sobota, 15 listopada 2025

Nim się pożegnał, to się przeżegnał.

 

    W Miasto mi się zachciało, a kaprysy spełniać trzeba. Szczególnie, gdy podpinkę z obowiązków noszą na sobie. Pustawo było, w widzenia nie obfitowało, niebo pominęło dzień i trwało w pół zmierzchu. Reklama baru mlecznego - kuchnia polska, spowodowała we mnie drobną frywolność. Wymyśliłem dla przybytku proste menu: pierogi ruskie, barszcz ukraiński, kołduny litewskie, placek po węgiersku, ryba po grecku, spaghetti bolognese.

Oko-wita oko-licznych.

 

    A kiedy na Narodowym gra reprezentacja Polski i rząd – podobno też polski zabrania wnosić narodowe flagi, to pojawia się niewygodne pytanie, czyj ten rząd tak naprawdę jest. Bo Kozakom gościnnie korzystającym z naszych stadionów nie zabraniał wnosić flag. Holendrom raczej też nie miał śmiałości odmówić. I wszystko z powodu paru słów, które Pan Premier i tak już słyszał? Donald matole, twój rząd rozwalą kibole skandowali na trybunach litewskich, a wcześniej podczas demonstracji kiboli wszystkich śląskich klubów w Katowicach, pojednanych niemożliwą zgodą na ten jeden spektakl. Więc może i lepiej, że nie oglądałem.

piątek, 14 listopada 2025

Włóczka, to nie mała wywłoka, ani też siostra włóczęgi.

 

    Poruszająca wiadomość o kobiecie wyzwolonej (ze spodni) zmieni mój światopogląd, kto wie, czy nie trwale. Zachwyt i zdjęcia nie do końca gołej de zdominowały wydarzenie. No, chyba, że wydarzeniem było owo wyzwolenie. Gratulacje dla zwycięzcy.


    Rozćwierkana ciemność wymienia się ciepłymi ploteczkami. Chwilowe blondynki wysyłają wzrok na zwiad i penetrują gęste od chmur niebo, licząc, że coś z niego uda się wyłuskać i dzień nie będzie do końca ponurym. Samochody grzęzną w karnym szyku i ich tylne światła migocą, jak podwójny sznur korali. Nieliczne spódniczki występują w asyście grubych rajtuz, a ostatnie krótkie spodenki stanowią chyba demonstrację zuchwałości samczej. Wzrok Nóżki sprowadza mnie na ziemię. On już wie, że spóźniony haniebnie podążam (a raczej maszeruję, bo podążają bohaterowie, ci sami, co potrafią kroczyć i rzeczyć – nie tylko zło) gdzie zwykłem w tygodniu wędrować.


    Idę więc nieco żwawiej i usiłuję nie dać się ogłupić ideom, sugerującym bym płacił blikiem-klikiem-okiem-kwikiem, wszystkim, tylko nie banknotem, któremu nie pomoże nawet nazwanie go oldskulowym, czy wintydż, bo już ma doklejoną łatkę lamusa. Oszczędzanie przez wydawanie, kupowanie dla samej przyjemności kupowania, mnożenie stanu posiadania przedmiotów, których nigdy dość, bo jutro nowe, lepsze, bardziejsze, w trzyDe, albo czteryKa, może nawet w pięćGie, byle nie w trzyszóstki, albo w siedmioksiąg, bo kto w epoce rolek czytałby tak opasłe dzieło? Chyba tylko reżyser kolejnej sagi o czarodziejach i barbarzyńcach.


    W otwartym oknie stoi kompaktowy kulturysta z obnażonym torsem i studzi mięśnie nadwyrężone niewątpliwie intensywnym treningiem, może lekkoatletycznym (4x100 z zagrychą). Śliwa wiśniowa gra w Go z bożodrzewem i (moim zdaniem) zdecydowanie prowadzi w pojedynku. Na miejscu bożodrzewu poddałbym partię.


    Trzy gwiazdy, a każda w leginsach innej barwy prezentowały srom w pełnej palecie barw, a ja, jak to zwykle bywa rozpuściłem myśli, by pognały naprzód w nieznane i powiłem koncepcję, aby takie damy pozowały malarzom, choćby tym początkującym. Gdy nie trzeba się rozbierać (tak do gołej skóry), może i stres i wstyd będą mniejsze? Jeśli wstyd jest uczuciem nadal znanym. Obraz, który osiadł na mnie, to pomalowana na niebiesko kobieta, której farbki robiły za cały strój i trzeba było wytężyć wzrok, by dostrzec nagość.


