niedziela, 27 kwietnia 2025

Zwędlina – kradziona z wędzarni kiełbasa.

 

    Od samego rana jestem, po wrażeniem przeczytanego artykułu o odkryciach naukowców w grobowcu Tutanchamona. Autor artykułu napisał (między innymi): Broń, którą faraon dzierżył w prawej dłoni, wydawała się być niewzruszona upływem czasu. Sztylet miał ostrze zrobione z żelaznego meteorytu i złotą rękojeść ozdobioną kryształową głowicą. Wzruszyłem się, bo jestem miękki i nie tak ostry jak sztylet. On, zimny i niewzruszony przetrwał zarówno śmierć faraona, niewolę trwającą ponad trzy tysiące lat i badanie zespołu naukowców, żebym ja, prostaczek mógł poczuć wzruszenie.


    Za oknem słońce łaskocze gęstniejące korony drzew, ścigając zimny wiatr, by go ogrzać nieproszonym miłosierdziem. W wiszących pod balkonowym sufitem chińskich dzwonkach zrobionych z bambusowych patyków osiedliła się pszczoła, przysparzając radości obserwacyjnej, gdy zamieszkując jedną z rureczek, zwiedza także pozostałe. Może zaprosi koleżanki, może dzieciom szykuje niezależne i samorządne gniazdka. Dzwonek nigdy nie dzwonił, bo był nieudany, ale teraz pomrukuje i byczy. Najwyraźniej znalazł życiowy cel. Intrygujące, bo zanim zawisł dzwonek, na zewnętrznej ścianie zbudowałem spory (ok.50x60) cm obraz z kawałków drzew, kory, szyszek i trzcin, żeby cieszył oko Oka, dając szansę bezdomnym owadom na kolonizację. Obraz cieszy, ale chyba jest pustostanem.

sobota, 26 kwietnia 2025

Wystarczy dostarczyć starcze stercze dostarczyciela storczyków.

 

    W zdziczałych ogródkach schną modrzewie, kaliny szykują się do kwitnienia, trawy tworzą niską, splątaną wiatrem i deszczem dżunglę. Dziewczyna w czarnej pelerynie udaje batmana, jednak zdradzają ją nieco wielkie, białe słuchawki. Pani rozkosznie okrąglutka pod czarnymi rajstopami ukrywa tatuaże rosnące gęsto jak bluszcze. Nowy kubełek na śmieci, owinięty jeszcze czarną folią błyszczy w słońcu jak tłusta kropla rtęci.


    Mija mnie martwy, mokry wzrok dziewczyny tkniętej nieszczęściem i kozackie pryszcze na twarzy przetworzonej zgodnie z wymogami nowoczesnej mody. Pani Wieniawa – człowiek nieodkrytych talentów zerka na mnie z billboardu, a jak sięgnę pamięcią, to także z telewizora, prasówki, radia oszałamiając mnie zainteresowaniami – jak wielu współczesnych ludzi renesansu zalicza się do grona „ludzi do wszystkiego” pływających na powierzchni globalnego beztalencia. Wszyscy śpiewają, piszą, grają w filmach, bądź je reżyserują, udzielają rad, remontują cudze domy, ubierają kogo tylko się da, samemu się rozbierając, gotują, oceniają innych z całą nabytą znikąd fachowością… Szczęściem tamaryszki zakwitły jak zwykle i nie w głowie im nowe stylizacje. Skrzyp wrastał w tłuczeń międzytorza, tworząc grzebienie z czystej zieleni.


    Wielkoformatowy artysta futerałem na dzieła wielkości A0 podzielił wnętrze na część przednią i tylną, nieco krępując współpasażerów. Przodem znalazła się starsza pani z wielkimi walizami, tyłem błękitne pośladki nie wymagające jeszcze liftingu. Ściany pokaleczone bohomazami bez zauważalnej idei drapią ściany odzierając je z dostojeństwa. Chłopak z wielkim bukietem kwiatów z dworcowego kwiatomatu wędruje dziarsko, odprowadzany podziwem mijających go niewiast. Dziewczęta wybujałe bardziej niż wiosenny szczypiorek i jędrniejsze od rzodkiewek wesoło snują plany na dzisiejsze popołudnie, które Bóg wie, kiedy się skończy, za to zacząć się gotowe już rankiem.

piątek, 25 kwietnia 2025

Lustereczko, powiedz proszę...

