wtorek, 31 stycznia 2023

Rozgoryczenie.

 

Czasami pozwalałem ciszy wybrzmieć w cieple domu i rozplenić się niczym perz na zagonie ogórków, gdy tylko wiosną spuścić go na chwilę z oka. Siadałem w fotelu na biegunach, patrzyłem na widnokrąg lekko nadgryziony gałęziami lipy rosnącej na podwórku i chylącym się ku ruinie parkanem z próchniejących desek. Wzrok kąsał zmierzch pojawiający się tak dyskretnie, że rzadko kiedy zdążyłem się z nim przywitać. Wtedy zza pociemniałych ze starości mebli dobiegał mnie ulotny śpiew świerszcza. Ukrył się nieborak przed jesiennymi przymrozkami i łkał rzewne wspomnienia dostatniego lata.

 

Zgodziłem się go przechować przez zimę. Pewnie udałoby mu się, gdyby nie rodzina chcąca mi pomóc w utrzymaniu porządku. Posprzątali sprawnie i do cna wszystko z poddaszem włącznie. A kiedy znów zapanował spokój – nie było już słychać świerszcza. Przykre. Zmierzch nie był już tak pluszowy i nawet skrzypienie wikliny nie potrafiło przywrócić równowagi. Samotność wgryzała się w zmarszczki i szeptała ponure wizje.

 

Mój świerszcz – tak o nim myślałem – zaginął. Zbyt wolno uciekał przed ścierką nasączoną chemią gospodarczą? A może został utłuczony szczotką i wymieciony wraz z pajęczynami i mysimi bobkami, które niechybnie leżały pod komodami i szafą. Myszy również kryły się przed chłodem w starej chałupie. Bez śpiewaka czułem się niedokończony. Jesień spłakana liśćmi i mżawką posępniała wraz ze mną i nawet czyste ściany zdawały się szarzeć, gubiąc kolory. Melancholia.

 

Niezwykłe, że tak niewielki uszczerbek mógł spowodować tak rozległe straty. Zima napadła na mnie i zniewoliła mnie przy piecu. Żeby przynieść opał z drewutni, musiałem walczyć z zaspami i mrozem. Wychodziłem najrzadziej jak się dało. Raz na dwa-trzy dni, wybierając chwile, kiedy słońce dawało choć złudzenie ciepła. Nosiłem drwa i rzucałem je wokół pieca aby przeschło, nie bacząc, że po jesiennych porządkach niewiele już zostało. Piec przekomarzał się ze mną i chwalił apetytem większym, niż mogłem zaspokoić. Pożerał każdą kłodę i szczapkę błyskawicznie. Chrupał i mlaskał jakby w życiu nic nie jadł.

 

Żeby nie popaść w obłęd wymyślałem sobie zajęcia pozwalające przetrwać choć kilka godzin bez świadomości pustki wokół. Przekładałem miski i talerze, czyściłem srebrne sztućce nieużywane od dawna. Strugałem z kory świątki i wieszałem je na ścianach. Kiedy wyschły i zaczynały pękać – wkładałem je do pieca, aby zawyły ostatni raz i ogrzały moja samotnię.

 

W pustej, porcelanowej cukiernicy znalazłem jakiś paproch i wysypałem go na pożółkłą gazetę stanowiącą rozpałkę do pieca. Długo siłowałem się ze wzrokiem przy niedostatecznym świetle. Wzrok miałem doskonały tylko w pogodne dni. Chmury i mrok nie pozwalały na wiele, nawet w elektrycznym świetle. Dlatego rozpoznanie znaleziska zajęło więcej niż chwilę;

 

- Mój świerszcz! – zdumiałem się – Jak wlazł do cukiernicy? Zahibernowała go zima, czy padł spryskany zagranicznym płynem czyszczącym?

 

Uzbroiłem się w okulary i uniosłem gazetę bliżej stołowej lampy. Świerszcz budził się do życia! Niesamowite odkrycie sprawiło, że niemal usiadłem z wrażenia. Nie zdawało mi się. Poruszył odnóżami raz i drugi. Czyżby ożył w cieple marnej żarówki? I jak u licha znalazł się w cukiernicy pieczołowicie wyszorowanej z pedanterią, która zdawała się zetrzeć nawet blady kolor z różyczek malowanych ręcznie na porcelanie?

 

Aby pozbyć się złudzeń, sięgnąłem po lupę. Nie przyznawałem się rodzinie, że w elektrycznym świetle, oko plus okulary, to nie wszystko. Aby dostrzec więcej, posiłkowałem się także lupą. Spojrzenie wyostrzone dodatkowym powiększeniem ukazało prawdę. Świerszcz ruszał się. Ba! Zaczynał nawet coś śpiewać. Problem leżał gdzie indziej. Owad był wytworem zaawansowanej technologii. Może padł mu akumulator napędzający mechanikę i dopiero pod wpływem ciepła żarówki znalazł resztkę energii by…

 

- No właśnie! Do czego zużywał energię? Leżał niemal bez ruchu ale śpiewał! Czyżby wysyłał jakieś sygnały? Zdawał raport komuś nieznanemu? A może wzywał na pomoc zmiennika?

 

Kciukiem stwardniałym od roboty zgniotłem robala… Robota… Intruza. Zdrajcę domowego miru. Usiadłem na fotelu. Przynajmniej on skrzypi poczciwie i jednoznacznie. Widnokrąg rozkołysany płozami fotela opadał się i wznosił monotonnie. Zamknąłem oczy. Straciłem złudzenia. Nawet świerszczom nie potrafię już zaufać. Nigdy.

Chłodnym spojrzeniem.

 

Niebo pękło i w szczelinę wciskał się wielki wóz. Bezskutecznie. Zbyt wielki jak na oczko ledwie wystarczające dla guzika. Zimny wiatr penetrował zakamarki i wydłubywał z nich zapodziane myśli. Kobiety w czerni ciągnęły mrocznym konduktem ku monotonii codzienności. Mężczyźni – z lenistwa lub oszczędności pozapuszczali brody, a dorodne zakrzaczenia starczyłyby ptasiemu planktonowi do założenia rodzinnego gniazda. Na metalowych parapetach dreptały zmarznięte gołębie zaglądając do sypialni pełnych puchatych snów i budzących się erekcji. Spławiki latarni wyławiały z otchłani najdrobniejszy nawet ruch i szukały detali otulając grube zakapturzone kurtki i szale. Na parkingach mruczały cieplejące przekleństwa samochody zaprzęgnięte ludzką ręką do porannej gimnastyki. Wybałuszając wielkie oczyska reflektorów pożerały przestrzeń ścigając się z czasem w drodze do tam-gdzie-zwykle. Tylko pies arogancko zadzierając nogę zignorował powtarzający się cykl poranka i spod oka zerkał na wracającą konkurencyjną alejką staruszkę z siatką pieczywa. Niezbyt mocno wypchaną.

poniedziałek, 30 stycznia 2023

Poradnik. Bezstresowa nauka języków obcych.

 

Sztukę wykwintnej konwersacji najlepiej rozpocząć przy suto zastawionym stole. Apetyt złagodzi ewentualne porażki i pozwoli na staranne przetrawienie nieosiągalnych szczytów lingwistycznej woltyżerki.

 

Warto zauważyć, że wichury dziejów przegnały przez nasze ziemie włóczęgów z niemal wszystkich krain, więc kulinarne tradycje mamy zgoła niezbywalne, pozycjonujące nas jako ekspertów i subtelnych koneserów.

 

Sięgnijmy więc (w celach naukowych) po skarby staropolskiej kuchni. Do kanonu swobodnie weszła ryba po grecku, kołduny litewskie, barszcz ukraiński i ruskie pierogi. Napomknę jeszcze o szwedzkiej sałatce przy takimż stole.

 

Jako koneser dialogu polecam naukę rozpocząć od degustacji zupy węgierskiej. Nad parującym talerzem język udręczony zostanie potrzebą zachwycającej pikanterią elokwencji.

Ekstrakty cz.95

 

Naturalna konsekwencja.

Organizator był przeświadczony o sukcesie imprezy mającej rozpocząć się wczesnym rankiem. Dlatego, zapraszając, uprzedził o konieczności przybycia na galę w stroju wieczorowym. Wszak nie godzi się folgować manierom i tradycji, a wyjść przed finałem, to policzek dla pozostałych.

 

Neandertalczyk.

Ja, człek włochaty i cokolwiek kanciasty, szukałem ogłady między ludzi idąc. Odarli mnie z sierści i złudzeń, wygładzili obietnicami bez pokrycia i słowem tak skorodowanym, że nim uwierzyłem, zacząłem wątpić. Może lepiej było mi zostać głuchym i odpowiadać wyłącznie na zew natury?

 

Na ratunek.

Obcy porwali nam dziewczę płoche, żeby smoka nakarmić. Ryczał wściekle, tumany dymu rozsnuwając wokół paśnika, napełniając zbroje śmiałków cuchnącą trwogą, więc pierwszy polazł dopiero, kiedy ucichło. Nim zemdlał z emocji, dostrzegł dziewczę po łokcie krwią umazane i poderżnięte gardło bestii.

