wtorek, 30 listopada 2021

Potęga miłości.

 

- To już dziś! – ekscytacja przerosła nawet emocje porannego wzwodu, wypielęgnowanego niegrzecznymi snami.

 

Strąciłem kołdrę w czeluść oceanu. Dywan nie protestował zbyt zajadle. Tylko szklana wyspa potrącona łyżeczką zakwiliła rzewnie i pękła.

 

- Niech to szlag! Zorba zapewne powiedziałby „jaka piękna katastrofa”.

 

Niespodziewana erupcja szklanego wulkanu nie mogła ostudzić nastroju. Obudziłem się pluszowy i romantyczną duszę ledwie zmieściłem w wyposzczonej sypialni. Co prawda odkurzałem w tym miesiącu, ale przy TAKIEJ OKAZJI mogłem to zrobić raz jeszcze.

 

- Przecież dziś… wróci ONA!

 

Z wdziękiem pasikonika pognałem do łazienki, nie przejmując się absolutnie własną nagością telepiącą w chłodzie lustrzanego wzroku. Najwyraźniej zwierciadło z przedpokoju chciało zakpić ze mnie, ale pokazałem mu język. Wiedziałem, że tyłek, to ja mam na pewno. Niebagatelny. Rączo zająłem strategiczne miejsce przy umywalce. Ogolić się, pod pachami też. No i wypucować tego tam łapserdaka, żeby mi wstydu nie przyniósł. Woda po goleniu, lekkie muśnięcie głowy grzebieniem, żeby wytrząsnąć ewentualne przeszłości…

 

- Myć? – zakwitła we mnie drobna niepewność – Lepiej umyć, żeby żenady nie było. I szpony opiłować na krótko, bo jeszcze podrapię Moją Kruszynkę.

 

Zabiegi mnożyły się niczym menu w renomowanym SPA, ale przecież wielki dzień już się zaczął! Zafundowałem sobie pełen pakiet zabiegów, z potrójną lewatywą włącznie. Puste rurociągi pokarmowe pobudziły wreszcie motyle do ćwierkania. Nie umiałem tak wdzięcznie i dziewczęco i moje motyle buzowały basem, jakby były szerszeniami, czy trzmielami XXL. W takich warunkach depilacja pośladków, to pryszcz. Emocje stłumiły ból.

 

Zegar raz wlókł się niepomiernie, to znowu galopował wypatrując nagrody za Wielką Pardubicką. Powtórzyłem opryski. Dezodorant wgryzł się we mnie, aż syknąłem. Jednak depilacja, to wcale nie taki pryszcz. Nawet trzmielo-motyle ucichły, czekając aż wybuchnę. Zerknąłem na fotografię stojącą na ołtarzu pomiędzy kwiatami i uśmiech rozproszył chmury. Była piękna. I dzisiaj… Och! Depilacja, to jednak pryszcz. Warto było pocierpieć. A dezodorant zdążył odparować, więc pora na resztę zabiegów. Konsjerża nie miałem, pokojowych też nie.

 

- Zresztą, sprzątać lepiej na golasa, żeby nie uświnić koszuli i kantów w spodniach nie zdefasonować.

 

Poszedłem na całość. Przebrałem pościel. Ona chyba lubi flanelową? W kwiatki, czy w misie? Ja miałem tylko jakieś kraty – bez sensu! Po babci została jedna z czegoś egzotycznie miękkiego. Tamtą przynajmniej zna. Kiedyś… Och! Założyłem białą. Kraty absolutnie nie pasowały do powagi chwili. I kanty od długotrwałego leżakowania na półce również nie. Wyprasowałem pościel na wszelki wypadek i skropiłem czymś pachnącym. Każda kobieta chyba lubi, kiedy prześcieradło pachnie?

 

Odkurzacz, jak natrętna mucha bzyczał i bzyczał, usiłując pożreć stłuczoną szklankę. Dopiero jak ta ukąsiła mnie w duży paluch – ochłonąłem i pozbierałem ręcznie, tyłek wypinając pod niebiosa. Rowkiem przepłynął detaliczny przeciąg. Zadrżałem. Dobrze, że nie zarżałem.

 

- Wywietrzyć. Koniecznie!

 

Wydawałem sobie polecenia i karnie realizowałem całe pakiety rozkazów, żeby samcze gniazdo przekształcić w świątynię miłości. Malować? Nie. Za późno już. Więcej kwiatów? Nie chciałem jej oszołomić aż tak, by zamarła w pół kroku. Miała tylko lekko zwiotczeć w moich ramionach i dać się ponieść przez wszystkie piekła namiętności tego świata. Poranność wzwodu była już lekko przechodzona. Czas mija nieubłaganie, a sterczenie nadaremno zaczynało doskwierać. Opłukałem zimną wodą. Twarz też.

 

- Spokojnie. Jeszcze dwie-trzy godziny.

 

Żeby nie zwariować zabrałem się za mycie okien. Przesadziłem też zwiotczałe kaktusy wyglądające na śmiertelnie chore, schowałem do szafy parasole z połamanymi odnóżami, a sprzęt wędkarski wepchnąłem za regały, żeby nie straszył pióropusz batów z wesoło podrygującymi, kolorowymi spławikami. Już dawno miałem je pochować, bo zaczęły wrastać w palmę stojącą w rogu pokoju. Lepiej nie spotkać się z pytającym spojrzeniem Mojej Pięknej Pani, gdy pierwszym rzutem oka natknie się na niezatapialny dowód moich prymitywnych aspiracji. W życiu nic nie złowiłem, poza katarem i dwoma mandatami za łowienie poza zasięgiem karty wędkarskiej.

