czwartek, 30 września 2021

Ekstrakty cz. 35

Gadanie po próżnicy.

    Pielgrzym z bolącym krzyżem zerkał granitowym wzrokiem na piętrzącą się parę kroków dalej piramidę i złorzeczył, ilekroć w zasięgu nie było widać płochych uszu.

    - Przesunęłabyś się odrobinę, bo mi słońce ślepia wysmaży! Nie widzisz, że nogi zachodziłem?

Nieugięty.

    W zębach niosąc wotywne dary, szedł na kolanach do swojej wybranki. Bogini, którą wyniósł na ołtarze bezsennymi nocami, w zaciszu kołdry realizując myślą i uczynkiem bezeceństwa, z jakich wstydził się spowiadać. Wolał odbyć pokorną pokutę, z nadzieją, że wybaczy śmiałość, a może nawet skosztuje?

Kombinator.

    Wtaczał ten głaz po raz nie wiadomo który, a kamień spadał, za nic mając wysiłki człowiecze. Po kolejnej nieudanej próbie postanowił więc coś zmienić. I przynieść szczyt góry do kamienia, zamiast mordować się nadaremnie.

Czekając objawienia.

    Adoracja ikony trwała już tak długo, że piątego opata pochowali pod klasztornym murem, tuż obok szóstej kucharki. Obraz co prawda nieco pocił się latem i siniał na zimę, jednak żadnych wskazówek udzielić nie zamierzał. Skrzypiał tylko odrobinę na przeciągu, gdy jakiś nowicjusz drzwi nie domknął.

Przedsiębiorczy.

    Uwielbiał, gdy na Olimpie Bogowie zasiadali do niekończącej się imprezy. Gdy tylko który osuszył puchar z ambrozji, natychmiast zapominał o naczyniu, bo przecież myć ich nie zamierzał żaden. Więc kradł je wszystkie i sprzedawał ludziom, aż w każdym, najbiedniejszym nawet domu stanął Święty Graal.

Jesienny uśmiech.

    Pani oburącz wyprowadzała trójkolorowe pekińczyki poszukujące ekscytacji pośród zapachów, jakimi skalany był trawnik i rachityczne drzewko regularnie zmieniające aromat, gdy tylko mijał je dowolny czworonóg. Słońce zagląda w oczy przechodniom, żeby łatwiej im było zapomnieć, że ledwie parę godzin wcześniej panowała skupiona, śródnocna cisza. Wiatr rozczesuje więdnące nawłocie, gołębie drepczą wokół siebie – najwyraźniej zebrało je na amory, bądź ziąb doskwiera taki, że aż im nóżki poczerwieniały. Trawniki syte wilgoci wygrzewają się leniwie, niczym jaszczurki na nasłonecznionym kamieniu, a motyle zazdroszczące jesiennym kwiatom barw nadal fruwają, zwiedzając pracowicie balkony i tarasy w poszukiwaniu ambrozji. Czyli nie czas na sen zimowy jeszcze.

środa, 29 września 2021

Gęsia skórka.

    Wygłodniała chmura usiłowała pożreć samotną gwiazdę, korzystając z okazji, że księżyc był do niej odwrócony (powiem to grzecznie) wypukłością, a słońce wciąż zachwycało się czymś schowanym poniżej widnokręgu. Psy opróżnione z ponocnej pełni wracały właśnie do domu, z filozoficznym spokojem mijając żywopłoty z osypującymi się ziarnami ligustru. Dziewczę usiłujące nie szczękać zębami naciągało minispódniczkę na zziębnięte uda, chcąc nakryć kolana – bez skutku. Materiału wystarczało ledwie na schowanie pośladków. Szczęściem w autobusach włączono już ogrzewanie, więc dotrwa cieplejszych chwil.

wtorek, 28 września 2021

Amator.

 

Łykam tabletkę leczącą z niewidzialności, ostrożnie wynurzając się z niebytu. Zaskakująco, bo odkrywam, że jestem prymitywnie goły. Długo żyjąc poza widmem, ignorowałem tekstylia, zapominając, iż w pewnych długościach fali kryteria towarzyskie każą ukryć przynajmniej interfejs rozpłodowy.

 

Już pierwsze komentarze skazały mnie na społeczną banicję, sugerując dodatkowo, że jakością wyposażenia odbiegam od miejscowych standardów, zaś beztroska nagość lokuje uczucia widzów głęboko na skali obrzydzenia. A mawiają, że obojętność publiki, to cios. Głupcy!

 

Chłostany słowami dostrzegam wzrok, wskazujący mysią dziurę, gdzie ostracyzm ostygłby w samotności, pośród popielejących plotek. Skorzystałem natychmiast.

 

- Mrrr – wzrok bezwstydnie dołączył. Cichaczem pożerał moją nagość, oblizując się zniewalająco.

Wśród obcych.

 

Pani zaaferowana korespondencją elektroniczną opędzała się od chuci owadziej. Widać pachniała na tyle kusząco, by skłonić brzęczącego malucha do ekscesów miłosnych pomimo mżawki. Patrzę na młode niewiasty chłopiejące błyskawicznie. Tylko patrzeć, kiedy zaczną pluć na przystankach, racząc się piwem żłopanym wprost z butelki. Bo wulgarne już są wystarczająco. Ubrane we wszechwładną czerń, skóry nabijane ćwiekami, ciężkie buciory, tatuaże manifestujące Bóg raczy wiedzieć jaką myśl przewodnią, metalowe „ozdoby” powtykane tu i ówdzie w ciało niedojrzałe do jakiejkolwiek rozsądnej myśli zrodzonej pod grzywką w kolorze równie nienaturalnym, jak moje mniemanie o dojrzewaniu. Może tak ma być? Może to chłopcy powinni teraz wydelikatnieć jeszcze bardziej i już całkiem bez wstydu pomyśleć o makijażu, sztucznych rzęsach i odzieży półprzejrzyście opinającej rumiane pośladki ku radości rechoczącej bandy dziewcząt? Może już tak jest? Widuję przecież długowłosych, zakolczykowanych gości, o manierach rozmydlonych, miękkich i pozbawionych szorstkości typowej dla męskiej niezgrabności. Umysłowo różowych, wdzięczących się do sklepowych witryn i wszędobylskich monitorów, wymawiających „r”, jakby było zakazanym owocem i rumieniących się na myśl o własnej zuchwałości, pozwalającej im bezbłędnie rozpoznać barwę kwiatu, bądź nutę męskich perfum.

poniedziałek, 27 września 2021

Protest song.

 

Kwadratowy świat, dąży do absolutnie nienaturalnej abstrakcji, składającej się wyłącznie z wyjątków. Obijam się o kanty bezlitosnych reguł. Nigdzie nie potrafię dojść, spętany sztychami prostopadłości, równoległości. Bezdusznością wnętrza sześcianu.

 

- Nie! Nie mogę zostać przekątną, czy jakimkolwiek innym wyróżnikiem w trójwymiarowym więzieniu reguł. Chcę być wątłą, zieloną gąsienicą, którą nazywałem omegą, bo prąc do sobie tylko znanego celu, wyginała grzbiet na kształt wielkiej greckiej litery zamykającej ów alfabet od zawsze.

