czwartek, 30 września 2021
Ekstrakty cz. 35
Jesienny uśmiech.
środa, 29 września 2021
Gęsia skórka.
wtorek, 28 września 2021
Amator.
Łykam tabletkę leczącą z niewidzialności, ostrożnie
wynurzając się z niebytu. Zaskakująco, bo odkrywam, że jestem prymitywnie goły.
Długo żyjąc poza widmem, ignorowałem tekstylia, zapominając, iż w pewnych
długościach fali kryteria towarzyskie każą ukryć przynajmniej interfejs
rozpłodowy.
Już pierwsze komentarze skazały mnie na społeczną
banicję, sugerując dodatkowo, że jakością wyposażenia odbiegam od miejscowych standardów,
zaś beztroska nagość lokuje uczucia widzów głęboko na skali obrzydzenia. A
mawiają, że obojętność publiki, to cios. Głupcy!
Chłostany słowami dostrzegam wzrok, wskazujący mysią
dziurę, gdzie ostracyzm ostygłby w samotności, pośród popielejących plotek.
Skorzystałem natychmiast.
- Mrrr – wzrok bezwstydnie dołączył. Cichaczem pożerał
moją nagość, oblizując się zniewalająco.
Wśród obcych.
Pani zaaferowana
korespondencją elektroniczną opędzała się od chuci owadziej. Widać pachniała na
tyle kusząco, by skłonić brzęczącego malucha do ekscesów miłosnych pomimo
mżawki. Patrzę na młode niewiasty chłopiejące błyskawicznie. Tylko patrzeć, kiedy
zaczną pluć na przystankach, racząc się piwem żłopanym wprost z butelki. Bo
wulgarne już są wystarczająco. Ubrane we wszechwładną czerń, skóry nabijane
ćwiekami, ciężkie buciory, tatuaże manifestujące Bóg raczy wiedzieć jaką myśl
przewodnią, metalowe „ozdoby” powtykane tu i ówdzie w ciało niedojrzałe do
jakiejkolwiek rozsądnej myśli zrodzonej pod grzywką w kolorze równie
nienaturalnym, jak moje mniemanie o dojrzewaniu. Może tak ma być? Może to
chłopcy powinni teraz wydelikatnieć jeszcze bardziej i już całkiem bez wstydu pomyśleć
o makijażu, sztucznych rzęsach i odzieży półprzejrzyście opinającej rumiane pośladki
ku radości rechoczącej bandy dziewcząt? Może już tak jest? Widuję przecież
długowłosych, zakolczykowanych gości, o manierach rozmydlonych, miękkich i
pozbawionych szorstkości typowej dla męskiej niezgrabności. Umysłowo różowych, wdzięczących
się do sklepowych witryn i wszędobylskich monitorów, wymawiających „r”, jakby
było zakazanym owocem i rumieniących się na myśl o własnej zuchwałości,
pozwalającej im bezbłędnie rozpoznać barwę kwiatu, bądź nutę męskich perfum.
poniedziałek, 27 września 2021
Protest song.
Kwadratowy świat, dąży do absolutnie nienaturalnej
abstrakcji, składającej się wyłącznie z wyjątków. Obijam się o kanty bezlitosnych
reguł. Nigdzie nie potrafię dojść, spętany sztychami prostopadłości, równoległości.
Bezdusznością wnętrza sześcianu.
- Nie! Nie mogę zostać przekątną, czy jakimkolwiek
innym wyróżnikiem w trójwymiarowym więzieniu reguł. Chcę być wątłą, zieloną gąsienicą,
którą nazywałem omegą, bo prąc do sobie tylko znanego celu, wyginała grzbiet na
kształt wielkiej greckiej litery zamykającej ów alfabet od zawsze.
- Nie cierpię być hipotezą,
przewidywalnym ciągiem dalszym, punktem szczególnym funkcji dowolnego rzędu. Rutyną
osaczoną słupkami ułamków statystycznych. Chcę być niepowtarzalnym wzorem, pasującym
wyłącznie do mnie, robiącym obcym niespodzianki. Anomalią.
"Jeszcze w zielone gramy..."
Pani w kolorach reklamowej
zieloności okupującej mielizny wilgotnych oceanów nie patyczkowała się z odzieżową rozmiarówką i
bezkompromisowo wyznaczyła prywatną granicę sięgającą poza możliwościami dowolnego, fizycznego ciała, jednocześnie szokowo mijając fantasmagoryczne wizje projektantów mody, uwielbiających ponoć ciało. W jedną nogawkę
wyzywających spodni swobodnie zmieściłbym się na noc pośród górskiej zimy, a gdybym znalazł partnerkę nienachalną w
posturze, to (gdyby tylko zechciała), udałoby się nam odnaleźć wieczność w dostępnym wnętrzu. Zielony chyba stał się
jakimś dzisiejszym atrybutem, bo kolejna pani, która zwróciła moją uwagę,
odziana była w szaty w równie niedojrzałym kolorze. Mimo „męskiego” problemu, z
wykryciem twarzy pośród trzech równie uprawnionych objawień, znalazłem tę, która wyrażała pewien
dystyngowany pośpiech, nieustannie pozostając piękną, choć autobus zmusił ją do
większej ekspresji, niż znieść mogła godność prawdziwej damy.
- Cham! Po prostu! - współczułem niestety (dla mnie) wulgarnie.
Pomieszanie.
Młoda pani krzepkim krokiem wracała
do domu. Najwyraźniej zachwycona, że ma z głowy codzienne zakupy, trudne
decyzje negatywnego wyboru i lada chwila pozbędzie się ciężaru uniesionych dóbr.
W ramionach tuliła drobne pisklę o ruchliwych kończynach i buzi wtulonej w
ciepło kobiecości. Patrzyłem i patrzyłem, czując lekkie zakłopotanie, bo
przecież trudno podejrzewać, że obudził się we mnie instynkt macierzyński. Maluszek
wyglądał na nowalijkę, ledwie co rozpakowany nabytek z nocnej dostawy.