 

Wędki nawet nie zajęczały, kiedy wpychałem je w pajęczyny za meblościanką. Tam chyba nie zajrzy? Skamieniałem na chwilę i na wszelki wypadek wepchnąłem jeszcze głębiej. Nie. Nie zajrzy! Będzie mi patrzeć w oczy, a ja zajmę jej zmysły pieszczotą.

 

- Wraca! Wreszcie do mnie wraca!

 

Tańczyłem obijając się o meble. Jeszcze godzina, bo więcej nie wytrzymam. Pojadę po nią. Odbiorę osobiście. I choćbym miał sterczeć w deszczu i dziesięć w skali Beauforta wiało mi w pysk, wezmę na ręce i przyniosę do naszej oazy, żeby nacieszyć się ciepłem bliskości.

 

- Nie! Nie będę dłużej czekał!

 

Cierpliwość nigdy nie była moją mocną stroną, a dzisiaj, to już kompletnie straciłem rozum. Pójdę. Naprawdę, pójdę i będę czekał na nią. Siedzenie w domu wydawało mi się niegodne, mało męskie, zbyt tchórzliwe. Uczuciem mogłem przecież zmienić klimat w północnej Afryce, a siedzenie i gryzienie pazurów nie przystoi komuś z takim rozmachem. Szerszenie zabrzęczały we mnie gniewnie, przyznając mi rację.

 

- Idziemy! – krzyknąłem do nich donośnie.

 

Mało brakowało, a emocje wygnałyby mnie nago w świat. Ocknąłem się w otwartych drzwiach, osaczony podejrzliwym wzrokiem sąsiadki, szczęśliwie na wpół ślepej.

 

- Dzień dobry – bąknąłem i w panice wycofałem się do okopów.

 

Koszula była zbyt ciasna, aby objąć tors wypełniony westchnieniami, a krawat stał się obrożą trzy numery zbyt małą. Spodnie? Kto zapinał zamek przy pełnym wzwodzie, ten wie, że to niełatwe i grożące trwałym kalectwem. O wypadek nietrudno, gdy ręce rozbiegane dygoczą, a materiał sztywny sugerował burzę podskórną. Porwałem kiść kwiatów z wazonu, który z rozpaczy rozchybotał się na stoliku.

 

- Idę! – krzyknąłem do świętego obrazu prosto z Lichenia przywiezionego przez babcię, aby uchronić mieszkanie od złych spojrzeń i klątwy kościelnej – wrócę z NIĄ!

 

Wiatr opowiadał niestworzone historie, gdy gnałem przez miasto. Gdzieś tam… miała pojawić się ONA. Byłem grubo przed czasem, gdy otwierałem drzwi zakładu, ale sekretarka była wyrozumiała. Uśmiechnęła się z lekkim przekąsem, wskazując stojące pod ścianami krzesła i gazety sprzed miesiąca zaczytane na śmierć w niecierpliwych dłoniach podobnych do mnie.

 

- Czy ktoś czekał z równą niecierpliwością, jak ja? Absolutnie niemożliwe!

 

Mało nie rozszarpałem jakiegoś kolorowego miesięcznika pełnego plotek i wielkiego świata. Szczęściem, drzwi się otworzyły i wyszedł kierownik, trzymając pod pachą duże pudło.

 

- Już pan jest? – zdziwił się, ale zawodowy sznyt wziął górę – już idę po nią. Zespół się postarał i jest jak nowa.

 

Chwilę później wrócił, w ramionach trzymając martwą lalę. Chwyciłem, czując niepohamowaną siłę miłości.

 

- Jesteś wreszcie! – szepnąłem jej do ucha i włączyłem. Popatrzyła na mnie, jakby wstawała po długiej chorobie:

 

- Dzień dobry Kochanie… Tęskniłeś?

poniedziałek, 29 listopada 2021

Ekstrakty cz. 43

 

Amator rarytasów.

Niechybnie, zasłużyłem na karę. Wszak, ukąsiłem boską nieskazitelność, by pryszcz objawił się tam, gdzie obcym wstęp surowo wzbroniony. Żaden nie zaszlochał, kiedy śmiertelnie dostałem boską ręką w pysk, a ja chciałem tylko skosztować…

 

Kara i duch.

Wynurzałem się jedynie nocą, kiedy wzrok najsilniejszych stygł ze zmęczenia. Jedzenie walało się po niedomytych blatach, podłogach, czy plastikowych korytach na odpadki. Ucztowałem suto, do czasu, aż jakiś nadgorliwiec prysnął mi w oczy jadem lizolu.

 

Walka o przetrwanie.

Zagarnąłem ramionami ścierwo. Jemu, było już wszystko jedno, a ja musiałem nakarmić poczętą wczoraj bezradną przyszłość. Okolica zdała się być nieprzyjazną, więc toczyłem cuchnącą kulę zapasów poza zasięg wrogiej ciekawości.

 

Wątpliwości.

- Dlaczego nie znoszą mnie, kiedy karmię się tym, o czym nie wspominają w towarzystwie?

- Dlaczego gardzą mną, ilekroć proszę, by nakarmili mnie do syta tym, od czego odwracają się wszyscy?

- Dlaczego opędzają się ręką, choć smród pochodzi z ich trzewi, a ja tylko… delektuję się ekstrawaganckim menu?

 

Słabsza kość pęka.

Pięć lat przespałem, bez umiaru eksploatując zgromadzone przezornie zapasy tłuszczu - podobno potrafię dłużej przetrwać, ale syci mędrcy, nie domyślają się nawet, jak trudno głodnemu zasnąć. Ostrożnie wypełzam w noc szukając dawcy. I wtedy oczy zaślepia mi ostry strumień radzieckiego muchozolu.