    W drodze powrotnej podziwiam starszego gościa z brodą narychtowaną akurat na Mikołajki. Jechał i gawędził z młódką, której nogi nie mogły sobie miejsca znaleźć z wrażenia. A to się przydeptywała, a to supłała w warkocze. Mikołaj nowoczesny – zamiast wora miał plecak, a na karku wisiały mu słuchawki do odsłuchu stereo, żeby życzenia docierały dwoma kanałami do serduszka Świętego. Gdy wysiadał, plecakiem o mało nie pozbawił głów dwie nastolatki. Szczęściem były czujne i miały refleks.


    W jego miejsce wsiadła młoda dziewczyna, która gdy tylko zajęła miejsce ułożyła nogi w szeroki X i usiłowała przekonać kończyny, że prawa powinna być lewą, bo tak chce. Podśmiewałem się, bo wykrok skrzyżny był tak obszerny, że ciężko było koło niej stać. Obładowana bagażami kobieta (torba na ramieniu i waliza na kółkach) wolna rękę niosła pieska. Zamiast go puścić na smyczy, niosła jak kolejny bagaż.

Ani-Ela, Ani-ta. Mara?

 

    Wróżba Na Dzień Dobry zdążyła na swój autobus, jednak na węźle komunikacyjnym poczekała na przesiadkę, żebym miał lepszy dzień. W przedświcie ludzie obżerają się maszerując ku codziennościom, jakby sny mieli gęste, ciężkie i energochłonne. Słońce wyzłaca okna śpiących jeszcze kamienic i nadaje głębi cegłom wspinającym się na kościelną wieżę. Kominy dyszą gęstą pianą, by ciepło popłynęło na blokowiska.


    Motorniczy zapadł na jesienną zadumę i zatrzymał tramwaj na moście, by podziwiać Ostrów Tumski, Rzekę i młyn rozkraczony nad nitką wody. Ja podziwiałem instalację, którą nazwałem balkonem samobójców. Podwieszone za oknami (nie drzwiami) konstrukcje mają z grubsza metr kwadratowy i balustrady z dwóch stron, a od Rzeki pozbawione są zabezpieczeń. Może kiedyś spuszczano tamtędy mąkę, względnie wciągano worki ze zbożem, ale dziś?


    Nic to, podziwiamy, bo to lepsze niż gapić się na biurowiec UPS, Google czy innego giganta. Wiatr postrącał z młodych lip liście, ale zostawił owoce. Podobnie postąpił z rajskimi jabłoniami, klonami i katalpami. Mądrość natury na pewno ma w tym ukryty cel, niezbyt oczywisty dla spieszących w niewolę ludzi. Strój na jesień? Biustonosz i kurtka, względnie kożuszek. Chłopak wsiadający do autobusu z dziewczyną żegnał się z Indianinem, obściskując go i całując, więc może dziewczyna to jedynie alibi dla bardziej pruderyjnych.

środa, 12 listopada 2025

Witek wita, Żenia żeni w barze Bartka i Barbarę.

 

    Blade rozstępy na nocnym niebie usiłuje połatać samotny maszt antenowy. Autobus pusty od starych dobrych nieznajomych przemierza rutynową ścieżkę ku codzienności. Kościelna wieża udrapowana klamrą geometrii rusztowań budowlanych zdaje się być więźniem ludzkiej zachłanności. Nad starówką niebem smużą się chmury wstęgowe posiane przez samoloty nim brzask zdążył je zaróżowić.


    Nie do końca wiedziała o co chodzi z tą całą kobiecością, jak korzystać z atrybutów i jak działają, ale już była ubrana-rozebrana, jakby wabiła ciałem i to nie od wczoraj. Gość wyglądający na istotę z sąsiedniego kontynentu czekał na tramwaj malując obraz kobiety drobnym pędzlem nabierając farb z malutkich pojemniczków. Z bramy wybiegły dwie roześmiane nastolatki i otrzepywały się jakoś tak, jakby ich biusty oblazły mrówki.

poniedziałek, 10 listopada 2025

Zjawiła się zjawia i powiła zjawisko.

