Autobus z mozołem przedzierał się przez mrok gęsty niczym kisiel. Oblepieni nim ludzie reagowali w zwolnionym tempie, wtykając nosy we własne myśli. Na klombie wykwitały właśnie ostatnie z róż, latarnie ustawione w szpaler wyznaczały bieg ulic, dwie jednostki straży pożarnej rozdygotane świetlnie i dźwiękowo pędziły po raz kolejny ugasić płonący kontener ze śmieciami. Dziewczęta w czerni i różu, z bladziutkimi twarzami wsiadały i wysiadały, nadając znaczenie kolejnym przystankom. Początkująca kobieta szła w sukience tak krótkiej, że musiała trzymać ze dwa rąbki naraz, by wiatr nie zajrzał jej w intymność i nie ujawnił niewinności wobec rubasznego humoru postronnych.
Co śmielsze wieże kościelne szturchały niebo, żeby wreszcie się obudziło i zbłękitniało. Zakurzacz wziął wolne i nikt nie wdmuchuje dziś niedopałków pod dywan żywopłotów i nie produkuje aromatyzowanych miejskimi brudami chmur kurzowych. Kolejna kobieta w bardzo krótkiej i eleganckiej sukience nosiła wysoko na udzie siniaczka w kształcie piramidy. Gdzie się podział Sfinks – nie wiadomo i strach pytać, bo pani miała wzrok cokolwiek nieobecny.
Zabiedzony Jezus, z braku Judasza i Piłata postarzał się w życiowej samotności. Białą bródką oczyszczał przedpole w drodze na Rynek. Na kielicha, żeby stłumić rozgoryczenie, albo chociaż je rozcieńczyć. Kremowy żakiet plus czarne rajstopy? Można, choć raczej nie do każdej pracy. Chyba, że trwają właśnie zawody, kto pokaże więcej, albo zmieści się w szmatkach o mniejszej powierzchni.