- Czyżby ominęła mnie
promocja? Może warto wejść i stanąć w kolejce, wyprzedzając tych, którzy
jeszcze śpią i wrócić do domu z kwilącym narybkiem?
Krótkie spodnie i wełniane
szale determinują chaos w mojej głowie, bo nie wiem, czy dostrzeżone istoty
obudziły się w różnych klimatach, czy też jakaś siła tajemna zahipnotyzowała
ich poranki w czeluściach garderób mniej, bądź bardziej rozpasanych. Kloszard
wybierający niedopałki z ulicznych kubełków dzieli się ogniem z kloszardzicą,
przytulając ją czule i chrzęszcząc obietnice wspólnego „potem”.
Sroka śmieje się ze mnie
jawnie, dęby mrą w ponurym stuporze, niewidzialny ptak usiłuje mnie uwieść
gdzieś pomiędzy czeremchą, a jaworem. Spoza trzcin miejskiego stawu wychyla się
szara szyja czapli. Powietrze pachnie, wiatr umarł nieco wcześniej, więc
cieszyć się można aromatem bezludzia. Dopiero emerytowany kolarz zazgrzytał zębatką
– nie swoją na pewno, lecz mechaniczną. Mijam bezsensowny mur dzielący niebo na
dwoje, a okna, w większości rozbite, rodzą potrzebę zerknięcia tam, gdzie mnie
nie ma.
piątek, 24 września 2021
Transmutacja.
Pod wiatr.
Po ciemku.
czwartek, 23 września 2021
Zwyczajnie.
Figlarnie stanęłaś na paluszkach i wsuwając swoją
kruchość w moją rękę, ze skrzącymi oczami wyszeptałaś:
– Popatrz! Nigdy
nie byłam przesadnie rozsądna, czy grzeczna, ale mieszczę się i jest mi tutaj
dobrze. Tak po prostu. Czy naprawdę wszystko musi mieć uzasadnienie? Nie potrafisz
tak zwyczajnie być?
Gardło miałem pełne słów zbyt kanciastych na tak
delikatną okazję, więc tyko leciuteńko przymknąłem dłoń, zamykając cię w środku.
Rzeczywiście zmieściłaś się. A kiedy poczułem ciepło pulsujące wewnątrz – zaraziłem
się nim do cna, aż rozlało się po mnie całym.
Dotąd nie potrafiłem… Teraz, na samą myśl, że miałbym
wypuścić z ręki wzajemność, pogubiłem nawet pytania.
środa, 22 września 2021
Mżawka.
Staruszka w wełnianym
płaszczu przypominała wyglądem napuszoną sowę, choć spoza grubych szkieł na
świat zerkała bezradność. Świecące wesołą żółcią cyfry nad przednią szybą autobusu
okazały się zbyt małe dla jej subtelnego wzroku. Stylizowana na rudzielca dziewczyna
cierpliwie znosiła zaloty szczerze rudego pupila, który trafił na osiedlową blond
piękność, nieco tylko utytłaną wszechobecnym błotem. Jarzębina ociężała od
płodów zwiesza kiście czerwonych jagód nad chodniki i wespół z dojrzałym
rokitnikiem stanowi przyjemną nieciągłość pośród szaroburej rzeczywistości.
Żołędzie i kasztany czekają pod drzewami na dzieci chwilowo zamknięte w
szkolnych ławkach, gołębie penetrują trawniki pod czujnym okiem chudej wrony
siedzącej na dachu samochodu.
Niezidentyfikowany Obiekt Latający.
Duch zachowywał się arogancko i ortodoksyjnie. Znienacka
pojawił się na balkonie sąsiedniego bloku, w różowej, półprzejrzystej kiecce, a
jedynym uzasadnieniem żywiołowej gorączki mógł być fakt, że do północy
brakowało dwie godziny. W ciemności błyskały srebrne włosy, czy co tam błyszczy
duchom pomiędzy uszami. Patrzyłem, jak skrupulatnie obmacuje futryny, zaglądając
do wnętrza głodny towarzystwa. Może to omamy, ale przez mrok usłyszałem:
- Niech to szlag!
Duch wyczyniał rękoma akrobacje, najwyraźniej usiłując
doprowadzić do szaleństwa zbłąkaną duszyczkę bezpiecznie zamkniętą wewnątrz,
jednak trafił na osobnika odpornego na wstrząsy.
Kiedy różowe szaleństwo oszalało z wściekłości – mieszkaniec
zuchwale otworzył balkon. Furia klnąc wparowała do wnętrza.
wtorek, 21 września 2021
Ekstrakty cz. 34
Świdrak.
Wkręciłem się w twoje życie
głębiej, niż sięgały myśli, którym pozwalałaś na rozpasanie, siedząc samotnie pomiędzy
balkonowymi roślinami kontemplującymi ciszę nocy równie doskonale, jak ty. Kiedy
nasyciłem się, z płonącymi policzkami poprosiłaś, bym odnalazł w tobie głębię, jakiej
się nie domyślasz.
Wymagająca
pani.
Siedem stalowych żurawi niemiłosiernie
penetrowało zaplecze budowy, bez końca unosząc pod niebiosa starannie wyłuskane
elementy, wynosząc mury ponad beztroskie obłoki, więc zaciekle budowałem, nie
bacząc na porę dnia, czy roku.
- Phi! – parsknęłaś pogardliwie
–Maszynami wznosisz dla mnie zamek?
Pijawka.
Trzymałaś się mojej wątroby,
jak wirus, który dla przetrwania pozwoli sobie na każde zuchwalstwo i podłość.
Krzyczałem, że boli, że dość mam uścisku, w jakim gangrena sięga wyżej kończyn,
lecz byłaś bezwzględna.
- Chcę więcej, wszystko
chcę!
Agresor.