 

BDSM.

Wszystkie opcje są na stole – powiedział pulchny pyszałek wypinając gołą dupę na świat. Dotychczas wirtuozi języka parlamentarnego potrafili z podobnych ostrzeżeń wyłuskać zapowiedź brutalnej reakcji. Nadszedł czas na śmiałka, który zechce skonsumować ofertę i rozpinając rozporek powie – sprawdzam!

 

Klauzula sumienia.

Brać wynagrodzenie za odmowę wykonywania pracy zawodowej? Chłopski rozum nie nadąża za tak pokrętną logiką – może trzeba było wybrać inny fach? Przykładowo - zostać ogrodnikiem i pielęgnować wyłącznie te kwiatki, które sumieniu nie czynią krzywdy?

niedziela, 29 stycznia 2023

Wczorajsze zauważenia.

 

Wysyp młodych kobiet w wielkich okularach. I ludzi z futerałami. Wiolonczele, saksofony, kije do golfa, laski do hokeja na trawie, a może tylko drugie śniadanie i paczka podpasek na wszelki wypadek? Na fosę spadło stado mew i wyglądają jak kra dręcząca nieistniejący nurt. Wzgórze – niegdyś bastion sakwowy, stanowiący fragment fortyfikacji miejskich, z łaski Napoleona zrównany z ziemią, dziś rozgrzebywany łyżką koparki być może odsłoni tajemnice zapomnianych podziemi. Bezdomny zaadaptował inną część murów miejskich na małżeńskie łoże. Jak samiec któremu naprawdę zależy, wymościł gniazdko pozyskaną nie wiadomo gdzie kołdrą i materacem. Zmieścił się nawet dobytek wepchnięty w torby dwukołowego wózka parkującego u wezgłowia. Tylko samiczki brakło. Może zdążyła wstać i szykuje domowe śniadanie dla dwojga?

piątek, 27 stycznia 2023

Prawiczek.

Wziął mnie w dwa palce i zdjął z planszy! Akurat dziś, kiedy pierwszy raz miałem skosztować intymności. Skąd wiedział?

 

Zawodziłem i wierzgałem. Bardzo chciałem wrócić. Bezduszny oprawca miał w nosie moje niespełnione pragnienia. Odłożył mnie do jakiegoś pudełka, w którym leżało więcej podobnych do mnie. Żaden się nie uśmiechał.

 

Muszę być bardziej czujny – obiecałem sobie zaciskając zęby i rozglądając ostrożnie.

 

Była… Leżała skromnie w kąciku obejmując kolana i popiskując. Czyli ją też dopadł. Czołgałem się bezszelestnie jak wąż i nadstawiałem ucha. Mijałem kwilących niedolę. Wreszcie usłyszałem jej oddech. Gorączka trawiła nasze zmysły, gdy znów poczułem na grzbiecie jego paluchy.

 

Drań!


Natarcie.

Przyszła do mnie i bawiąc się kosmykiem włosów patrzyła mi w oczy, jakby chciała przedrzeć się głębiej. I chyba tak było, bo w końcu zapytała, czy podzielę się z nią sercem.

 

- Przeszczep? – zdziwiłem się – Wolałbym nie. Koszmarnie boję się lekarzy, krwi i tego całego zamieszania z piszczącymi maszynami, skalpelami i ogólną nerwowością, w śmierdzących chemikaliami pomieszczeniach.

 

Była cierpliwa. Założyła nogę na nogę i czekała aż poukładam myśli. Nadal drążyła mój wzrok szukając dna, lecz tym razem, zamiast włosów, przygryzała opuszek paluszka. Może była głodna?

 

Wierciłem się i traciłem pewność siebie. Każdy by stracił, gdyby jego zaatakować tak piękną buzią.


czwartek, 26 stycznia 2023

Zdobywca.

 

Jak wielu niespełnionych konkwistadorów miałem aspiracje mocarstwowe, nie poparte niestety pirackim, czy książęcym rodowodem, ani nawet tłusto wypchanym portfelem z cielęcej skórki dawno wymarłego gatunku prehistorycznego bydlątka, sfabrykowanym z wyzysku istot bardziej uległych. Nie zmniejszało to jednak pazerności i głodnego spojrzenia na każdy spłachetek ziemi – łącznie z klombem parkującym za oknem mikroapartamentu, całe piętnaście metrów kwadratowych brutto. Mikroapartament – tak żałośnie nazwałem siedzibę firmy w której tliłem się i wegetowałem niczym kaktus – z rzadka podlewany, często przeschnięty i zapomniany przez Boga i ludzi. Ale zawzięty byłem i trwałem. Mimo niepogody. Bo w moim przypadku, pogoda, to rzecz dla bogaczy. Sam zasiedlałem negatyw uzupełniający pogodę.

 

Lata spędzone na kontestowaniu ubóstwa i płonnych, mokrych snach o prywatnym imperium, wywiodły mnie na ścieżki desperacji. Skrajnie posunięte skąpstwo pozwoliło mi na eskalację zbrojeń. Niemal anonimowo kupiłem scyzoryk marki McGiver plus rulon srebrnej taśmy. Paczkę trytytek ukradłem beztrosko, udając że to nie ja. W pocie czoła wyostrzyłem na brzytew siekierkę pradziadka i własnoręcznie uszyłem pochew do maczety. Tak. Pochew. Pochwa kojarzy mi się z czymś miękkim i przesiąkniętym aromatami nieuniknionej fizjologii. Pochew brzmi szlachetnie - niemal jak broń zaczepna, którą można pokarać ironiczne uśmieszki gawiedzi.

 

Byłem gotów na podboje. Sarmackim zwyczajem wiedziony… Ach… przepraszam, że nie wspomniałem. Szlacheckie korzenie wyimaginowałem sobie bezczelnie i bezwstydnie. Herb nawet jakowyś starożytny wyrychtowałem i zachwyconą moją wielkością pannę barmankę z niezbyt ekskluzywnej karczmy naciągnąłem, żeby mi go wyhaftowała na dżinsowym pancerzu, rzecz realizując między nieskomplikowanymi zamówieniami. Gdy tylko wdziałem na się oną starożytną godność szlachecką „Ę” i „Ą” wypływało ze mnie z wdziękiem i nawet „Ł” przedwojennym zacząłem się posługiwać mimowolnie, że tylko napomknę o francuskim „H” (ehr). W tym momencie przysługiwało mi już przed podróżą walnąć strzemiennego szlacheckim zwyczajem. I dysponowałem orężem. Pół litra „Sobieskiego”, drugie pół „Smirnoffa”, plus omszałe 0,7 „Napoleona”.

 

Strzemienny, po sarmacku, trwał jakiś tydzień, czy dwa – kto by kalendarzowi pod karteluszki zaglądał – a służba musiała po wielokroć odświeżać nieodnawialne zapasy okowity. Zagryzłem całą padliną z lodówki i zamiast białych myszek widmo głodu zaczynało mnie straszyć. Musiałem wyruszyć. Wiedziony ekonomicznym imperatywem, musiałem błyskawicznie spacyfikować bardziej dostatnie wyspy, czy inne egzotyczne krainy. Zacząłem (gdzieś trzeba było przećwiczyć taktykę napaści, okupacji i bezlitosnego wyzysku) od pani Madzi, powielającej rzewne melodie na waltorni dwa piętra poniżej mojej rodowej posiadłości. Madzia omdlała, nim zdążyłem na nią huknąć… chuchnąć… no… nim cokolwiek zdołałem. Omdlała, więc schwytałem w dłonie i zniewoliłem na leżance zbyt wąskiej dla dwojga. Nim się ocknęła pod wpływem szklanko-wody, spenetrowałem jej zasoby kuchenne, przywłaszczając pęto kiełbasy – jedyne białko, nie pierwszej zresztą świeżości. Pani Madzia najwyraźniej właśnie zmieniała wyznanie na weganizm i trzymała truchło wyłącznie jako memento minionego okrucieństwa. Uwolniłem ją od nienawistnych zasobów, nim straciły wartość spożywczą dla szlachetnie urodzonych drapieżników. Popiłem cienkuszem staropanieńskim – bożole – że tak z francuska zagaję. Mętniały jakieś resztki w lodóweczce. Widać pani Madzia pozwalała sobie na lampkę dziennie, resztę odstawiając na lepsze czasy. Bożole niemal skisło, albo było od początku kwaśne, widocznie z zielonych jabłek je pędzili, a nie z dojrzałego na południowych stokach, szlachetnego grona. Pani Madzia ocknęła się i wciągnąwszy perkatym noskiem aromat barbarzyńcy czule nad nią pochylonego, pisnęła zachwycająco wysokim „C”

 

- Ach! – i omdlała powtórnie.

