencji
rozcieńczonej ciepłem rzeki. Zaczynałem prostować grzbiet, żeby zerknąć, co
dzieje się za rogiem, za najbliższą przecznicą, dawałem drążyć się tęsknotom,
które chciały zejść z utartej ścieżki i miast praca-dom-praca, wpleść w ten
triumwirat element fantastyczny. Jakieś lody z nieznajomą, albo kwiatek zerwany
w parku, by podzielić się nim z płacząca dziewczynką, która właśnie obdarła
kolano biegnąc za motylem-barbarzyńcą, który zwiódł ją na manowce przelatując
nad zasadzką krawężnika.
Chciałem. Budowałem. Powoli,
ale uparcie. Może nawet zbyt uparcie, bo wzrok mi zhardział. Bałem się, że
zostanę wykryty i sprowadzony na ziemię. Piorunochrony przyglądały mi się z
nieukrywaną złośliwością i niemal szydziły, że przyjdą po mnie. Przyjdą i
wypiją ze mnie każdą z niegrzecznych myśli. Odbiorą to, co z takim
zaangażowaniem budowałem. Wtedy… Wtedy ujrzałem w sobie dojrzałość buntu. Nosem
rozorałem chmury. A co! Niech nie myślą sobie, że będę się czołgał pod nimi i ze
strachu gryzł paznokcie do krwi.
Okazało się, że potrafię
patrzeć nie tylko pod nogi. I nie boli. „Na razie” – szeptali zlęknieni i
zawistni. „Poczekaj tylko” – wtórowali inni. A ja na przekór i pomimo. Niosłem
głowę i zerkałem chciwie na horyzont. Na moją wieczność… „Moją”… - jak to
pięknie brzmiało wtedy… Mogłem wszystko, nic, że tylko w głowie, ale wreszcie
mogłem. Nie musiałem nic, a wszystko mogłem. Smarowałem język tym słowem i czułem
się jakbym był pełen szampańskich bąbelków.
I stało się! Nie zauważyłem,
nie pomyślałem, moja zuchwałość przekroczyła progi ostrożności i dostałem po
nosie. Bolało. Dłonie zawistnych chwyciły za nogawki, za kark, za uszy. W dół,
do kałuży! Taplać się w błocie. Razem. We wspólnej, brudnej wieczności.
Zachłysnąłem się pianą, szumem wydeptanym z ich entuzjazmu. Bo znów po żebrach
dostał ten, któremu SIĘ ZDAWAŁO, ŻE MOŻE. Leżałem z oczami suchymi, bo łzy
wypaliłem wszystkie. Tam wysoko, w słońcu. Było warto. Było… Jest nawet. Teraz,
w tym błocie nie burczę. Nie stękam, ocieram twarz i choć głowę trzymam
nieruchomo, to oczy wiedzą, że tam, wyżej… jest moja wieczność, dla której
warto się wspinać. I niechbym spadł jeszcze sto razy, to ona tam jest. Moja.
Subskrybuj:
Posty (Atom)