Jak cebulkę obierałem twoją
intymność, głuchy na łzy i szepty spłoszonej niewinności. Naiwnie błagałaś o
zmiłowanie, nie wiedząc nawet, jak wielką podnietą stawały się twoje modły. Eksplodowałem,
a kiedy stygliśmy po spoconej euforii, zadrżeliśmy oboje – skrajnymi uczuciami
napędzani.
Modliszka.
Skrępowałaś mnie
uwielbieniem, a byłam zaledwie iluzją z licealnej ławki. Obiecałaś majaki mokre
od uniesień, wizje pełne szlachetnych, kruczowłosych spełnień, czułość tak subtelną,
że język potknie się na perle niedojrzałej kobiecości. A potem perwersyjnie spiłaś
sok obudzony krzykiem ekstazy.
Jesienne widzenia.
Starszy pan o orlim nosie
pogwizdywał nieśmiało i tańczył całą twarzą do własnego akompaniamentu. Panie w
nieskazitelnie czarnych rajstopach pojawiały się i znikały w trzewiach
autobusów mnożących się bez umiaru, dojrzała kobieta na wózku inwalidzkim
okryła się niebieskim parasolem i niemal znikła pod prowizorycznym grzybkiem. Pierwsze
wełniane czapki ozdabiały włosy farbowane na każdy możliwy odcień rudości, choć
odkryte kostki wystawały blado z adidasów, sugerując że czas siniaczków minął,
więc trzeba będzie poczekać na kolejny sezon. Zupełnie jak na autobus, który
złośliwie postanowił przepuścić cały peleton tych, co zmierzały w innym, niż
potrzebny kierunek. Deszcz niecierpliwy, mrówczy, zaczepiał niewiastę o nogach tak
chudych, że brylantowy kurz ledwie znajdował drogę ku ich ciepłu wzmacnianemu odgórnie
papierosem jeszcze szczuplejszym, choć równie długim jak nogi. Przedszkole drobnym
kroczkiem lawirowało karnie po chodniku, idąc trop w trop za przedszkolanką o
łydkach wyćwiczonych w wielu podbojach i ani zaćwierkało. Wrony mokły posępnie,
szaro i nie całkiem radośnie, ignorując spadające cicho orzechy włoskiego pochodzenia.
Pigwa nabrzmiała owocami, którym nigdy nie udawało się błysnąć złotym miodem,
więc wstydliwie okrywa zieleń gruszek srebrnym szronem kutnera. Psy fizjologią wymuszają
spacery pośród pęczniejących kałuż i traw, w których nie czas szukać pszczół. I
w nosie mają czarne myśli staruszki o chorym biodrze, wystrzyżonej pięknie na
popielatego jeża, aby zawstydzić sfilcowane kołtuny jamniczej sierści.
poniedziałek, 20 września 2021
Skryta bezwzględność.
Ciął mocno. Rozpierała go duma, że wyegzekwował należną
nagrodę. Przegrałem kolejną partię. Lepszemu przysługiwało prawo wygrawerowania
na ciele przeciwnika karbu zwycięstwa. Mężczyzna rozumie to instynktownie, bo zbierania
trofeów uczony jest od kołyski.
Kobiecie wyjaśnić? Nie sposób. Każdą zbierze na
wymioty, gdy usłyszy o naszyjnikach z uszu, skalpach, czy równie makabrycznych „pamiątkach”
kwitnących w gablotach męskiej chwały.
Jajo trwa w trwodze, czekając zuchwalca. Uczone uległości
od poczęcia. Plemnik MUSI zawalczyć o przyszłość. Wykazać się bezwzględnością. Inaczej
sczeźnie w czeluściach klozetu. Drugie miejsce jest porażką, bo nagrodę spija
wyłącznie zwycięzca.
- Głupiec! Gdybym choć raz wygrał, natychmiast poderżnąłbym
mu gardło – nie udo.
W centrum zauważeń.
W szaroburej rzeczywistości
przyglądałem się pani, która w butach na wąziuteńkich platformach przedzierała
się wskroś rynku, a całe jej ciało skoncentrowane było na utrzymaniu równowagi balansując
na kocich łbach, a szerokie, zapadnięte fugi stawały się zasadzką powtarzającą
się częściej, niż oko zdolne było zarejestrować. Przypomniałem sobie inną,
której przyszło pokonać jezdnię nieopodal, na szpilkach dłuższych od moich
palców. Przeprawę zakończyła z jednym butem w ręku i miną skrzywioną bardziej
niż stopa, której szczęśliwie udało się przetrwać bez skazy. O dziwo – but również
przeżył, mimo dramatycznie wyglądającej katastrofy. Spochmurniały zegar słoneczny
patrzył z obrzydzeniem na pręgież, metalizowany wzrok witryn patrzył chłodno na
nielicznych przechodniów, wyżej położone okna wznosiły wzrok ku niebu licząc na
cytrynowe błogosławieństwo słońca. Dachy, opętane wrzaskiem srok, wobec którego
gołębie poszarzały bardziej niż niebo, trwały w milczeniu i pociły się po nocy
zbyt mocno naładowanej negatywną emocją. Podglądam facetów ukrywających płeć pod
makijażem, zdobnych w biżuteryjne detale i kobiety, usiłujące w ramach
równouprawnienia wyeksponować wulgarną męskość. Samochody korzystają z przesmyków
między pazernymi placami budowy, a zakonserwowani wewnątrz kierowcy ociekają
jadem, ilekroć stracą łączność z siecią, lub trafią na czerwoną falę.
Zaśniedziały Fredro zerka na menu knajpy czekającej na egzotycznych turystów, a
ratuszowy dzwon ze spiżową obojętnością odmierza kwadranse.
Wrota cz.5
Oczy łzawiły z wysiłku, a powietrze w
pokoju stężało. Trudno czytać tak drobne pismo, choćby zostało wykaligrafowane
najpiękniej. Noc najwyraźniej już minęła, bo zza okna niosły się dźwięki
poranka. Typowe, proste i przewidywalne. Dużo już nie zostało czytania, więc
postanowiłem zrezygnować dzisiaj z pracy i dokończyć lekturę, wcześniej biorąc
prysznic. Nie należałem do szczególnie cierpliwych, a lektura rozgrzała
wyobraźnię do białości.