 

    Mgła zagląda wierzbom pod sukienki i oblizuje im kolanka. Małe pieski drepcą na paluszkach, bo chodniki mokre. Ludzie z plecakami, albo walizami w zależności od celu jadą albo może wracają. Zerkam na samochód o tak dojrzale żółtym kolorze, że aż prosi się, by go ukraść i chwalić się tą optymistyczną barwą. Kobiety ubrane tak, jakby chciały bez słów opowiedzieć, jak wyglądają po zdjęciu tekstyliów. A może nawet ubrane wyłącznie dlatego, że (jak mniemają) w tych ciuszkach wyglądają lepiej niż nago. Więc pchają urodę w obcisłości, a dekoltom pozwalają rozrastać się bez umiaru, a technologia sprawia, że toto jakoś trzyma się ciała i nagość byłaby już jedynie wulgarnym dopełnieniem.


    Czy kabaretki z dziurami to już eskalacja i ekshibicjonizm? Patrzę na dziewczę mające wytatuowane goździki na bicepsach i podsłuchujące eter przez słuchawki. Oczy i ciało ma zajęte, więc nie przeszkadzam i odwracając wzrok natykam na inną, przygryzającą dolną wargę, a skrzące oczy wlepione w siedzącego obok chłopca udają, że nie widzą, jak jego dłonie nabierają śmiałości. Nie moja rzeka szumi mi przez chwilę, a nad nią chłop z puszką piwa – medytuje, albo przelicza przepływające ryby.


    Pani konduktor, śliczna jak ze snu sprawdza bilety udając, że nie dostrzega skanujących jej sylwetkę oczu męskich i chłopięcych. Gdzieś w trakcie przypominam sobie spostrzeżenie z poranka. Po co są nabijane wiekami płyty chodnikowe, albo te, z wystającymi pasami żebrowań? Dla niewidomych. To są krawężniki, wzdłuż których można iść, niewygodnie, bo pod kątem prostym, ale z zaufaniem, że nie zabłądzi się tam, gdzie nie trzeba. Widziałem panią, która taką ścieżką poznawała nowe otoczenie bez asysty.

sobota, 8 listopada 2025

Instynkty.

 

    Szliśmy wąską, skalną półką. Dzień miał się ku końcowi i wszyscy byliśmy mocno zmęczeni. W pionie trzymała nas świadomość, że już niedaleko do celu. Idąca za mną dziewczyna, choć dzielnie nie przyznawała się, miała dość i coraz śmielej chwytała mnie za kurtkę, albo szukała dłoni, żeby tym iluzorycznym wsparciem podeprzeć nadwątlone siły. Przede mną szedł chyba najsilniejszy z nas. Niewiele mówił, ale teren znał i prowadził pewnie. Zostało nam do pokonania ostatnie przewężenie, na które wchodziliśmy ostrożnie. Raptem kilkadziesiąt metrów dzieliło nas od wygodnego i szerokiego traktu turystycznego wiodącego do schroniska. Dziewczyna chyba tylko dlatego nie upadła jeszcze na duchu, mimo że ciało ledwie mieściło się na tej półce i o komforcie, czy cieszeniu się krajobrazem mowy być nie mogło.

    - Jeszcze chwila skupienia – idący przodem odwrócił się na moment i uśmiechał się – ostatni trudny fragment i jesteśmy w domu. Już czuję jak pachnie bigos, a i kapka grzańca przyda się po takim spacerze. Co?


    Nim skończył mówić omsknęła mu się noga. Poleciały daleko w dół drobne kamyczki, a on stracił równowagę i otchłań wezwała go do siebie. Dobry humor zbladł natychmiast i twarz okryło przerażenie. Ciało wychylone poza granicę równowagi wiedziało już, że nie ma dla niego ratunku, a mimo to zdążył wyciągnąć do mnie rękę. Odruchowo chciałem ją łapać, ale strach mnie sparaliżował. Strach? Nieprawda. Nie miałem odwagi się przyznać nawet przed sobą, że na widok jego wyciągniętej ręki myśl pomknęła jak błyskawica – podam mu rękę, a on waży z dziewięćdziesiąt kilo, szarpnie mocno, polecę za nim i ta biedna dziewczyna z tyłu, trzymająca się mnie raczej kurczowo, zanim się zorientuje też będzie w drodze na dół, bo nie puści wystarczająco szybko. Zabiję nas. Mnie i ją, jeśli teraz wyciągnę rękę. Nie wyciągnąłem. Patrzyłem jak spada w przepaść, jego oczy wykrzywione nagłą nienawiścią i krzyk rozpaczy, bezradności i przerażenia tłukł się echami po wszystkich wierzchołkach. Potworność.


    - Dlaczego, dlaczego go nie złapałeś – dziewczyna dostała histerii i szarpała mnie za kurtkę – mogłeś go uratować, a tylko patrzyłeś jak spada draniu!