Instynkt.

 

Jęknęłaś, przewracając się na plecy. Ze wzroku wyczytałem przerażenie, ból i błaganie o pomoc. O ochronę przed niewiadomym. Bezpłodnie histeryzowałem, obejmując cię dłońmi. Zapłakałaś skargę bezsłowną, a ja ugrzęzłem w niestworzonych hipotezach. Wreszcie twój brzuch zadrżał i uniosłaś się nieznacznie na wysokości lewej nerki. Chwilę potem, kolejne drgnięcie uniosło prawą łopatkę, a następnie cały kark. Kiedy biodrami ubodłaś mnie w twarz, sądziłem, że zatonęłaś w mistycznej ekstazie, lecz wstrząsy uniosły cały korpus ponad grunt ufajdany ludzką eksploatacją. Przestałaś się opierać, drgawki nabrały tempa. Znienacka na milionie dziewiczych stóp odbiegłaś daleko, poza zasięg własnego krzyku. Na zawsze. Szybciej, niż rącza stonoga.

Figle słowne.

 

Wrony udeptują śnieg na gałęziach i wyglądają jak oskrzydlone, zimowe liście. Pani w błękitnych dżinsach prężnie demonstruje tężyznę fizyczną, a mięśnie nóg kończące się gdzieś powyżej nerek sprawiają, że zdumiony cellulit przysiadł z wrażenia ześlizgując się na pięty, albo w ogóle hamując gwałtownie w sąsiedniej galaktyce. Pojedynczy kolarze udają, że mlaskający roztopami śnieg, to nie powód do zaniechania treningu i płoszą zaspaną piechotę z chodników. Patrzę na reklamę salonu masażu, informującego, że masażystki dysponują talentem zaimportowanym wprost z Bali. Wcześniej kontemplowałem billboard dotyczący domów z bali, więc tylko patrzeć, jak ktoś sprowadzi i zacznie rozpowszechniać plaże z Bali, albo folklor, czy klimat – tym bardziej, że niektórzy już głośno wzdychają za latem pełnym potu i komarów. Na oprószonym białym kurzem drzewie wisi ostatnia tego roku pigwa, kurczowo trzymająca się gałęzi, żeby jej wiatr nie zaprosił do skoku na łeb na szyję, w czeluści wygolonego trawnika pełnego ekskrementów. Dwóch wczorajszych dżentelmenów raczy się płynami prosto z flaszki, chcąc widmo kaca odsunąć w czasie i marząc, by udało się uzyskać rozgrzeszenie, zmarszczonego obrzydzeniem noska Drugiej Połówki (tym razem tej bezalkoholowej). Pan naciąga maseczkę na oblicze, ale przy jego okazałej brodzie maseczka wygląda ubożuchno, jak minispódniczka na pupie pani reklamującej cudzołóstwo.

piątek, 26 listopada 2021

Poprzestając na małym.

 

          Pani o zachwycających kształtach miała tak mleczne szkła okularów, że nie mogła dostrzec uwielbienia w oczach kompaktowego Goliata stojącego nieopodal. Człowiek zbudowany był na wzór herosa, tylko w nieco uboższej skali – raptem jakieś metr pięćdziesiąt w wojennych buciorach. Nie dostrzegła też wysokopiennej, odtłuszczonej niewiasty w bojowym makijażu i szponach zaczepnych, zamaskowanych bladoróżowym kamuflażem, o barwie powielonej na wargach. Królowa Śniegu? Rozglądałem się dość zachłannie, bo przedpole pełne było elementów zbyt atrakcyjnych, by gnuśnieć z nosem w monitorze telefonu, jak znakomita większość podróżnych. Hałaśliwa dzieciarnia wracająca ze szkół przepychała się obok tych, którzy z mozołem nieśli do domu siatki wypełnione nędzą codzienną. Dziewczę zaplotło nogi, czekając na tramwaj i gibało się utrzymując chwiejną równowagę na zewnętrznych krawędziach stóp. Pani w beżowych, miękkich spodniach prezentowała ukrywające się pod nimi mięśnie dokładniej, niż anatomiczne pomoce naukowe dla studentów. Smutno mi było, że nie znam ich nazw, i nie mogę usystematyzować wiedzy posiłkując się fachowym terminem. Trudno – musi mi wystarczyć pokusa ze szczyptą tajemnicy.

Prasówka cd.

 

1.  Zbiorowy obłęd.

Można już zaszczepić własnego awatara w jednej z gier. Chwilowo dostępna jest jedynie słuszna szczepionka. Zapewne po to, żeby wdychając to, co wentylator wymiecie z dysku komputera nie zarazić się egzotyczną odmianą zarazy.

 

2.  Wbrew naturze.

Fascynujący pomysł, żeby ludzi przebiegunować na pokarm roślinny. Z żadnym innym drapieżnikiem udać się to nie może i wilk nie stanie się jeleniem, ale w przypadku ludzi… Kto wie. Wystarczy nazwać wytwór sojowy kotletem, albo z warzyw wyprodukować pasztet. Nieustająco niepokoi mnie również idea bezmięsnego kurczaka.

 

3.  Władza absolutna.

Czytanie powinno rozwijać i dawać pożywkę wyobraźni. Dlatego pałam gorejącym zachwytem, czytając notkę o śmierci przez pluton egzekucyjny. Wyobraźnia kwiczy ze szczęścia. Dożywocie za posiadanie serialu na pendrive? 5 lat kamieniołomów, za obejrzenie? Czyżby to kryptoreklama serialu? Chociaż, w kraju rządzonym przez despotę nie wolno nosić obcisłych spodni i skórzanych płaszczy na wzór Jedynego Godnego Posiadacza.

