piątek, 31 grudnia 2021

Wciąż czuję.

    Zmierzch panował jeszcze nad kolorami i tłumił pochrapywania tych, którym dane było spać, kiedy kosy zaczęły flirt z porankiem. Psy rozmerdane ciepłą wilgocią niosły przepełnione pęcherze, ciągnąc za sobą zaspanych właścicieli. Wrony debatowały w koronie brzozy nad planem perspektywicznym, a choć horyzont krótki, to perspektywa wcale nie żałosna. Łuna ogrzewała jedną ze stron świata, a wszystko po to, by pomidory zarumieniły się wystarczająco, by skusić jakąś Ewę, czy Adama. Młodzież ze wschodnim zaśpiewem w uśmiechu bawiła się w berka, samochody mijały osiedle wpatrzone w główny nurt, wiodący do centrum, gdzie rynek, jarmark, tłum przeciskający się między straganami, grajkami, żebrakami wielu narodowości, malarzami owładniętymi wizją przyszłości, pijakami zachwyconymi nietrwałym kolorytem doznań, artystami sprzedającymi własne dzieła, bądź dusze. A ja wąchałem powietrze, które pachnie mi intensywniej, gdy kalendarz skłania się do zmian.

Poradnik. Rozmnażanie łodzi podwodnych metodami naturalnymi.

    Aby zdobyć doświadczenie warto zanurzyć się w oceanie i obserwować pożycie ławic. Niedługo – zdolnym wystarczy siedem semestrów.

    Następnie wybieramy łódź-samiczkę i przez pocieranie skłaniamy ją do złożenia ikry – pocieramy o podwodną rafę, względnie kij bejsbolowy, gdyby rafa była niedostępna.

    Kiedy ikra zacznie dryfować, należy wytypować samczyka alfa i no… ten… sprowokować akt autoerotyczny. Rękodzieło. Cepelię. Bez wytrysku nasz wysiłek pójdzie na marne. Gdyby jednak padło na nierozgarniętego, choćby z obrzydzeniem, trzeba wziąć sprawę we własne ręce.

    Po otwarciu luków spermatoforów i skrzepnięciu ikry należy cierpliwie czekać w pobliżu. Mamusia zwyczajowo wita narybek jako pierwsza. Reszta, to świat złowrogi, godzien unicestwienia.

czwartek, 30 grudnia 2021

Poradnik. Jak przetrwać inwazję mszyc.

    Zwalczanie much, tudzież pozostałych insektów bronią palną, czy białą jest beznadziejne absolutnie. Ludzkość w pocie czoła opracowywała taktyczną broń masowego rażenia. Prym wiedli nieustraszeni Rosjanie. Szczytowym osiągnięciem radzieckiej myśli jest muchozol!

    Zakupione na czarnym, bądź czerwonym rynku opakowanie należy dostarczyć na pole bitwy ostrożniej, niż rozhuśtaną nitroglicerynę. Natychmiast ewakuować rodzinę z inwentarzem. Zabezpieczyć łeb maską pegaz, względnie reklamówką dużej przejrzystości. Po zakończonej tryumfem operacji - rączo oddalić się.

    Muchozol działa na pająki, szerszenie, stonkę, wścibską sąsiadkę oraz plagę żab. Trzeba liczyć się ze stratami własnymi. Preparat potrafi mimochodem wybielić cegły, wysterylizować czarnoziem, zmumifikować życie poczęte, czy zoperować rozległe wrzody żołądka.

Poradnik. Przytulanka.

 

Zanim (kluczowe słowo!) postanowisz adoptować jeża, dobrze wiedzieć, że pchlarzem jest niemożebnym, bo któż miałby regularnie iskać poduszkę pełną cierni? Boży plankton drapieżnie zachwycony ciepłem chronionego drutem kolczastym banku krwi stadnie i gromadnie osiedla się w warstwie miękkiego futra kolczastej z wierzchu myszy, nie niepokojony przez osobniki o skórze rozmiękczonej cywilizacją.

 

Jeżowate, wzorem borsuków, z upodobaniem przesypiają dni, żeby wieczorem otworzyć kaprawe oczka i oblizywać się marząc o śniadaniu. W poszukiwaniu pokarmu wytrwale drepczą, tupiąc pazurkami po terakocie, czy parkietach, zabijając nawet zuchwałe myśli o snach spokojnych.

 

Więc nie. Kategorycznie. Lepiej godnie znosić samotność, pozwalając jeżom sypiać w parkowych liściach.

Rezygnacja.

 

- Nie ma już mojego świata – westchnąłem, wymazując go gumką z księgi gatunków zagrożonych i przenosząc w księgę zaginionych.

 

Zadumałem się widząc łatwość unicestwienia rzeczywistości. Wystarczyło postawić parę mizernych literek. A przecież jeszcze niedawno zwiedzałem dzikie góry pełne pejzaży, jakich nie dostarczy żadna platforma telewizyjna, czy baza danych z obrazkami sieciowymi. Teraz? Tylko patrzeć, jak telefon poinformuje mnie, że zbytnio oddaliłem się od adresu zameldowania, że na śniadanie zjadłem zbyt wiele glutenu, za mało karotenu, a pakiet witamin był zdecydowanie zbyt ubogi na mój wiek i wagę. No i używki oczywiście – limit kawy przekroczony już chyba dożywotnio, alkohol jednorazowo wprowadzony do organizmu w ilościach przekraczających sugerowane roczne spożycie wciąż drzemie w żyłach budząc nostalgie i zachowania niegodne. Bo śpiew w połączeniu z marynarskim krokiem nie przystoi mojemu IQ.

 

Niemal słyszę przekleństwa GPS przyglądającego mi się z pogardą. Że taki ruchliwy jestem i poprzestać na małym nie mogę. Kamery przemysłowe przetwarzają obraz, badając przy okazji zmiany w organizmie, czy masę ciała wyliczoną na podstawie gabarytów. Karta debetowa wciąż ostrzegająca przed nieprzemyślanymi bądź karygodnymi zwyczajami zakupowymi, sugeruje natychmiastową poprawę, pod groźbą blokady środków finansowych na okres wystarczająco długi na potrzeby rekonwalescencji. Bramki sterowane elektronicznie wpuszczają mnie niechętnie i wypluwają z jakąś zdumiewającą zawziętością. Gdziekolwiek bym nie wszedł czuję się jak persona non grata, choć zimne elektroniczne oko nie posiada duszy, która umożliwiłaby uczucia.

 

Tylko patrzeć, jak chmara narzędzi rzuci się na mnie, szczepiąc przeciw wszystkiemu, dokarmiając zgodnie z tabelą zapotrzebowania, regenerując, prostując wszystko, co od normy odbiega. Wyprasują mi sumienie i piegi. Odtłuszczą, zdezynfekują i postawią w sterylnym kącie, bym trwał jałowo i aseptycznie. Uwolnią mnie od ciekawości i pragnień. Zmuszą, bym zapomniał, jak smakuje kropla deszczu spływająca zza ucha pod koszulę. Jak pięknie marznie czubek nosa sprawdzający zapach śniegu. Jak kurczy się moszna w zimnej, morskiej toni.

 

- Głupcze – wyrzucałem sobie – dałeś się ograbić z analogowych wartości i nie dostrzegłeś kiedy stałeś się niewolnikiem cyfr.

 

Nostalgie gryzły mnie od środka i nie chciały przestać. A przecież nawet marzyć już nie potrafię bez tego blichtru. Zapomniałem, jak to się robi. Osaczony wiadomościami z zakątków zbyt odległych, abym mógł samodzielnie sprawdzić ich wiarygodność, uwolniony od obowiązku wiedzy, którą przecież ktoś już zebrał w wielkiej serwerowi i dzieli się demokratycznie dniami i nocami.

 

Nikt nie widzi mnie i nie potrzebuje wcale. Nie domyśla się mojego istnienia, które zostało sprowadzone na margines społeczny. Może, gdybym publicznie zademonstrował nagość wysokiej rozdzielczości, zdemolowany zgryzotami żołądek wywinięty na lewą stronę, czy relację on-line z kolonoskopii przeprowadzonej topless przez personel złożony z pierwszoligowych celebrytów utkwiłbym na mgnienie powiek w czyimś życiorysie. Jednak nie. Również tego nie potrafię.