 

         - Nie cierpię być hipotezą, przewidywalnym ciągiem dalszym, punktem szczególnym funkcji dowolnego rzędu. Rutyną osaczoną słupkami ułamków statystycznych. Chcę być niepowtarzalnym wzorem, pasującym wyłącznie do mnie, robiącym obcym niespodzianki. Anomalią.

"Jeszcze w zielone gramy..."

 

Pani w kolorach reklamowej zieloności okupującej mielizny wilgotnych oceanów nie patyczkowała się z odzieżową rozmiarówką i bezkompromisowo wyznaczyła prywatną granicę sięgającą poza możliwościami dowolnego, fizycznego ciała, jednocześnie szokowo mijając  fantasmagoryczne wizje projektantów mody, uwielbiających ponoć ciało. W jedną nogawkę wyzywających spodni swobodnie zmieściłbym się na noc pośród górskiej zimy, a gdybym znalazł partnerkę nienachalną w posturze, to (gdyby tylko zechciała),  udałoby się nam odnaleźć wieczność w dostępnym wnętrzu. Zielony chyba stał się jakimś dzisiejszym atrybutem, bo kolejna pani, która zwróciła moją uwagę, odziana była w szaty w równie niedojrzałym kolorze. Mimo „męskiego” problemu, z wykryciem twarzy pośród trzech równie uprawnionych objawień, znalazłem tę, która wyrażała pewien dystyngowany pośpiech, nieustannie pozostając piękną, choć autobus zmusił ją do większej ekspresji, niż znieść mogła godność prawdziwej damy.

- Cham! Po prostu! - współczułem niestety (dla mnie) wulgarnie.

Pomieszanie.

 

Młoda pani krzepkim krokiem wracała do domu. Najwyraźniej zachwycona, że ma z głowy codzienne zakupy, trudne decyzje negatywnego wyboru i lada chwila pozbędzie się ciężaru uniesionych dóbr. W ramionach tuliła drobne pisklę o ruchliwych kończynach i buzi wtulonej w ciepło kobiecości. Patrzyłem i patrzyłem, czując lekkie zakłopotanie, bo przecież trudno podejrzewać, że obudził się we mnie instynkt macierzyński. Maluszek wyglądał na nowalijkę, ledwie co rozpakowany nabytek z nocnej dostawy.

 

- Czyżby ominęła mnie promocja? Może warto wejść i stanąć w kolejce, wyprzedzając tych, którzy jeszcze śpią i wrócić do domu z kwilącym narybkiem?

 

Krótkie spodnie i wełniane szale determinują chaos w mojej głowie, bo nie wiem, czy dostrzeżone istoty obudziły się w różnych klimatach, czy też jakaś siła tajemna zahipnotyzowała ich poranki w czeluściach garderób mniej, bądź bardziej rozpasanych. Kloszard wybierający niedopałki z ulicznych kubełków dzieli się ogniem z kloszardzicą, przytulając ją czule i chrzęszcząc obietnice wspólnego „potem”.

 

Sroka śmieje się ze mnie jawnie, dęby mrą w ponurym stuporze, niewidzialny ptak usiłuje mnie uwieść gdzieś pomiędzy czeremchą, a jaworem. Spoza trzcin miejskiego stawu wychyla się szara szyja czapli. Powietrze pachnie, wiatr umarł nieco wcześniej, więc cieszyć się można aromatem bezludzia. Dopiero emerytowany kolarz zazgrzytał zębatką – nie swoją na pewno, lecz mechaniczną. Mijam bezsensowny mur dzielący niebo na dwoje, a okna, w większości rozbite, rodzą potrzebę zerknięcia tam, gdzie mnie nie ma.

piątek, 24 września 2021

Transmutacja.

Zastanawiając się nad funkcjonalnością działalności człowieka, łatwo o konstatację, że jedzenie służy wyłącznie dostarczeniu energii organizmowi. A ponieważ w historycznym ujęciu każdy osobiście zdobywał pokarm, więc systemowo dysponować musiał wystarczającymi narzędziami, czyli nogami i rękami, umożliwiającymi pościg, mord po zwycięskiej potyczce, rozdrobnienie łupu i jego konsumpcję. Gdy drastyczne elementy służące pochłonięciu materiałów biodegradowalnych przestały być warunkiem koniecznym do przetrwania, nogi zasadniczo można było już wyeliminować, jako zbędne w procesie pozyskiwania pulpy pokarmowej. Czyli idąc za darwinowską logiką – zanikną bez szkody dla dotychczasowych nosicieli.

    Idąc o krok dalej (choć brzmi to dość absurdalnie, kiedy dopiero co wyeliminowane zostały kończyny dolne), warto konsekwentnie rozglądać się za takim pokarmem, który zamiast masy półproduktów, zawierał będzie czyste kalorie. Albo dżule – jak kto woli. Wyłączenie z diety elementów przypadkowych, zanieczyszczonych, bądź podlegających procesom gnilnym zdaje się być koniecznością, omijającą zasieki wiodące ku śmierci pokarmowej. Ekspozycja organizmu na czysty produkt doprowadzi do sytuacji, kiedy pożywienie zdobywałoby się, adaptując sieć energetyczną układu pokarmowego biorcy do źródła energii – niechby nawet prymitywnego gniazdka elektrycznego, baterii słonecznej, czy turbiny wiatrowej. Takie rozwiązanie wyeliminuje udział rąk w procesie, a żołądek stanie się archaizmem bez którego ludzkość znakomicie sobie poradzi.

    Sięgając jeszcze dalej w labirynt ścieżek rozwoju, można podejrzewać, że komplet organów warto byłoby odłożyć do muzeum historii ewolucji, organicznie poprzestając na mózgu dokarmianym w bodźce siecią układu nerwowego. Zapewne dziś nosiciele jąder gremialnie zaprotestują przeciwko koszmarnej wyrwie, jaką w polu działania mózgu uczynić może brak zuchwałych domniemań związanych z niewątpliwie nadchodzącą erekcją. Jednak jutro, zamiast użalać się nad stratą, odzyskaną przestrzeń umysłu mogliby przeznaczyć na opracowanie bardziej intelektualnej metody prokreacji, kto wie, czy nie wnoszącej element fantastyczny w rzeczywiste doznania. Mózg nie zasypia, choć ulegając presji organizmu wymagającego spoczynku, godzinami nudzi się każdej nocy, rozwiązując szarady i projektując w podświadomości zdumiewające, senne scenariusze. Uwolnienie niezmordowanego organu od zbędnej masy, zrekompensuje ludzkości ewentualne niedogodności, w zamian oddając trzecią część doby jako ekstra bonus.