    - Uspokój się – grobowym głosem osadziłem ją w miejscu – Nie mogłem mu pomóc. Gdybym podał mu rękę, teraz bylibyśmy we trójkę na dole. Więc zamilcz i ciesz się, że nie zginęliśmy. A z tym widokiem będziemy musieli żyć do końca świata. Ja będę musiał. Więc, jeśli łaska, przestań się drzeć, bo został nam jeszcze kawałek, zanim będziemy bezpieczni. Musisz się opanować i iść. Nie możemy tu zostać na noc, ani wrócić. Z tyłu zostawiliśmy znacznie więcej, niż zostało. Więc otrzyj piękny nosek, te wielkie oczy i chodź, póki cokolwiek widać. Płakać będziemy dopiero na szlaku.

piątek, 7 listopada 2025

Duma nie dumanie.



    Na czternastej stronie listopadowej Gazety Rawickiej pojawił się artykuł na temat konkursu literackiego wraz z moim (zwycięskim) opowiadaniem.

Sztuka wyboru.

 

    Namalował mnie i chwilę później umarł. Nie zdążyłem nawet zapytać, jak się nazywam, ale patrząc na mnie chwycił się za serce, krzyknął o, Boże” i padł, więc przypuszczam, że mam na imię Bóg, albo Bożek. I chyba jestem strasznie brzydki, skoro zdechł patrząc na mnie. A może nie?

    

    Lata mijały leniwie. Ktoś z łaski, powiesił obraz na ścianie i wisiałem tam dyndając nogami. Pamiątka rodzinna – tak o mnie mówili i zaczynałem się oswajać z myślą, że jednak nie Bóg, ale Pamiątka mam na imię. Dziwne, ale malarz był nie dość, że ekscentrykiem, to wielkim pijakiem i cud prawdziwy, że w ogóle mnie dokończył nie deformując zanadto. Wisiałem tedy a dni mijały. Rzadko otwierałem oczy, bo te same rytuały bez końca i tylko się starzała cała trzódka przed moimi oczami. Ktoś w końcu oprawił mnie w ramy i było już bardziej elegancko. Kulturalnie. Może czekali aż dorosnę. Wiadomo, dzieci nie szanują rzeczy, niszczą wszystko nieumiejętnym używaniem, a potem płaczą, bo spodenki podarte, a na koszuli plamy nie do usunięcia. Tak. Musiałem dojrzeć do ram. Piękne były i czas jakiś nawet pachniały, zanim kurz ich nie okleił. Czas mijał monotonnie i trudno już było poznać, że ramy młodsze od obrazu, gdy jakaś wojna jedna, czy druga zburzyły spokój. W końcu wylądowałem w muzeum, obok mnie podobnych. Większość, to golasy, wstydzące się za swoich twórców, a ja cieszyłem się nienagannym garniturem. Widać ich malarze byli jeszcze bardziej powikłani, niż ten mój. Ale. To ich problem. Współczułem, ale przyznać muszę, że niektóre z wiszących nieopodal koleżanek wyglądały niezwykle apetycznie i były już tak znudzone wiszeniem, że gotowe były na małe tete-a-tete, nawet z kimś tak nieudanym, jak ja.


    - Z obrazkową lalą na randkę? - zastanawiałem się – wolałbym kobietę z krwi i kości. Tylko czy taka zechce w ogóle na mnie patrzeć?


    Postanowiłem rozejrzeć się po świecie, przynajmniej po tym dostępnym mi z wysokości ściany. Przychodziły młodziutkie dziewczyny, zarumienione na widok nagich bohaterek, a męskie akty oglądały spoza palców okrywających twarz. Chyba uczyły się na nich anatomii męskiego ciała. Głupiutkie, naiwne, szczerze było mi ich żal, choć ciała miały piękne. Ale obudzić się koło takiego ciała i nie mieć tematu do rozmowy, to przypominałoby wizytę w lupanarze. Postanowiłem wytropić dojrzalszy okaz. Miałem czas, mogłem grymasić. Bylejakość na pierwszy raz, gotowa okaleczyć mnie dożywotnio. Mijały kolejne dni, czy lata, odaliski, boginie i inne księżniczki ziewały dyskretnie i pokpiwały ze mnie. Ze dwie chyba w ciążę nawet zaszły z jakimś pół-kozłem, czy skrzydlatym bobaskiem pulchnym jak obłoczek słońcem wypieszczony.