 

Wilgoć rozmazuje widzenie. Płaczę? Chyba tak właśnie nazywa się czynność odbierająca mi wzrok. Zamykam oczy i wtedy pojawia się obraz. Smak i zapach ognia. Trzask płonących drzazg pełnych soków. Może nadal potrafiłbym rozpalić garść chrustu?

środa, 29 grudnia 2021

Smętnie.

 

Strach blady padł na Miasto, bo może sylwestrowej zabawy nie będzie? Może nastąpi koniec świata i schłodzonego przezornie szampana nie będzie miał kto wysuszyć? Dlatego dziś od rana fajerwerki rozcinają ciszę, aż wrony gderają siedząc na latarniach i z niepokojem wypatrując, skąd nadleci gorący pocisk. Po dwóch dniach zimy wiosenne roztopy wzięły świat w posiadanie. Miękną śmieci porzucone beztrosko pod żywopłotami, z których ptaki bez apetytu ogryzają czarne perły. Psy tracą puszystość brnąc w mżawce, starsi ludzie tracą rezon, choć po bułki ktoś pójść jednak musi. I w ogonku na pocztę odstać pokornie swoje, bo czynsz nie zna litości i za nic ma pogodę.

wtorek, 28 grudnia 2021

Ekstrakty cz. 46

 

Gdyby się chciało.

Niechcąc - urodziłem się cudzym staraniem, wrzeszcząc dekalog skarg pod niebiosa. Teraz wytrwale pielęgnuję w życiorysie puste miejsca, które mogłabyś zasiedlić. Ze mną, za mnie, albo całkiem pomimo mnie.

 

Kostucha.

Kradłaś mi piegi, kiedy spałem, a ja, kompletnie bez świadomości prężyłem wygłodniałe członki, podskórnie szukając ciepła w zachłanności twoich ust. Obudziłem się sam, w zimnej pościeli, otoczony sterylną bielą prosektorium. Odeszłaś nasycona, beztrosko zostawiając mnie bledszego nawet od śmierci.

 

Bezlitość pamięci.

Choineczka ledwie skryła drobne prezenty - zakurzone ramki demolujące zmysły. Niepewny uśmiech córeczki, zdmuchującej ostatnią, siódmą świeczkę na torcie, syna z wąsem zapuszczonym trzy dni przed katastrofą i oczy żony uśmiechające się spopielałymi wargami, gdy jej śmiech czas wypłowił do cna.

 

Ekstaza.

Upajałem się niewinnością delikatniejszą niż cień fiołków nadszarpnięty zuchwałością pędzla opartego o szorstkie płótno. Byłaś moją - w paroksyzmie oddania, pozwoliłaś bym sięgnął węchem twojego dziewictwa. Ja dłoniom dawałem pewność, sięgając nieuchwytnego, aż krzyknęłaś, gdy przekroczyłem granicę.

 

Pasja.

Bez ostrzeżenia spadła z nieba, jakby była przeznaczona właśnie dla mnie, więc schwytałem ją, podświadomie wiedząc, że nie wypuszczę jej, choćbym miał zdechnąć. Szyszka była większa niż piłka do koszykówki, a park narodowy nie tolerował złodziei. Wyrzuciłem nawet bieliznę, ukrywając łup w plecaku.

 

Parę kresek poniżej.

 

Poranne niebo pełne tłustych, zaropiałych rozstępów, różowych blizn wyciętych nożycami dysz samolotowych jątrzą się na niebie w skomplikowanych geometrycznych osiach, dzieląc świat na przed i po. Ludzie naśladują niedźwiedzie i otłuszczają się wciąż grubszymi warstwami izolacji chroniąc członki przed świeżym do bólu powietrzem. Pomiędzy zamkniętymi straganami wiatr goni jakieś zapodziane paragony, reklamówki próżne, bo prezenty dawno już zachwycają obdarowanych. Między kocimi łbami otoczaki z lodu nabierają nieustannie nowych kształtów kopane przez przechodniów raczej bez większego zaangażowania emocjonalnego. Marzną kwiaty i kwiaciarki o rumianych policzkach. Gwiazdy powieszone na latarniach, jak niecne rzezimieszki niegdyś. Psy w wyjściowych kamizelkach i robotnicy budowlani rubaszni do krwi, z uśmiechem pełnym chmielu podążający komunikacją miejską na miejsce namaszczenia teraźniejszości ich talentem. Słońce, niczym spierzchnięta cytryna wychyla się ostrożnie spoza mgieł i oślepia urodą. Strach tylko zachłysnąć się pięknem, bo wilgoć skostniała gryzie nawet zahartowane gardła.

poniedziałek, 20 grudnia 2021

Chłodnym wzrokiem.

 

Szczuplutkie, zmarznięte dziewczę stojące na przystanku, schowało się za rozłożystą staruszką. Najwyraźniej obawiało się, że zimny wiatr zedrze z niej makijaż wraz z opalenizną. Na śnieguliczkach skuliły się śnieżnobiałą maścią owoce czekające aż je z nagich żywopłotów ogryzą ptaki. Młody King-Kong wypuścił na zwiad jamnika, żeby spenetrował pobliskie zakamarki, a kiedy ten zachęcająco machnął ogonem – podążył za nim z rumieńcem wysiłku, ale i z ulgą.

piątek, 17 grudnia 2021

Poradnik. Naprawa kota.

 

Generalnie zwierzątka są nienaprawialne, szczególnie gdy pochodzą z gatunków nagle ginących. Po kolizji z samochodem rzeczony kot może zaistnieć w dwóch interesujących nas stanach skupienia, plus jednym nienaprawialnym. Najbardziej oczekiwanym jest stan stały, jakim raczy nas każdego dnia. W wyniku zderzenia kot potrafi się nieco upłynnić, co mocno komplikuje proces naprawczy.

W największy fragment futra poszkodowanego należy zebrać pozostałe elementy, które odpadły od kota, choćby wyglądały na absolutnie zbędne i niezwłocznie zanieść do fachowca. Ostrzegam - naprawdę nie wiadomo, do czego służą te takie małe, zakrwawione ochłapy, ale mechanik zażąda ich kategorycznie. Ponoć kot nie będzie działał bez kompletu drobiazgów.

Poradnik. Instrukcja napadania.

Najwięcej frajdy sprawia inwazja na obiekt wykluczający z zasady nielegalny zamach na prywatne granice. Korzystając z kamuflażu możemy zaskoczyć delikwenta, sprawiając że zaśpiewa nienapisaną arię w dawno wymarłym języku. Zdarzy się, że poddany presji spłoszy się, zacznie podrygiwać, albo zgoła walnie kupę w gacie ze strachu.

 

Chcąc uzyskać zamierzony efekt, należy starannie zamaskować zamiary, a nawet własne istnienie. Można wykorzystać cudzą osobowość, ukształtowanie terenu, czy profesjonalną charakteryzację. A kiedy ofiara zacznie ignorować obecność agresora – wystarczy błyskawicznie przepoczwarzyć się w kąciku na szczotki i gotowe! Skuteczność napadu mierzyć można w decybelach, jednak pierwsze, amatorskie ataki wystarczy zarejestrować telefonem – fan się liczy!


Poradnik. Co robić, kiedy na spacerze zaatakuje cię czołg?

    Przede wszystkim – nie wpadać w panikę. Nie krzyczeć, nie skamleć. Błyskawicznym rozpoznaniem w boju sprawdzić, czy to czołg bezpański.

    Jeśli tak, odpowiedzieć całą siłą ognia. Po zwycięstwie odwiedzić zaprzyjaźnionego dermatologa, celem zdezynfekowania ran bitewnych od wewnątrz.

    Jeśli jednak objawi się właściciel, należy zaatakować jego ego. Ludzie zazwyczaj są słabiej opancerzeni od pojazdów wojskowych, choć zakutych łbów nie brakuje.

    Gdyby właścicielem był blondwłosy pigmej w okularach, z tornistrem pełnym kredek – warto odwet ograniczyć do słownej reprymendy, a besztając przykładnie napastnika nie używać słów skomplikowanych i niecenzuralnych. Wróg nie rozumiejąc odwiecznych reguł pojedynku rycerskiego gotów wezwać sojuszników płci zbyt pochopnie nazywanej słabą.