    Na zakończenie owej przydługawej dywagacji zasygnalizuję jedynie wątek finałowego domniemania. Doświadczenia ewolucyjne ludzkości wykazały wysoką śmiertelność spowodowaną degeneracją wszelakich części organizmu, jednak mózg wraz z układem nerwowym dotychczas lawirował z powodzeniem, samodzielnie nie przekraczając granic dzielących życie od niebytu. A jeśli już to uczynił, to regułą pozostawał udział ciał obcych wetkniętych weń celowo, bądź nie przez osoby trzecie. Narzędzia (niektóre otwarcie określone mianem broni, oraz inne, np: pojazdy mechaniczne, opakowania szklane, czy meble ogrodowe) w rękach sfrustrowanego oponenta, spowodować mogą nieodwracalne obrażenia wewnątrzczaszkowe protagonisty. Pomijając odsetek fizycznej zbrodni pod wpływem ręko-, nogo-, bądź innych czynów wypełniających karty kodeksów karnych, pozostają do rozważenia przypadki czystej śmierci mózgu, stanowiące wyjątki z pogranicza cudu. A to z kolei sugeruje realizację tak pożądanej przez starożytnych alchemików idei – czyli nieśmiertelność.

Pod wiatr.

    Dzieci rozpierzchły się hałaśliwie po placu zabaw, aż słońce wyjrzało przez dziurę w chmurach, a kasztanom popękały kolczaste mundurki, obnażając całkiem okazałe brzuszki. Szpaki przezornie ewakuowały się na szczyt odległej brzozy, która okazała się zbyt kruchą na mrowie ptasie, więc stado podzieliło się na kasty i obsiadło co tylko się dało, byle poza zasięgiem zdrowych, młodocianych gardziołek. Wróble ustawione niczym nuty na przydrożnym płocie perorowały z zacięciem, szukając sposobu, by dobrać się do nasion kłujących, ostrych głów ostu. Kloszard z kloszardzicą grzecznie kolaborowali z panem z warzywniaka, który najwyraźniej był im przychylny, więc pozwolił, aby wybrali dla siebie warzywa, które i tak zamierzał wyrzucić do śmieci. Podziękowali pięknie i zasiedli na dywanie z kartonowego pudła pod zapomnianą wiatą, pod której mżawce nie chciało się zaglądać. Mechaniczne rzeki penetrowały Miasto, wzburzały nurt pomrukując i tłocząc się z zawodową wprawą unikały kolizji mrugając ze zrozumieniem elektrycznym okiem. Kobiety w czerni opanowały przestrzenie poranka i to znak, że o lecie należy mówić w czasie przeszłym. To chyba jedyna pora roku, kiedy pozwalają sobie na ekstrawagancję wykraczająca poza mroczny schemat.

Po ciemku.

    Wiatr zagnał ludzi do przystankowej wiaty. Jak schnące liście. Przedzierał się pomiędzy szprychami, przy okazji dzieląc się na części, niczym weselny tort, ślizgał po osiedlowych chodnikach, za nic mając psy, które wybiegły na moment ledwie i bez grymaszenia podlały najbliższe budy drzewo, by wrócić do przerwanych snów. Noc kotłowała się po całym niebie i chyba nie było jej wygodnie, bo wierciła się bezustannie, od czasu do czasu świecąc gołym księżycem.

czwartek, 23 września 2021

Zwyczajnie.

 

Figlarnie stanęłaś na paluszkach i wsuwając swoją kruchość w moją rękę, ze skrzącymi oczami wyszeptałaś:

 

 – Popatrz! Nigdy nie byłam przesadnie rozsądna, czy grzeczna, ale mieszczę się i jest mi tutaj dobrze. Tak po prostu. Czy naprawdę wszystko musi mieć uzasadnienie? Nie potrafisz tak zwyczajnie być?

 

Gardło miałem pełne słów zbyt kanciastych na tak delikatną okazję, więc tyko leciuteńko przymknąłem dłoń, zamykając cię w środku. Rzeczywiście zmieściłaś się. A kiedy poczułem ciepło pulsujące wewnątrz – zaraziłem się nim do cna, aż rozlało się po mnie całym.

 

Dotąd nie potrafiłem… Teraz, na samą myśl, że miałbym wypuścić z ręki wzajemność, pogubiłem nawet pytania.

środa, 22 września 2021

Mżawka.

 

Staruszka w wełnianym płaszczu przypominała wyglądem napuszoną sowę, choć spoza grubych szkieł na świat zerkała bezradność. Świecące wesołą żółcią cyfry nad przednią szybą autobusu okazały się zbyt małe dla jej subtelnego wzroku. Stylizowana na rudzielca dziewczyna cierpliwie znosiła zaloty szczerze rudego pupila, który trafił na osiedlową blond piękność, nieco tylko utytłaną wszechobecnym błotem. Jarzębina ociężała od płodów zwiesza kiście czerwonych jagód nad chodniki i wespół z dojrzałym rokitnikiem stanowi przyjemną nieciągłość pośród szaroburej rzeczywistości. Żołędzie i kasztany czekają pod drzewami na dzieci chwilowo zamknięte w szkolnych ławkach, gołębie penetrują trawniki pod czujnym okiem chudej wrony siedzącej na dachu samochodu.

Niezidentyfikowany Obiekt Latający.

Duch zachowywał się arogancko i ortodoksyjnie. Znienacka pojawił się na balkonie sąsiedniego bloku, w różowej, półprzejrzystej kiecce, a jedynym uzasadnieniem żywiołowej gorączki mógł być fakt, że do północy brakowało dwie godziny. W ciemności błyskały srebrne włosy, czy co tam błyszczy duchom pomiędzy uszami. Patrzyłem, jak skrupulatnie obmacuje futryny, zaglądając do wnętrza głodny towarzystwa. Może to omamy, ale przez mrok usłyszałem:

 

- Niech to szlag!

 

Duch wyczyniał rękoma akrobacje, najwyraźniej usiłując doprowadzić do szaleństwa zbłąkaną duszyczkę bezpiecznie zamkniętą wewnątrz, jednak trafił na osobnika odpornego na wstrząsy.

 

Kiedy różowe szaleństwo oszalało z wściekłości – mieszkaniec zuchwale otworzył balkon. Furia klnąc wparowała do wnętrza.


wtorek, 21 września 2021

Ekstrakty cz. 34

 

Świdrak.

Wkręciłem się w twoje życie głębiej, niż sięgały myśli, którym pozwalałaś na rozpasanie, siedząc samotnie pomiędzy balkonowymi roślinami kontemplującymi ciszę nocy równie doskonale, jak ty. Kiedy nasyciłem się, z płonącymi policzkami poprosiłaś, bym odnalazł w tobie głębię, jakiej się nie domyślasz.

 

Wymagająca pani.

Siedem stalowych żurawi niemiłosiernie penetrowało zaplecze budowy, bez końca unosząc pod niebiosa starannie wyłuskane elementy, wynosząc mury ponad beztroskie obłoki, więc zaciekle budowałem, nie bacząc na porę dnia, czy roku.

- Phi! – parsknęłaś pogardliwie –Maszynami wznosisz dla mnie zamek?

 

Pijawka.

Trzymałaś się mojej wątroby, jak wirus, który dla przetrwania pozwoli sobie na każde zuchwalstwo i podłość. Krzyczałem, że boli, że dość mam uścisku, w jakim gangrena sięga wyżej kończyn, lecz byłaś bezwzględna.