 

4.  Kto, kogo.

I kiedy. Dywagacje mnożą się szybciej niż mięso armatnie skumulowane na granicach. Tylko patrzeć, jak komuś zadrży mały paluszek na spuście i zacznie się ostatnia wielka wojna w historii ludzkości. Strach pomyśleć, że w tym czasie olbrzymy światowej polityki gotowi zawzięcie dyskutować i wysyłać oficjalne noty pełne ubolewania, albo determinacji.

 

5.  Pestki.

Skoro amigdalina zawarta w pestkach owoców potrafi zapobiec rakowi, albo ograniczyć jego niszczące działanie na ludzkie organy, to dlaczego nikt dotąd nie opracował terapii opartej na naturalnych przecież składnikach. Ba! Dlaczego nikt nie opracował dotąd żadnej skutecznej terapii – wszak na obecnie panującą nam niemiłosiernie zarazę kapłani zagłady w pojedyncze miesiące wyrzygali cały pakiet rozwiązań, wdrożyli, opanowali logistycznie i ekonomicznie, elegancko wyrzekając się odpowiedzialności jeszcze przed skasowaniem zysku.

 

6.  Pożądanie.

Jak kochać, to księżniczki – taką zapewne argumentacją posiłkował się zbrodniarz przy wyborze ofiary. Zgwałcić w ciemnym zaułku kucharkę, a w pełnym świetle afrykańską Miss, to kompletnie różne historie, choć powinny mieć identyczny wynik z rygorystycznego kodeksu karnego. A komentarz organizatora zabawy – kobiety, woła o pomstę do nieba.

 

7.  Strach.

Liczne przepowiednie dotyczące przewidywanych przerw w dostawach prądu nawet w rozwiniętych krajach zachodniej Europy zaowocowały migracją tych, którym się powodzi ciut lepiej, od reszty. W takim Dubaju, nawet, gdy zabraknie prądu, to chociaż słońce świeci. Najwyżej drinki będą nieco zbyt ciepłe. I dzieci będą skazane na naukę nowego języka. Chyba, że wcześniejszym jeszcze nie dysponowały.

 

8.  Komentarze.

Zdumiewające, że komentarze pod artykułami często mają wartość większą od treści głównej. Oczywiście znajdą się tam buńczuczne hasła, nerwy i prymitywizm, ale pośród szumu, który zawsze jest, można znaleźć niezwykle intrygujące reakcje czytających przede mną.

 

9.  Relaks.

    Aby ochłonąć po przeczytanych emocjonujących i mrożących krew w żyłach wiadomościach, zagłębiłem się w treści sportowe. Na początek pośladki sportsmenki z nieznanej mi dyscypliny fitness. Następnie jakiś bokser straszący, że zabije przeciwnika i kibice trafiający wprost ze stadionu do aresztu. Luzik. Takiego sportu dla koneserów szukałem, aby wytchnąć po sensacjach biznesowo-towarzyskich.

 

10.             Reklama.

Bez niej prasówka byłaby ubożuchna, bo każda z internetowych stron pełna jest rzeczy niezbędnych i „totalnie odjechanych” za pół ceny, albo i ćwierć. Co kupić dla faceta (ferrari), dziecka (może „niebieski wieloryb” w wersji limitowanej, sexlala z pełnym pakietem oprogramowania), dla pani (wakacje w czymś modnym i drogim, byle boy nie cuchnął zjełczałym potem, a hotel miał więcej gwiazdek niż droga mleczna). Szczególnie teraz, kiedy szaleje black week, black november, black Friday, albo dowolny inny black. Szkoda, że największy z blacków panuje na dnie portfela spustoszonego przez codzienność.

czwartek, 25 listopada 2021

Przerażenie. Stopień wyższy.

 

Ze spętanymi dłońmi stałaś na blaszanej podłodze, kolanami pielęgnując trwogę. Lękiem sięgnęłaś daleko poza widnokrąg osamotnionej, przemysłowej lampy, której blask nie dotykał okien, ani głodu oprawcy. Słyszałaś tylko jego gorączkowy oddech, pazerne przełykanie śliny, gdy trwoniłaś ostatnie, gasnące nadzieje, drepcząc bosymi stopami po zmurszałej rdzy. Zakryłaś wargi, żeby w niewoli losu nie zaszlochać, prowokując eskalację zła. Okryta półprzejrzystą halką szarpaną zimnym przeciągiem, zliczałaś płynące po udach krople gorejącego strachu, oddzielające życie od niepewnej wieczności. Dramat zbyt łatwo przerodzić się mógł w tragedię. Echo zwiotczało, nabrało pluszowej obojętności, wciąż powielając milczący krzyk łez.

 

A przecież najgorsze dopiero miało nadejść… Skosztować strachu.

Ekstrakty cz. 42

 

Erotoman.

Japończyk zauroczony w j(J)aponkach, flirtował z nimi bez zażenowania. Ich niewątpliwa uroda i lekkość oszałamiały go, bezwstydnie obiecując rozkosz i ekstazę. Może zachwycały go odsłonięte nogi, a może był fetyszystą?

 

Zatwardziała pielęgnacja.

Italia słynie nie tylko z Włochów i włoszczyzny, ale i z barwy włosów naturalną czernią namaszczonych, nim południowy temperament nosicielek nie dokona gwałtu bronią chemiczną. Gdy patriotyzm lokalny zgubią, prawdę odświeżają, bez wstydu zerkając w intymność fig. Znajdą, chyba, że zajrzą po żniwach.

 

Mikroszanta.