Odwet.

    Wyjścia nie miałem żadnego. Musiałem eskalować. Zbroiłem się, najpierw cichcem, później, gdy magazyny trzeszczały w szwach, pozwalałem sobie na drobne, starannie zaplanowane niedyskrecje. Chciałem, żeby się bał. Żeby budził się nocami, spocony, z krzepnącym na ustach przerażeniem. Nie pokazywałem wszystkiego. Chciałem, żeby wyobraźnią sięgnął dalej, niż ja czynami. Wreszcie pozwoliłem sobie na prowokacje. Skutecznie. Zyskałem popleczników. Gorące głowy, chętne do udziału w krucjacie jako ochotnicy. Tacy sprzymierzeńcy są najlepsi. Najemnicy kalkulują, gotowi wycofać się, kiedy ryzyko przekroczy akceptowalną granicę krwi. Ja miałem armię fanatyków pragnących zemsty.

    Przeciwnik drżał ze strachu, gdy żebrał o litość:

    - Przepraszam… niechcący… zabiłem twojego awatara.

czwartek, 16 grudnia 2021

Utracone złudzenia.

    Przyszłość napocząłem już wczoraj. Później, przez całą noc śliniła się nieznośnie i chrapała za dwoje. A kiedy wreszcie wstała, szpetnie klnąc na wszystko wokół poczłapała do łazienki, pooglądać pryszcze, drapiąc się dość jednoznacznie po stanie posiadania. Byłbym przyszłości urodził jakąś nadzieję, albo chociaż wiosnę cieplejszą od innych, jednak najwyraźniej miałem niepłodne dni. Naprawdę się starałem i nawet przesadnie nie udawałem orgazmu. Przyszłość miała to głęboko w de. Słuchałem, jak ćwierka mocz atakujący mocnym strumieniem miskę klozetową, jak spluwa, przy okazji puszczając donośnego bąka.

    Gdy wreszcie wyszła, popatrzyła kaprawymi oczkami na mnie i beztroskim tonem ogłosiła:

    - Żreć mi się chce!

środa, 15 grudnia 2021

Bliskie spotkania.

    Drążę. Ukradkiem, żeby nie dostrzegł tego nawet wścibski sąsiad, któremu z braku sił została obserwacja innych. Nie rusza się z domu, a w zasadzie, to nie rusza się z okna, które jest mu telewizorem, prasówką i radiem naraz. Pochłania to, czym nasiąka zewnętrze i karmi się cudzym życiem, niemal dosłownie. Żona, święta kobieta, przynosi mu nawet posiłki na parapet, by nie uronił ani widzenia. Najpierw podśmiewywałem się z tej jego manii, ale kiedy dostał medal za obywatelską postawę, bo był świadkiem kluczowym, choć nie koronnym, jak nietutejsi zarzynali kościelnego, bo drobnych z tacy bronił, to sam minister od policji głaskał jego przetrzebioną czuprynę i całował przed kamerami, a ja śmiać się przestałem.

    Teraz? Teraz się boję, że gad nie tylko zauważy, ale i doniesie komu trzeba. Państwo nie znosi konkurencji i zazdrosne jest okropnie. Na własnym znaleźć nie pozwala i kładzie łapę ciężką od paragrafów i każdego śmiałka osadzi w kazamatach, byle tylko przestał grzebać na swoim. Nocą, kiedy śpi – wynoszę ziemię na pole. Coraz dalej i dalej. Najpierw sypałem górkę, udając, że ziemianka mi potrzebna na warzywa i owoce, potem piwniczkę na wino i nalewki, ale skończyły się pomysły na roboty ziemne i teraz muszę nosić na pole. Ciężka robota, ale posuwa się naprzód. Krzepy nabrałem takiej, że miejscowe osiłki schodzą mi z drogi kłaniając się w pas nawet w pijanym widzie. Tylko ten zaokienny miglanc za nic ma mnie i gapi się bezczelnie, ilekroć nos za drzwi wyściubię.

    Zszedłem już na poziom minus sto. Nie było łatwo. Kopię pod domem, bo tylko wiekowe ściany mogą ukryć robotę. Kolejne kondygnacje wzmacniam deskami podłogowymi starymi meblami i czym tylko się da. Raz miałem fart i stare słupy telefoniczne po demontażu ściągnąłem, bo robotnicy od telefonów zrzucali przez całe lato za stodołę, zanim transport je hurtem zabrał. Nikt nie zauważył, że trochę ubyło, a jeśli, to ucieszyli się, że roboty mieli mniej. I jeszcze zapłacili za składowanie odpadów! Teraz słupy tworzą filary podtrzymujące stropy, albo ponacinane służą jako drabiny. Sto metrów, podzielonych na trzydzieści pięć pięter. Nim zlezę na dół, potrafi mnie dopaść głód. Dlatego biorę menażki z prowiantem, a butlę z gazem na raty wyholowałem, żeby się kawy, czy herbaty napić, gdy kurz w gardle zaschnie.

    Kopię, gdy ten gad siedzi w oknie, wynoszę na poziom parteru i odpoczywam, czekając aż zaśnie. Nocami pcham worki na taczkę i wiozę za wieś, żeby jakoś tak nieznacznie wysypać. Zawsze wiem, kto orkę robił, gdzie dziury w gruntowej drodze, nieużytki odludne, albo kałuże stojące po większych deszczach. Nawet proboszczowi do sadu podrzuciłem trochę, ale kiedy zaczął gumiakiem podejrzliwie macać, że ziemia do świętych nie należała, to przestałem. Jeszcze mnie na spytki weźmie i jak tu takiemu skłamać, kiedy odpustów udziela za parę groszy? Wożę po rowach i lasach, ale do proboszcza już nie.

    Dziś musiałem skończyć wcześniej. Czas zastanowić się, co dalej, bo trafiłem na litą skałę. I nie da się dłużej zachować konspiracji. Wcześniej udawało się mijać przeszkody w miarę dyskretnie, jednak teraz, to co innego. Siedziałem i pocieszałem się, że w końcu dokopałem się do mojej kawerny i tylko skalna błona dzieli mnie od płodnego wnętrza. Dźgnąłem szpadlem, a echo podniosło dźwięk i wypluło go moim stumetrowym kominem. Nawet w sąsiedniej wiosce musieli usłyszeć. Wiertarką trzeba by popracować.

    Bieda. Pośpiech bywa złym doradcą. Skoro dotarłem do celu i stoję przed drzwiami sezamu, to dzień mnie nie zbawi. Opłukałem ręce i podciągnąłem zsuwające się portki. Pojdę do karczmy, na kielicha. Posiedzę z miejscowymi, żeby nie mówili, że miastowy się odcina od towarzystwa. Wypiję blade piwo i zjem kaszanki. Poplotkujemy o niczym, niech głowa się przewietrzy od ciężkich myśli. Może coś wymyślę, a jeśli nie, to jutro też jest dzień.

    Barowe życie nie różni się niczym na całym świecie. Ktoś śpiewa, ktoś pozwala sobie na niedyskrecje względem kelnerki, jedni się biją, inni szlochają do pustych kufli. Folklor. Barman, znawca ludzkich dusz, zna więcej sekretów, niż proboszcz, bo po kielichu nawet niemowie się wymknie słowo odważne i szczere do krwi. Siadłem przy barze, a barman nie czekając na zamówienie podstawił spieniony kufel. Plotkowali wszyscy o wszystkich. Ktoś grał w szachy, brakujące figury uzupełniając opróżnionymi kieliszkami, muzyka ze sfatygowanego magnetofonu zawodziła popularnymi melodiami disco polo. Nadstawiałem ucha, sprawdzając, czy moje pojawienie się wywoła komentarze odnośnie studni pod chałupą, ale nie. Mówili, że mruk i odludek, że pewnie z baby nie złażę, bo rzadko z chałupy wychodzę, jednak moje roboty wciąż stanowiły nieodkrytą tajemnicę.