- Chcę więcej, wszystko chcę!

 

Agresor.

Jak cebulkę obierałem twoją intymność, głuchy na łzy i szepty spłoszonej niewinności. Naiwnie błagałaś o zmiłowanie, nie wiedząc nawet, jak wielką podnietą stawały się twoje modły. Eksplodowałem, a kiedy stygliśmy po spoconej euforii, zadrżeliśmy oboje – skrajnymi uczuciami napędzani.

 

Modliszka.

Skrępowałaś mnie uwielbieniem, a byłam zaledwie iluzją z licealnej ławki. Obiecałaś majaki mokre od uniesień, wizje pełne szlachetnych, kruczowłosych spełnień, czułość tak subtelną, że język potknie się na perle niedojrzałej kobiecości. A potem perwersyjnie spiłaś sok obudzony krzykiem ekstazy.

Jesienne widzenia.

 

Starszy pan o orlim nosie pogwizdywał nieśmiało i tańczył całą twarzą do własnego akompaniamentu. Panie w nieskazitelnie czarnych rajstopach pojawiały się i znikały w trzewiach autobusów mnożących się bez umiaru, dojrzała kobieta na wózku inwalidzkim okryła się niebieskim parasolem i niemal znikła pod prowizorycznym grzybkiem. Pierwsze wełniane czapki ozdabiały włosy farbowane na każdy możliwy odcień rudości, choć odkryte kostki wystawały blado z adidasów, sugerując że czas siniaczków minął, więc trzeba będzie poczekać na kolejny sezon. Zupełnie jak na autobus, który złośliwie postanowił przepuścić cały peleton tych, co zmierzały w innym, niż potrzebny kierunek. Deszcz niecierpliwy, mrówczy, zaczepiał niewiastę o nogach tak chudych, że brylantowy kurz ledwie znajdował drogę ku ich ciepłu wzmacnianemu odgórnie papierosem jeszcze szczuplejszym, choć równie długim jak nogi. Przedszkole drobnym kroczkiem lawirowało karnie po chodniku, idąc trop w trop za przedszkolanką o łydkach wyćwiczonych w wielu podbojach i ani zaćwierkało. Wrony mokły posępnie, szaro i nie całkiem radośnie, ignorując spadające cicho orzechy włoskiego pochodzenia. Pigwa nabrzmiała owocami, którym nigdy nie udawało się błysnąć złotym miodem, więc wstydliwie okrywa zieleń gruszek srebrnym szronem kutnera. Psy fizjologią wymuszają spacery pośród pęczniejących kałuż i traw, w których nie czas szukać pszczół. I w nosie mają czarne myśli staruszki o chorym biodrze, wystrzyżonej pięknie na popielatego jeża, aby zawstydzić sfilcowane kołtuny jamniczej sierści.

poniedziałek, 20 września 2021

Skryta bezwzględność.

Ciął mocno. Rozpierała go duma, że wyegzekwował należną nagrodę. Przegrałem kolejną partię. Lepszemu przysługiwało prawo wygrawerowania na ciele przeciwnika karbu zwycięstwa. Mężczyzna rozumie to instynktownie, bo zbierania trofeów uczony jest od kołyski.

 

Kobiecie wyjaśnić? Nie sposób. Każdą zbierze na wymioty, gdy usłyszy o naszyjnikach z uszu, skalpach, czy równie makabrycznych „pamiątkach” kwitnących w gablotach męskiej chwały.

 

Jajo trwa w trwodze, czekając zuchwalca. Uczone uległości od poczęcia. Plemnik MUSI zawalczyć o przyszłość. Wykazać się bezwzględnością. Inaczej sczeźnie w czeluściach klozetu. Drugie miejsce jest porażką, bo nagrodę spija wyłącznie zwycięzca.

 

- Głupiec! Gdybym choć raz wygrał, natychmiast poderżnąłbym mu gardło – nie udo.


W centrum zauważeń.

 

W szaroburej rzeczywistości przyglądałem się pani, która w butach na wąziuteńkich platformach przedzierała się wskroś rynku, a całe jej ciało skoncentrowane było na utrzymaniu równowagi balansując na kocich łbach, a szerokie, zapadnięte fugi stawały się zasadzką powtarzającą się częściej, niż oko zdolne było zarejestrować. Przypomniałem sobie inną, której przyszło pokonać jezdnię nieopodal, na szpilkach dłuższych od moich palców. Przeprawę zakończyła z jednym butem w ręku i miną skrzywioną bardziej niż stopa, której szczęśliwie udało się przetrwać bez skazy. O dziwo – but również przeżył, mimo dramatycznie wyglądającej katastrofy. Spochmurniały zegar słoneczny patrzył z obrzydzeniem na pręgież, metalizowany wzrok witryn patrzył chłodno na nielicznych przechodniów, wyżej położone okna wznosiły wzrok ku niebu licząc na cytrynowe błogosławieństwo słońca. Dachy, opętane wrzaskiem srok, wobec którego gołębie poszarzały bardziej niż niebo, trwały w milczeniu i pociły się po nocy zbyt mocno naładowanej negatywną emocją. Podglądam facetów ukrywających płeć pod makijażem, zdobnych w biżuteryjne detale i kobiety, usiłujące w ramach równouprawnienia wyeksponować wulgarną męskość. Samochody korzystają z przesmyków między pazernymi placami budowy, a zakonserwowani wewnątrz kierowcy ociekają jadem, ilekroć stracą łączność z siecią, lub trafią na czerwoną falę. Zaśniedziały Fredro zerka na menu knajpy czekającej na egzotycznych turystów, a ratuszowy dzwon ze spiżową obojętnością odmierza kwadranse.

Wrota cz.5

 

         Oczy łzawiły z wysiłku, a powietrze w pokoju stężało. Trudno czytać tak drobne pismo, choćby zostało wykaligrafowane najpiękniej. Noc najwyraźniej już minęła, bo zza okna niosły się dźwięki poranka. Typowe, proste i przewidywalne. Dużo już nie zostało czytania, więc postanowiłem zrezygnować dzisiaj z pracy i dokończyć lekturę, wcześniej biorąc prysznic. Nie należałem do szczególnie cierpliwych, a lektura rozgrzała wyobraźnię do białości.

 

            Bóg ulitował się nad nami i obiecał zabrać ze sobą, gdy tylko będziemy gotowi. Spisałem testament, listów rodzinie nie żałując, a na boskie życzenie, bym ukrył ślad jego obecności dla potomnych – spisałem na deskach księgi, prując skóry które on scalił na powrót, gdym skończył słowa kreślić sympatycznym atramentem. Księgę wetknąłem w przesyłkę wraz z dyskretną wskazówką, jak odnaleźć można garść szczegółów.