Bóg ulitował się nad nami i obiecał
zabrać ze sobą, gdy tylko będziemy gotowi. Spisałem testament, listów rodzinie
nie żałując, a na boskie życzenie, bym ukrył ślad jego obecności dla potomnych
– spisałem na deskach księgi, prując skóry które on scalił na powrót, gdym
skończył słowa kreślić sympatycznym atramentem. Księgę wetknąłem w przesyłkę
wraz z dyskretną wskazówką, jak odnaleźć można garść szczegółów.
Niebawem mamy wracać przez pół Europy,
ślady za sobą zacierając, w żadnej gospodzie nie bawiąc dłużej jak dwie noce,
ledwie tyle, by dziecku ulżyć po trudach podróży. Do kamienia granicznego, skąd
Bóg zabierze nas do swojego świata. Nawet pokazywał, gdy niebo okryło się
płaszczem z gwiazd, dokąd trzeba się udać, ale to ponad ludzkie pojęcie
podróżować między gwiazdami, więc przyjdzie poczekać, aż sprawi cud i niech się
wonczas dzieje wola nieba!
Nie wiem, czy dotrzemy bezpiecznie,
bo czas niepokoju pełen, na gościńcach tłok, po kniejach rabusiom zuchwałość
rośnie, gdy rycerstwo, albo w pruską, albo w domowe wojny zaangażowane. Jednak
wracać trzeba nawet gęsiom, więc pojedziemy, by bez zwłoki nad granicznym
kamieniem świtu wypatrywać i jeśli Bóg da, zostawię tam kronikę naszej
tułaczki, nim odejdziemy dalej, niż rozum sięga.
Odłożyłem deskę. Czułem się
wyczerpany, jednak oczy, choć przekrwione świeciły blaskiem, jakiego dotąd nie
znały. Ciekawość pożerała mnie od środka.
- Gdybym wiedział, gdzie ów kamień
wyznaczał granice, pojechałbym, choćby natychmiast! Byłem święcie przekonany,
że dotarli bezpiecznie i polecieli w kosmos do świata potrafiącego więcej, niż
wszystko, co mi się śniło. Ów Obcy Bóg nie mógł być nikim innym, jak astronautą
z odległego świata. A obcy wciąż interesują się Ziemią, może nawet kontaktując
się z wybrańcami bez rozgłosu. - Tak! Muszę znaleźć kamień, o którym wspominał
autor przekazu z deski! Trzeba tylko trochę się dokształcić z historii. Naszej,
średniowiecznej.
*** cdn?
niedziela, 19 września 2021
Wrota cz. 4
Kiedyś z niemocy, pod wpływem
zacnego miodu poniosło mnie ku kniei, na wskroś pól śpiących już po żniwach.
Gdy potknąłem się o kamień graniczny, upadłem i z braku animuszu zaległem pod
dereniem rosnącym tam od wieków. Nim oczy skleiła mi noc niebo rozwarło się i w
słupie świateł zstąpił ku mnie Bóg z obcych światów. Wszak Pan nasz wyglądał
inaczej – przynajmniej na obrazach starożytnych twórców, których po kościołach
co niemiara, a biskupowie na Świętą Mękę przysięgali, że oblicze wiernie oddał
włoski, czy francuski mistrz, natchniony i ku Prawdzie powiedzion Pańskim
nakazem.
Bóg położył mi rękę na głowie i
czytał we mnie udatniej, niźli ja księgi czytuję. A kiedym przestał być
tajemnym stworzeniem wprost w głowę myśl mi rzucił abym mu dziecko następnym
brzaskiem przywiódł, to uleczy niebożę. Biegłem ku domowi, bo ostatnią szansą
miał mi się stać ów Bóg obcy, a dzień dłużył mi się, jak żaden dotąd. Łajałem i
beształem służbę, dziecię wykąpać kazałem w ziołach i w czyste suknie odziać.
Zakazałem po zmierzchu komnaty opuszczać w dowolnej przyczynie, anatemą
strasząc.
Wreszcie pogasły krużganki i
wierzeje zawarte skryły ciżbę zamkową w komnatach. Uniosłem moje maleństwo i
niosłem w noc, a gdy drżało od chłodu, kocami okrywałem jak najlepiej. Nie szło
usiedzieć. Dopiero gdy w dereniowym cieniu złożyłem kruche życie, sam o głaz
graniczny się opierając, myśli zaczęły krążyć po głowie coraz ciaśniej i
ciaśniej, aż usnąłem umordowany czekaniem.
Brzask sprowadził Obcego Boga, a ten, ignorując mnie,
ręce na bladym czole dzieciątka położył i trwał tak bez ruchu, aż słońce
zaczęło lizać na wpół zamęczoną buzię córki. Nim dzwony rozpoczęły wzywać na południowe
modły Angelus Domini dziecku wróciły rumieńce i uśmiech, choć blady, to
pierwszy od roku, czy dwóch nawet!
Bóg spojrzał na mnie i choć ust nie
otworzył, zrozumiałem, że jutrem znów mam się pojawić, biorąc dziecię na
dokończenie kuracji. Do nóg się rzuciłem w podziękowaniach, ale odszedł ciszej
niż dusza ciało opuszcza. Wracałem z dziecięciem jeszcze wielokroć, jednak z
każdym południem Bóg znikał, a dziecko żywsze niż zeszłoroczne źrebaki tryskało
z dawna zapomnianą radością.
Wielu dociekało, śledzić próbowali nasze śródnocne
wycieczki, lecz na gardle obiecałem rewanż każdemu śmiałkowi, więc przycichli i
tylko plotki sączyli po karczmach krużgankach, czy w pomieszczeniach służby.