    W rejwachu swojskich gawęd nie szło się skupić, a kiedy popołudnie dojrzało do zmierzchu miałem już nieco w czubie, żeby machnąć ręką na dumanie po próżnicy. Wstałem, żeby samemu się nie zdradzić, kiedy wódka, czy piwko język mi rozwiążą i poszedłem ku chałupie.

    - Sąsiedzie – usłyszałem szept – podejdźcie no!

    Niech to szlag! Wścibski, jeszcze nie schował się w sypialnianych czeluściach i machał do mnie ręką. Z lekkim grymasem zniechęcenia podszedłem pod okno, czując wdzięczność do słońca, że skryło się już za chałupami na skraju wsi.

    - I co? Dokopałeś się? – Wiedział cholernik jeden! – No powiedzże, bo mnie aż gniecie z ciekawości!

    Cóż było robić. Jak jęzor rozpuści, to całą moją konspirację o kant roztrzaskać. Pokiwałem głową, zły na siebie za jakąś wcześniejszą nieostrożność.

    - Nie martwcie się, nikomu nie pisnę ani słówka – gorączkował się z wysokości parapetu – wiem, jak to jest, bo sam kopałem!

    - Naprawdę? –zdumiał mnie tak, że nie zdzierżyłem w milczeniu.

    - A co, myślisz że nogi mi pies odgryzł? Też kopałem, ale zawaliło mi się i nogi Bóg zabrał za głupotę. Dobrze, że mnie baba odkopała, bo już dawno byłbym w piachu, pod własnoręcznie ukopaną mogiłą. Wy, to co innego. Fachowiec. Górnik pewnikiem. Te stemple i takie tam… Ja nie pomyślałem.

    Zniosę gada na dół, póki nikt nie widzi i tam ukatrupię! – pomyślałem, ale rozsądek wrócił, bo przecież skoro baba raz go odkopała, to teraz pewnie jej powiedział. Nie wytruję połowy wioski z powodu dziury w ziemi. Machnąłem ręką. Przepadło. Szlag trafił tajemnicę. Może i dobrze?

    - Mam w szopie młot pneumatyczny – szepnął zachęcająco – pożyczę, jeśli potrzebujesz. Został mi po moich robotach.

    - Dobra – zdecydowałem się – wezmę młot, a ty popilnujesz, żeby mnie kto nie nakrył. Kupię walkie-talkie i będziesz mnie osłaniał, kiedy będę dziugał w ziemi. A potem zobaczymy jak będzie.

    - Świetnie! – rozpromienił się – Może wstąpisz na kielicha, to pogadamy jak ludzie, a nie tak, przez okno? Skąd wiedziałeś, że warto tu kopać? Ja za gówniarza ministrantem byłem i pod ołtarzem przy podłodze znalazłem informacje, ale ty do kościoła przecie nie chodzisz. Wiem, bo widziałbym, a w niedzielę, kiedy wszyscy na mszy, to siedzisz w dziurze i ryjesz jak kret.

    Wygodniej rozmawiać nie zadzierając głowy do góry, więc wszedłem na poczęstunek. Żona zakrzątnęła się, jakby podsłuchiwała, bo w mig na stole stanęły zakąski i gąsiorek z czymś domowej produkcji i mocnym jak diabli.

    - W antykwariacie znalazłem wzmiankę. W mieście. I tak jakoś mnie ruszyło, że zacząłem grzebać głębiej. I wyszło, że to tu musi być. Kupiłem chałupę, a chociaż żona gderała, to sam przeniosłem się na wieś i kopię od dwóch, czy trzech lat.

    - Głęboko?

    - Ze sto metrów będzie.

    - Ale jest tam? Boże, ależ bym chciał zobaczyć.

    - Po drabinach ciężko byłoby znieść, bo wąsko i duszno. Ale tak, jest tam. Kawerna aż dzwoni, kiedy się ją dźgnie łomem, czy łopatą. Nie wiadomo, jak duża, bo dopiero dzisiaj dokopałem się.

    - Ufoki dobrze zabezpieczyli. Tyle lat, to musiało skamienieć. Nie boisz się rozpruwać jaja?

    - Sam mówisz, że stare. Czego się bać? Zostawili, to raczej nie wrócą! Pewnie zapomnieli. A to, co mogłoby w nim być, dawno już martwe. Łatwiej byłoby firmę nająć, odkopać, wydobyć i na wierzchu dopiero rozcinać, ale jak oficjele się dowiedzą, to jajo zniknie na kolejne milion lat, albo i więcej. Zamkną w jakiejś tajnej bazie i tyle go widzieli. Amerykańce mają swoją strefę 51 i tam trzymają różne dziwolągi. Tego też by zgarnęli, bo nasi za parę dolców dostają takiej amnezji, że szkoda gadać. Trzeba przekuć i zobaczyć. Po cichu i bez wianuszka ciekawskich.

    Wieczór zgęstniał i przepoczwarzył się w noc, a my ze Wścibskim przechylaliśmy księżycowy płyn pod wędzoną kiełbasę, kiszone ogórki i chleb ze smalcem. Jajo poczeka. Dzisiaj, gdy północ minie wezmę z szopy młot, żeby za dnia go nie targać, a jutro zacznę go transportować na dół. I przedłużaczy dokupię, bo przecież agregatu nie będę holował na dół. Sąsiad popilnuje, żeby mnie tam nikt nie zdybał na robocie, a ja będę mógł szybko skończyć wiercenie.

    Coś błysnęło, jakby niebem zawładnąć zamierzał władca piorunów. Cienie zatańczyły na ścianie i zgasły w ciemności odbierając resztki widzenia. Powtórka oślepiła nas już kompletnie. Powietrze zajęczało trąbą powietrzną. Szczęśliwie nie cuchnęło siarką, bo już myślałem, że sprowokowaliśmy piekło do działań odwetowych. Przeciąg niósł powiew czegoś wprawiającego kubki smakowe w ostry niepokój. Najwyraźniej zjawisko atmosferyczne zamierzało nas oszołomić i pozbawić wszystkich zmysłów, bo wnet stało się jasno. Za jasno dla ludzkich oczu i znów oślepliśmy, jednak tym razem osiągnęliśmy ten stan niejako z drugiego końca skali widzenia. Węch zwariował i postanowił zrobić sobie wolne.

    - Dobry Panie – wyszeptał Wścibski – zlałem się w gacie!

    Pogoda nie dawała za wygraną, oferując wciąż nowe atrakcje. Zatrzęsło ziemią tak, że niedopity gąsiorek zapoznawał się z podłogą chłepczącą resztki alkoholu. Nie pofolgować pęcherzowi było w takiej chwili nieprzyzwoitością. Uroniłem. Węch na szczęście wciąż był na wagarach, więc oszczędził nam obu wstydu. Coś zatopionego w nieziemskim świetle trzeszczało, sapało, darło się na części. Słuch tracił rozsądek. Ktoś, albo coś rozrywało ziemię, aż jęczała. Wreszcie coś wydało westchnienie korka wyskakującego z butelki jasność zagorzała bielą i fioletem i wszystko ucichło. Wiatr też. Może wstydził się wcześniejszych ekscesów, bo nawet za kołnierzyk koszuli nie zajrzał, żeby dać wytchnienie kręgosłupowi spoconemu z emocji.

    Żona Wścibskiego wynurzyła się spod łóżka, niepewnie łypiąc oczyma.

    - Już? – spytała – Poszedł sobie?

    - Kto? – zapytałem nie wiedząc czemu również szeptem

    - Antychryst! – oburzyła się – Trza proboszcza budzić, niech chałupę poświęci i odczyni uroki!

    Sąsiad machnął tylko ręką, zawstydzony, że dłoń moczem cuchnie – węch oczywiście musiał zmaterializować się właśnie teraz, jakby nie mógł poczekać jeszcze trochę, żeby się człowiek ogarnął. Rzuciłem okiem w stronę chałupy, bo i mi przydałaby się zmiana odzieży. Chałupy nie było absolutnie. W miejscu, gdzie jeszcze wieczorem mieszkałem, krajobraz zdobiła wielka dziura w ziemi, nadal dymiąca kurzem.