 

    A już najbardziej, to nie lubimy własnych wad w zwierciadle zachowań innych. Pierwszy (oczywiście) był nasz Pan, ponoć Litościwy, Stwórca Wszystkiego. Pozwolił nam taplać się w rajskiej ułudzie, lecz nie byłby sobą, gdyby nie zasadził się na ludzi. Wymyślił coś perfidnego – Zakazany Owoc.


    Niby wszystko było dostępne, tabu niewielkie i żyć bez niego można było całkiem przyzwoicie, ale... No właśnie. W końcu stworzył nas na własne podobieństwo, czyli doskonale WIEDZIAŁ, gdyż był Wszechwiedzący, że człowiek słaby pokusie ulec musi. Czemu więc wygnał ludzi, jak wściekłe psy i przebaczyć nie potrafił?


    Bo i on uległ błahej pokusie, podsuwając ludziom Owoc Zagłady.

Mżawka to nie mrzonka.

 

    Mokry świt bębnił pazurkami w blaszany parapet, i wygrywał melodie na rozkloszowanych parasolach. Autobus, zastanawiająco pusty odławiał zmokłe kury z niemal bezludnych wysepek przystanków. Zieleń, soczyście łaknąca, opijająca się traperską metodą na zapas, bo przecież nie wiadomo, kiedy znów woda popłynie z niebiańskiego kurka.


    Sznurówka świateł lokalnego pociągu wpełzła między rubinowe światła szlabanów i znikła grzechocząc pośród szarości. Truskawkowy dym z cyber-papierosa rozprzestrzeniał się i rzedł – widocznie wsiadł na przystanku i nie mógł się zdecydować, do kogo się przysiąść. Kurz spływający rynsztokami uwalnia otoczenie od własnej uporczywej obecności. Porównuję go do mchu, który równie pazernie zawłaszcza każdą niedopieszczoną starannością przestrzeń.


    W autobusie kobiety oszczędzają kolory na lepsze czasy, więc życie przygasło w monotonii barw ciemnych jak niebo. Chodniki okazują się zbyt wąskie dla mijających się parasoli, ekstremalni kolarze pedałują, dźwigając plecaki zabezpieczone nieprzemakalnymi pokrowcami (pokrowiec, czyli potomek krowy). Woda wygładza nierówności chodników, a Rzeka zamazuje obrazy wiatrem malowane na jej powierzchni. Pnie drzew połyskują po kąpieli, a róże zakwitły na niegościnnym trawniku.


    Dziewczątko najwyraźniej wystrojone bardziej niż zwykle przegląda się w mijanych szybach, dla pamięci kronikarskiej podpierając zauważenia fotkami. Przyszły dżentelmen w garniturze ukrywanym pod kapturzastą bluzą niesie w ręku płaszcz, spłoszony jego elegancją. Góra trzynastoletnia księżniczka zakłada nogę na nogę, co natychmiast kojarzy mi się ze sznurem pulchnych serdelków – tyle jest tam tych ud i łydek… Jeszcze tylko dama lat z grubsza osiem (ile trzeba mieć lat, by zasłużyć na telefon komórkowy?) w lakierkach, spodniach w kancik, w ruchach i słowach tak elegancka, że starsze koleżanki mogłyby brać lekcje dobrego smaku i zachowania.

czwartek, 24 kwietnia 2025

Ekstrakt inspirowany prasówką.

 

    Karate-mistrz wsiadając do samolotu natrafił opór służbistów wytresowanych w wykrywaniu zagrożeń dla pasażerów, w szczególności terrorystów. Dla bezpieczeństwa pozostałych pasażerów kazali mistrzowi broń białą, czyli kończyny zdeponować w luku bagażowym, żeby rozbrojony zajął swoje miejsce.