Bóg pokiwał głową, nakazując
przenieść się nam na włości małżonki, nieledwie porzucone, gdy Habsburgom
przyszło o Czechy się spierać z Jagiellonami. Pojechaliśmy bez zwłoki, nie
biorąc nawet stangreta, by plotki ukrócić, a leczenie kontynuować. Jednak i tam
dosięgła nas ciekawość plebsu, a strach przed stosem i husyckie niepokoje
zmusiły nas do ucieczki na drugi kraniec habsburskich wpływów. Na kolejną
ucieczkę nie mieliśmy już sił.
***
cdn
piątek, 17 września 2021
Wrota cz. 3
- Więc jednak! – aż podskoczyłem z
emocji i porwałem obie deski biegnąc do łazienki, żeby strumieniem ciepłej wody
z prysznica przyspieszyć proces nasiąkania desek. Ułożyłem je na kąpielowym
ręczniku i patrzyłem, jak białe drewno upija się żółknąc, brązowiejąc i
odsłaniając wszystko, co przetrwało w ukryciu.
Czarne znaki budziły się do życia i gnały niczym
rzymska kohorta zmierzająca do sobie znanego celu, w drodze pożerając dostępną
przestrzeń. Drobne pismo korzystało ze słojów, niczym z linijek, a jego kształt
znamionował szlachetne pochodzenie. Dzisiaj nikt już tak pisać nie potrafi.
Można było popaść w zachwyt od bezrozumnego patrzenia. Niepomny świata
czekałem, aż centurie okrzepną w swoim szyku, aż nabiorą wyrazu i staną się
ostrzem rozcinającym mrok niepewności. Welinowe karty pociętej księgi, schły
powoli, zwijając się w bólach zapomnienia, a ja czekałem na przekaz wynurzający
się z drewna.
Nie wiedzieć kiedy katedralny dzwon obwieścił północ,
a ja wciąż siedziałem gapiąc się w dwa kawałki drewna. Literki były bardzo
małe, gęsto utkane, jakby ich autor wiedział, że musi zmieścić na małej
powierzchni bardzo dużo słów i drugiej okazji mieć nie będzie. Wygrzebałem z
szuflady starą, nieco zapyziałą lupę, a kiedy sprawdzałem, czy działa –
dokonałem odkrycia jeszcze bardziej niezwykłego. Tekst napisany był po polsku!
Amok, to słowo niezbyt starannie dobrane do tego, co
we mnie gorzało, jednak rozsądku starczyło mi jeszcze, żeby sfotografować
zawartość, nim zacząłem czytać. Drewno w każdej chwili mogło ukryć już na
wieczność to, co dotąd trzymało w pamięci dla wybrańca – dla mnie. Musiałem
dorosnąć do tej roli, a mądrość autora, który przewidział, że z łaciną mogę
sobie nie poradzić, gdy przyjdzie odszyfrowywać zapiski sprzed wieków była
godna podziwu.
Ukryć prawdę muszę z obawy przed Najświętszą
Inkwizycją. Przed „Malleus Maleficarum”, którego stronice pobłogosławione bullą
przez Innocentego VIII trafiły z Moguncji na tron naszego pana poprzez
dominikańską komandorię osadzoną w Poznaniu, zyskując poklask i chętne ucho
zarówno króla, jak i biskupów.
Tedy nie sposób jawnie opisać wszystkiego, czegom
doświadczył, chcąc życie córki ratować, w opresji wielkiej pozostając z braku
cyrulika wystarczająco otwartego na rozwój medycyny i chętnego podjąć starania,
by bieg rzeczy odwrócić i ku zdrowiu dziecię moje przywieść.
Szukałem po Europie, umyślnego pchnąłem nawet ku
pałacom uprawiającym sztukę wzniesioną na wyżyny przez ibn Sinę przed wiekami,
ku chińskim medykom mającym ponoć dar uzdrawiania igłą i miksturami, jakich
ziemie naszych przodków znać nie mogły. Tymczasem dziecię gasło mi w rękach, a
przywiedzion do rozpaczy szalałem, wyjąc do księżyca skargi i bluźniąc
niemożebnie.
Znikąd nadziei nie stało, włoscy i francuscy
mistrzowie leku nie znali, o zamorskich posłańcach słuch zaginął. Dziewczyna
bledsza już od prześcieradeł i lżejsza niż szczenię ogara kwiliła w malignie,
za nic mając matczyne pieszczoty i całonocną dbałość służebnych.
- Boże! – pomyślałem, kiedy oczy
załzawione z wysiłku uniosłem znad deski – ten tekst… jest jednym z pierwszych
tekstów w naszym języku, a ich autor posługuje się nim tak zgrabnie, jakby był
poetą, albo mówcą sejmowym, kronikarzem, czy bardem!
Noc przekwitała zapewne, bo gdzieś z ciemności
dobiegły mnie zalotne dźwięki pieśni miłosnej drozda. Gardło miałem spopielone
z emocji - przecież wody napił się jedynie artefakt. O sobie zapomniałem, lecz
teraz żadna siła nie dałaby rady oderwać mnie od opowieści sprzed pięciu
wieków.
***
cdn
czwartek, 16 września 2021
Ekstrakty cz.33
Oszust.
Komplementował tak
żarliwie, aż mój zawstydzony romantyzm rozpaczliwie zapragnął uwierzyć. Żebrał,
bym pozwolił ogrzać jedwab niewinności zachwytem. Gdy uległem, sięgnął po moją zlęknioną
nagość, zerżnął bez litości i nim (nagle obojętniejąc) zapiął rozporek, odszedł,
szukając kolejnego prawiczka.
Los
szubrawcy.
Kochankiem był
tak doskonałym, że niewiasty błogosławiły mu nawet zachodząc w pozamałżeńską
ciążę, świadome, iż dziecko odziedziczy afrykańską karnację. Po czasie okazało
się, że ideał nosi świadomą skazę HIV. Kobiety zgodnie naostrzyły noże do
oprawiania kurcząt i poszły wytrzebić chore narządy.