    - Musiałeś obudzić jajo! – zawyrokował z chłopską flegmą sąsiad – Albo obce usłyszały, jak trącasz je szpadlem. I przyszły po swoje. Dobrze, żeś w chałupie nie został, bo razem z jajem pofrunąłbyś między gwiazdy. Dzisiaj, to może zostań u nas, bo w dziurze mieszkać się nie godzi, a jutro pomyślimy.

wtorek, 14 grudnia 2021

Poranne zwidy.

 

Mgła zdusiła krzyk poranka. Widnokrąg skarlał, świat skurczony, zziębnięty i wilgotny rozpadał się w skrzeku gawronów. Na żywopłotach lakierowane wilgocią czarne perły ligustrowych owoców czekały na zauważenie. Pustkę po ludziach wypełniły śmieci – niechybny znak, że dwunożni jednak nadal bywają w okolicy. Sznaucer w maskującej panterce ze ściągaczami grasuje po parkowych alejkach, omijając kałuże, łachy zmurszałego śniegu i próchniejące konary. Pani w spodniach imitujących matową skórę drobi kroczki na schodach, nie mogąc się zdecydować, czy iść górą, czy raczej doliną. Bluszcz wspina się uparcie po buczynowych pniach i tylko patrzeć, jak zacznie przymierzać cudzą koronę.

poniedziałek, 13 grudnia 2021

Dylemat.

 

- Zabijemy wszystkich mężczyzn! - zaproponował – A jeśli nie ich, to zabijmy chociaż ich jądra! Wtedy…

 

Rozmarzył się bez pośpiechu. Na piegowatej twarzy ze śladami niedoleczonej ospy wietrznej, trądziku pełnego wulkanicznych wzniesień w każdym możliwym kolorze, pojawiła się błogość. Można śnić na jawie. Naprawdę! Ale, kiedy dysponuje się zapleczem finansowym, sny łatwo przekształcić w ekstrawagancką inwestycję. Sprzedajnych lekarzy nie brakowało – każdy chciał lepiej jeść, jeździć ciut dostojniej i mieszkać wystarczająco godnie, aby niewiasta nie sarkała, podając zbyt rzadki krupnik na niedzielny obiad.

 

Moja wyobraźnia najwyraźniej wkroczyła na tory marzyciela. Widziałem jak omija pułapki, z jaką determinacją eliminuje przeszkody i jak szerokim, choć skrupulatnie ewidencjonowanym strumieniem płynie kasa, zmieniając światopogląd pospólstwa. Gwiazdy, gotowe za poklask sprzedać swoje wątpliwe cnoty, celebryci niemający nic, prócz jednodniowej chwały, politycy niepewni jutra i zubożałe umysły smażące pierogi na margarynie, bo masło wiecznie było zbyt drogie…

 

Chemia nieśmiało zapukała w żołądki mas. W promocyjnej cenie, zachwalana przez zagłodzone na śmierć modelki, z których nawet biustonosz spadł nim zaprzyjaźniony paparazzi zaapelował o podobną niedyskrecję. Nowe leki na nowe czasy – tak głosił slogan, jakim wycierali sobie gębę nie do końca skorumpowani, by swobodnie udawać ignorancję. Ktoś podniósł ręce, by powiedzieć – nie chcę brać udziału! I nie będzie brał. Już nic nie będzie, bo granitowa płyta wycisnęła z płuc ostatnią skargę, sprawiając kłopot ulotnej duszy, by zagościła pośród stada tępych cumulusów.

 

- Zabijmy ich nasienie. Niech teraz kobiety powalczą o przetrwanie, a my, niczym w haremie będziemy przebierać, nie bacząc na rzeszę eunuchów mogących zaoferować jedynie krople potu na naoliwionej, bezpłodnej piersi! Nic to, że doskwiera ci garb, a sznyty na twarzy szpecą. Będziesz królem, cesarzem i Bogiem – wybieraj!

 

Nie wierzyć obłąkanemu, który dysponuje piedestałem, przed jakim karnie klęka świat finansjery, to objaw dewiacji. Darwin uprzedzał, że natura ewoluuje i tylko ci, którym udało się przystosować, przetrwają. Reszta zdechnie w ciemnych, gnijących zaułkach rozdroży totalnego rozwoju. Ukląkłem, przyjąłem zlecenie i wdrożyłem bieg maszyny czasu napędzanej nie-moją-walutą. Świat oszalał. Nieprawdopodobne, ile można osiągnąć, gdy się nęci pod kotłem odpowiednio do zamiarów. Ilu pożytecznych idiotów przyjęło za własną doktrynę, dzięki czemu tym nieufnym można było nasypać tak wiele proszku do drinków, żeby zdusić wątpliwości moralne nadwyrężone niezbyt schludnymi życiorysami.

 

Świat krzyczał, bojkotował, zachęcał do wszystkiego, czego żądał Mój Pan. A on chciał wytrzebić stado. Niewielu mogło się obronić, bombardowane zewsząd trucizną sączącą się z głośników i monitorów. Z pism i ustaw, z wyroków sądowych i powszechnej głupoty. Marsze i kontrmarsze wędrowały przez świat w rytm napędzany jednym łonem – tym, które pragnęło wyłączności. Wirtualne gwiazdy wznosiły zachwyty zliczając miliardy odsłon, ilekroć głosiły jedynie słuszną ideę.

 

Każdy chciał dołączyć. Nikt nie chciał zostać w tyle, albo z opuszczonego peronu oglądać odjazd szczęśliwej rzeszy ludzi – znajomych, przyjaciół, kuzynów, nieznanych ojców i niegodziwych matek. Pod kotłem płonęły miliony, miliardy papierowych bożków z obliczem tego, czy innego śmiertelnika. Ołtarz nie gardził najmniejszym skrawkiem. Czkawka zbyt małego kotła błagała o litość, w zamian otrzymując więcej energii, niż mógł znieść. Grono neofitów własnymi ciałami broniło go przed rozerwaniem na strzępy, sądząc, że jeśli trzeba poświęceń, to idea staje się świętością, patriotycznym obowiązkiem, który wypełniłby każdy, jednak to oni stać się mieli narodem wybrańców.

 

Pierwsze pomniki, zbudowane pozornie ku pamięci poległych, szybko ozłociły się, przemianowane na kamienie milowe rozwoju cywilizacji. Zamiar uparcie trwał w cieniu. Mamił, łudził, zwodził. Ale nie przestawał podsycać ognia. Trudno było się opamiętać, gdy taniec czarownic zaczął wirować skrywane głęboko nienawiści wobec męskiej niesprawiedliwości. Zaprzepaszczone, nastoletnie złudzenia. Ołtarze padły, by zrobić miejsce walecznym o spienionych ustach. Niewiasty wreszcie poczuły moc stworzenia. Wszechmoc. Męski świat niepostrzeżenie karlejący od początku dywersji nie potrafił nawet z poziomu kolan zaprotestować. Pełzał. Skamlał. Żebrał o zauważenie. Głupcy! Piedestał był skrojony na dużo większą skalę!

 

 

A kiedy przyszło opamiętanie, nie dało się już zatrzymać karuzeli. Nie było nikogo, kto potrafiłby do gorejącego kotła wrzucić wystarczającą fortunę, by rzecz odwrócić, albo choć ograniczyć skutki. Niczym koło zamachowe historia toczyła się nadal – bezwładnie, bezwolnie i bezradnie. Rozum wracał pośród oporów, bo tak łatwo płynęło się z niekończącym się strumieniem przywilejów za pokorność. Młodzieńcze wzwody daremniały o brzasku i nawet ciepło dłoni nosiciela nie potrafiło skłonić nasienia do przedśmiertnego paroksyzmu.

 

Faktycznie – garb, jąkanie i figura odległa Apollowi o całą długość miary wszechświata nie stanowiła już kłopotu. Nawet ja, karzeł ohydny mogłem rozkazywać. Grymasić. Dzielić i rządzić, szanowany bardziej, niż Krezus. Wystarczyło przeczekać. Bez walki, bez epatowania i spolegliwości. Owszem – miałem wsparcie. A raczej kaganiec. Mądry Pan mnie powstrzymał, a ja, w egoistycznym bilansie nie dostrzegłem strat – wszak moja płodność nie była dotąd nikomu potrzebna. Wstrzymałem się bez udręki i przeczekałem fałszywe obietnice. Represje i odwołania do moich obywatelskich sumień, obowiązków i powinności. Schowałem się w mysiej norze i tam, zahibernowany przetrwałem nagonkę.

