Nie
moja. Obca. Słyszę, jak stuka obcasami, którymi śmiało mogłaby zadeptać
populację karaczanów, gdyby akurat nierozsądnie przebiegały nieopodal.
Nie
moja… Nigdy nie miałem kobiety, o której mógłbym powiedzieć MOJA. To się w
jakiś niewytłumaczalny sposób wiązało ze stanem posiadania mojej rodziny. A
dokładniej – z brakiem posiadania. Już w szkole podstawowej niektórzy kupowali
sobie kobietę… znaczy… przyszłą kobietę. Wtedy nie miała jeszcze piersi i nie
potrafiła powiedzieć „no wiesz?” , ani „w ogóle”… Wtedy miały strupy na
kolanach zupełnie takie same, jak chłopcy wracający z WF-u. I lizały takie
okrągłe lizaki, nazywane „kojakami”. Te, które były już czyjeś, częściej żuły
gumy „Donald” zagraniczne tak bardzo, że od samego patrzenia na etykietkę
człowiek się ślinił. Więc – nie miałem kobiety i nie zanosiło się, żebym
kiedykolwiek…
Oczywiście,
GDYBYM umiał śnić, wtedy przynajmniej nocami… A tak, to noc trwała jedynie tyle,
ile trzeba, żeby otworzyć oczy po ich zamknięciu. Czas najwyraźniej nie znosił
lekceważenia i skoro NIE UMIAŁEM ŚNIĆ, nie przysługiwało mi więcej, jak
okamgnienie. Słusznie. Może zamęczyłbym się pośród sennej pustki bez końca, czy
chociaż wstępu?
Kiedy
szkoła wypluła mnie, lekko już przykurzonego stereotypami i pewnego, że rzeczy
dobre zdarzą się innym, a ja co najwyżej mogę się im z zazdrością przyglądać –
zacząłem rozglądać się za MĘSKĄ szkołą. Czyli taką, do której kobiet nie tyle
nie wpuszczali, co nie spodziewali się. I znów zawód. Przyszły ze trzy,
maskując płeć pod wieloma warstwami zbyt-dużych-ubrań. Matematyk, stary i na
wpół ślepy kruk, kiedy sądził, że nikt go nie słyszy, klął na nie, że takie
wyrachowane zapewne po matce, a do szkoły przyszły chcąc wyłuskać materiał na
męża nim życie go zdegeneruje. Na całe życie, a może tylko dla nazwiska?
Chodziło chyba o wstępne oswojenie samca tak, żeby już za młodu nie popadł w
nałogi i zgubne przyzwyczajenia. Najdziwniejsze było w tym wszystkim to, że im
bardziej egzemplarz był rozbrykany i niesforny, tym większą cieszył się estymą
mniejszości. I jego nazwisko w rankingu kandydatów szybowało na szczyt listy
marzeń. Przynajmniej na czas pomiędzy piątkową dyskoteką, a sobotnim porankiem.
Nazwiska
też nie miałem. Przykro było się z tym godzić, ale wyrachowane przyszłe żony,
zostały otoczone takim wiankiem porannych wzwodów, że nawet nie siliłem się
dopchać do pierwszego szeregu. Odpuściłem nawet przyglądanie się. Wystarczyła
mi lektura aktualizowanego w trakcie przerw dziennika Klubu Młodego Onanisty
publikowanego na wewnętrznej stronie drzwi w męskiej toalecie, niemal
oficjalnie nazywanej palarnią.
Jako
zwierzę (ponoć) inteligentne szukałem zastępczych bodźców. Trochę sportu (bo lepiej
być przygotowanym, gdyby jednak los na chwilę przymknął oko i w roztargnieniu
nie zauważył, że ślepej kurze… kogucikowi… mi…), nieco lektury (wtedy wierzyłem,
że ujarzmienie instrumentu muzycznego plus nieco nie-mojej poezji wyzwoli mnie
z pęt dziewictwa), odrobina szaleństwa połączonego z kompletną ignorancją
(łaziłem po górach do czasu, aż wyczytałem ze statystyk, że księżniczki łatwiej
spotkać w hipermarkecie, niż na gołoborzu, miliard kilometrów od
pięciogwiazdkowego baru) stworzy mnie, wykuje na kształt i podobieństwo. Wtedy
nie wiedziałem czyje i było mi obojętne. Grunt, że nie moje. Moje
dyskwalifikowało mnie w oczach nie tylko tych wyrachowanych, ale nawet
zdeterminowanych zegarem biologicznym. Młodość – to był wszystko co mogłem
rzucić na szalę, ale wonczas każdy wokół dysponował podobnym argumentem. A ja
raczej nie byłem gotów rzucić wszystkiego. Hazard nie potrafił przykleić się do
mnie wystarczająco dosadnie.