Marynarz niósł w ramionach miękką marynarkę. Zdecydowanym krokiem przenosił ją przez tumany mgieł fantazji, z pobłażliwym uśmiechem pozwalając przejąć ster syrenim śpiewom. Marynarka, nieco ubzdryngolona wieczorną fetą mruczała o kursie na wspólny poranek w jego ramionach.

 

Złoto powinno się świecić.

- Nawet reguły mają swoje wyjątki! - Ogłosił burak pyszniący się własnym, pękatym buractwem, sprawiając że miejscowym gryzoniom opadły szczęki z wrażenia, a tumany bezmyślnie unosiły się ponad problemem – Na obiad proponuję bezmięsnego kurczaka w mleku sojowym z beztłuszczową słoniną!

 

Eskalacja flirtu.

- Ładnemu ładnie we wszystkim!

- A bez wszystkiego tym bardziej!

- Nawet bez ciała?

Uroda świata.

 

Piękna pani pachnąca wanilią stała na przystanku ze skrzyżowanymi nogami i patrzyła gdzieś poza widnokrąg, ignorując doskonale zachwyt otoczenia, szukający na jej wystylizowanych na azjatyckie licach odnaleźć choć cień wzajemności. Na centralnym deptaku Miasta kuliły się do siebie dwa żółtka pływające w mazi potłuczonych białek. Wrona przymierzała się do konsumpcji, udając, że niewiele ją obchodzą te wybałuszone, żółte ślepie, jednak lądujący bez skrupułów gołąb, skłonił ja do żywszego działania. A nuż pozbędzie się kruczej chrypki i zaśpiewa sopranem? Niektórym ptakom udaje się. Nawet czarnym. Auta omszałe nocnym szronem skrzą się na parkingach, a nawet liche światło osiedlowych latarni potrafi pobudzić maski do diamentowego blasku. Pani jadąca tramwajem przez roztargnienie zapewne założyła bluzeczkę dużo młodszej siostry, bo na podróżnych wyglądał nie tylko pępek. Tuż obok stało dziewczę ciężkozbrojne, w buciorach, które pomniejsze jednostki mogłyby zdobywać  ostrym trekkingiem, bojówkach i całym tym mrocznym anturażu, powodującym lęk przed zwróceniem na siebie uwagi. Niewiasta dysponowała udem o dwa rozmiary większym od kibici tej roztargnionej i wespół stanowiły bardzo interesujący pejzaż, sprawiający, że podróż była niebanalną.

środa, 24 listopada 2021

Mieszane uczucia.

 

          Węgorz dopiero wczoraj skończył delektować się rzadko używanym mózgiem dziewczęcia i wciąż był kompletnie pijany, gdy dał się schwytać w niewolę. Najwyraźniej, oszołomiony słodkim nektarem rozum nie zwiększył IQ węgorza, pozwalając uniknąć bliskiego spotkania trzeciego stopnia z drapieżnikiem w gumofilcach. Kilka interwałów czasowych wcześniej, dziewczę uciekało przed niespełnionym koszmarem, w jakim wuj Eustachy - 150 kg zjełczałej nieco wagi pracowicie leżąc na jej dziewiczej mizerii jęczał własną niemoc twórczą. Koszmar był spowodowany zatruciem pokarmowym osiągniętym z premedytacją, po spożyciu więcej niż kilku szklanek sfermentowanego soku owocowego. Dziewczę uciekając w popłochu przed nachalną imaginacją, trafiło bosą stópką na skaj jeziora i kręcąc niezbyt okazałym kuperkiem wbiegło na taflę wdzięczniej, niż pomieszkujący w szuwarach nartnik. Dziewczę najwyraźniej stworzone na boskie podobieństwo zdążyło suchą stopą pokonać kilkadziesiąt metrów, zanim woda otrząsnęła się z zaskoczenia i doprowadziła do zderzenia z ponurą rzeczywistością, prezentując przerębel głębinowy pierwszej klasy czystości. Dziewczątko, wciąż oszołomione, usiłowało ukończyć kurs pływacki realizowany w czasie przeszłym, jednakowoż pewna niezborność ruchowa spowodowała, że przed rozdaniem dyplomów zacumowała na dnie przerębla, tuż obok omszałego od glonów skamieniałego kloca, gdzie kilka wschodów słońca później przez oczodół odwiedził ją lekko wychudzony węgorz, błyszczący obecnie na ruszcie, świeżo pozyskaną tkanką tłuszczową kapiącą zuchwale na węgle.

 

          Drewno było bukowe, jednak jego doskonałość wzmocniły onegdaj ciała trzech pań, zasilając korzenie młodej rośliny substancjami odżywczymi o sporej ilości protein i wody. Niewiasty, sprowadzone gwałtem poniżej poziomu gruntu za kategoryczną odmowę współżycia ze spoconym panem w brązowej sukience oskarżone zostały o przejście na ciemną stronę mocy i wykorzystywanie ziół na potrzeby mistycznych rytuałów raczej odległych od pielęgnowanych w oficjalnych świątyniach. Dwie były absolutnie niewinne, dopóki kat nie zajął się kompletowaniem zeznań, a trzecia miała na sumieniu herbatkę rumiankową z dodatkiem suszonych malin, które zaserwowała ukradkiem nieślubnemu synowi młynarza w noc świętojańską, by skłonić go do wspólnych westchnień. Wspomnę jedynie półgębkiem, że skutecznie, choć związek raz skonsumowany nie doczekał się grzesznych owoców – chyba, że uwzględnić łapczywość buczyny, rosnącej do dziś na jej łonie i pazernie pożerającej tlejące kości. Drewno tak kaloryczne nie pogardziłoby i węgorzem, gdyby nie fakt, że ów dał gardło i popełniając rytualne harakiri zawisł ostatecznie wysoko na haku – znać, że los dopatrzył się w jego czarnej duszy serca harnasia.