 

Dziś… mogę. Jako jeden z niewielu mogę i tylko drobny robak zwątpienia mnie drąży:

 

– Mój Pan diabłem był, czy wręcz przeciwnie?

Bogactwo spostrzeżeń.

 

Pan był tak wybujały, że kiedy przechodził, generował mimochodem prywatne zaćmienia księżyca, kierowane indywidualnie do pasażerów komunikacji miejskiej. Nie mógł zauważyć pani w kożuchach i skórach, w miękkich, wysokich mokasynach z długimi, czarnymi frędzlami – zwyczajnie pracowali w różnych skalach, a pani zdawała się być indiańską legendą z dawno spacyfikowanego przez pazernych Europejczyków plemienia Siksika. W posępnym zaułku wiodącym ku nieczynnym knajpom młode kobiety powierzały sobie sekrety minionej nocy, opowieści okraszając chmurką z elektronicznego papierosa. Na białej topoli, zamiast jemioły wisiały nadęte balony białych lampek, smętnie kołysząc się w przedświcie. Wierzba wystrzyżona na pazia zerkała na sobowtóra rodzimego himalaisty, który w traperkach trawersował gołoborze chodnika, kierując się ku codziennej Czomolungmie, a wątły uśmieszek sugerował, że jest gotowy na sukces. Dziewczątka, trzymając się za ręce szczebiotały nastoletnie radości, nie oglądając się na chłopców w bluzach naśladujących bohomazy graffiti. Na rynku kwiaciarki przekomarzały się schrypniętym głosem z miejskimi strażniczkami. Bo przecież niewielu złodziejaszków grasuje w wolnej przestrzeni, gdyż państwo nie znosi konkurencji. Miejska fosa zakrzepła nieznacznie, a kaczuszki z poświęceniem, własnymi brzuszkami, topią wątły lód, ignorując rechot sroczy dobiegający z latarni porośniętej mchem szronu. Oddycham wilgocią. Ślizgam się na granitowej kostce i wspominam taksujący wzrok dziewczęcia, które na gapę zamierzało przejechać ledwie jeden przystanek. Udało się – na przypalonym wdechu osiągnęła cel i poczłapała na szczudłatych, chudych nogach, niezgrabnie naśladując ptaki brodzące.

piątek, 10 grudnia 2021

Zimowy pejzaż.

    Śnieg usiadł na ławeczkach i powspinał się na latarnie. Wygładził jałowcom kolczastą sierść i otulił dzikie wino. Na osiedlowych alejkach ktoś zgubił cały paciorek kroków. Leży sobie taki zapomniany i tylko psy potrafiłyby zwęszyć tego, który je pogubił. Ale im się nie chce. Wolą zachwycać się skrzącymi punkcikami i brną na zmarzniętych łapach. Niebo przymierza kreację na dzisiaj, ale bez pośpiechu. Wciąż w czerni czuje się najswobodniej. I chyba dobrze mu poleżeć na białym obrusie, który tłumi sarkanie tych, co muszą wstać, gniew niesłusznie obudzonych i radość tych, co doczekać się już nie mogą, by wyjść i ulepić świeże kule pachnące szczęściem. Nawet kosy w zachwyceniu nie ośmielają się śpiewać.

czwartek, 9 grudnia 2021

Ekstrakty cz. 45

Zawzięta.
    Nie mogła zrozumieć irracjonalności marzeń o błękitnej krwi. Idea, że tylko zrodzony z królewskich lędźwi obarczony jest szlachetnym brzemieniem, zdawała się jej krzywdzącą. Może dlatego wybrała chemię organiczną, aby odkryć barwnik pozwalający czerwonym krwinkom nabrać interesującego ją koloru.

Zdumiona.
    W pościgu za ideałem urody gubiła kilogramy szybciej, niż brzozy jesienią tracą liście. Wyślizgiwała się z wciąż za dużych ubrań, aż uznała, że wreszcie może sobie pozwolić na intymność przy zapalonym świetle. Wtedy ją rzucił, nie mogąc pogodzić się z jej cielesnym niedostatkiem.

Zawstydzona.
    Razem z całym szeregiem powolnych cicho uklękła przed nim i posłusznie otworzyła usta. Spod powiek sączyły się łzy upokorzenia, gdy, chrapliwym głosem pełnym pychy chwalił się niesionym darem: Ciało Chrystusa!

Zdeterminowana.
    Przeglądała szufladę z gadżetami erotycznymi, szukając kandydata na kochanka, a jeśli okaże się wystarczająco romantyczny, zaradny i wytrwały, może i męża. Nie przepadała za ludźmi, bo byli zawistni i małostkowi. Sprzęt nie prowokował kłótni, nie obrażał się, gdy miała kaprys na różową perwersję.

Zła.
    W nerwach nie pozwalała ograniczać się prymitywnej logice, czy ekonomii. Tłukła równo – miśnieńską porcelanę po babci, czy „ślubny” termomix. Dzisiaj była naprawdę wściekła, a w ręce wpadł jej pięcioletni zasmarkany synek.

środa, 8 grudnia 2021

Ekstrakty cz. 44

Zachłanna.
    Po cichu, subtelnie, kradłaś mi powietrze, uśmiechając się tak uroczo, że nie zauważyłem. Nawet, gdy siadałaś okrakiem na piersiach, łudziłem się, że to miłość. Wreszcie wpiłaś się ustami, wysysając ze mnie ostatnie tchnienie.

Recykling.
    Pakuję do kosza kilka nieudanych przeszłości i zamykam pokrywę. Jutro przyjedzie śmieciarka i wywiezie je gdzieś daleko, chyba, że najpierw kubeł ograbią poszukiwacze skarbów. Jeśli potrafią, niech z odpadów zbudują własne, być może lepsze jutra.

Satysfakcja.
    Gdy się uśmiechnęła, ożywały zmarszczki tak gęsto rozproszone po twarzy, że musiały się przepychać, by wygrać z konkurencją. A przecież była taka piękna pośród nich, szepcząc ciepłym głosem:
    - To było dobre życie.

Bezinteresowny?
    Wymyśliłem sobie, że usiądę i poczekam, bo przecież przyjść kiedyś musisz. W naszym mieście każdy w końcu przychodzi tutaj. Najwyraźniej przysnąłem, a kiedy otworzyłem oczy, w czapce, która mi spadła znalazłem brzęczącą jałmużnę.

Czarownik.
    Układałem czekoladki w stos, piramidę słodkości pełną marzeń i wróżb. Liczyłem na sukces budowli, sprawiający, że odwzajemnisz mój zachwyt tobą. I przyszłaś, ignorując mnie, arogancko wyciągając rękę po czekoladkę leżącą na spodzie góry słodkich spełnień.

Powroty.

    Był zaniedbany, ale raczej tak trzydniowo, niż w ogóle. Trwała niedbałość wgryza się głęboko w pory skóry, odbiera włosom i oczom nawet nadzieję na blask. Kiedykolwiek. On był zaledwie lekko przykurzony, zaniedbany, jak mąż porzucony dla zaawansowanego ekonomicznie seansu w SPA. Lekko ukiszony w sosie własnym, śmierdzący tanimi skrętami i wczorajszą wódką, której nie wykurzył z organizmu ostatnimi trzema parówkami, skrywającymi się dotąd gdzieś na krawędzi K-2 i koła podbiegunowego w lodówce.

    Spodnie, bynajmniej nie od piżamy, pogubiły kanty w spelunkach, do których zaprosić kobietę gotów był wyłącznie desperat, chcący się jej ostatecznie pozbyć. Telewizor skarżył się, że od paru dni nie miał okazji oka zmrużyć, a szczecina porastająca policzki mężczyzny siwiała tym szybciej, im była dłuższa. Jeśli druga młodość miała być szyderstwem, to powinna właśnie tak wyglądać. Koszula z urwanymi Bóg wie kiedy dwoma guzikami nosiła ślady wczorajszego menu w postaci reklamy bezpośredniej na torsie. To musiał być bigos, bądź jego pochodna. I mnóstwo tłuszczu z musztardą. Czyżby golonka?