 

Pomyślałem, że zapewne chce dokończyć ulotne wizji ledwie napoczęte w pierworodnym omdleniu, więc wymościłem jej legowisko niczym troskliwy borsuk i łaskawie odstąpiłem. Teraz mogłem przywdziać bezkompromisowy mars na czoło, opancerzyć sumienie i wzrok ostrząc na poczwórnych ostrzach polsilvera, uderzyć na innowierców. Zlustrować, spacyfikować i upodlić. Gwałt zadając ich wolnościowym aspiracjom, schwytać pod siebie i zajeździć na śmierć niechby! Zmotłoszyć! Ograbić do ostatniego złotego zęba. Wysłać na ciężkie roboty za jeszcze cięższy grzech, o którym dopiero zaczną napomykać, kiedy skończą orkę w kieracie.

 

Wychodząc na spotkanie z wrażymi tambylcami potknąłem się o dwudziestolitrową torbę, osiadłą na podłodze przedpokoju, tuż obok innej torby z pustymi słojami, niechybnie po zakąskach. Chaos w szeregach! Grawitacja bezlitośnie pchnęła mnie i wypoziomowała na glazurze, czy innej terakocie. Hańba! Wstyd było się skarżyć i chlipać. Wracać do Magduszki również nie mogłem. Nawet ona nie chciałaby współżyć (no, nie przesadzajmy – współistnieć) z pokonanym. Mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy – tak mawiały nasze prababki i coś w tym być musiało niewątpliwie.

 

Dźwignąłem członki. Wydałem ryk ochrypły i zniewoliłem torbę z (jak się wkrótce miało okazać) ziemią, w przelocie zagarnąłem również słoikowe mrowisko. Zabrzęczało, zadrżało i poszło. Ze mną poszło. Oszołomiony zapomniałem azymutu i nogi wzorem dorożkarskiego konia zawiodły mnie do mojej niewielkiej ojczyzny. Stajni. Mikroapartamentu. Wróciłem. Zasapany, zdruzgotany porażką, pozbawiony idei, która raczyła się zaplątać w soczystych przekleństwach niemocy tak precyzyjnie, że jej ocalenie stawało się li tylko mirażem. Na zmęczeniu najlepiej ćwiczy się organizm. Ale co miałem ćwiczyć? Upadanie? Nic więcej nie przyszło mi do łba, więc upadłem. Na wyrko. Na wznak. Na chwilę.

 

Kiedy się obudziłem… ech! Magduszka z talentem godnym prezesa IPN właśnie archiwizowała mój stan posiadania, bez litości wietrząc ojczyznę moją udręczoną brakiem nadziei. Przy okazji odzyskiwały blask utracony trofea z lat poprzednich – zapomniane zdobycze z przeszłości. Poprawiłem kąt patrzenia na świat i w obliczu wulkanu energii skromnie zająłem miejsce na marginesie. Wulkan był czynny wielce i nienasycony w docieraniu do dna wszechrzeczy. Mikroapartament mozolnie odzyskiwał centymetry w każdej z możliwych osi, aż w końcu mogłem zeskoczyć z marginesu – wewnątrz mieściliśmy się już we dwoje swobodnie. Wulkan wezbrany niekończącą się torsją, wyemitował komunikaty zawierające niezawoalowane groźby. Skazał mnie na współudział. I ogłosił co następuje:

 

- Rusz się (po prawdzie wulkan skierował ów wywód w kierunku mojego zaplecza usadowionego nieco poniżej nerek) i pomóż.

 

Ruszyłem. Się i nerki wraz z przyległościami. Pani Magda scałkowała przestrzeń pod objętością i zaordynowała:

 

- Skoro już przydźwigałeś tę ziemię i słoje, to teraz posadzimy rośliny. Chyba nie za często otwierasz okna, więc część stanie na parapecie, a resztę powiesimy na sznurach spod sufitu. Potrafisz wydziurzyć sufit? To do roboty!

 

Potrafiłem. Pod jej światłym dowództwem mógłbym wydziurzyć nie tylko sufit, ale i w kosmosie wywiercić czarną dziurę. Słońce przezornie przemknęło poza zasięg moich rękoczynów. Noc rozcieńczona kilkoma żarówkami pozwoliła dokończyć dzieła. Pani Magda otrzepała dłonie i szykując się do wyjścia, zagroziła:

 

- Jutro przyniesiesz resztę ziemi i doniczek. U mnie też trzeba powiesić trochę roślin w szkle. A spróbuj ich nie podlewać, to uszy oberwę!

 

Nawet drzwiami nie trzasnęła z delikatności, albo zmęczenia. Patrzyłem w zadumie na kołyszące się lekko naczynia pełne roślinności dziewiczej i w tumanie błędnych myśli powiłem zasadniczą. Iskra oświecenia spłynęła na czoło i sprawiła, że powrót z krucjaty, miast być porażką – stał się sukcesem godnym rodzinnych annałów i dodatkowego kamienia w koronie.

 

- Zyskałem ziemię! Na własność! – Jako zaborca poczułem dumę. Władca dalekich krain. Na razie bezludnych, ale kto wie, czy wkrótce nie osiedlą się tam moi poddani.

 

Kładąc się spać pomyślałem jeszcze, że podczas następnej konkwisty warto byłoby pozyskać zesłańców, którzy skolonizują nowe ziemie. Nawet Bóg zorganizował coś tam na początek. Warto skorzystać z przykładu.

środa, 25 stycznia 2023

On ci nie powie.

 

Kiedy ostatni raz powiedziałaś swojemu facetowi, że miękną ci kolana, gdy patrzy tym swoim głodnym wzrokiem, jak wyciągasz ciasto z piekarnika? Kiedy usłyszał, że tylko on potrafi wymienić żarówkę, nim się o to upomnisz? Albo baterię w łazience, zanim woda zaleje sufit sąsiada? Nie pamiętasz, kto dokręcił śrubki i zawiasy w meblach? Przywykłaś, że wszystko działa? Że on był czymś więcej, jak nudną ozdobą salonu? Kiedyś był najwspanialszym objawieniem poranka. Zbyt długo zajmuje miejsce na drugiej połówce łóżka i już nawet z litości nie nakryjesz go kolanem, szepcząc pikantne słowa. Inne, niż pogardliwe zabierz śmieci, jak będziesz wychodził po kartofle…

wtorek, 24 stycznia 2023

Prasówka cd.

 

1. Paranoja.

Szaleństwo. W lewej kolumnie najświeższych wiadomości - miażdżą, donoszą, demaskują. W prawej - skamlą i ostrzegają, że natarcie, że cywilizowany świat powinien drżeć, bo bestię na łańcuchu trzymają resztkami sił nieustraszeni obrońcy ziemi świętej. A ja dostaję oczopląsu i nic nie rozumiem. Jeśli jest tak dobrze, to czemu jest tak źle?

 

2. Sraczka.

Zgroza. Trwoga! Nowy wariant. Mutant z rodziny. Najtoksyczniejszy i najbardziej zaraźliwy. Kapłani zagłady wieszczą mu niezwykłą karierę już za kilka dni. Dotychczas spacyfikował aż dwóch swojaków. Dzielni byli. Twardzi. Zamiast lamentować - wydalili wariant i wrócili do domu. Być może nie wiedząc nawet, że mutant swobodnie wymyka się spod kontroli szczepionki! Tak jakby wcześniejsze tego nie robiły. W pakiecie objawów występuje budząca oczywistą grozę sraczka – nie utrzymasz bracie takiego w jelitach. Największy twardziel wydali!

 

3. Mikrus.

Ogólnodostępny, żeby nie powiedzieć przymusowy test na szczęśliwość odgórnie zaplanowaną. Twój dowód osobisty może zostać (i niechybnie zostanie) zaczipowany. Po wielkiemu cichu, choć „szczęśliwcy” zauważą ostrzeżenie wytłoczone na plastiku w postaci fioletowego znaczka. Co czip będzie robił i komu wiernie służył – o tym na razie cichosza. Za to ustawodawca negocjuje z bankami i podległymi urzędami jakieś opcje również dla Ciebie. Przyznaj że już się cieszysz bez umiaru?

 

4. Ludojad.

W Bałtyku, prócz hodowlanych rekinów, innych chyba nie ma. Co nie oznacza, że kąpiel jest bezpieczna. Tatuś mocząc dziecię w niezbyt słonej wodzie został zaatakowany przez bakterię, a ta korzystając z długotrwałej i międzynarodowej diagnozy – pożarła mu nogę. Szczęśliwie(?) dramatu nie ma. Bez konsultacji panu obcięto by nogę już wcześniej. A tak zachował ją – szkoda, że ogryzioną do kości.

 

5. Kto komu.

Niemce znów na cenzurowanym. Nie chcą dobrowolnie się rozbroić. Jako jedyni. Najwyraźniej pamiętają słowa nowożytnego cara, że pancerna pięść Moskwy, jeśli tylko zechce, w trzy dni osiągnie Berlin. Tymczasem Warszawa, która notabene jest ciut bliżej Moskwy – nie ma takich zahamowań, ani wątpliwości. Ciekawe, że czołgową szóstą potęgą zjednoczonej Europy jest Szwajcaria posiadająca ponad 130 Leopardów drugich – naturalnie neutralnych, więc nieosiągalnych dla żadnej ze stron konfliktu.