 

          Hak zamocowany był u powały, wewnątrz małego kamiennego domku, który, choć bez ogródka i sztachet oferował każdej ofierze tymczasowe ciepło i skrócenie okresu połowicznego rozpadu z milionów lat do pojedynczych godzin. Kamienie zazwyczaj nie mają skłonności plotkarskich, jednak w ich niepojętym skupieniu na pewno mieszkają wspomnienia, a ich jakość, w połączeniu z brakiem znajomości kodeksu karnego skłaniają głazy do wiekuistej zadumy, miast strzępienia jęzora, by nie trafić za kratki. Materiał na domek pochodził z recyklingu niszczejącego za wsią zabytku, któremu chłopska erozja szkodziła bardziej niż historia, czy wpływ czynników atmosferycznych. Pech chciał, że kamień wędzarni pochodził z fałszywej ściany, stanowiącej katafalk niewiasty tak zdolnej, że bez pomocy kowala pozbyła się żelaznego pasa cnoty. Do utraty cnoty jednak zaprosiła już rzeczonego kowala, gdyż ręczną robotę lepiej oddać w dłonie rzemieślnika, albo artysty, niż babrać się amatorską papraniną. Właściciel pasa cnoty nie docenił talentów twórcy ludowego, a tym bardziej samorozwoju ślubnej niewiasty. Lekko zardzewiałym mieczem wypuścił z harcującej parki najpierw powietrze, później płyny i zabezpieczył pozostały materiał dowodowy na sąd ostateczny w granitowej szafie ukrytej pośród rodowych włości, żeby ułatwić identyfikację wiarołomców.

 

          Wieczór milczący bardziej niż zwykle pokraśniał z emocji. Czochrany wiatrem marszczył się nieco, przyglądając się zbliżającej biesiadzie. Węgle, nasycone już płomieniami do syta poczerwieniały z wysiłku i pragnęły zasnąć, węgorz spocony niemożebnie wyszczerzył się w paranoicznym uśmiechu pośmiertnym, a domek oszołomiony aromatycznym dymem przez dach pozbywał się nadmiaru odkurzonych wspomnień. Niczego nieświadomy gospodarz zdejmował z haka pachnącą dymem wędzonkę, otoczony wianuszkiem głodnych niebożątek, którym świat oszczędził znajomości kronik historii. Mawiają, że brak jej znajomości zubaża człowieka, jednak nie każdą historię chciałoby się poznać do końca.

Rozważania poniekąd filozoficzne.

 

          Rozchichotane kosy, korzystając z ciemności, bawią się w chowanego, śmiejąc się z gąszczu ogołoconych gałęzi, albo wciskając za rynnę. Nadgryziony księżyc przymierza żółto-czerwoną aureolę, zaćmiewając gwiazdy. Chyba pozazdrościł barw jesiennym liściom walającym się wciąż po alejkach. Biedak – czyżby pragnął spaść z nieba i zgnić gdzie pod krzakiem? Na przystanku czarne kobiety zaplatają nogi w warkocze, pilnując, by wiatr nie wspiął się po udach, odzierając je z resztek sennych marzeń. Zbyt wąskie dżinsy wymagają od nosiciela pewnego skupienia, by upakować przydziałowe ciało i wymodelować je w pożądane krzywizny, jako skutek uboczny oferując bufor ciepła do wykorzystania w potrzebie – wiadomo! Fizyka nie śpi – w każdym tłoku rośnie temperatura, a energia zderzeń cząsteczek potrafi rozlać się rumieńcem na co bardziej wrażliwych policzkach.

wtorek, 23 listopada 2021

Obłędnym szlakiem do domu.

    - Uff – ulga w moim głosie nie była bezzasadna – Wróciłem, choć powrót według katechizmu Darwina był nieoczywisty, lub zgoła szkodliwy.

    Ponownie stałem w przedpokoju, na którego podłodze pyszniła się monochromatyczna róża wiatrów, mająca swoje alter ego w plafonie, z którego osi spływała po kablu lampa stylizowana na naftową. Każdy z kierunków świata był precyzyjnie zorientowany i wskazany dwulicową strzałką. Czarne i białe, być, albo i nie. Pusty, jeśli nie liczyć chybotliwej lampy, przedpokój, utrzymany w tonacji ortodoksyjnej szachownicy, wyposażony był w mnóstwo zamkniętych drzwi z wielkimi judaszami, przez które wzrok nie sięgał wnętrza, nim obserwator nie przekroczył progu. Wtedy drzwi zatrzaskiwały się bez słowa wyjaśnienia, znikając z bieżącej osi czasu i zmuszając do szukania alternatywnej drogi powrotnej pośród nieoswojonego dotąd uniwersum.

    Pokonałem pionierskie ścieżki już trzykrotnie. Liczne blizny, permanentny ból mięśni i liniejące włosy stanowiły dobitny sygnał, że lekko nie było, a żadna z nowych dróg nie pretendowała do miana miejskiego deptaka, oferującego lody na patyku i piwko w letnim ogródku. Judasze bezwstydnie obserwowały, jak usiłowałem zbadać przestrzeń, unikając ryzyka drogi w nieznane, jednak otwierane masowo drzwi prezentowały monotonnie tuman gęstej jak bita śmietana mgły - bez zapachu, z ciszą tak doskonałą, że nawet kołujące wokół lampy komary zamierały w pół drgnięcia skrzydeł i spadały na zbity pysk, zaśmiecając podłogę.