    Na takim paliwie kac powinien skarleć, wymagając powiększenia, by nieuzbrojonym okiem go dostrzec. A skoro doskwierał, to znak, że posiadał gigantyczne uzasadnienie. Takowego wymagała również niewyschnięta wciąż plama osaczająca rozporek. Szczęśliwie węch wciąż pozostawał w odmiennych stanach świadomości i błąkał się po wspomnieniach poszarpanych na strzępy przez zegar odmierzający kolejne pięćdziesięciogramowe sekundy wytrwale i niestrudzenie.

    Zsechł się również kalendarz, przechowując wspomnienie pierwszego powiewu wolności. Nie wysilał się na żadne aluzje dotyczące zaniku pamięci tych kilku nędznych dni. Czekał. Jemu czasu nigdy nie brakowało. Za oknem wyklejonym obrazami cudzych poranków blady księżyc bełkotał coś niezrozumiale, telefon z głodu zaniemógł, drobne monety rzucone w niestaranną mandalę usiłowały z poziomu dywanu wyprostować życiorys chwilowego właściciela. Gazeta niosąca wieści o następnym braku sukcesów sportowych leżała na wznak głęboko pod stołem, obok skarpet zachodzonych na wylot. Kto to widział, żeby na chodnikach układać kleksy z błota? Nikomu nie można już ufać.

    Świat krążył bez litości, aż brało na wymioty. Nie każdy rodzi się kosmonautą, potrafiącym bez sensacji maltretować żołądek i błędnik podglądając życie na Ziemi z orbity, przy prędkościach rzędu kilkudziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę. W sumie – nie wiadomo po co w ogóle otwierał oczy. Chyba z ciekawości. Tłuściutka wata dzieliła myśli od zrozumienia. Może myślał w językach obcych i stąd problemy? Mimo wszystko usiłował się skupić, ogniskując wzrok na niewidzialnym stałym punkcie. Znieruchomiał jak Budda pochłonięty tworzeniem światłej maksymy dla potomnych.

    Zza ściany dobiegły go odgłosy sąsiedzkiej szamotaniny i połajanek. Głos wyćwiczony w chłostaniu niewinnych duszyczek owładniętych amokiem alkoholowym usiłował przedrzeć się przez opary do sumienia bełkotliwego, w jakim pozostawił je nosiciel. Szare komórki są przereklamowane. Sprawiają więcej kłopotu, niż pożytku. Z całej tej paplaniny niepokoiło go tylko jedno powtarzające się słowo: piątek!

    Piątek? A co z nim? Kleił pamięć krótkotrwałą, potem tę bardziej rozpasaną. Podkład wciąż był zbyt wilgotny, by rzecz mogła się udać, jednak podświadomość nie dawała za wygraną. Co z tym piątkiem się dzieje? Dzikim spojrzeniem zatrzymał wszechświat, machinalnie podrapał to i owo szukając cielesnego wsparcia. Kluło się w niepokojach podejrzenie, że piątek był granicą, jakiej przekraczać nie należało absolutnie. Wizja krążyła w trzewiach coraz szybciej wirując, zbierając się w tornado, gejzer, by w końcu wystrzelić zrozumieniem:

    - W piątek wraca ona! Nie ze SPA, ale wraca. I lepiej, żeby nie dostrzegła rozmiarów doświadczalnego poligonu! Mało czasu cholera! Pora odgruzować – siebie i chałupę!

Dźwięcznie, wdzięcznie.

    Kosy cieszą się, że nowy dzień nastał, choć ciemno, że oko wykol. Ale one wiedzą lepiej. Może sięgają wzrokiem za horyzont, gdzie słońce przeciąga się leniwie i dużym paluchem wystającym spod nocnej pierzyny sprawdza, czy aby nie za zimno dziś na wstawanie? Wiatr gra na rurach balustrad balkonowych, Bóg jeden wie po co wyposażonych w drobne otwory. Największa na świecie fletnia pana wydaje dźwięki niskie, łagodne, adekwatne dla zaspanych ciał i umysłów. Można zasłuchać się, rozmarzyć, albo zapomnieć – według potrzeb, nie zasług.

wtorek, 7 grudnia 2021

Dieta.

 

Daglezje oprószone zimą wyglądają dostojniej, niż w jesiennych brylantach. Powietrze pachnie, wrony drepczą po zmrożonej trawie na zimnych nóżkach, niosąc w dziobach orzechy, na które czają się ruchliwe wiewiórki. Krajobraz pełen pustki, zupełnie, jakby Miasto było wyspą bezludną i nie do końca gościnną. Nawet wiatr się gdzieś zapodział i nie zamiata mokrego śniegu, wyręczając się dziecinnymi rączkami. Bałwany sterczą tu i tam, chudną, załamując ręce na widok skromnej zimy.

poniedziałek, 6 grudnia 2021

Cipa.

 

Skazana na patriotyczne macierzyństwo płakałam od poczęcia. Nie chciałam. Wcale! Rozpaczliwie błądząc po odmętach ewolucyjnych ścieżek, wrzeszczałam trwogę. Nie wyobrażałam sobie czasu, gdy spomiędzy moich drżących tkanek, zimne, chirurgiczne dłonie wybroczą na świat kolejnego głodnego potwora, który lada moment powieli niekończącą się historię zbrukanych niewinności.

 

Tak! Często podglądałam ledwie skrywane nienasycenie spojrzeń siwowłosych arbitrów o jałowych trzewiach, kiedy w rozjuszonych umysłach pielęgnowali ciernie niespełnień, ostrzejsze od słów. Wyschłam zupełnie, nie tylko pod powiekami. Najczęściej jednak bywałam opluta, gdy dowolny ON ZAPRAGNĄŁ...

 

- Ja? Łkałam bezsilność, gdy siłą realizował imperatyw natury. Uczony od dziecka nienawiści rósł, bezwzględnie karcąc ochrzczone, bezwolne łono.

Sponsorowane uniesienie.

 

Moja pani zafundowała mi kolejną, egzotyczną opaleniznę. Czekały mnie ulotne miesiące świetlanych przyszłości, trwające najwyżej do października. W życiu nie przypuszczałem, że PRZED będę jadał równie dostatnio. Jednak w zamian wymagała niemało. Osierocony orgazm ulokowany w kosmosie doby, traktowała pogardliwie, niczym jałmużnę. Pragnęła obudzić wszystkie piekła, przepoczwarzyć się, odrodzić Afrodytą o milionie twarzy, budząc pożądanie, miłość maluczkich, brzęczących zachwyty gdzieś poniżej jej boskich kostek. Była zdeterminowana, gotowa przyjmować nawet najbardziej nieśmiałą adorację świata i moje względy bez końca. A ja, jak najzuchwalszy plemnik w ławicy przegranych, brnąłem ku spełnieniu - Osiemdziesiąt sześć spragnionych współżycia lat rozchylało ku mnie zaróżowione niewinności.

Spostrzeżenia.

 

Pani w spodniach w drobniuteńki, czarno-biały wzorek, zmierzała dziarsko w stronę wschodzącego właśnie słońca. Na jej pośladkach spokojnie zmieściłby się lokalny turniej szachowy, gdyby nie fakt, że plansze drżały, energetycznie napędzane wewnętrznym reaktorem. Kawki przycupnęły na znaku drogowym i z takiej wysokości kontemplowały pośpiech ludzi tłoczących się na przystanku, dyskretnie komentując zauważenia w kawkowym języku. Gołębie kołują nad osiedlem. Wir mami wzrok, powodując lekki niepokój – może błędniki wysiadły ptaszkom i muszą tak krążyć do ostatniego tchu? Sprzątaczki otrząsają wiszącą na płocie winorośl z uschłych liści, żeby temat sucharów mieć z głowy do przyszłej jesieni. Miło, że dysponują wiarą w tak odległą przyszłość i pałają chęcią pracy ponad absolutne minimum.

czwartek, 2 grudnia 2021

Podróż.

