Cierpię
zapewne na przewlekły, ostry kompleks mięskości. Czuję eskalujące
zakłopotanie na sam widok tatara tak świeżego, że trzeba było mu
nóżki spętać, by nie zwiał z talerza, kiedy się go okłada
pierzynką z cebulki, albo żeby nie merdał ogonkiem, bo rozchlapie
ocet, czy co tam się dodaje wg gustu. Kiedy coś malowniczo nazywa
się „flaki”, nieodmiennie nawiedzają mnie wizje bestialstwa i
tortur, z nawijaniem wnętrzności na kłąb kolczastego drutu, czy
włóczenie za koniem lejcami z pulsującej cierpieniem dwunastnicy,
niczym podczas wołyńskich krwawych nocy. Nawet surowa kiełbasa/metka wydaje się być starannie opakowanym w folię spożywczą stworem,
który gotów miauczeć, ćwierkać, czy beczeć i to przed pożarciem
– być może stąd właśnie biorą się tajemnicze odgłosy po
spożyciu co bardziej żywotnych fragmentów? Te powarkiwania
brzuszne, posapywania, przelewanie się i nienaturalnie żywiołowe
ruchy robaczkowe. Salceson? Znakomite doświadczenie dla studentów
medycyny, żeby nauczyli się preparatyki fragmentów tkanek.
Pasztet? Podobnie, lecz dla studentów medycyny sądowej,
specjalizujących się w badaniu treści pokarmowej żołądka. I
jeszcze kości. Kompletnie nie archeologiczne pozostałości z ery
mezozoicznej, czy choćby z wojen trojańskich, choć też można
badać, kiedy się już odłowi z wywaru na rosół. Carpaccio,
surowe jaja, sushi z surowej ryby, czy ledwie ogrzane na patelni
podroby typu krwista wątroba uzupełniają jadłospis marzeń,
potrafiący zniechęcić mnie do węszenia, zerkania, czy
nasłuchiwania, jak zachowuje się potrawa na talerzu. Jestem
padlinożercą, jednak preferuję mięso, które nie tylko nie żyje,
ale jest pieczołowicie przyprawione ogniem.
Życie
pełne jest zwrotów akcji i niespodzianek, ale czas potrafi
wygłaskać je na gładko i pamięć co najwyżej pośliźnie się na
krawężniku historii. Albo i nie. Zachwycające i kompletnie
niezrozumiałe jest, że można pamiętać tak selektywnie. Znałem
człowieka, który uwielbiał fusy z kawy, choć kawy pić nie
znosił. Kupował ją w restauracji, prosząc znajomych o wypicie, a
następnie łyżeczką wyjadał śrutę z dna. Inny na szklankę
sypał ze cztery czubate łyżeczki (jak już pić, to musi być
mocarna) kawy i sześć (jak już pić, to musi być słodka)
łyżeczek cukru. Kiedy pytałem, gdzie mu się woda zmieści,
wzruszał ramionami i zalewał, tworząc gęste błoto borowinowe,
które spożywał (nie wiem, czy pił, czy jadł, więc użyłem
słowa niezdeterminowanego czynnościowo) z lubością.
Był
taki czas, a jak słyszałem, nie każdemu się taki trafił, że los
pchał w moje objęcia pijaków (bo pijaków i szaleńców los pcha i
nie ma jak z tym walczyć). Nie, że zawsze i wszędzie. Los był
łaskaw obarczać mnie zdezynfekowanym dogłębnie towarzystwem
podczas podróży pociągiem. Znajdą się tacy wśród żywych, co
jeszcze (może) pamiętają, że jeśli na peronie stał jeden jedyny
człowiek z mózgiem rozcieńczonym wódeczką, to bezbłędnie trafi
do przedziału ze mną i będzie się fraternizował wyłącznie z
piszącym, kompletnie ignorując pozostałe towarzystwo. Próbowałem
różnych sztuczek – udawałem, że śpię, kręciłem się po
korytarzu, z desperacji sam usiłowałem nieco się podtruć zacnym
trunkiem z lokalnego browaru. Wszystko na nic. Los był uparciuchem i
sterował nieszczęśnikami z wprawą i rutyną. Byłem jak bulaj w
bezpiecznej przystani, a oni cumowali wdzięcznie, wonnie i swoją
elokwencją zmieniali odległość z miasta A do miasta B. I
odwrotnie, bo wracając trafiał na mnie jak na ostatnią deskę
ratunku kolejny z zaburzonym postrzeganiem rzeczywistości.
Można
zapomnieć wiele z życia, ale niektóre drobiażdżki tak mocno
przykleją się do człowieka, że prędzej zapomni własnego imienia
i drogi do domu, niż ich.