    - Skąd do diabła komary w przedpokoju bez okien i mnóstwem drzwi tak tłusto obitych śmietaną? – Myśl bawiła i niepokoiła, bo przecież, prócz komarów, tajemniczy zasilacz konsekwentnie uzupełniający przedpokój w inwentarz mógł postarać się o wiele bardziej toksyczne monstra w skali makro. Szczęśliwie komary w reakcji na otwarcie drzwi gremialnie popełniały samobójstwo, miast bzyczeć złowrogo. Padały na serce ze strachu?

    Nauczony doświadczeniem, gdy udawało mi się ponownie zawitać w progach, otwierałem dowolne drzwi i czekałem, aż trzoda się wykruszy. Zawsze jedne. Oczywiście, przetestowałem, czy można otworzyć ich więcej, licząc, że przeciąg wyssie mgłę i pozwoli rzucić okiem, choć na wycieraczkę dowolnego ze światów przed jego zwiedzaniem, jednak drzwi spięte zostały w inteligentną sieć powiązań i poruszenie jedną klamką sprawiało, że pozostałe bezszelestnie blokowały się. A kiedy chwyciłem dwie sąsiadujące klamki, poczułem, jakbym złapał półtonowego, byka za rogi – mosiężne klamki ani drgnęły, mimo, że bicepsy wysyłały dramatyczne alerty o krańcowym wyczerpaniu zasobów własnych i żądaniu dodatkowego przydziału mocy.

    Usiadłem na podłodze, między pośladki biorąc pełen kontrastów kompas. Lekko chrupnęło, gdy zgniotłem truchła komarze, ale szybko zapanował spokój. Otwarte skrzydło drzwiowe kiwało do mnie niezbyt zajadle. Zupełnie, jakbym gadał z niemową – rozumiałem intencje, chociaż słowa nie zaszczyciły przestrzeni drgawką gasnącej amplitudy. Drzwi nienachalnie sugerowały kolejne starcie!

    Zadumałem się. Najpierw trafiłem do Wodnego Świata, skąd wróciłem wyczerpany i przerażony. Nigdy nie umiałem pływać, a tym bardziej oddychać cieczą. Tam jednak miałem prosty wybór – nauczyć się błyskawicznie, albo zdechnąć niechlubnie. Strwożony, otworzyłem usta i samobójczo wciągnąłem haust. Krzyknąłbym, ale z pełnymi ustami nie za bardzo potrafiłem. Ciecz rześko wypełniła płuca i zamiast zabić – nakarmiła ciało powietrzem i energią. W pełni wyposażony piskorzyłem pośród płynu, którego granic nie zdołałem odkryć. Błyskawicznie zgubiłem się, a określenie kierunków przerosło mój błędnik. Góra? W tej zupie była abstrakcją, bo grawitacja dawno się stamtąd wyniosła poniekąd słusznie!. Też chciałem możliwie szybko zmienić otoczenie. Tułałem się, aż ciało przesiąkło wilgocią i pomarszczyło się boleśnie. Co gorsza, nieustanne dokarmianie poprzez płuca zaowocowało nieodpartą potrzebą fizjologiczną wielkiego kalibru.

    - Miałem narobić w gacie? A potem to wdychać/żreć? – Ciągle wzdrygam się na to wspomnienie.

    Na klamkę trafiłem w ostatnim momencie. Drzwi mnie wypluły i ociekałem w przedpokoju rzygając jak kot, usiłując powrócić do konwencjonalnych metod oddychania, lecz potrzeba piliła, odbierając rozsądek. Szarpnąłem pierwsze lepsze drzwi, które podniosłem do godności Łazienki i raptownie wkroczyłem za próg. Dyskretny trzask zamykających się drzwi spowodował, że popuściłem. Nie! To niewątpliwie słaba definicja. Obsrałem się tak, jakbym trzy wesela jednym ciągiem obsłużył, folgując apetytom bez umiaru. Gdy było po wszystkim, okazało się, że Łazienka jest równie bezwymiarowa, jak Wodny Kosmos. Brakowało kolorów, świateł, dźwięków, aromatów. Nawet moja ekspresyjna twórczość nie dała po sobie poznać, że zdeponowałem arcydzieło gdzieś poza własnym, wątłym horyzontem poznawczym.

    Tam jednak mogłem chodzić, albo fruwać. Pływanie także było dozwolone, jednak atawistycznie uwarunkowany niesmak podbity obrzydliwym wspomnieniem z sąsiedniego Wszechświata kategorycznie wykluczył ową opcję. Siłą woli odbijałem się od nieistniejących płaszczyzn, szybowałem, naśladując głód sokołów skanujących podłoże kilometr pod sobą w poszukiwaniu żeru. W głowie układałem trajektorię przemieszczania się, dopóki nie skonkludowałem, że bawię się w ciuciubabkę z absurdem. Pustka gazowa nie miała końca, ani początku. Niesprecyzowany, lokalny wszechświat rozlewał się na wszystkie strony i jeśli nawet tkwiły w nim jakieś ciała obce, to zderzenie mogłem iluminować wyłącznie w kategoriach cudu. Głód zaczął odbierać mi rozum, nim czołem zlokalizowałem klamkę. Obmacałem przestrzeń dookoła, jednak nie znalazłem drzwi, a jedynie detaliczny chłód mosiądzu. Z braku lepszych pomysłów, nacisnąłem. Wypluło mnie do przedpokoju. Ponownie!

    - Może ta Wodna Komnata nie była taka zła? Przynajmniej nie snułem się wewnątrz głodny.