    Kartka była inna od wszystkich, jakie dotykałem. Ignorancja nie pozwalała mi rozstrzygnąć papierowej tajemnicy, która kusiła delikatnie.

    - Nie mogę jej pokreślić bzdurami. Lepiej zachować na coś ważnego - uznałem, wciąż pieszcząc dziewiczą stronicę.

    Straciłem rachubę czasu. Kiedy ponownie zerknąłem na papier, ten przyjaźnił się już z dłonią. Pociągnął mnie za sobą, jak chłopiec, chcący pokazać dziewczynie widok przeznaczony tylko dla niej.

    Przestałem się opierać, ze zdumieniem obserwując, jak na kartce pojawia się najpierw moja dłoń, potem ramię. Nogom poszło dużo sprawniej. Uśmiechnąłem się wsuwając głowę i roześmiany pobiegłem w nieznane.

    Papieru wystarczyło na całkiem zgrabny świat. Chyba się zgubiłem.

Koło życia.

    Nie wnikając w godziwość poczynań własnych, poszedłem do kuchni, żeby uraczyć lekko zaniedbany egoizm herbatą. No i zaczęło się, bom okiem na polepę rzucił, a tam szpon. Może niezbyt okazały, jednak – szpon! Nie co dzień znajduje się w kuchni szpony. Podniosłem i krótkowzrocznym subiektywizmem oszacowałem znalezisko, nie zawiadamiając służb archeo, czy saperskiego patrolu. Bez przymierzania do węgielnej kostki uznałem, że okres połowicznego rozpadu zacznie się z grubsza za jakieś dwieście lat, więc narzędzie świeżym być musi, gdyż nawet nie cuchnie należycie.

    Siadłem – po chłopsku, na zadzie. I zadumałem przyziemiony, przylepiony do tej podłogi, co dotąd wyłącznie moją oazą była. Świątynią dumania zamkniętą na obce spojrzenia. Bo szpon znaleźć, to z filozoficznego punktu widzenia identyczne oszustwo, jak szpon zgubić. Przecie z próżnego, to i Salomon… Ja znalazłem, czyli ktoś zgubił. A skoro tak, do obecnie dysponuje orężem większym od zgubionego. Na tym polega dojrzewanie! Wylinka z węża sugeruje jedynie, jakim był przed przepoczwarzeniem. Dlatego, mimo dość karłowatego rozmiaru szpon szacunek budzić musiał. Szczęściem, jeszcze nie grozę, bo wyobraźnią nie sięgałem aż tak daleko. Wystarczająco jednak, żebym zrozumiał, że nie mieszkam już sam i jaskinia przestała być bezpiecznym azylem.

    Dumać umiałem, szczególnie, gdy herbatą pysk sparzyłem. Sięgałem coraz głębiej w pamięć, przypominając sobie noce, kiedy tajemne przeciągi znienacka chłodziły mi stopy, albo na łydkach kreśliły lodowym sztyletem ślady subtelnych pieszczot Królowej Śniegu. Jakieś zaginione okruchy krakersów, czy nadgryziona kiełbasa, która schnąć miała u powały aż do świąt. Zdecydowanie. Miałem gościa w pieczarze! Mięsożercę. Nie subtelną rusałkę-wegankę, co dla dobra sprawy publicznie raczyła się obnażyć, pogrążając się w zachwycie wyposzczonych nastolatków, by pokazać, że weganizm dysponuje nie tylko twarzą, ale i nie byle jakim ciałem (o rozumie na wszelki wypadek nie napomykając). Znaczy nie owca, nie króliczek z ogonkiem rozkosznie pomponowatym, a bestia krwiożercza pomieszkiwa gdzieś na peryferiach błogo nieświadomej dotąd świadomości.

    Okropne odkrycie sprawiło, że popuściłem. Gaz lżejszy od rozumu uniósł się szarym tumanem i w niedoskonałej aureoli bałwanił się gdzieś nad moimi uszami. Tygrys? Wilkołak? Jastrząb wygłodniały? Dzik szablozęby? Krokodyl nilowy? Pterodaktyl? Wątpliwości stłamsiły nadzieję na przetrwanie. Nagle stałem się gatunkiem zagrożonym, wymierającym anonimowo i w żadnej grinpisowej księdze dowolnego koloru ani wzmianki, że ostatnie tchnienia tu na tej podłodze wykwilę, gdy za załomem czai się głód potwora. Cóż dla niego moja świąteczna kiełbasa jałowcowa? Pewnie dotąd mu się odbija jak po szklaneczce dżinu z tonikiem.

    - A te ślady na ścianie? – zadrżałem, pomimo zbawiennego ciepła herbatki ziołowej z natury – wilgotne kleksy potrafiły wspiąć się na sufit, a ja durny kląłem sąsiadkę z góry, że mi zalewa mieszkanie.

    - Jeśli przeżyję, to pójdę i przeproszę! - Obiecałem sobie solennie, drapiąc się starczo w przerzedziałe owłosienie i młodzieńczo po jajkach - I te nocne szelesty. O matko!

    Nie byłem pedantem, że się tak niestarannie wyrażę. Kolację, a często i obiad lubiłem spożywać na pokładzie największego prywatnego poduszkowca, czyli w łóżku. Komu chciałoby się płynąć z pojedynczym talerzem do kuchni? Wyrzucałem wprost w ocean odpadków. Najpierw pod poduszkowiec, potem byle „od sie” – jak mawia woźnica do konia, gdy chce, by ten w prawo skręcił. I teraz, w tym moim chaosie zakwitło tajemne życie i grasuje, kiedy ja bezwstydnie romansuję z Morfeuszem. Może nawet ono abażur po babci rozdarło, żeby więcej światła ulewało się bokiem, miast tylko aureolę w suficie wypalać?

    Podłoga w kuchni nabrała temperatury lodowca na Szpicbergenie podczas śnieżnej nawałnicy, znieczulając miękkie tkanki i unieruchamiając mnie, równie skutecznie, jak mamuta, którego dopiero pięć lat temu tambylcy odkryli na Syberii i pożarli, zanim siwowłosi i bezzębni znawcy tematu wymruczeli słowo „sensacja”. Po chałupie krąży zabójca. A ja tkwię unieruchomiony, jak korek w szyjce szampana i tylko patrzeć, aż eksploduję.

    Już się nie drapałem – może bestia pochodzi od psów, a te reagują na ruch. Szczególnie, gdy uznają, że to objaw agresji. Zlałbym się w gacie, ale są amatorzy strachu i za jego aromatem gotowi przemierzyć pustynie i oceany. Poza tym – po jednej, ubogiej herbacie mogłem jedynie skropić najbliższe otoczenie, a papraniną się brzydzę. Potop, to co innego. Przed oczami fruwały mi szmaragdowo-czarne smoki, nietoperze wielkości boeinga 737, wokół pływały sześciometrowe, obłe ludojady, negocjujące z barrakudami prawo do dziewiczej krwi, a spod trzepiących wściekle o podłogę tygrysich ogonów unosił się kurz, zaburzając ostrość spojrzenia.

    Macałem dyskretnie przestrzeń, szukając broni – białej, różowej, czy choćby przeźroczystej. Paczka po chipsach, spodeczek od herbaty, zeschły piernik-serduszko… Gówno! Tym mógłbym obronić się najwyżej przed rybikiem. Wreszcie coś zazgrzytało zachęcająco i zdobyłem się na odwagę, by znalezisko ująć w dłoń. Chłód metalu uspokajał. W duszy ruch! Bitewny amok. Wzwód! Napięcie mięśni, krew we wzroku. Szumiało pod sklepieniem, gdy metal oswajał się z wnętrzem dłoni. Mogłem walczyć. Nie byłem bezbronną ofiarą! Uniosłem uzbrojoną dłoń, rozglądając się za wrogiem i szacowałem bitewną wartość uzbrojenia indywidualnego.

    Wtedy nadeszło olśnienie! Byłem bezpieczny! Trzy dni temu, czekając, aż sos nabierze właściwej konsystencji i zmiękczy padlinę w garnku - czekałem w kuchni, obcinając pazury u nóg… Teraz, podobnie jak wtedy, cążki wypadły mi z ręki i czmychnęły pod stół, kryjąc się za kubkiem po jogurcie.