Znaleźne.
Jak każdej
jesieni grabiłem liście przed domem, gdy pod grabiami coś się zaświeciło.
Schyliłem się, podnosząc szczerozłoty detal, potem drugi i kolejne, aż
nazbierałem pół garści złotego groszku.
- Przepraszam, to
moje zęby – wyseplenił gość w zakrwawionej jesionce.
Spełnienie
marzeń.
Od dziecka
uwielbiała naśladować zbłąkane dusze, a na szkolny bal maskowy poszła przebrana
za mgłę. Obecnie, ilekroć wieczór skropiła czerwonym winem, boso tańczyła na ulicy
w nocnej koszuli. Pech ją prześladował tej nocy, bo kierowca o słabym sercu już
bez ducha potrącił ją śmiertelnie.
Lustrzane
odbicie.
Wył, kiedy chirurg
kreślił mu na udzie linię cięcia, więc został uciszony eterem, a prosty zabieg
zakończył się sukcesem w środowisku wolnym od krzyku. Po wybudzeniu nadal
lamentował, co było konsekwencją nieuniknionej straty. Karta pacjenta odkryła
prawdziwą przyczynę – marker skreślił nie to udo!
Garść światła.
Przedszkolęta
policzone po dwakroć odprowadziły młode opiekunki z palcu zabaw na sjestę
przedobiednią. Wróble jeszcze nie wierzą, że cisza wróciła między konary
ulubionych przez nie drzew, więc tylko wiatr czochra się w gęstwinach,
zrzucając zużyte świsty. Sąsiad przeliczywszy pozostawione w piaskownicy
zabawki chyba był ukontentowany wynikiem, bo z lubością zaciągnął się kolejnym
papieroskiem, łokcie wbijając w zasiedlone dziury parapetu. Sprzątaczki dzielą
się cieplutkimi plotkami, przemierzając oswojone, osiedlowe ścieżki. Rowery na
krótkich smyczach, gęsto upięte na stojakach tęsknie wyglądają za węgieł
budynku, sprawdzając, czy pani już wraca i weźmie na spacer, choćby ubożuchny.
Smutek.
Parasole, jak deszczowe
kwiaty zakwitły od brzasku i choć przeważają czarne kielichy, to jednak między
nimi zdarzają się kolorowe. Może pozostałe muszą dojrzeć po długiej nocy
pozbawionej barw? Niebo poplamione chmurami przeciera się gdzieniegdzie,
flirtując z nieobecnym słońcem. Psy pospiesznie załatwiają potrzeby, by
dokończyć psie sny w zaciszu domowych pieleszy i tylko kloszard niezłomny kontempluje
świeżo wyłowione ze śmietnika flaszki, przeliczając łup na gotowiznę – wszak wczoraj
udało się nazbierać wystarczająco na butelczynę czerwonego wina, którą skonsumował
bez pośpiechu kryjąc się w jesionowym cieniu. Gołębie, nieco zmoknięte zbiły
się w gromadkę na skaju dachu i nad czymś debatują, ludzkość zmierza ku własnym,
codziennym tyraniom ze wzrokiem martwym i pustym, czasem niosąc dla kamuflażu nieszczery
uśmiech.
Wrota cz. 2
Popatrzyłem na zabytek, którego kupno przywiodło mnie
na krawędź finansowej zapaści. Dzisiaj była potwornie droga, ale kiedy
pachniała świeżością warta była najmarniej kilku wsi. Nie sądzę, aby
którykolwiek z antenatów ośmielił się tknąć taki majątek nożem. A teraz ja
miałbym potraktować wiekowe skóry ostrzem? Mogło się zdarzyć, że wskazówka
wypadła z innej książki, a ktoś bezmyślnie wsunął ją między karty mojej i zniszczę
wolumin, nie osiągając nic, poza kacem moralnym.
- Ale… - kartka, choć schowana parzyła ręce, a palce
pełne ciarek i mrówczej energii szukały rękojeści korzystając z rozkojarzenia
głowy.
Nożyk był niewielki i do sztyletu było mu daleko.
Zwykle obierałem nim pomarańcze i gruszki, albo odkrawałem kawałki mocno
wyschniętej, jałowcowej kiełbasy. Drewniane okładki kryte skórą zdawały się
pocić pod moim wzrokiem. Zrobiłem głęboki wdech i korzystając z lupy zacząłem
przyglądać się dziełu. Byłem pewien, że między stronicami z cielęcego pergaminu
nie znajdę rozwiązania, a jedynym miejscem, w którym kryć się mogło rozwiązanie
były pięćsetletnie okładki.
- Niech mi wybaczy Bóg Kustoszy, Archiwistów i
Antykwarystów! - Oglądałem unikat, szukając miejsca, w które mógłbym wbić
ostrze!
Na zewnątrz zmierzchało już, a niebo widząc
świętokradztwo spochmurniało, ostrząc szpony błyskawic, żeby mnie uśmiercić,
nim popełnię nieodwracalne szkody. Zasłoniłem okna, jakby kotary miały mnie
ochronić przed wzrokiem zgniewanych bóstw. Nóż o czerwonej, plastikowej rączce
wyglądał krwawo, jak po skończonym misterium ofiarnym na barbarzyńskim ołtarzu.
Usiadłem i chwyciłem rękojeść. Nóż wszedł gładko. Utwardzone ostrze profilowane
laserem penetrowało wnętrze między awersem i rewersem tylnej okładki, mijając
deskę. Krótszą z krawędzi przeciąłem jednym ruchem, jednak nie wydarzyło się
nic.
- Oszalałem! - oparłem się prostując nogi.
Powtórzyłem operację z przednią okładką, ale i tak
spod skóry nie wypadły kolejne objawienia. Poszedłem do kuchni pijąc wodę
wprost z kranu, przy okazji płucząc twarz pulsującą od emocji. Papierowym
ręcznikiem otarłem twarz i wróciłem do stołu, niczym chirurg czujący powołanie
i obowiązek.