    Wreszcie znalazłem. Obiekt godzien westchnień i miłości po kres. Mówili na nią Pani Kustosz – dziwne imię, mało kobiece, ale najwyraźniej budziło szacunek. Pani Kustosz często przechodziła obok mnie, ale nigdy nie spojrzała mi w oczy. Przeważnie spieszyła do swojego gabinetu, a idąc pozwalała wątłym biodrom rozpętać we mnie burzę namiętności. Może i lepiej, że nie patrzyła jak wybrzusza mi się garderoba, a z ust wydobywa się westchnienie.


    Robiłem z siebie głupka na tym obrazie, żeby wreszcie mnie dostrzegła, ale nic z tego. Choćbym wykrzywił się jak po zjedzeniu cytryny, albo stanął na rękach, ignorowała mnie doskonale. Postanowiłem nauczyć się mówić. I to nie byle co. Postanowiłem wyznać jej miłość, gdy będzie przechodzić. I powtarzać za każdym razem, gdy ją ujrzę. Niech się śmieją sąsiadki, że baba w spodniach, to zaledwie babochłop, że gdzież ciepła i miękkości zaznam, skoro ona zabiedzona, może głodzą ją, a może choroba śmiertelna ją toczy? Niemal pod nos wszystkie podstawiały swoje pulchne, różowe piersi, a każda wypełnić mogła dwie dłonie, albo zgoła się w nich nie zmieścić, a tu co? Pani Kustosz piersi miała niewidoczne i dwie rodzynki sutków czasem tylko przegryzały się przez jedwab bluzki.


    - Nie poradzę – mruczałem lekko zawstydzony – podoba mi się i już.


    Uczyłem się mówić „kocham cię”, ale wstyd mi było, bo te dranie obok i te ich flamy prowadzące się lżej, niż muślin kryjący podłoże pod ich stopami śmiali się i szydzili bez końca wytykając mnie palcami. Trochę się bałem, że mówię nieumiejętnie, że zbyt obcesowo, albo ze złym akcentem. Nigdy dotąd nie mówiłem, a nauka była trudna. Echa muzealnych sal tłukły bez końca karykaturę moich słów, zwracając mi ochłapy poobijane o ściany. Skąd miałem wiedzieć, że ktoś słucha? W nocy, w pustych salach? Gdy tylko kogoś widziałem, natychmiast milkłem. A tu taka niespodzianka.


    Pani najwyraźniej pracowała jako ochrona i gdy sen zaczął ją morzyć wychodziła ze stróżówki i wędrowała niekończącym się wachlarzem sal i podziwiała obrazy. A teraz stała przede mną i miała rumieńce na policzkach i wwiercała we mnie oczyska ciekawskie, nie znające wstydu.


    - To ty, prawda? - szeptała do mnie i usiłowała palcami sięgnąć moich policzków – Wiem, że to ty, nie musisz się ukrywać. Nikt tak pięknie nie wyznawał mi miłości. Nie był tak dyskretny, żeby głosem odnaleźć mnie w ciemnościach i otulić dźwiękiem, jaki chyba każda kobieta chciałaby usłyszeć.


    Skrępowany byłem niemiłosiernie. Speszony. Opuszki jej palców obrysowały moją postać, oczy wpatrywały się we mnie lśniąc, jak rozgwieżdżone niebo. Czułem, że wstyd mnie paraliżuje. Ale jak miałbym się przyznać? Że po nocach mówię „kocham cię”, ale nie dla niej, tylko dla Pani Kustosz. Tak innej od tej tu, ubranej w czerń uniformu i uzbrojoną w przewidywaniu wojny. Mój ideał wystukujący obcasami rytm dnia, moja muza i przyszłość. Dla niej starałem się i dla niej miały być słowa. Cóż z tego, skoro słowa ugrzęzły we mnie i nie było mnie stać nawet na to, by zaprzeczyć.


    - No dobra – szepnęła strażniczka – widzę, że się wstydzisz i nie ufasz mi. Pokażę ci, że jestem godna zaufania. Ćwicz dalej, a ja będę niedaleko i będę słuchała. Słuchała i wierzyła, że przyjdzie dzień, albo noc kiedy się odważysz.


    Jej kroki wciąż gasły w mrokach, a z sąsiednich ram dobiegał rechot lubieżników.


    - Stary! Ale miałeś branie...

    - Ty chyba nie jesteś normalny, udało ci się i co? Odpuścisz?

    - Wołaj ją idioto, zanim się rozmyśli i korzystaj!