 

6. Waluty.

Bo o pieniądzach, szczególnie cudzych, każdy lubi. Trochę z zawiści, trochę pod wpływem małżonki mówiącej „Widzisz? Mógłbyś też, ale wolisz gazetę czytać”. Drogie eurosy, frankole szybujące na szczyty Alp. Ale i niemal oswojone przez peerelowskich cinkciarzy dolce kwitną zachwycająco. Najwyraźniej dobroczynność amerykanów ma zbawienny wpływ na kurs ichniej waluty. Trzeba tylko umieć pomagać. Nie tak, jak głupi Europejczycy – dawać od serca wszystko, co w domku znajdą. Polskie „zastaw się, a postaw” – działa. Rozdajemy, czego nie mamy. Amerykanie pomagają subtelniej. Łaskawie zgodzili się nie korzystać z ruskiego gazu i ropy, po przyjacielsku oferując własną kilka razy drożej. Z uznaniem kiwają głowami, kiedy wypychamy na wschód każdą broń, z której da się choć raz wystrzelić i w zamian chętnie sprzedadzą nam własny złom. W offsecie najchętniej. Bo kto to widział przyjaźń, na której zarabia się tylko raz?

 

7. Ciepło, cieplej…

Aby poczuć różnicę, wystarczy obniżyć temperaturę na osiem godzin dziennie. O siedem stopni. Wychodząc z pokoju na chwilę, albo do pracy. Kto nie próbował, ten się nie dowie. Dziesięć procent forsy z rachunku zostaje w kieszeni. Tak twierdzą amerykanie, więc nie byle kto. A przecież w chłodnym człowiekowi lepiej się myśli. Jest żwawszy i z konieczności ruchliwy. Czasem przytulny, jeśli ma obok kogoś, do kogo warto. Przy inflacji na poziomie piętnastu-dwudziestu procent najlepszą formą oszczędzania wydawałoby się jednak zrobienie przedpłaty. Stuprocentowej. I zamiast kręcić bez końca gałkami w poszukiwaniu oszczędności, gnuśnieć by można w nowym ciepełku za starą forsę, nie martwiąc się, że przemarznięte mury, zawilgotniałe ściany, grzyb, przedwcześnie niszczejące farby, tapety, boazeria – też kosztują. Gdyby tylko mieć taki grosz na zbyciu… ech!

 

8. Fauna lokalna.

    Wilcy padają w zielonogórskim interiorze – ostatni zamierzał chyba skorzystać nocą z drogi szybkiego ruchu i nie dostosował prędkości do warunków, albo był nieodpowiednio oświetlony. Padł, a sprawca zbiegł niezwęszony przez watahę. Lisy dla odmiany, zamiast się szwendać po niebezpiecznych bezdrożach – zwiedzają Wawel. Patriotycznie. Elegancko. Pełna kultura i szacunek.

 

9. Wiedzą trzeba się dzielić.

Najwyraźniej pan Bill wziął sobie do serca samarytańskie zasady i trzasnął drzwiami prywatnego samolotu, żeby podzielić się wiedzą z Australijczykami. Bo ON JUŻ WIE. I chce, żeby ONI też wiedzieli. Będzie następna pandemia. I wyjdzie spod ludzkiej ręki. Czyli o litości mowy być już absolutnie nie może. Biedna Australia. Wolałbym, żeby pan Bill do nas nie przyjeżdżał. Najlepiej nigdy. Podobno w dalekiej Ameryce nakupował już gruntów rolnych o łącznej powierzchni wystarczającej do przeniesienia tam sześciu europejskich państw. Tych mniejszych, ale jednak CAŁYCH! Nie powiedział w jakim celu, bo rolnikiem raczej nie zostanie – specjalizuje się raczej w drukowaniu jedzenia, mięsie bezmięsnym, gmeraniu w genach roślin i zwierząt, hodowli robaków i temu podobnych atrakcji mających usprawnić masowe dostawy żarcia dla motłochu.

 

10. Reklama.

Bez niej prasówka byłaby naga, jak supermodelka w teleobiektywie zaprzyjaźnionych paparazzich. Jedna pani zademonstrowała odzieżowe wcięcie, umożliwiające swobodną kontrolę higieny stref intymnych, niestety zasłaniając obszarem kontrolowanym egzotyczne krajobrazy. Inna obnażyła się niemal doskonale, lecz przebiegle okryła strategiczną nagość produktem pierwszej potrzeby, pod wpływem drobnej zachęty wystarczającej na wykarmienie Konga do końca świata i jeden dzień dłużej. Trzeba uważać, żeby administrator strony nie założył blokady za nadmierną frywolność fotek z luksusowych wycieczek. Następna prezentowała nocne koszule i gwarantowała, że każda niewiasta będzie księżniczką, gdy tylko taką założy. Kto jak kto, ale kobiety wiedzą najlepiej, że wyglądać trzeba. Bo pierwszego wrażenia drugi raz się nie zrobi. I dlatego pani o wyprasowanym dokładnie mózgu i ciele wyrzeźbionym skalpelem pojechała na wakacje do Turcji, żeby tam, po okazyjnych cenach, „zadbać” o zęby. Etap pierwszy polegał na spiłowaniu trzech czwartych zawartości paszczy… Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Glonojad-ludożerca, albo tasiemiec uzbrojony – widok zmiękczający kolana. Nie-do-opowiedzenia. Więc warto w świat uderzać, choćby po nowinki medyczne.

poniedziałek, 23 stycznia 2023

Ekstrakty cz.94

 

Liczykrupa.

Skrupulatnie taksowała wzrokiem każdego samca, błyskawicznie sumując wartość biżuterii, tekstyliów i kosmetyków. W rynsztunku byłem bez szans, więc stanąłem przed nią nagi, naiwnie licząc na cud. Pogardliwie oceniła moją opaleniznę jako lokalną, podłej kategorii, nie wartą przychylnego spojrzenia…

 

Mus.

Media szanować trzeba. Inaczej cię zmiażdżą. Choćbyś miał rację.

 

Wyrachowana wirtuozeria.

Z pietyzmem malowała twarz adekwatną do strategii na dzisiejszy wieczór. Nie wiedziała tylko, czy wizualizacja będzie wystarczająco czytelna dla niezbyt rozgarniętego chłopa. Może powinna odważniej przekroczyć granice smaku, niechby nawet pogrążając się w wulgarność?

 

Naczynie bez dna.

Uprzedzali, żeby nie ryzykowała, ale tak bardzo pragnęła mieć dziecko… Wystarczyła chwila zapomnienia, żeby wypełniona nasieniem niecierpliwie oczekiwała na cud poczęcia. I choć minęło dwadzieścia lat wciąż nosi w sobie nasienie, zachodząc w kolejne ciąże, gdy tylko połóg dobiegnie końca.

 

Szczypta ogłady.

Chciała się nim pochwalić, lecz naga prawda wyglądała zbyt przerażająco i między ludźmi nie miał czego szukać. Co innego otulony bogactwem, wykwintnie odziany i pachnący francuskimi kosmetykami maskującymi ponurą rzeczywistość. Teraz wreszcie piekielny rodowód nie wykluczał go towarzysko.

Werbunek.

Początkowo atakowaliśmy wyłącznie nocą. Włamywaliśmy się do domów i usypiając śpiących grawerowaliśmy im na skórach tabliczki znamionowe. Nie przejmowaliśmy się gorączkowymi protestami w mediach. Z dnia na dzień nasza armia rosła, oporni znikali, albo nabierali wody w usta. Oznakowani natychmiast stawali się naszym łupem. Maszyny przestawały w nich widzieć ludzi i traktowały jak sprzęt przewidziany do utylizacji. Zniewolonym przedstawialiśmy propozycję nie do odrzucenia. Dołączą do drużyny łowców, albo będą przedmiotem pościgu całego elektronicznego świata. Mało kto rezygnował ze współpracy. Uległym grawerowaliśmy dodatkowe rzędy kodu – najemnik na usługach armii. Po przejściu okresu próbnego najskuteczniejsi mogli liczyć na etat, a nawet emeryturę.


niedziela, 22 stycznia 2023

W topniejących śniegach

 

Gawrony masowo opuszczały blokowiska i w bezładnym szyku(? Braku szyku?) oddalały się w stronę jednego z parków, względnie ku osiedlom jednorodzinnych domków w opłotkach Miasta. Na wschód, skąd powinno pojawić się słońce. Kobiety zaciskały kolana chcąc zachować między udami resztki ciepła ze snów niedokończonych i nieświadomych pragnień. Martwe bałwanki chyliły się ku osiedlowym alejkom.

 

Pani o bladej twarzy i malutkim nosku dzięki wielkim, okrągłym okularom wyglądała jak sowa. Piękna, gustowna i absolutnie zniewalająca. Inna, dojrzalsza, była zapewne wytrawnym traperem sądząc po stroju, butach i plecaku, jednak zamiast wysiąść z tramwaju nieopodal dworca z którego odjeżdżają pociągi, wysiadła tam, gdzie dworzec opanowali detaliczni sprzedawcy sprzedający towar z zaimprowizowanych na ceracie witrynach.