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 20.

 

    Nawet Poliszynel wie, że nie ma piękniejszego widoku dla faceta od nagiej kobiety, konia w galopie, czy jachtu pod żaglami. A, że przeciętny dzień obfituje wyłącznie w niewiasty, nic dziwnego, że rodzi się pokusa rozebrania napotkanej. Tylko czemu nazywa się ich świntuchami, a nie koneserami piękna?

Beagle jedzą bajgle?

 

    Teraz, to już drżę jak listek osiki. Podobno kupiliśmy za ciężkie czołgi, które nie przejadą przez teren walk. Czyli – MY WIEMY, gdzie będziemy walczyć! To dramat. Może to i lepiej, że te nasze czołgi nie pojadą walczyć?


    Kobieta w płaszczyku wyglądającym jak plansza wielowątkowej gry przebiegła mi drogę, raczej złowieszcząc. Niebo skisłe, gęste, pełne nierozmieszanych kolorów. Dziewczęta w spodniach o tak szerokich nogawicach, że w każdą swobodnie zdołałaby wejść w całości, jak bita śmietana w rurkę. Brodacze ze wzrokiem utkwionym poza bieżącą rzeczywistością dopełniali nastroju.


    Stadko Azjatów szarpało się z niesfornymi walizami na kołach i nie potrafili ich okiełznać, czy wytresować. Przede mną maszerowała tleniona blondyna z torbą reklamującą (ją?) jako BIG STAR. Star w niej nie rozpoznałem, za to z Big nie miałem najmniejszych problemów. Kolor pomarańczowy robi karierę tekstylną pojawiając się coraz częściej na chodnikach. Na jezdni znajduję rejestrację D0CINKA, co przyjmuję z humorem.


    Znienacka zakwitły kasztanowce, a klony pozrzucały nadmiar „nosków”, których nie zdołają wykarmić. Żywopłot z białej morwy, niemal rokrocznie strzyżony zaszarżował zielonością wilków zwiększających jego zasięg o sto procent. Jeszcze pani na przedpolu wybujała nad miarę, więc musiała być strongmenką, którą kiedyś pokona dziewczynka dźwigająca plecak/tornister, spoza którego wystają jej jedynie kończyny.

środa, 23 kwietnia 2025

Nim się wywalił pochwę pochwalił.

 

    Wrona usiadła na znaku „przejście dla pieszych” i grzecznie czekała na zielone światło, a ja tymczasem dostrzegłem okrąglutka pupę w kolorze khaki, która nijak nie chciała wyglądać na pancerną i wojskową, niemal namacalnie sugerując ciepło i miękkość. Wiatr wyczesywał słodycz kwitnących bzów i włóczy się w tych perfumach po zakamarkach, uwodząc co wrażliwsze nosy. Pustułka nerwowo okrążała kościelną wieżę z niepokojem patrząc jak bluszcz rusztowań wspina się ku niebu zagrażając terytorium łowieckiemu.


    Starsza babeczka poprzedzona krąglutkim brzuszkiem udaje ciężarną, choć w jej wieku to byłby już cud większy nić cud narodzin. Po tramwajowych torach spaceruje młoda, więc arogancka miłość europejsko-afrykańska. Pośród niewykoszonych jeszcze traw szykują się do odlotu dmuchawce. A na chodnikach sukieneczki najlżejsze z możliwych, żeby skóry delikatnej nie urazić, choć sutki i tak krzyczą, że się nie udało. Naprzeciw mnie siada kobieta w tak krótkiej sukience, że nawet nie patrząc czuję się skrępowany.