    Milczałem aż do rana, wściekły za tę ich nachalną rubaszność. Mogli mi oszczędzić upokorzeń. Wisieliśmy tu i zostaniemy pewnie długo. Nie potrzeba nam waśni. A ona? Że też musiała być świadkiem. Z drugiej strony, mówiła, że moje słowa działają. Że są pięknym wyznaniem. Czyli uświadomiła mi, że jestem gotów. Gotów, by wyznać miłość Pani Kustosz. Zrobię to! Dzisiaj! Szkoda czasu na zwłokę! Jak co dnia, około dziewiątej usłyszałem rytm jej kroków. Szła szybko, zdecydowanie przemierzając korytarze i wymieniając ukłony z personelem. Z niepokojem poprawiałem na sobie garderobę, odchrząkiwałem coś, co drapało w gardło, a kroki pulsowały bliskością. Wreszcie weszła do sali i czas nadszedł, by wyznać jej miłość.


    - Kocham Cię Pani Kustosz – kroki nie zmieniły rytmu, wzrok się nie uniósł.


    - Kocham Cię – powtórzyłem a staccato kroków rozstrzelało moje wyznanie.


    - Dzień dobry – głos Pani Kustosz dobiegł mnie już z sąsiedniego pomieszczenia.


    Miałem łzy w oczach, ale postanowiłem się nie zniechęcać. Ponawiałem próby każdego dnia. Nie słyszałem już docinków sąsiadek, nie widziałem jak pukają się w głowy bohaterowie innych obrazów. Doba skurczyła się do kilku kroków, pomiędzy które usiłowałem wetknąć wyznanie. A kiedy kroki gasły, gasłem i ja. Beznadziejnie. Nocami wciąż ćwiczyłem, bo może strażniczka mnie oszukała i słowa wcale nie są takie piękne? Może się nie znała?


    Kocham cię” sączyło się przez mroki muzealne i drążyło ściany. Całe serce wkładałem w te dwa słowa, aż w końcu na ustach poczułem palec.


    - Ciiii, głuptasie – szepnęła strażniczka – Wiem przecież. Ja ciebie też kocham. Dziś już nie ma tak wrażliwych facetów. Jesteś nieco staroświecki, ale uroczy. I jeśli tylko zechcesz…


    Nie dokończyła, a może coś powiedziała, jednak jej słowa zagłuszył pas z uzbrojeniem lecący na podłogę. Zanim pojąłem co się dzieje, strażniczka była już naga i podawała mi rękę, bym zszedł z obrazu. Do niej.


    - Ja wszystko widziałam i słyszałam. – powiedziała – Kochasz Panią Kustosz, ale to daremne, bo ona nie ceni sobie męskich uczuć. Więc, jeśli zamiast kochać daremnie, wolałbyś być szczerze kochanym, to chodź. Ze mną.

Kości ludzkości złości pościg waszmości.

 

    Dziewczynie na przystanku, spod czapki wystawał stóg włosów, którymi spokojnie mogłaby obdzielić dwie niedysponowane włosowo koleżanki. Długonoga gazela w dżinsowej minispódniczce cierpiała w porannym chłodzie, ogrzewana myślą, że już w południe zada szyku. Inna, w krótkich spodenkach ogrzewała myśli kawą z termosu. Gość w przyłbicy i zielonym garniturze kosił właśnie krawężniki, niedostrzeżony przez piękną panią, obok której usiadłem. Pani była chyba wyłączona, bo ani drgnęła w podróży i gapiła się w okulary-matrixy od wewnętrznej strony. Dopiero impuls zewnętrzny – wiadomość przychodząca w jakimś stopniu ją aktywował, lecz na krótko. Najwyraźniej wieści nie były szczególnie istotne, więc znów zapadła w letarg.


    Pryszczaty dryblas z pryszczatą dryblaską (dryblerką?) wymieniali pryszczate myśli, równie efektowne, jak ich oblicza. Kobieta bez skarpet uczyła się wprost z monitora tekstu na pamięć. Bezgłośne słowa wybiegały z ust oprawione w ekspresję mimiczną. Może ćwiczyła rolę? Nad osiedlem samoloty namalowały na niebie trójkąt równoramienny (zgadnij, gdzie jest najbliższe czynne lotnisko) i jedząc śniadanie podziwiałem jak tworzy się „naturalna” chmura. A potem przyleciał kolejny i wygląda na to, że usiłuje przekształcić tę figurę w gwiazdę Dawida. Jesli liczy na mój aplauz, to nie, dziękuję.