 

W kierunku parku w pośpiechu podążał pies przypominający białe zwierzątko z czeskiej kreskówki. Pośpiech być może spowodowany był pilną potrzebą, co w dzisiejszych warunkach atmosferycznych zaowocowało ubłoconym podwoziem, a pas czarnego błota sięgał od spodu ogona. Piach i brud oblepiał psią intymność tak szczelnie że aż mnie zaswędziało ze współczucia.

piątek, 20 stycznia 2023

Teoria biznesu.

 

Wykład zaczął od bezdusznego wypunktowania faktów:

- Konflikt krwi nie jest mrzonką i kiedy wystąpi, transfuzja przynieść może jedynie szkody.

- Konflikt genów wyklucza skuteczny przeszczep.

- Starość nieubłaganie wygryza z ciał zdrowie, odporność i urodę.

 

Po takim początku wydawać by się mogło, że gorzej być nie może. A jednak. Nie potrzebował wiele czasu, aby sprowadzić mnie na ziemię i przytłoczyć kolejnymi faktami.

 

- Skąd to wszystko wiemy? W jaki sposób nauka pozyskała dane? Nikt nie chce znać odpowiedzi, chyba że jest psychopatą. Ale historia nie zapomina. Zwycięzcy ostatniej wojny światowej prowadzili brutalną, podskórną rywalizację o przejęcie ściśle tajnych materiałów z wynikami badań, oraz całego sztabu naukowców, prowadzących w trakcie wojny bestialskie eksperymenty na jeńcach obozów koncentracyjnych. Zebrany materiał nigdy nie byłby tak zaawansowany, gdyby nie masowe, barbarzyńskie i urągające człowieczeństwu doświadczenia, prowadzone z kompletnym brakiem szacunku dla życia i zdrowia królików doświadczalnych. Z efektów skorzystać chciał jednak każdy. Niezaprzeczalny rozwój nauk medycznych kontynuowany jest obecnie w dalekiej Afryce, gdzie pod pozorami dobroczynności nieustannie dochodzi do gwałtów na istnieniach ludzkich. W najbiedniejszych rejonach, o których dawno zapomniał Bóg i miał pecha leżeć poza zasięgiem cywilizowanych kamer. Wielkie korporacje, nie ukrywając się nawet, testują eksperymentalne leki na bezdomnych z całej Europy, w zamian oferując tymczasowe warunki nieosiągalne dla żebraczej codzienności, dalekie jednak od luksusu gniazdek elit.

 

Zadrżałem po raz nie wiem który, ale nie umiałem przestać słuchać. Przecież wykład jeszcze się nie zaczął. To był jedynie drastyczny wstęp. Jak bilet do piekła.

 

- Podsumowując… - prelegent skromnie krył się w dyskretnym cieniu punktowo podświetlonej mównicy, stanowiąc jedynie kontur cienia na tle wielkiego ekranu, przypominającego stanowczo punkty wyjścia do dyskusji na temat ścieżki medycznego rozwoju. – Najlepszym dawcą jest dawca zgodny zarówno pod względem grupy krwi, jak i pakietu genów. Wymagane jest przy tym, aby dawca wolny był od przebytych chorób, mutacji i patogenów, nałogów i jakichkolwiek skaz mogących wpłynąć na jakość pozyskanych próbek. Sterylnie czysty, idealnie zgrany z genomem biorcy i (co konieczne) gotów do skrajnych poświęceń. Pamiętajmy, że nie istnieją nieinwazyjne badania rozwojowe, że każdy dawca, jak sama nazwa wskazuje musi coś utracić, żeby biorca mógł to otrzymać. Otrzymać, czyli KUPIĆ! Ale KUPIĆ, nie wiąże się jednoznacznie z ZAPŁACIĆ. Trudno wyobrazić sobie dawcę gotowego sprzedać własne życie. Pozbywając się uprzedzeń moralnych i wszelkich ograniczeń cywilizacyjnych łatwo dostrzec, że jedyną praktyczną możliwością otrzymania podobnego daru, jest grabież. Trzeba UKRAŚĆ cudze życie. Ograbić dawcę, w całości przenosząc siłą koszt na niego. Na dodatek, aby nie zbulwersować opinii publicznej, grabież należy przeprowadzić w warunkach rygorystycznie przestrzeganej tajemnicy.

 

- Acha! – pomyślałem – Zabić tak, żeby nikt nie znalazł trupa? Nawet jeśli się uda, to przecież… świat zacznie huczeć od plotek, kiedy hurtowo zaczną znikać ludzie.

 

- Niemożliwe? – głos prelegenta zabrzmiał niczym policzek. Szyderstwo rzucone w twarz i wyzwanie dla prawa – Bezdomni są niewidzialni. I każdego dnia znikają z ulic bez śladu, ignorowani przez społeczeństwo i władze porządkowe. Można pomyśleć że ci, którzy się dopuszczają tego procederu, sprzątają bałagan. Że zniknięcie śmierdzącego kloszarda jest czynem prospołecznym i godnym pochwały. A w hospicjach i domach starców? Czyż zniknięcie pacjenta nie jest ulgą dla systemu opieki? Czyli jednak możliwe staje się usunięcie sprzed wzroku opinii publicznej nie tylko jednostek, ale nawet sporej grupy niespecjalnie akceptowanych jednostek. Warto jednak zauważyć, że takie jednostki z punktu widzenia celu, są jednak kompletnie nieprzydatne. Stare, schorowane, u kresu życia. Nawet gdyby jakimś cudem przetrwały niszczący eksperyment, wyniki testów nie byłyby wiarygodne, a pozyskane tkanki, organy, czy ekstrakty pozbawione rynkowej wartości, albo zgoła szkodliwe dla biorcy… czyli kupca…

 

Gardło miałem już pocięte suchą śliną, a język napuchnięty. Prelekcja zdawała się wkraczać w fazę kluczową i dopiero teraz miały pojawić się konkluzje, ekonomia i bezduszne rozwiązania.

 

- Tak! – zesztywniałem słysząc jak szybko materializują się moje podejrzenia – Można bezkarnie przeprowadzić „zniknięcie” materiału badawczego i w hermetycznych, odległych od ludzkiej świadomości, laboratoriach przeprowadzić wszystko, co wpadnie do głowy pozbawionym skrupułów naukowcom. Wystarczy pchnąć odpowiednio sowity grant, zaangażować fundację potrafiącą pod stołem przekierować środki, gruby kożuch nieczystej mamony, wypranej w łańcuchu niekończących się operacji bankowych i wybudować obiekt zlokalizowany poza zasięgiem reporterskiej ciekawości. Niechby zgoła ukryty w podziemiach oficjalnych, ekstrawaganckich siedzib celebrytów, polityków, aktorów, czy biznesmenów. Na wyspach bez nazwy, pośród olbrzymich latyfundiów niedostępnych obcym, na bezludnych terenach odległych od cywilizacji zachodu. W krajach tak ubogich, albo tak zależnych od światowych potęg, że nikt nie zaprotestuje. Anonimowa śmierć bez świadków. Krzyk rozpaczy, nie mający żadnego prawa, ani siły zdolnej przebić betonowe stropy i dotrzeć do współczującego sumienia.

 

- Masakra. Gorzej chyba już nie można…

 

- I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Świat finansjery niewątpliwie stać na zakup dowolnie dużej wyspy, rezydencji, wyposażenia i zabezpieczenia laboratorium. Na skolonizowanie ubogiego kraju afrykańskiego, czy sporego fragmentu australijskiego interioru. Na zbudowanie dającej pozory wiarygodności otoczki. Na pozyskanie fachowców pozbawionych etycznych wątpliwości. Istnieją gotowi skonsumować osiągnięcia patologicznej nauki, choćby ludziom zdawało się, że nawet bestia ma jakieś dno. Nie ma. Nie będę marnował czasu na ekonomię przedsięwzięcia, która nie powinna budzić wątpliwości. Czas przejść do meritum. Mając środki, determinację i określone cele, najprostszą formą pozyskania „preparatów” jest osobiste zaangażowanie. Inwestycja zgodna z boskim przykazaniem – idźcie i rozmnażajcie się! Wystarczy zainwestować w potomka, aby uzyskać pulę genów. Gdyby potomek był męskiej płci, co jest pożądane z punktu widzenia efektów, pulę genów można powielać niemal bez ograniczeń, dostarczając potomkowi samice rozpłodowe i odbierając płody natychmiast po poczęciu, by kontynuować hodowlę w warunkach sterylnych, do czasu ekstrakcji niezbędnych elementów. Pojedynczy samiec zanim utraci zdolności reprodukcyjne powinien zapewnić wystarczający zapas surowic, leków i części zamiennych, o zgodności genotypu drugiego rzędu. W przypadku biorców zdeterminowanych na  maksymalizację zgodności… małżeństwo biorców powinno skłaniać się ku wielokrotnej produkcji potomstwa z przeznaczeniem na bezwolnych ofiarodawców. Wymaga to pewnych poświęceń ze strony biorczyni, jednak inwestycja w pakiet genów pierwszego rzędu, może stanowić o jakości życia w nadchodzącej nieubłaganie przyszłości.