 

            Niebawem mamy wracać przez pół Europy, ślady za sobą zacierając, w żadnej gospodzie nie bawiąc dłużej jak dwie noce, ledwie tyle, by dziecku ulżyć po trudach podróży. Do kamienia granicznego, skąd Bóg zabierze nas do swojego świata. Nawet pokazywał, gdy niebo okryło się płaszczem z gwiazd, dokąd trzeba się udać, ale to ponad ludzkie pojęcie podróżować między gwiazdami, więc przyjdzie poczekać, aż sprawi cud i niech się wonczas dzieje wola nieba!

 

            Nie wiem, czy dotrzemy bezpiecznie, bo czas niepokoju pełen, na gościńcach tłok, po kniejach rabusiom zuchwałość rośnie, gdy rycerstwo, albo w pruską, albo w domowe wojny zaangażowane. Jednak wracać trzeba nawet gęsiom, więc pojedziemy, by bez zwłoki nad granicznym kamieniem świtu wypatrywać i jeśli Bóg da, zostawię tam kronikę naszej tułaczki, nim odejdziemy dalej, niż rozum sięga.

 

Odłożyłem deskę. Czułem się wyczerpany, jednak oczy, choć przekrwione świeciły blaskiem, jakiego dotąd nie znały. Ciekawość pożerała mnie od środka.

 

- Gdybym wiedział, gdzie ów kamień wyznaczał granice, pojechałbym, choćby natychmiast! Byłem święcie przekonany, że dotarli bezpiecznie i polecieli w kosmos do świata potrafiącego więcej, niż wszystko, co mi się śniło. Ów Obcy Bóg nie mógł być nikim innym, jak astronautą z odległego świata. A obcy wciąż interesują się Ziemią, może nawet kontaktując się z wybrańcami bez rozgłosu. - Tak! Muszę znaleźć kamień, o którym wspominał autor przekazu z deski! Trzeba tylko trochę się dokształcić z historii. Naszej, średniowiecznej.

*** cdn?

niedziela, 19 września 2021

Wrota cz. 4

 

            Kiedyś z niemocy, pod wpływem zacnego miodu poniosło mnie ku kniei, na wskroś pól śpiących już po żniwach. Gdy potknąłem się o kamień graniczny, upadłem i z braku animuszu zaległem pod dereniem rosnącym tam od wieków. Nim oczy skleiła mi noc niebo rozwarło się i w słupie świateł zstąpił ku mnie Bóg z obcych światów. Wszak Pan nasz wyglądał inaczej – przynajmniej na obrazach starożytnych twórców, których po kościołach co niemiara, a biskupowie na Świętą Mękę przysięgali, że oblicze wiernie oddał włoski, czy francuski mistrz, natchniony i ku Prawdzie powiedzion Pańskim nakazem.

 

            Bóg położył mi rękę na głowie i czytał we mnie udatniej, niźli ja księgi czytuję. A kiedym przestał być tajemnym stworzeniem wprost w głowę myśl mi rzucił abym mu dziecko następnym brzaskiem przywiódł, to uleczy niebożę. Biegłem ku domowi, bo ostatnią szansą miał mi się stać ów Bóg obcy, a dzień dłużył mi się, jak żaden dotąd. Łajałem i beształem służbę, dziecię wykąpać kazałem w ziołach i w czyste suknie odziać. Zakazałem po zmierzchu komnaty opuszczać w dowolnej przyczynie, anatemą strasząc.

 

            Wreszcie pogasły krużganki i wierzeje zawarte skryły ciżbę zamkową w komnatach. Uniosłem moje maleństwo i niosłem w noc, a gdy drżało od chłodu, kocami okrywałem jak najlepiej. Nie szło usiedzieć. Dopiero gdy w dereniowym cieniu złożyłem kruche życie, sam o głaz graniczny się opierając, myśli zaczęły krążyć po głowie coraz ciaśniej i ciaśniej, aż usnąłem umordowany czekaniem.

 

Brzask sprowadził Obcego Boga, a ten, ignorując mnie, ręce na bladym czole dzieciątka położył i trwał tak bez ruchu, aż słońce zaczęło lizać na wpół zamęczoną buzię córki. Nim dzwony rozpoczęły wzywać na południowe modły Angelus Domini dziecku wróciły rumieńce i uśmiech, choć blady, to pierwszy od roku, czy dwóch nawet!

 

            Bóg spojrzał na mnie i choć ust nie otworzył, zrozumiałem, że jutrem znów mam się pojawić, biorąc dziecię na dokończenie kuracji. Do nóg się rzuciłem w podziękowaniach, ale odszedł ciszej niż dusza ciało opuszcza. Wracałem z dziecięciem jeszcze wielokroć, jednak z każdym południem Bóg znikał, a dziecko żywsze niż zeszłoroczne źrebaki tryskało z dawna zapomnianą radością.

 

Wielu dociekało, śledzić próbowali nasze śródnocne wycieczki, lecz na gardle obiecałem rewanż każdemu śmiałkowi, więc przycichli i tylko plotki sączyli po karczmach krużgankach, czy w pomieszczeniach służby.

 

            Bóg pokiwał głową, nakazując przenieść się nam na włości małżonki, nieledwie porzucone, gdy Habsburgom przyszło o Czechy się spierać z Jagiellonami. Pojechaliśmy bez zwłoki, nie biorąc nawet stangreta, by plotki ukrócić, a leczenie kontynuować. Jednak i tam dosięgła nas ciekawość plebsu, a strach przed stosem i husyckie niepokoje zmusiły nas do ucieczki na drugi kraniec habsburskich wpływów. Na kolejną ucieczkę nie mieliśmy już sił.

*** cdn

piątek, 17 września 2021

Wrota cz. 3

 

        - Więc jednak! – aż podskoczyłem z emocji i porwałem obie deski biegnąc do łazienki, żeby strumieniem ciepłej wody z prysznica przyspieszyć proces nasiąkania desek. Ułożyłem je na kąpielowym ręczniku i patrzyłem, jak białe drewno upija się żółknąc, brązowiejąc i odsłaniając wszystko, co przetrwało w ukryciu.

 

Czarne znaki budziły się do życia i gnały niczym rzymska kohorta zmierzająca do sobie znanego celu, w drodze pożerając dostępną przestrzeń. Drobne pismo korzystało ze słojów, niczym z linijek, a jego kształt znamionował szlachetne pochodzenie. Dzisiaj nikt już tak pisać nie potrafi. Można było popaść w zachwyt od bezrozumnego patrzenia. Niepomny świata czekałem, aż centurie okrzepną w swoim szyku, aż nabiorą wyrazu i staną się ostrzem rozcinającym mrok niepewności. Welinowe karty pociętej księgi, schły powoli, zwijając się w bólach zapomnienia, a ja czekałem na przekaz wynurzający się z drewna.

 

Nie wiedzieć kiedy katedralny dzwon obwieścił północ, a ja wciąż siedziałem gapiąc się w dwa kawałki drewna. Literki były bardzo małe, gęsto utkane, jakby ich autor wiedział, że musi zmieścić na małej powierzchni bardzo dużo słów i drugiej okazji mieć nie będzie. Wygrzebałem z szuflady starą, nieco zapyziałą lupę, a kiedy sprawdzałem, czy działa – dokonałem odkrycia jeszcze bardziej niezwykłego. Tekst napisany był po polsku!