    Bardzo ostrożnymi kroczkami do Melancholijnego Karampuka zbliża się kobiecość, która od frontu wygląda już bardzo ładnie, choć jest schowana głęboko pod bezgranicznym smutkiem. Gdyby się uśmiechnęła, Mona Lisa mogłaby z zazdrości zejść z obrazu i obrazić się śmiertelnie. Zieleni się już niemal wszystko. Tylko stare dęby pamiętające wiosenne kaprysy czekają jeszcze na niezapowiedziane przymrozki. Długo broniłem się, by przyznać, że żywopłoty o białych kwiatach przypominających krwawnik, to zwykłe tawuły, ale dłużej już się nie da zwodzić. Przysiada się do mnie szybkostrzelna blondyna rozmawiająca przez telefon, jakby biła rekord prędkości. Chyba bluzeczka skurczyła się jej w praniu, bo eksponowała nereczki pod bladą skórą, a w talii miała rozmiar mojego uda, choć nie jestem mutantem hodowanym na żelazie siłowni. Pani być może węgierka (domniemywam absolutnie bez znajomości języka) okazuje się być mamą kociaka o zdrowiutkich płuckach. Jak przeżyła poród pozostanie zagadką


    Długopióry gość w stylu country oszukuje starość zuchwałością kowboja. Czerwona kurta z białymi frędzlami, kowbojki (niestety bez ostróg) i bojówki, a aureola westernowego kapelusza, spod którego wystają siwe kosmyki dopina całość nie pozostawiając złudzeń. Pośród świeżych cierni na dzikiej róży flirtują wróble, a wiatr zaczepia mamę prowadzącą różowy wózek i smyra ją po łydkach, przez co rąbek spódnicy faluje naśladując ruchy płetw płaszczek. Ścieżką rowerową mknie pani pozwalająca sobie podczas jazdy na gestykulację, co sugeruje żywiołową rozmowę telefoniczną. Kloszardzi eksploatujący zbocza nasypu kolejowego nazbierali złomu ponad możliwości własne i rozwiązują logistyczną zagadkę, nie chcąc rozstawać się z łupem (m.in. żeliwna wanna!).

wtorek, 22 kwietnia 2025

Ponury nur po nurkowaniu.

 

    Miasto zwilżone nocnym deszczem pachnie inaczej, niż wczoraj. Czarnowłosa sarenka XXL przebiegała ulicę drobiąc kroczki, a jej atrybuty nie nadążały za rytmem stóp. Trawniki noszą ślady świątecznych pikników. W autobusie nastolatki wtulone w siebie i spijające nawzajem miłość. Oboje wysocy nad miarę i chudzi, jakby samą miłością żyli. Niech się wiedzie, choć zdałoby się raz na jakiś czas przekąsić coś z dodatnimi kaloriami. A kiedy już zobaczyłem te dwa zakochane szczypiory, to w oczy zaczęły mi wpadać kolejne, ale już pojedynczo. Słońce obłaskawia dziewczęta, uwalnia ich dojrzewające piersi z jarzma bielizny, bo przecież wiadomo, że na słońcu lepiej się rośnie niż w cieniu. Piękne mamy wyprowadzają swoje śliczne córeczki na wybieg zwany placem zabaw, a dzieci wciągają je do zabawy, bo przecież samotnie, to żadna zabawa. W tym żeńskim gronie trafia się jeden okruszek płci przeciwnej, jeśli można tak powiedzieć o kimś, kto ledwie pół metra wzrostu przekroczył i to niedawno. Ale broń w krzaki rzucać już potrafi.

poniedziałek, 21 kwietnia 2025

Smaczki.