 

- Co można osiągnąć dysponując pulą? Młodość odtwarzaną na żądanie, źródło nietoksycznej krwi, części zamienne bez konieczności upokarzającego oczekiwania w kolejce na przypadkowego dawcę. Naruszając nieco ogólnie znane możliwości dodam jeszcze, że nauka niechętnie dzieli się z opinią publiczną efektami, nawet kiedy osiągnięcia rewolucjonizują mniemania o wartości oczekiwanej długości życia ludzkiego i jego doczesnej jakości. Pewne istotne dla biorców wartości dodane, co prawda nieodwracalnie niszczą ciała dawców, jednak stopa zwrotu przekracza wszystko, co się ludziom przyśniło.

 

Żadna marynarka nie wisiała równie żałośnie na krześle jak ja zwisłem, a prelegent, kończąc występy, oddawał się właśnie w ręce i portfele zainteresowanych pogłębieniem świeżo pozyskanej wiedzy, czy dostępu do nowinek z zakresu farmacji na rzecz długowieczności zdrowego ciała.

 

- Zdrowego?

czwartek, 19 stycznia 2023

Pragnienie.

 

Odpiąłem skrzydła i beztrosko rzuciłem w kąt. Dzisiaj nie powinny być już potrzebne. Koniec pracy. Otworzyłem lodówkę w nadziei, że zachowało się w cudowny sposób, względnie w cudowny sposób zmaterializowało się, jakieś zimne piwko. Przed kolacją lubiłem umoczyć wargi w piwie i ścierać pianę z wąsów, nim utknę przed odbiornikiem telewizji kablowej i zasnę przewijając niekończącą się galerię kanałów pełną blichtru, przemocy i kompletnie jawnej pornografii.

Nalatałem się dziś do cna, jednak w lodówce znalazłem jedynie niedopite resztki z wczoraj, kompletnie pozbawione gazu i nie nadające się do spożycia. Lecieć do sklepu? W slipkach? Przecież zdążyłem na skrzydła rzucić spodnie i przepoconą koszulę…

 

- Nie jestem aż tak bezduszny – pomyślałem – Poza tym, jeszcze mnie ktoś przyuważy (nie cierpię owego słowa) z prawie gołym tyłkiem… Niby tacy wyzwoleni i przesiąknięci wszędobylskimi oparami seksu, a plotki nie cichną, kiedy tylko komuś pierś wyleje się z biustonosza, albo puści szew w kroku. Nie. Nie zamierzam świecić przykładem i z rasistowsko białą dupą paradować aleją piw, w supermarkecie czynnym po dzień sądu ostatecznego, bez żadnych wyjątków.

 

- Ubierać się? – smak piwa drążył we mnie tunele, aż sumienie obrosło mi liszajami – Napiłbym się. Jak człowiek. Ale nie bardzo chce mi się ubierać. Może wyskoczę po ciemaku do samoobsługowego automatu? Ale tam mają tylko mocne alkohole w miniaturowych dawkach. Niemal czopki terapeutyczne. A mi chce się pociągnąć godziwy łyk z archaicznie szklanej butelki. Trudno!

 

Westchnąłem i wciągnąłem portki na siebie. Przepocona koszula protestowała i powoływała się na rzecznika praw koszul i niemal piała odezwę do ciemiężonego ludu pracującego, więc poły związałem na supeł, jak jakiś hippis. Wdziałem skrzydła nawykłe do pracy po godzinach i wgramoliłem się na parapet. Nad widnokręgiem budziła się pierwsza z gwiazd i niczym latarnik zapalała kolejne, skwapliwie omijając srebrną patelnię księżyca. Ciężko odbiłem się z palców (pamiętaj, najwyższy czas obciąć szpony, bo onuce drą się na potęgę) i wystartowałem. Start, podobnie jak w przypadku podróżowania samolotem, nie należał do przyjemności. Żołądek przeciskał się przez przełyk, myśli czarne podsuwały szereg scenariuszy, z których żaden nie kończył się baśniowo. Mijałem kolejne piętra szukając ciągu i wznoszących prądów.

 

Pani Basia śpiewała pod prysznicem i sprawdzała dyskretnie, czy płeć jej nie spierzchła po ostatniej, przegranej partyjce pokera, pan Bolek (szczęściarz cholerny) wywalił nogi na blat stołu wcześniej obciążony czteropakiem i butelką zbrązowiałego ze starości bimbru, Kazik z kolegami namawiali się na sąsiadkę z piętra niżej, która właśnie czyniła z koleżankami postępy w strategiach dotyczących kontrofensywy na bieżącą pozycję Kazika i jego zastępów. Wreszcie, kiedy już niemal witałem się z konsjerżem pilnującym analogowego wejścia do budynku, chwyciłem tchnienie wiatru, koszmarnie wolno wyrównałem lot i poszybowałem parkową alejką, niemalże szorując podwoziem o starannie wystrzyżony żywopłot. Aż się skurczyłem tam na dole, gdy czarne myśli podrzuciły obraz cielesnego batożenia niezwykle kolczastymi zasiekami, pełnymi trujących (skądinąd wiedziałem o tym) jagód.

 

Machnąłem nerwowo skrzydłami i podciągnąłem się na wysokość umożliwiającą swobodne mijanie drzew, trakcji elektrycznej i znaków drogowych. Trochę przesadziłem w emocjach i zamiast lecieć korytarzem dla tubylców, sięgnąłem tranzytowej wysokości przelotowej. Wypadało zniżyć lot, choćby po to, żeby nie przegapić miejsc postojowych na stropach marketu. Wyprofilowałem lotki i przyjąłem pozycję aerodynamiczną. Wiatr chłodził ciało nawet tam, gdzie powinno pozostać ciepłym. Trudno. Ogrzeję się w klimatyzowanych alejkach, w których wiecznie pieką chleb. Ale najpierw piwko, bo smali mnie wyschnięte gardło.

 

I stało się! Wszystko przez tę zasraną robotę! Człowiek zmęczony nie myśli i nie patrzy. Szukając lądowiska zaniedbałem ostrożności i jak grom z jasnego nieba spadł na mnie sokół wędrowny, wbijając szpony w ciało, mimo głośnych protestów koszuli. Spadaliśmy. Gwałtownie i brutalnie. Ale tylko jedno z nas było gotowe na lądowanie. I (niestety) nie byłem to ja. Wyrżnęliśmy o ziemię z impetem bezwładnie rzuconej masy. Zatrzeszczało. Ugięło się i pękło Znów spadaliśmy i tym razem nie byliśmy przygotowani ani ja, ani napastnik. Za to lot był krótszy i lądowisko mniej łaskawe. Kanciaste, pełne kątów prostych i brzęczenia. Otworzyłem oczy. Wokół niczym w ulu brzęczały strwożone i wzruszone butelki. Szpony znikły równie nagle jak się pojawiły.

 

Kiedy odzyskałem równowagę spojrzenia, sokół atakował właśnie stertę owoców morza więdnących na lodowej wyspie. Wyciągnąłem spod pleców (nie całkiem pleców, ale publicznie nie chciałbym lokalizować dokładniej uwierania) coś, co się wrzynało i dopominało ostrożności.

 

- A niech mnie! – zdumiałem się szczerze – Flaszka browaru! I to pełna!

 

Zębami zerwałem kapsel i pociągnąłem solidnie.

 

- Pyszne! – sapnąłem – Bogu niech będą dzięki. Szkoda tylko, że nie schłodzone! A może rzucić nim w sokoła, albo pójść tam i włożyć głęboko w lód ze dwie flaszeczki? Czekając na postęp chłodzenia mógłbym przekąsić martwą naturą. Krewetką, czy innym, sfioletowiałym ze strachu odnóżem, rodem z podwodnego piekła?

Chłodna kronika zagłady.

 

Zatrudniać psy wojny i nigdy ich z łańcucha nie spuścić? Dysponować bronią i nie wiedzieć jakie wrażenie zrobi na wrogach? Cóż to za irracjonalny pomysł? Żaden poligon nie jest w stanie wiarygodnie odpowiedzieć na ważkie kwestie polityczne. Rzecz należy zbadać w morzu ognia.

 

Na początek trzeba jednak znaleźć wroga. Najlepiej w miarę blisko. Misje samobójcze nie wywołają entuzjazmu nawet w patriotycznych szeregach, a armia wystawi słony rachunek za podobną szarżę.

 

Robiąc przegląd wad sąsiadów łatwo udawało wykryć się różnice:

- Ci na wschodzie byli bladoróżowi górą i ciemnozieloni dołem – ohyda. Estetyczne faux-pas.

- Na zachodzie dla odmiany gustowali w pożeraniu insektów, mięso ssaków uznając za nieczyste.

- Na północy samice były zbyt urodziwe i zawracały w głowach tubylczym samczykom. Spontaniczne zdrady i dezercje zdarzały się nagminnie.

- Od południa nie było lepiej. Niczym włos na czworo, tak tam podzielili świętą trójcę i obecnie dysponują bogami na każdą okazję. Ba! Wykorzystują te ułamki boskie nawet podczas zawodów sportowych i kto wie, czy to legalny doping, czy używka, która wkrótce zostanie zakazana przez MKOL.