Nim
się obejrzałem, wypluła mnie kolejna szkoła i zadając ostateczny kopniak
poświadczyła, że dojrzałem w jej murach. Podejrzewałem, że prędzej nasiąkłem i zjełczałem
niż dojrzałem, ale nie miałem nic na potwierdzenie własnej wersji zdarzeń, za
to oficjalną tezę poświadczał czerwony orzeł na pieczęci i parę nieczytelnych
podpisów – żadna z nauczycielek nie zostawiła tam jednak numeru telefonu do
siebie z dwuznaczną sugestią: zadzwoń, kiedy będziesz w okolicy…
Nie
potrafiłem nic, choć świadectwo było przekonane, że nadaję się do wyrobniczej pracy.
Na wszelki wypadek postanowiłem odwlec w czasie ów moment, kiedy wpadnę w
dożywotni kierat niższych szczebli kariery i znalazłem następną szkołę. W niej…
wyrachowanych powinno być jeszcze mniej, jednak moda na męża z górnej półki sięgnęła
społecznej histerii i na początkach naukowej ścieżki stawiło się niemal tyle
samo piękna, co uciekinierów od wojennych kamaszy.
Żarna
czasu mełły nieustannie. Niektórym wystarczyło pokuty na dystansie jednego semestru.
Inni mądrzeli po trzech. Tylko zatwardziali zostawali dłużej. I tacy jak ja, co
nie widzieli innej szansy. Jednak nawet najbardziej wytrwałych udawało się
wypluć dzięki przepisom, które uniemożliwiały dekowanie się w nieskończoność.
Piękni
i młodzi dramatycznie siwieli, nabierali dystyngowanej masy, okrywali się
zmarszczkami doświadczeń, albo tonęli bezpowrotnie w morzu luksusowych alkoholi.
Wyrachowane dawno przesiadły się na bardziej rącze rumaki, albo zgoła zmieniły
stajnie. Te więcej subtelne dostrzegły zalety kobiecości zatracając się we
wzajemnościach i negując rozrzutność płciową świata. Pod tęczowym sztandarem zjednoczone,
z pogardą mówiły o męskiej dominacji, a ja kuliłem się w sobie coraz mocniej,
osaczony epitetami o domowej przemocy, o szowinistycznych zapędach, o
stereotypach którymi krzywdzę-nie-znając-faktów.
Nauczyłem
się milczeć i chyłkiem przemykać popod ścianami tą stroną ulicy, gdzie cienia zdarzało
się więcej, a okazji do ataku mniej. Wzrokiem zliczałem połamane płyty i
wstydziłem się za wszystkich mężów świata. Nawet teraz… Siedzę w pokoju, a
girlandy pluszowej nocy smętnie ciekną po ścianach i wiją się na suficie. Nade
mną słyszę nerwowy krok nie-mojej kobiety. Chyba tymi krokami powtarza jakieś
zaklęcie. Albo szykuje się na kolejną batalię z chamstwem. Nie podnoszę wzroku,
żeby nawet przez sufit nie zerknąć jej pod spódniczkę. Jeszcze tego brakowało,
żeby ogłosiła mobilizację wszystkich saren i lwic i ukamienowała mnie za
bezczelność. Zaciskam powieki i rumienię się od myśli myślanych najciszej, jak
tylko się da. Gdyby była moja… myślałbym nieco odważniej. Ale nie jest. Mnie
też nie ma, bo istnienie, to coś mniej niż obecność, a ja nie mam odwagi być.
Mogę tylko trwać i bać się, że poszarpany oddech, to już rozpusta.
Nade
mną wciąż słychać obcasy nie-mojej kobiety. Czeka na kogoś? Szykuje się?