    Za trzecim razem już nie myślałem, bo grzech udawać, że byłem w stanie sięgnąć rozumem niepojętego. W takim przedpokoju, być może Bóg dałby radę; ja skromnie aspirowałem milion szczebli poniżej ideału. Zanim świeże komary zdążyły przyziemić, zgarnąłem garść trucheł z podłogi i napychając gębę proteinami zanurzyłem się w kolejny Kosmos. Ciepło było. I ciasno. Jak w szczytującym tramwaju wiozącym ludzi na szychtę w hucie. Cuchnęło kwaskowato, octem wydestylowanym z mnóstwa ciał niebagatelnych. Pośród brzuszysk, cycków, pośladków, mięśni i tłuszczu bogato obrastającego bluszczem szkielety, przeciskałem się do przodu, aż po jakiejś samicy nieznanego dotąd gatunku wspiąłem się ponad rwetes. Brnąłem po głowach, futrach, garbach i nosach. Pochylony, gdy sufit wszechświata opadał, jakby na wyższym piętrze krytyczne skłębienie masy przekraczało tubylczą gęstwinę. Szukałem schodów, windy, quada, lub innego środka transportu, pozwalającego wypłynąć ponad zmasowane szaleństwo, ponad logikę roju, chcąc czym prędzej wynurzyć się z ławicy anonimowej tłuszczy. Zamiast tego znalazłem klamkę ekstrawagancko uczepioną sufitu na wzór żyrandola.

    Bałem się, że kiedy ją nacisnę, z wnętrza wysypie się gąszcz racic, kopyt, niemytych stóp, że popłyną ekskrementy słabych, którym zwieracz nie udźwignął presji pielgrzymującego tłumu. Pamiętałem jednakże wcześniejsze klamki i wysiłek włożony w ich odnalezienie. Druga szansa mogła już być wyłącznie iluzją. A skoro tak, pomimo ryzyka domniemanej katastrofy rozważałem konsekwencje jej użycia. Wahanie przerwał ból w obu łydkach na raz. Ktoś z dołu, zirytowany, że zbyt długo sterczę mu między uszami i zaczął desperacko gryźć intruza. Czyli mnie. Rozmiar dziur w spodniach sugerował bliskie spotkanie z rekinem ludojadem, ale ów nie miałby uszu i grzywki. Mutant popromienny? Pod wpływem bólu obawy przed żyworodnym deszczem fauny wylewającej się z powały wyblakły i szarpnąłem klamkę.

    Żadna tłusta żywo-lawina nie wysypała się na skrajnie przeludnioną kondygnację, za to mnie wyssało przez futrynę do znajomego przedpokoju, beznamiętnie zatrzaskując wierzeje. Dlatego siedziałem teraz na podłodze, tyłkiem ogrzewając różę wiatrów, nie bacząc, że ciepłe wiatry, potrafią wytworzyć równie dramatyczne zjawiska atmosferyczne, jak te schłodzone. Powłóczyłem wzrokiem po drzwiach, których jeszcze wiele cieszyło się dziewictwem.

    - Znaczyć je jakoś, żeby dwa razy w tym samym barszczu nie wylądować? Bo, jeśli przypodłogowa północ jest równie błędna i zwodnicza, jak pamięć ludzka, to przy kolejnej próbie mogę trafić tam, skąd dopiero wróciłem i w kolejnej odsłonie mieć mniej mosiężnego szczęścia?

    Podniosłem łeb i zerknąłem na chybotliwą lampę, która kiwała bardziej na „nie”, niż na „tak”. Budził się we mnie protest zrodzony z bezsilności. Arogancko trzepnąłem otwartą dłonią w podłogę, aż róża zadrżała. Zaśmiałem się, bo wyglądała, jakby chciała parskać, demonstrując święte oburzenie. Trzasnąłem ponownie, już z większym animuszem. Bez echa. Rozzuchwalony powodzeniem, przylałem jej znów – tym razem oburącz. Tego było dla niej za wiele, bo nastroszyła się niczym jeżozwierz i wypuściła zakwitła dwoma miliardami biało-czarnych kolców jadowych, zyskując trzeci, a może nawet czwarty wymiar. Odskoczyłem flopem, wzorem skoczków wzwyż, wybijając się z pośladków i pozwalając nerkom zdryfować pod sklepienie. Lampa podejrzliwie obserwując wznoszący lot wypiętego przyrodzenia zmierzającego ku jej delikatnej macicy skrzywiła się i ze świętym oburzeniem odsunęła na bezpieczną odległość.

    Drzwi oszalały, co w locie zanotowałem na krawędziach powiek. Na każdym z prężących się kolców jadowych róży, niczym tłuste krople toksyny rozbłysły drzwi bladolice. Nawet nawiedzony przedpokój nie miał prawa wytrzymać podobnego stężenia. Bez wahania przekroczył masę krytyczną i eksplodował atomowym grzybem gniewu, tłukąc kamienną rozetę. Bezkompromisowo rozczłonkował kolce, usypując jednoimienne stosy, by przywrócić niezależność dni i nocy. Tłukąc kość ogonową opadłem na krawędź dopiero kształtującego się przedświtu, jak pechowiec, który potrafi rozbić łokieć nawet o kant kuli. Chwilę zaledwie później na głowie wylądowała mi skruszona lampa, niepomna wcześniejszej odrazy oddając się bez reszty. Przeszklone bólem oczy doznały objawienia. Ściany w niepojęty sposób przeżyły wojnę, pyszniąc się teraz bliznami oswojonych uporczywym użytkowaniem znajomo drzwi, za którymi drzemały udomowione pomieszczenia, albo znajomo poskrzypywał świat zewnętrzny.

    - Nareszcie!