 

Atakowanie samic nie przyszłoby armii łatwo i kto wie, czy nie zrzuciliby bomb na własne żony, gremialnie przechodząc na wrażą stronę. Z ćwierćbogami też lepiej nie zadzierać. Robakożercy, przy dogłębnej analizie nie stanowili konkurencji, a często bywali pożyteczni. Dzięki nim prawdziwe mięso dojrzewało spokojnie nawet wtedy, kiedy nieświadomie przekroczyło granicę, a ilość fruwającego tałatajstwa w powietrzu zmalała, jak po dywanowym nalocie nietoperzy, względnie jerzyków.

 

W wyniku politycznej eliminacji, najdoskonalszym wrogiem okazali się więc bladoróżowi, z ciemnozielonymi odwłokami i nóżkami. Nieszkodliwi może nawet przyjaźni. Teraz wystarczyło przeprowadzić kilka przygranicznych prowokacji, parę gorących wystąpień przed kamerą i ogłoszenie święta, pod niezbyt starannie ukrytym w podświadomości hasłem: „tydzień walki z abstynencją społeczną”. Upojone głowy podpalały się łatwo. W koszarach rozgorzała gorączkowa krzątanina, a atmosferą zawładnął ryk silników. Broń ładowano do wygłodniałych komór ładunkowych, na okręty wodne i powietrzne, na samobieżne działa i w broń podręczną. Magazyny rzygały wręcz przesytem i uwalniały coraz to nowe zapasy.

 

Cel został już namierzony i trzeba było sforę spuścić z uwięzi, nim się zadławi wściekłością. Ruszyli hurmem. Niezbornie nieco, bo nikt nigdy wcześniej nie próbował pospolitego ruszenia, a co bardziej zatwardziali zawodowcy zapomnieli już, jak działa ów sprzęt. Chyba był ciut zbyt nowoczesny dla starszej generacji mundurowych. Ostatecznie jednak wzniósł się w powietrze szwadron śmierci. Szczęśliwie wzniósł się tylko ten fragment przewidziany do podniebnej pacyfikacji. Naziemni ruszyli zgodnie z oczekiwaniami przez bezdroża przygraniczne, a wodny patrol zaanektował nieodległe cieki wodne ze strumieniami włącznie i fachowo mianował je basenem działań wojennych. Zbiorowy i bezkształtny akwen pogodził się z faktem niechętnie i pod naciskiem jednostek nieco się rozlał na boki weryfikując tym samym prawo Archimedesa. Innych objawów niezadowolenia nie zauważono w galopie ku wrażym miasteczkom i wioskom.

 

Widnokrąg zaczynał krwawić. Łuny pożarów i lament bladoróżowych zawładnęły horyzontem. Broń była zbyt doskonała, co udowodniły już pierwsze dni. Po niecałym tygodniu wschód ogarnęła mroczna cisza. Dym unosił się ponad każdą sadybą. Ostatni kruk przekroczył granicę i podążył za stadem sępów w celach rozpustnej konsumpcji, usiłując na pogorzelisku wypatrzyć choć jedno martwe oko.

 

Świat z pietyzmem otworzył wielką, czerwoną księgę gatunków zagrożonych i wpisał pięknie kaligrafowanymi literkami bladoróżowe plemię pod kolejną pozycją we wciąż aktualizowanym spisie zlikwidowanej różnorodności biologicznej. W teren ruszyły zastępy zoologów, aby ocalić do ogrodów zoologicznych ostatnie okazy zielononogich indywiduów. Parki rozpłodowe na czarnorynkowych giełdach osiągnęły zawrotne ceny, bijąc rekordy ustanowione wcześniej przez genetycznie odtworzone tygrysy szablozębne i samicę yeti lekko tylko pokancerowaną niedoskonałością procesu.

środa, 18 stycznia 2023

Tracę wzrok/smak/rozum?

 

Dziewczę o kunsztownie postarzonych włosach miało trądzik, (więc być może błędnie zidentyfikowałem płeć) a za pośrednictwem telefonu rozsiewało czułość, rumieniąc się przy tym uroczo. Chwilę później młody człowiek z solidną obrożą na szyi… Niewolnik? Pies kędzierzawy o loczkach farbowanych na rudo i (jak okazało się nieco później) z kitką, miewał chyba kłopoty z rozpoznawaniem barw, gdyż jedną sznurówkę miał pomarańczową a drugą różową. No chyba, że to była misternie zawoalowana deklaracja apetytów seksualnych bądź światopoglądowa deklaracja. Zjawisko było w każdym fragmencie ze-mną-współistnienia niepewne płciowo. Trudno było mi się zdecydować. Szczęściem opary obłędu i niepewności rozwiała starsza pani w kapelusiku pachnąca świeżo zmieloną kawą.

Siła idei.

 

Omiotłem ściany z pająków, przegoniłem nadgniłe wątki z mrocznych zakamarków, oczyściłem umysł i ciało ze zbędnych produktów przemiany. Wreszcie poczułem dziewiczą czystość gotową do zapłodnienia świeżą myślą. Brzemienny byłem i czułem się pięknym. Potrzebnym i ważnym dla świata. Mającym wpływ na historię, która dopiero lęgła się w niezbadanych głębinach mojej duszy i umysłu. Myśl dojrzewała niespiesznie. Rosła w siłę i dopominała się pokarmu. Wreszcie zapragnęła towarzystwa. Chciała nieść własne wizje w szeroki świat. Bezwzględnie parła do porodu, aż rozsadziła mi czaszkę. Nie oglądając się za siebie pognała tumanem w stronę ludzi, zostawiając za sobą pękniętą skorupę. Zapomnianą, niepotrzebną już nikomu.

wtorek, 17 stycznia 2023

Bóg wojny.

 

Spuściłem ze smyczy starannie wyselekcjonowaną eskadrę szerszeni-kamikadze, palcem wyznaczając azymut. Sfora natychmiast wypatrzyła cel i szarpnęła do przodu z wściekłym okrzykiem bojowym.

Avanti! – zakrzyknęła niczym fikcyjni fechmistrze pokutujący za grzechy rodu Dumas.

Ech! - Sapnąłem niezbyt elokwentnie, choć z elegancko wykropkowaną pikanterią.

Strategia ataku nie była szczególnie wyszukana. Zwiadowcy, jak pieszczotliwie nazwałem formację, nie bacząc na straty, mieli w boju rozpoznać przedpole.

Szyk rozproszył się nabierając prędkości szturmowej i zanim dowódca skrzydła zatrąbił na trwogę, natarcie rozbiło się o niewidzialną barierę ochronną. Rozpoznanie krwawo dogorywało czekając na zbiorowy pochówek.

Czekająca w odwodzie kolejna szarża pieczołowicie ostrzyła bagnety obserwując agonię towarzyszy.

Powroty z jubla?

 

Kobiety pchane nieznaną mi bliżej ideą chodzą w tak niewygodnych butach, że ich marsz przypomina karykaturę rodem z bardzo starej komedii z której pamiętam jedynie Instytut Głupich Kroków. I nawet dziecię grubo przerośnięte w każdej dostępnej osi szło tak, jakby w majtkach transportowało kaktusy, względnie stadko rozjuszonych os. Szczęściem kątem oka dojrzałem dziewczątko w jasnoniebieskich dżinsach, które pośladki miało wypełnione wodą i podczas dowolnego ruchu falowało intrygująco. Nie sposób było oderwać wzrok od postępów marszruty.

 

Na placu, na którym od zawsze można było już przed świtem kupić świeżo cięte kwiaty, dwóch wczorajszych dżentelmenów odprowadzało wczorajszą miss na miejsce spoczynku. Nie dociągnęli. Sił najwyraźniej zabrakło na środku placu i zalegli zgodnie na plecach, obserwując nieliczne gwiazdy i stylizowane na renesansowe attyki wieńczące kamienice. Dziewczę ochrypłym śmiechem ogrzewało sumienie oszołomione psychoaktywnymi trunkami. W załomach mnóstwa architektonicznych detali zdobiących ściany ratusza przekomarzały się niewidzialne wróble, bladolica pani o spuchniętej twarzy wypatrywała podwodów, a dojrzała kobieta wysiadając z tramwaju odkręciła zakrętkę litrowej flaszki i w marszu raczyła się mlekiem, albo kefirem. Więc może wczoraj były jakieś popularne imieniny, względnie patriotyczna rocznica? Wstyd się przyznać, ale nie mam pojęcia.

poniedziałek, 16 stycznia 2023

Międzygalaktyczna podróż.

 

Zamaszystym ruchem zebrałem z powietrza zanieczyszczenia i zgniotłem w lepką kulkę.

 

- Prymitywne – pomyślałem – banał odwiecznie powielany, niczym kilimy z myśliwskimi scenami.

 

Złożyłem dłonie jak do modlitwy i trąc niezbyt gorliwie transformowałem kulę do cylindrycznej postaci cygara, względnie zeppelina bez kiosku i śmigiełka.

 

- No! - popatrzyłem z uznaniem – Od razu lepiej!