 

Amok, to słowo niezbyt starannie dobrane do tego, co we mnie gorzało, jednak rozsądku starczyło mi jeszcze, żeby sfotografować zawartość, nim zacząłem czytać. Drewno w każdej chwili mogło ukryć już na wieczność to, co dotąd trzymało w pamięci dla wybrańca – dla mnie. Musiałem dorosnąć do tej roli, a mądrość autora, który przewidział, że z łaciną mogę sobie nie poradzić, gdy przyjdzie odszyfrowywać zapiski sprzed wieków była godna podziwu.

 

Ukryć prawdę muszę z obawy przed Najświętszą Inkwizycją. Przed „Malleus Maleficarum”, którego stronice pobłogosławione bullą przez Innocentego VIII trafiły z Moguncji na tron naszego pana poprzez dominikańską komandorię osadzoną w Poznaniu, zyskując poklask i chętne ucho zarówno króla, jak i biskupów.

 

Tedy nie sposób jawnie opisać wszystkiego, czegom doświadczył, chcąc życie córki ratować, w opresji wielkiej pozostając z braku cyrulika wystarczająco otwartego na rozwój medycyny i chętnego podjąć starania, by bieg rzeczy odwrócić i ku zdrowiu dziecię moje przywieść.

 

Szukałem po Europie, umyślnego pchnąłem nawet ku pałacom uprawiającym sztukę wzniesioną na wyżyny przez ibn Sinę przed wiekami, ku chińskim medykom mającym ponoć dar uzdrawiania igłą i miksturami, jakich ziemie naszych przodków znać nie mogły. Tymczasem dziecię gasło mi w rękach, a przywiedzion do rozpaczy szalałem, wyjąc do księżyca skargi i bluźniąc niemożebnie.

 

Znikąd nadziei nie stało, włoscy i francuscy mistrzowie leku nie znali, o zamorskich posłańcach słuch zaginął. Dziewczyna bledsza już od prześcieradeł i lżejsza niż szczenię ogara kwiliła w malignie, za nic mając matczyne pieszczoty i całonocną dbałość służebnych.

 

        - Boże! – pomyślałem, kiedy oczy załzawione z wysiłku uniosłem znad deski – ten tekst… jest jednym z pierwszych tekstów w naszym języku, a ich autor posługuje się nim tak zgrabnie, jakby był poetą, albo mówcą sejmowym, kronikarzem, czy bardem!

 

Noc przekwitała zapewne, bo gdzieś z ciemności dobiegły mnie zalotne dźwięki pieśni miłosnej drozda. Gardło miałem spopielone z emocji - przecież wody napił się jedynie artefakt. O sobie zapomniałem, lecz teraz żadna siła nie dałaby rady oderwać mnie od opowieści sprzed pięciu wieków.

*** cdn

czwartek, 16 września 2021

Ekstrakty cz.33

 

Oszust.

Komplementował tak żarliwie, aż mój zawstydzony romantyzm rozpaczliwie zapragnął uwierzyć. Żebrał, bym pozwolił ogrzać jedwab niewinności zachwytem. Gdy uległem, sięgnął po moją zlęknioną nagość, zerżnął bez litości i nim (nagle obojętniejąc) zapiął rozporek, odszedł, szukając kolejnego prawiczka.

 

Los szubrawcy.

Kochankiem był tak doskonałym, że niewiasty błogosławiły mu nawet zachodząc w pozamałżeńską ciążę, świadome, iż dziecko odziedziczy afrykańską karnację. Po czasie okazało się, że ideał nosi świadomą skazę HIV. Kobiety zgodnie naostrzyły noże do oprawiania kurcząt i poszły wytrzebić chore narządy.

 

Znaleźne.

Jak każdej jesieni grabiłem liście przed domem, gdy pod grabiami coś się zaświeciło. Schyliłem się, podnosząc szczerozłoty detal, potem drugi i kolejne, aż nazbierałem pół garści złotego groszku.

- Przepraszam, to moje zęby – wyseplenił gość w zakrwawionej jesionce.

 

Spełnienie marzeń.

Od dziecka uwielbiała naśladować zbłąkane dusze, a na szkolny bal maskowy poszła przebrana za mgłę. Obecnie, ilekroć wieczór skropiła czerwonym winem, boso tańczyła na ulicy w nocnej koszuli. Pech ją prześladował tej nocy, bo kierowca o słabym sercu już bez ducha potrącił ją śmiertelnie.

 

Lustrzane odbicie.

Wył, kiedy chirurg kreślił mu na udzie linię cięcia, więc został uciszony eterem, a prosty zabieg zakończył się sukcesem w środowisku wolnym od krzyku. Po wybudzeniu nadal lamentował, co było konsekwencją nieuniknionej straty. Karta pacjenta odkryła prawdziwą przyczynę – marker skreślił nie to udo!

Garść światła.

 

Przedszkolęta policzone po dwakroć odprowadziły młode opiekunki z palcu zabaw na sjestę przedobiednią. Wróble jeszcze nie wierzą, że cisza wróciła między konary ulubionych przez nie drzew, więc tylko wiatr czochra się w gęstwinach, zrzucając zużyte świsty. Sąsiad przeliczywszy pozostawione w piaskownicy zabawki chyba był ukontentowany wynikiem, bo z lubością zaciągnął się kolejnym papieroskiem, łokcie wbijając w zasiedlone dziury parapetu. Sprzątaczki dzielą się cieplutkimi plotkami, przemierzając oswojone, osiedlowe ścieżki. Rowery na krótkich smyczach, gęsto upięte na stojakach tęsknie wyglądają za węgieł budynku, sprawdzając, czy pani już wraca i weźmie na spacer, choćby ubożuchny.

Smutek.

 

Parasole, jak deszczowe kwiaty zakwitły od brzasku i choć przeważają czarne kielichy, to jednak między nimi zdarzają się kolorowe. Może pozostałe muszą dojrzeć po długiej nocy pozbawionej barw? Niebo poplamione chmurami przeciera się gdzieniegdzie, flirtując z nieobecnym słońcem. Psy pospiesznie załatwiają potrzeby, by dokończyć psie sny w zaciszu domowych pieleszy i tylko kloszard niezłomny kontempluje świeżo wyłowione ze śmietnika flaszki, przeliczając łup na gotowiznę – wszak wczoraj udało się nazbierać wystarczająco na butelczynę czerwonego wina, którą skonsumował bez pośpiechu kryjąc się w jesionowym cieniu. Gołębie, nieco zmoknięte zbiły się w gromadkę na skaju dachu i nad czymś debatują, ludzkość zmierza ku własnym, codziennym tyraniom ze wzrokiem martwym i pustym, czasem niosąc dla kamuflażu nieszczery uśmiech.