- Rozpłatać! – szepnąłem – Napisane było rozpłatać,
więc nacięcie, to za mało, aby uzyskać efekt.
Przeciąłem dłuższą z krawędzi, a późnej drugą z
krótszych. Spomiędzy luźnych kawałków skóry tylnej okładki wysunęła się deska
wyschnięta na kamień. Odłożyłem ją na stół i szukałem treści po wewnętrznej
stronie skóry. Nic. Została jeszcze frontowa okładka. Druga deska dołączyła do
pierwszej, jednak we wnętrzu skór panowała ta sama dziewicza pustka, co w
poprzednich.
- Grzbiet? – gorączka opanowała mnie całkiem, więc
nim się opamiętałem już grzbiet księgi powiewał pod wpływem mojego oddechu,
lecz i on nie dał odpowiedzi – Niech to szlag!
Poszedłem do kuchni, bo pić mi się chciało wściekle.
W zasadzie powinienem pójść gdzieś ochłonąć, albo się upić, ale uznałem, że nie
dam rady nakłonić nóg na spacer w deszczu, który nerwowo bębnił w blaszany
parapet. Przyniosłem szklany dzbanek pełen zimnej wody. Stawiając z impetem na
stół uderzyłem o blat odrobinę za mocno. Dno dzbanka pękło i odpadło, a na
zbezczeszczone zwłoki księgi wyciekło półtora litra kranówki.
Nawet nie krzyknąłem. Byłem zrezygnowany. Z oparcia
krzesła zdjąłem przepoconą koszulę i machinalnie wycierałem kałużę. Ryciny
traciły swoją doskonałość, pergamin dostał zmarszczek, a atrament chłonął wodę
każdym subtelnym ogonkiem litery, czy ekslibrisu. Patrzyłem na łaknące wilgoci
deski. Pięćsetletniej posuchy nie dało się ugasić w okamgnieniu, jednak bladość
drewna powoli odzyskiwała ciepłe barwy. Między słojami budziły się do życia pierwsze
rzędy czarnych robaczków śpiących od wieków w ukryciu.
***
cdn
środa, 15 września 2021
Wrota cz.1
Można powiedzieć,
że przypadek, zrządzenie losu, ale to oczywiste nadużycie. Gdyby tak było,
równie dobrze kto inny sięgnąłby po książkę leżącą skromnie za plecami wielu
podobnych i to jemu wypadłaby mała, brązowa ze starości kartka, na której
wyszukaną kaligrafią płowiał czarny atrament kreślony gęsim piórem. Może nawet
nie zauważyłby jej i zostałaby na podłodze, aż do wizyty sprzątaczki, która odłożyłaby
ją poza zasięg wzroku odwiedzających, albo wyrzuciła do śmieci.
Książka nie była
tania i gdyby nie kartka – odwróciłbym się na pięcie i zapomniał, że w ogóle
wyciągnąłem po nią rękę i głaskałem grzbiet z cielęcej skóry, niegdyś pewnie
wyzłocony tytułem tłoczonym po łacinie. Jednak kartka… parzyła w rękę, choć w
półmroku antykwariatu nie byłem w stanie przeczytać treści. Organizm przeszyła
zuchwała myśl, żeby schować ją w kieszeń, odstawiając księgę na półkę,
jednak rozum podpowiadał, że kradzież jest złym pomysłem, szczególnie, że znalezisko
mogło stanowić ledwie ułamek tajemnicy.
Pod pytającym
wzrokiem księgarza grzebałem w portfelu ze świadomością, że naruszam budżet nie
tylko na bieżący miesiąc, lecz zniweczę wszystkie wakacyjne plany. Szaleństwo
zaczęło się, kiedy odmówił przyjęcia płatności plastikową kartą. Nie chciałem
rozstać się z książką, z obawy, że wypadną z niej brakujące (byłem o tym już
przekonany) fragmenty przesłania. Stałem i patrzyłem, jak pakuje księgę w
papier, zaklejając taśmą miejsce łączenia. Dopiero wtedy poszedłem do
najbliższego bankomatu, by oczyścić rachunek bankowy z wakacyjnych fantazji.
Wracałem do domu
szybkim krokiem, ściskając teczkę pod pachą i rezygnując z zakupów. Emocje
kotłowały się we mnie, zabijając apetyt i zmęczenie. Książka przejęła kontrolę
nad moim umysłem i nie zamierzała przejmować się żadną z cielesnych
uciążliwości. Niecierpliwość ledwie pozwoliła mi na zamknięcie drzwi i
strącenie ze stołu wszystkiego, co mogłoby zawadzać. Kiedy położyłem tom, czas wstrzymał oddech, a światło nad stołem zadrżało. Papier pakowy darł się,
jakby go żywcem ze skóry kto obdzierał, ale nie miałem w sobie spokoju
pozwalającego na subtelność.
Księga powstała w
czasach, kiedy sztuka czytania dostępna była nielicznym i świadczyła o wielkiej
mądrości właściciela, a kaligrafia zdawała się magią uprawianą na ogół w
klasztorach przypominających zamki o flankach niebosiężnych wspartych na zębach
granitowych skał smaganych wiatrem ostrzejszym od miecza. Pośród murów wspominających
czasy pierwszych władców i zapomnianych rzezimieszków, w świętym skupieniu
świątynni braciszkowie ozdabiali karty rycinami, nadając koloru sproszkowanymi
minerałami, czy krwią roślin znanych wtajemniczonym.
Taka była i ta
księga. Notatkę, która uwiodła mnie i zbałamuciła tak, że zatraciłem się
ekonomicznie odłożyłem na bok, pozostawiając jej studiowanie na koniec.