 

O życie poczęte nie zamierzałem walczyć. Z każdego gówna wszak samo coś się wykluje. A swoboda od poczęcia, pozwoli wypłynąć na wierzch tylko najzręczniejszym pływakom i najbardziej bezwzględnym. Takim, które chcą żyć, mimo mierzwy pod stopami, płetwami, czy co tam będą posiadały na podbrzuszu. Wystarczyło odrobinę poczekać.

 

Gówno zachowywało się jak przystało szlachetnym odchodom, widać - wyprofilowałem je zacnie. Płynęło sobie samotnie przez pustkowia, nie niepokojone burzami odległych słońc, czy eksplozjami supernowych. Starzało się godnie. Dojrzewało do brzemienia. Pierwsze pojawiły się jakieś liszki. Pełzające, o skrzydełkach posklejanych szczynami, czy czymś jeszcze paskudniejszym. Liszki głupie nie były i zdobyły się na odrzucenie zbędnych skrzydeł – wszak to nie anioły bóg-wie-skąd zakwitłe na mierzwie. Pełzały sobie po powierzchni i zerkały w gwiazdy ciekawie, choć bezgłośnie.

 

Liszkom tylko jedno w głowie było, więc przybywało ich w postępie geometrycznym. Aż gówniany zeppelin stracił stabilność i zboczył z drogi na drugi kraniec wszechświata i zaczął kreślić w bezkresie esy-floresy, wciąż ciaśniejsze. Tylko patrzeć, jak bączka zademonstruje, niczym rosyjska baletniczka z aspiracjami do miana primabaleriny.

 

Podskórnie – znaczy pod powierzchnią, również wrzało. Kipiało coś w beztlenowej atmosferze i najwyraźniej dojrzewało w cieniu powierzchni oblepionej planktonem. Tego należało się spodziewać. Skoro pojawił się plankton – mądrość wszechświata zadbać musiała o wydłużenie łańcucha pokarmowego na przykład o twory potrafiące przetwarzać ów plankton w energię i masę.

 

Cygarko było wdzięczne za podskórną interwencję i kontrolę populacji powierzchniowej, z ulgą wracając na kurs, w którym ostre końce planetoidy wskazywały przeciwległe krańce wszechrzeczy. Wiadomo – navigare necesse est…

 

Podskórne tajemnice tymczasem szykowały się do kolonizacji powierzchni. Liszki zaczynały żałować skrzydeł utraconych, lecz było za późno na negocjacje z ewolucją. Spod powierzchni wychynął wielki głód z chwytnymi mackami. Liczenie nie było jeszcze umiejętnością dostępną, więc powiem tylko, że macek było wiele. Może nie aż tyle co liszek, jednak każda z macek realizowała brutalną selekcję, którą przetrwać potrafiły jedynie zdeterminowane i gotowe na wszystko jednostki. Łupem macek padał przede wszystkim niedoświadczony narybek, więc populacja liszek starzała się błyskawicznie. Remedium miała być wzmożona płodność i dzietność osiedleńców.

 

Każdy głupi wie, że dostatek pokarmu sprawia, że chętnych na ucztę również przybywa. Seksualna eskalacja podskórna zaczęła toczyć cygaro wrzące także powierzchniowo od niekończących się orgii. Seks-żarcie-spanie-wydalanie. Liszki żarły to, co wydalały macki. Macki żarły liszki. I tak w kółko, aż żyroskop zeppelina dostał pomieszania zmysłów. Mierzwa przetworzona po wielokroć zaczynała trącać już monotonią, a żadna ze stron wielkiego stołu nie osiągnęła zauważalnej przewagi.

 

Tymczasem sterowiec przepływał właśnie obok galaktyki dotkniętej trądem wiecznej zmarzliny i odchody skostniały na kość. Liszki, jako istoty bezzębne mogły li tylko ssać i lizać powierzchnię, aż nabawiły się grypy. Co zuchwalsze zanurkowały w otchłań korytarzy wydrążonych przez macki, by tam przeczekać złe czasy. Korytarzy było wystarczająco dużo, żeby bez trosk w cieple przetrwać termiczne pływy.

 

Ewolucja zasugerowała, że zmysł wzroku pod powierzchnią jest zbędnym obciążeniem dla organizmu i warto z niego zrezygnować na rzecz użyteczniejszych zmysłów. Parząc się na ślepo liszki zyskały wigor. Rzuciły się w nieznane kopulując bez opamiętania i żrąc w wolnych chwilach co tylko w gębę wpadnie i nie wybrzydzając.

 

Macki zostały zaskoczone zmianą strategii i powierzchniowe polowania przerodziły się w gorączkową eksploatację rabunkową. Zamarznięte, wychudzone trupki liszek stanowiły coraz rzadszy łup. Dramat dopadł świat macek. Bestialstwo i kanibalizm plądrowały umysły co bardziej wygłodzonych istot. Padlinożercy uzbrajali żołądki w cierpliwość, co młodsi prężyli mięśnie. Liszkom podpowierzchniowym udawało się utrzymać w tajemnicy kolonizację korytarzy. Najwyraźniej macki tak dalece spenetrowały własne środowisko, że większość ścieżek nie była obecnie używana i stanowiła terra incognita dla swoich stwórców. Macki z obrzydzeniem zaczęły karmić się humusem. Gównem zalegającym pod powierzchniową zmarzliną. Konkurencja przy stole nie mogła spodobać się liszkom. Ślepe wgryzały się w ściany, aż trafiły na truchło. Macka dopiero stygła i była mniej smaczna od mierzwy, za to energetycznie była jedną, wielką, martwą kalorią. Tylko szalone społeczeństwo pozwoliłoby się zmarnować takiemu magazynowi. Liszki błyskawicznie nabierały wigoru i ciała. Rumieńców i ochoty na psoty. Na figle i taplanie się w dostatku. Macka była naprawdę duża i dostarczała paliwa na bardzo długo.

 

Kiedy się skończyła – pierwsze z liszek miały już całkiem okazałe kły. Specjalizacja. Kły potrafią wydrzeć na raz całe pakiety kwantów, gdy ssanie ledwie na podniebieniu zostawiało okruchy rozpusty. Trudno było znów przychylnym okiem zerkać na mierzwę. Wszak do dobrodziejstw przywyka się łatwo i rezygnacja nie przystoi tym, co raz skosztowali rarytasów. Liszki nie zamierzały rezygnować. Mobilizacja w szeregach skłoniła je do zmasowanych poszukiwań nowych magazynów pełnych pyszności. Padlinożercy muszą być cierpliwi niczym kamienne sfinksy. A przecież wokół tętniło życie!

 

Całe stada macek pasły się na podskórnej mierzwie, niczym bizony na preriach przed inwazją Anglosasów. Liszki nie mogły dłużej ignorować wielkich stad. Czekanie na resztki, kiedy potomstwa przybywa bez końca, stało się nieznośną torturą. Trzeba było kolejny raz zmodyfikować strategię i przystąpić do zbiorowych łowów. Osaczyć, wyizolować, zaatakować i zwyciężyć. Wielkie cielska broniły się rycząc wściekle i dziesiątkując łowców w samoobronie, jednak musiały w końcu ulec. Doskonalona technika połowu pozwalała na minimalizowanie strat. Ba! Na nadwyżki. Liszki mordowały mackowe stado z coraz większą wprawą, aż zauważyły, że świeża zdobycz smakuje lepiej. Osaczonym mackom pozwalały więc żyć na ograniczonych pastwiskach i sięgały po łup, kiedy było trzeba.

 

Zeppelin, nie do końca świadom, co w jego trzewiach wyczyniają konkurencyjne populacje penetrował pustkę wszechrzeczy, nie wnikając w zasadność ruchu, ani nie deliberując nad kierunkiem swobodnego dryfu. Galaktyka skuta chłodem lodowca dawno już otulała inne ciała swoją łaską, a cygaro zmierzało ku mgławicy pełnej gorączki po zderzeniu się ze sobą białych karłów. Ostatni szron z powierzchni zniknął, a labirynt korytarzy zaczynał ociekać potem. Z sufitów zwisały girlandy miękkich stalaktytów, denne nierówności tonęły w grzęzawiskach i rozległych błotach. Liszki nerwowo zaczynały zerkać ponad głowy. Ścieżki ku powierzchni dawno zostały zapomniane i nawet jeśli się ostały, to informacja o ich lokalizacji została zapodziana w żarnach historii.

 

Nim liszki podjęły działania, nim macki wydrążyły nowe autostrady ku powierzchni, żar galaktyki utwardził zewnętrze na skorupę nie do przebicia. Wewnątrz wrzało. Roztopione łajno i poparzone ciała wijące się w paroksyzmie agonii. Życie wyspecjalizowane zbyt prostolinijnie dogorywało, nim świat dotarł w pobliże apogeum dobroci galaktycznej grzałki.

 

Czas płynął niewzruszenie. Życie, niegdyś tak rozpustne – stopiło się w niejednolitą masę i umarło. Teraz beztrosko czeka, by po raz kolejny zatoczyć koło (żeby uniknąć banału chwytam je w dłonie złożone jak do modlitwy, aby nadać przyszłości mniej banalny kształt).