Wrota cz. 2

 

Popatrzyłem na zabytek, którego kupno przywiodło mnie na krawędź finansowej zapaści. Dzisiaj była potwornie droga, ale kiedy pachniała świeżością warta była najmarniej kilku wsi. Nie sądzę, aby którykolwiek z antenatów ośmielił się tknąć taki majątek nożem. A teraz ja miałbym potraktować wiekowe skóry ostrzem? Mogło się zdarzyć, że wskazówka wypadła z innej książki, a ktoś bezmyślnie wsunął ją między karty mojej i zniszczę wolumin, nie osiągając nic, poza kacem moralnym.

 

- Ale… - kartka, choć schowana parzyła ręce, a palce pełne ciarek i mrówczej energii szukały rękojeści korzystając z rozkojarzenia głowy.

 

Nożyk był niewielki i do sztyletu było mu daleko. Zwykle obierałem nim pomarańcze i gruszki, albo odkrawałem kawałki mocno wyschniętej, jałowcowej kiełbasy. Drewniane okładki kryte skórą zdawały się pocić pod moim wzrokiem. Zrobiłem głęboki wdech i korzystając z lupy zacząłem przyglądać się dziełu. Byłem pewien, że między stronicami z cielęcego pergaminu nie znajdę rozwiązania, a jedynym miejscem, w którym kryć się mogło rozwiązanie były pięćsetletnie okładki.

 

- Niech mi wybaczy Bóg Kustoszy, Archiwistów i Antykwarystów! - Oglądałem unikat, szukając miejsca, w które mógłbym wbić ostrze!

 

Na zewnątrz zmierzchało już, a niebo widząc świętokradztwo spochmurniało, ostrząc szpony błyskawic, żeby mnie uśmiercić, nim popełnię nieodwracalne szkody. Zasłoniłem okna, jakby kotary miały mnie ochronić przed wzrokiem zgniewanych bóstw. Nóż o czerwonej, plastikowej rączce wyglądał krwawo, jak po skończonym misterium ofiarnym na barbarzyńskim ołtarzu. Usiadłem i chwyciłem rękojeść. Nóż wszedł gładko. Utwardzone ostrze profilowane laserem penetrowało wnętrze między awersem i rewersem tylnej okładki, mijając deskę. Krótszą z krawędzi przeciąłem jednym ruchem, jednak nie wydarzyło się nic.

 

- Oszalałem! - oparłem się prostując nogi.

 

Powtórzyłem operację z przednią okładką, ale i tak spod skóry nie wypadły kolejne objawienia. Poszedłem do kuchni pijąc wodę wprost z kranu, przy okazji płucząc twarz pulsującą od emocji. Papierowym ręcznikiem otarłem twarz i wróciłem do stołu, niczym chirurg czujący powołanie i obowiązek.

 

- Rozpłatać! – szepnąłem – Napisane było rozpłatać, więc nacięcie, to za mało, aby uzyskać efekt.

 

Przeciąłem dłuższą z krawędzi, a późnej drugą z krótszych. Spomiędzy luźnych kawałków skóry tylnej okładki wysunęła się deska wyschnięta na kamień. Odłożyłem ją na stół i szukałem treści po wewnętrznej stronie skóry. Nic. Została jeszcze frontowa okładka. Druga deska dołączyła do pierwszej, jednak we wnętrzu skór panowała ta sama dziewicza pustka, co w poprzednich.

 

- Grzbiet? – gorączka opanowała mnie całkiem, więc nim się opamiętałem już grzbiet księgi powiewał pod wpływem mojego oddechu, lecz i on nie dał odpowiedzi – Niech to szlag!

 

Poszedłem do kuchni, bo pić mi się chciało wściekle. W zasadzie powinienem pójść gdzieś ochłonąć, albo się upić, ale uznałem, że nie dam rady nakłonić nóg na spacer w deszczu, który nerwowo bębnił w blaszany parapet. Przyniosłem szklany dzbanek pełen zimnej wody. Stawiając z impetem na stół uderzyłem o blat odrobinę za mocno. Dno dzbanka pękło i odpadło, a na zbezczeszczone zwłoki księgi wyciekło półtora litra kranówki.

 

Nawet nie krzyknąłem. Byłem zrezygnowany. Z oparcia krzesła zdjąłem przepoconą koszulę i machinalnie wycierałem kałużę. Ryciny traciły swoją doskonałość, pergamin dostał zmarszczek, a atrament chłonął wodę każdym subtelnym ogonkiem litery, czy ekslibrisu. Patrzyłem na łaknące wilgoci deski. Pięćsetletniej posuchy nie dało się ugasić w okamgnieniu, jednak bladość drewna powoli odzyskiwała ciepłe barwy. Między słojami budziły się do życia pierwsze rzędy czarnych robaczków śpiących od wieków w ukryciu.

*** cdn

środa, 15 września 2021

Wrota cz.1

Można powiedzieć, że przypadek, zrządzenie losu, ale to oczywiste nadużycie. Gdyby tak było, równie dobrze kto inny sięgnąłby po książkę leżącą skromnie za plecami wielu podobnych i to jemu wypadłaby mała, brązowa ze starości kartka, na której wyszukaną kaligrafią płowiał czarny atrament kreślony gęsim piórem. Może nawet nie zauważyłby jej i zostałaby na podłodze, aż do wizyty sprzątaczki, która odłożyłaby ją poza zasięg wzroku odwiedzających, albo wyrzuciła do śmieci.

 

Książka nie była tania i gdyby nie kartka – odwróciłbym się na pięcie i zapomniał, że w ogóle wyciągnąłem po nią rękę i głaskałem grzbiet z cielęcej skóry, niegdyś pewnie wyzłocony tytułem tłoczonym po łacinie. Jednak kartka… parzyła w rękę, choć w półmroku antykwariatu nie byłem w stanie przeczytać treści. Organizm przeszyła zuchwała myśl, żeby schować ją w kieszeń, odstawiając księgę na półkę, jednak rozum podpowiadał, że kradzież jest złym pomysłem, szczególnie, że znalezisko mogło stanowić ledwie ułamek tajemnicy.

 

Pod pytającym wzrokiem księgarza grzebałem w portfelu ze świadomością, że naruszam budżet nie tylko na bieżący miesiąc, lecz zniweczę wszystkie wakacyjne plany. Szaleństwo zaczęło się, kiedy odmówił przyjęcia płatności plastikową kartą. Nie chciałem rozstać się z książką, z obawy, że wypadną z niej brakujące (byłem o tym już przekonany) fragmenty przesłania. Stałem i patrzyłem, jak pakuje księgę w papier, zaklejając taśmą miejsce łączenia. Dopiero wtedy poszedłem do najbliższego bankomatu, by oczyścić rachunek bankowy z wakacyjnych fantazji.

 

Wracałem do domu szybkim krokiem, ściskając teczkę pod pachą i rezygnując z zakupów. Emocje kotłowały się we mnie, zabijając apetyt i zmęczenie. Książka przejęła kontrolę nad moim umysłem i nie zamierzała przejmować się żadną z cielesnych uciążliwości. Niecierpliwość ledwie pozwoliła mi na zamknięcie drzwi i strącenie ze stołu wszystkiego, co mogłoby zawadzać. Kiedy położyłem tom, czas wstrzymał oddech, a światło nad stołem zadrżało. Papier pakowy darł się, jakby go żywcem ze skóry kto obdzierał, ale nie miałem w sobie spokoju pozwalającego na subtelność.