Najpierw chciałem się przekonać, czy słusznie podejrzewałem, że pojedyncza stroniczka, to zbyt mało na wielką tajemnicę sprzed wieków. Wszak żaden kopista nie
ośmieliłby się zostawić w bezcennym dziele prywatnej wiadomości nikłej
wartości, więc musiał zostawić ją bogaty pan, albo przeor klasztoru. W czasie
gdy pismo było unikatem każda wiadomość musiała nieść hiobowe wieści i
przesłania godne dekalogu.
Obracałem strony z
wypiekami na twarzy i niemal nie widząc, co oglądam. Z rysunków
przedstawiających anioły i demony, uzupełniane roślinnymi i zwierzęcymi motywami
wnioskowałem, że rzecz dotyczyła duchowej przestrogi, albo niosła przypowieści
obrośnięte wielowiekową legendą podpartą autorytetem zwycięskich zastępów. Na
studiowanie zawartości przyjdzie czas – teraz szukałem brakujących, jak
mniemałem wskazówek, dodatkowych kartek zbrązowiałych ze starości. Przewróciłem
wszystkie karty raz i drugi, a po trzeciej bezskutecznej próbie usiadłem i
otarłem pot z czoła.
- Los jest
perfidny! – sapnąłem, przeświadczony po czubki nerwów, że wiadomość będzie zawierać ledwie część przekazu. – Chce, żebym zgorzał bez szans na rozwiązanie.
Sięgnąłem
wreszcie po kartkę i obejrzałem ją w ostrym świetle lampy tak, aby nie umknął mi
żaden szczegół. Zrobiłem kilka zdjęć wykorzystując flesz, fotografując obie
strony na blacie i pod światło, aby odkryć niewidoczne treści. Oryginał
schowałem w folię, chcąc zachować ją w jak najlepszym stanie. Słowa…
oczywiście, że słowa, bo cóż mogłoby się znajdować na starym papierze, którego
jakość była zdecydowanie gorsza od welinu użytego jako materiał na księgę.
Widać było liczne ubytki na brzegach, a całość pociemniała znacznie bardziej od
kart manuskryptu, jednak litery wciąż były czytelne, układając się w łacińską
sentencję.
Z emocji spociły
mi się dłonie, kiedy zrzucałem pliki zdjęć do pamięci komputera. Elektroniczny
tłumacz błyskawicznie poradził sobie z tekstem, który po obraniu z ozdobników
zaciemniających obraz brzmiał niezwykle:
- Chcąc ciekawość
ukoić, trzeba w mądrzejszych czasach księgę sztyletem rozpłatać.
*** cdn
Nadszedł, chociaż nic nikomu nie obiecywał.
Orion przebiegł dachami
naprzeciw balkonu, ścigając jakąś nocną zwierzynę. Pewnie trudno mu się
rozeznać w mrowiu fałszywych gwiazd, rozsiewanych ludzką zuchwałością.
Zignorował łypiący kolorowymi oczyma samolot i panią dźwigającą siaty ze
świeżymi wiktuałami niesionymi w zacisze domowego gniazda aby nakarmić pisklęta.
Na skraju widzenia, z mroku nieśmiało wynurzył się kontur szaro-czarnego psa
wycieraczką ogona usiłującego rozpędzić ciemność. Obok przystanku pani udająca posturą
słup ogłoszeniowy, pełna tatuaży i kolorowych włóczek wplecionych we włosy,
każdego dnia w innym kolorze, jakby patchwork po babci pruła systematycznie,
kontemplowała widnokrąg dostojnie i niewzruszenie. Nie wiem sam czemu, ale
obraz ten skojarzył mi się z widzianym wczoraj dziewczęciem kontrastowo tak
szczupłym, że ledwie się jej zmieścił tatuaż pomiędzy biodrami. Ciężkie buciory
i skórzane krótkie spodenki, w jedynie słusznym kolorze dopełniały obrazu
kurczowo trzymającego się pępka rysunku na skórze. Popiskujące z głodu
śmieciarki zwiedzają okoliczne śmietniki, jak wygłodniałe bestie zrodzone po
nuklearnej nocy. Niechybny znak, że dzień już w natarciu.
wtorek, 14 września 2021
Ekstrakty cz.32
Przewodnik.
Uczysz mnie cieszyć się
detalem, błahostkami, których tak wiele każdego dnia. Pokazujesz smaki nieznane
i aromaty, od jakich można stracić rozsądek i skromność. Błądzę opuszkami po
twoim ciele, bez wzroku szukając miejsca, skąd rozlewa się szczęście.
Bez
granic.
Podlewałem twoje oślepione piękno
komplementami, od których kwitłaś niczym wiosenne kwiaty, czy gwiazdy w bezchmurną
noc. Kiedy straciłaś słuch pisałem dłońmi na skórze wyznania, od których kryłaś
się rumieńcem, a oddech zaczynał tańczyć w uniesieniu. Gdy zgasło czucie
zostały mi tylko wspomnienia.
Przemiana.
Było ich wielu, a nieskończony
koszmar bólu rozlewać miał się w tobie już do końca świata. Wtedy zaczęło
kiełkować życie poczęte tak niegodziwie, że płakałaś rozpacz bez granic, bo sprawcą
był nieznany szubrawca. A jednak urodziłaś niewinną miłość ufnie wtuloną w
ciebie malutkimi łapkami.
Wiara.
Opowiadałem ci każdy dzień,
choćby największym wydarzeniem był szpak siedzący na drucie, albo chmura w kształcie
trzygłowego smoka. Wspominałem rzeczy minione, albo wymyślałem jutra
piękniejsze od innych, a ty uśmiechałaś się ciepło. Nie chciałem słuchać tych
co mówili, że umarłaś dawno temu.
Żniwa.
Każdej nocy wypływałem na
staw, by pielęgnować nenufary, odkąd w słońcu lipca zaśmiałaś się, że uwierzysz
w moją miłość, gdy ofiaruję ci kwiat czarnego lotosu. Przełknąłem gorycz, w
tajemnicy poświęcając noce hodowli wodnych lilii. Wreszcie podczas nowiu
zakwitł pąk czarniejszy od nocy.