 

    Cierpię zapewne na przewlekły, ostry kompleks mięskości. Czuję eskalujące zakłopotanie na sam widok tatara tak świeżego, że trzeba było mu nóżki spętać, by nie zwiał z talerza, kiedy się go okłada pierzynką z cebulki, albo żeby nie merdał ogonkiem, bo rozchlapie ocet, czy co tam się dodaje wg gustu. Kiedy coś malowniczo nazywa się „flaki”, nieodmiennie nawiedzają mnie wizje bestialstwa i tortur, z nawijaniem wnętrzności na kłąb kolczastego drutu, czy włóczenie za koniem lejcami z pulsującej cierpieniem dwunastnicy, niczym podczas wołyńskich krwawych nocy. Nawet surowa kiełbasa/metka wydaje się być starannie opakowanym w folię spożywczą stworem, który gotów miauczeć, ćwierkać, czy beczeć i to przed pożarciem – być może stąd właśnie biorą się tajemnicze odgłosy po spożyciu co bardziej żywotnych fragmentów? Te powarkiwania brzuszne, posapywania, przelewanie się i nienaturalnie żywiołowe ruchy robaczkowe. Salceson? Znakomite doświadczenie dla studentów medycyny, żeby nauczyli się preparatyki fragmentów tkanek. Pasztet? Podobnie, lecz dla studentów medycyny sądowej, specjalizujących się w badaniu treści pokarmowej żołądka. I jeszcze kości. Kompletnie nie archeologiczne pozostałości z ery mezozoicznej, czy choćby z wojen trojańskich, choć też można badać, kiedy się już odłowi z wywaru na rosół. Carpaccio, surowe jaja, sushi z surowej ryby, czy ledwie ogrzane na patelni podroby typu krwista wątroba uzupełniają jadłospis marzeń, potrafiący zniechęcić mnie do węszenia, zerkania, czy nasłuchiwania, jak zachowuje się potrawa na talerzu. Jestem padlinożercą, jednak preferuję mięso, które nie tylko nie żyje, ale jest pieczołowicie przyprawione ogniem.


    Życie pełne jest zwrotów akcji i niespodzianek, ale czas potrafi wygłaskać je na gładko i pamięć co najwyżej pośliźnie się na krawężniku historii. Albo i nie. Zachwycające i kompletnie niezrozumiałe jest, że można pamiętać tak selektywnie. Znałem człowieka, który uwielbiał fusy z kawy, choć kawy pić nie znosił. Kupował ją w restauracji, prosząc znajomych o wypicie, a następnie łyżeczką wyjadał śrutę z dna. Inny na szklankę sypał ze cztery czubate łyżeczki (jak już pić, to musi być mocarna) kawy i sześć (jak już pić, to musi być słodka) łyżeczek cukru. Kiedy pytałem, gdzie mu się woda zmieści, wzruszał ramionami i zalewał, tworząc gęste błoto borowinowe, które spożywał (nie wiem, czy pił, czy jadł, więc użyłem słowa niezdeterminowanego czynnościowo) z lubością.


    Był taki czas, a jak słyszałem, nie każdemu się taki trafił, że los pchał w moje objęcia pijaków (bo pijaków i szaleńców los pcha i nie ma jak z tym walczyć). Nie, że zawsze i wszędzie. Los był łaskaw obarczać mnie zdezynfekowanym dogłębnie towarzystwem podczas podróży pociągiem. Znajdą się tacy wśród żywych, co jeszcze (może) pamiętają, że jeśli na peronie stał jeden jedyny człowiek z mózgiem rozcieńczonym wódeczką, to bezbłędnie trafi do przedziału ze mną i będzie się fraternizował wyłącznie z piszącym, kompletnie ignorując pozostałe towarzystwo. Próbowałem różnych sztuczek – udawałem, że śpię, kręciłem się po korytarzu, z desperacji sam usiłowałem nieco się podtruć zacnym trunkiem z lokalnego browaru. Wszystko na nic. Los był uparciuchem i sterował nieszczęśnikami z wprawą i rutyną. Byłem jak bulaj w bezpiecznej przystani, a oni cumowali wdzięcznie, wonnie i swoją elokwencją zmieniali odległość z miasta A do miasta B. I odwrotnie, bo wracając trafiał na mnie jak na ostatnią deskę ratunku kolejny z zaburzonym postrzeganiem rzeczywistości.


    Można zapomnieć wiele z życia, ale niektóre drobiażdżki tak mocno przykleją się do człowieka, że prędzej zapomni własnego imienia i drogi do domu, niż ich.