 

Księga powstała w czasach, kiedy sztuka czytania dostępna była nielicznym i świadczyła o wielkiej mądrości właściciela, a kaligrafia zdawała się magią uprawianą na ogół w klasztorach przypominających zamki o flankach niebosiężnych wspartych na zębach granitowych skał smaganych wiatrem ostrzejszym od miecza. Pośród murów wspominających czasy pierwszych władców i zapomnianych rzezimieszków, w świętym skupieniu świątynni braciszkowie ozdabiali karty rycinami, nadając koloru sproszkowanymi minerałami, czy krwią roślin znanych wtajemniczonym.

 

Taka była i ta księga. Notatkę, która uwiodła mnie i zbałamuciła tak, że zatraciłem się ekonomicznie odłożyłem na bok, pozostawiając jej studiowanie na koniec. Najpierw chciałem się przekonać, czy słusznie podejrzewałem, że pojedyncza stroniczka, to zbyt mało na wielką tajemnicę sprzed wieków. Wszak żaden kopista nie ośmieliłby się zostawić w bezcennym dziele prywatnej wiadomości nikłej wartości, więc musiał zostawić ją bogaty pan, albo przeor klasztoru. W czasie gdy pismo było unikatem każda wiadomość musiała nieść hiobowe wieści i przesłania godne dekalogu.

 

Obracałem strony z wypiekami na twarzy i niemal nie widząc, co oglądam. Z rysunków przedstawiających anioły i demony, uzupełniane roślinnymi i zwierzęcymi motywami wnioskowałem, że rzecz dotyczyła duchowej przestrogi, albo niosła przypowieści obrośnięte wielowiekową legendą podpartą autorytetem zwycięskich zastępów. Na studiowanie zawartości przyjdzie czas – teraz szukałem brakujących, jak mniemałem wskazówek, dodatkowych kartek zbrązowiałych ze starości. Przewróciłem wszystkie karty raz i drugi, a po trzeciej bezskutecznej próbie usiadłem i otarłem pot z czoła.

 

- Los jest perfidny! – sapnąłem, przeświadczony po czubki nerwów, że wiadomość będzie zawierać ledwie część przekazu. – Chce, żebym zgorzał bez szans na rozwiązanie.

 

Sięgnąłem wreszcie po kartkę i obejrzałem ją w ostrym świetle lampy tak, aby nie umknął mi żaden szczegół. Zrobiłem kilka zdjęć wykorzystując flesz, fotografując obie strony na blacie i pod światło, aby odkryć niewidoczne treści. Oryginał schowałem w folię, chcąc zachować ją w jak najlepszym stanie. Słowa… oczywiście, że słowa, bo cóż mogłoby się znajdować na starym papierze, którego jakość była zdecydowanie gorsza od welinu użytego jako materiał na księgę. Widać było liczne ubytki na brzegach, a całość pociemniała znacznie bardziej od kart manuskryptu, jednak litery wciąż były czytelne, układając się w łacińską sentencję.

 

Z emocji spociły mi się dłonie, kiedy zrzucałem pliki zdjęć do pamięci komputera. Elektroniczny tłumacz błyskawicznie poradził sobie z tekstem, który po obraniu z ozdobników zaciemniających obraz brzmiał niezwykle:

 

- Chcąc ciekawość ukoić, trzeba w mądrzejszych czasach księgę sztyletem rozpłatać.

*** cdn


Nadszedł, chociaż nic nikomu nie obiecywał.

 

Orion przebiegł dachami naprzeciw balkonu, ścigając jakąś nocną zwierzynę. Pewnie trudno mu się rozeznać w mrowiu fałszywych gwiazd, rozsiewanych ludzką zuchwałością. Zignorował łypiący kolorowymi oczyma samolot i panią dźwigającą siaty ze świeżymi wiktuałami niesionymi w zacisze domowego gniazda aby nakarmić pisklęta. Na skraju widzenia, z mroku nieśmiało wynurzył się kontur szaro-czarnego psa wycieraczką ogona usiłującego rozpędzić ciemność. Obok przystanku pani udająca posturą słup ogłoszeniowy, pełna tatuaży i kolorowych włóczek wplecionych we włosy, każdego dnia w innym kolorze, jakby patchwork po babci pruła systematycznie, kontemplowała widnokrąg dostojnie i niewzruszenie. Nie wiem sam czemu, ale obraz ten skojarzył mi się z widzianym wczoraj dziewczęciem kontrastowo tak szczupłym, że ledwie się jej zmieścił tatuaż pomiędzy biodrami. Ciężkie buciory i skórzane krótkie spodenki, w jedynie słusznym kolorze dopełniały obrazu kurczowo trzymającego się pępka rysunku na skórze. Popiskujące z głodu śmieciarki zwiedzają okoliczne śmietniki, jak wygłodniałe bestie zrodzone po nuklearnej nocy. Niechybny znak, że dzień już w natarciu.

wtorek, 14 września 2021

Ekstrakty cz.32

 

Przewodnik.

Uczysz mnie cieszyć się detalem, błahostkami, których tak wiele każdego dnia. Pokazujesz smaki nieznane i aromaty, od jakich można stracić rozsądek i skromność. Błądzę opuszkami po twoim ciele, bez wzroku szukając miejsca, skąd rozlewa się szczęście.

 

Bez granic.

Podlewałem twoje oślepione piękno komplementami, od których kwitłaś niczym wiosenne kwiaty, czy gwiazdy w bezchmurną noc. Kiedy straciłaś słuch pisałem dłońmi na skórze wyznania, od których kryłaś się rumieńcem, a oddech zaczynał tańczyć w uniesieniu. Gdy zgasło czucie zostały mi tylko wspomnienia.

 

Przemiana.

Było ich wielu, a nieskończony koszmar bólu rozlewać miał się w tobie już do końca świata. Wtedy zaczęło kiełkować życie poczęte tak niegodziwie, że płakałaś rozpacz bez granic, bo sprawcą był nieznany szubrawca. A jednak urodziłaś niewinną miłość ufnie wtuloną w ciebie malutkimi łapkami.

 

Wiara.

Opowiadałem ci każdy dzień, choćby największym wydarzeniem był szpak siedzący na drucie, albo chmura w kształcie trzygłowego smoka. Wspominałem rzeczy minione, albo wymyślałem jutra piękniejsze od innych, a ty uśmiechałaś się ciepło. Nie chciałem słuchać tych co mówili, że umarłaś dawno temu.

 

Żniwa.

Każdej nocy wypływałem na staw, by pielęgnować nenufary, odkąd w słońcu lipca zaśmiałaś się, że uwierzysz w moją miłość, gdy ofiaruję ci kwiat czarnego lotosu. Przełknąłem gorycz, w tajemnicy poświęcając noce hodowli wodnych lilii. Wreszcie podczas nowiu zakwitł pąk czarniejszy od nocy.