sobota, 31 grudnia 2022

Bez przepisu.

 

Noc dawno zdławiła krzyki pijaczków, kiedy zbudziło mnie pragnienie. Wpół śpiąc poczłapałem do kuchni, kiedy zamrugał do mnie raczej wiekowy piekarnik. Zignorowałbym zaczepkę, jednak kusząco świecił błękitem. Wewnątrz falowała woda, rosnąc błyskawicznie. Przytknąłem nos zapominając o pragnieniu. Wewnątrz zaczynały właśnie rosnąć algi, a chwilę potem przypłynęły ryby. Wreszcie wodę zaczął bełtać głód rekinów. Zrozumiałem, że środowisko musi być słonowodne. Nie mogłem pozwolić na więcej. Znając perfidię świata, ten mógł znienacka zaproponować mi erę wielkich gadów. Dlatego przekręciłem pokrętła. Maksymalna temperatura, dwie grzałki i termoobieg. Zakipiało i zaszumiało. Wewnątrz niezmiernie powoli stygła zupa rybna. Gęsta od ryb i pełna soczystych wodorostów.

niedziela, 25 grudnia 2022

Dziwne.

 

Szczerbaty uśmiech niskopiennej pani nie zaćmił wprawdzie słońca, lecz stłumił wspomnienie oblicza pana w chustce na głowie i maseczce zaciągniętej niemal na oczy. Wrodzona złośliwość każe mi dostrzec ogrom urody mozolnie wciśniętej w dżinsy z takim animuszem, że aż popękały na udach. Jakiś pan w okularach snuł się chodnikami jakby prowadził na spacer niewidzialnego psa i ten właśnie spotkał niewidzialną suczkę gotową na podtrzymanie gatunku.

 

Kozakom coś się chyba pomyliło. Zamienili rumaki na off-roadowe limuzyny i grasują po moim Mieście, ponad półtora tysiąca kilometrów od linii frontu. Bez trudu dałoby się zmobilizować tu lotną brygadę czy małą armię mobilną, jak żadna inna. I teraz nie wiem, czy to piąta kolumna, zdrajcy, czy dezerterzy. I wszyscy uciekli właśnie do tutaj? A może oni są tylko na płatnych urlopach, a ekskluzywne samochody pozwalają im przetrwać błyskawiczną podróż powrotną do okopów, by miażdżyć wroga, albo chociaż bohatersko występować przed kamerami i powielać mistyfikacje ogłupiające tych bez samochodów?

czwartek, 22 grudnia 2022

Jak rozkochać lwicę.

 

Nie zamierzała mieszkać w „głodnym domu”. Tak powiedziała o poranku, niepostrzeżenie znikając w miejskiej dżungli, symulując przy tym trzaśnięcie drzwiami, z sugestią, że wróci dopiero zwabiona apetycznym aromatem z kuchni. Nie było wyjścia. Upolowałem padlinę z nadzieją, że preparat będzie nadawał się na gulasz, względnie bigos. Wysokokaloryczny, tuczący jak diabli, ale przecież nic nie pachnie piękniej od smażonego w asyście cebulki ciała. Przynajmniej głodnemu.

 

Kawałki rżnąłem, jak dla głodnego psa. Ochłapy raczej duże i niekoniecznie mające odniesienie do geometrii przestrzennej z zakresu matematyki podstawowej. Byle-jak. To chyba najbliższe prawdy określenie osiągniętych kształtów. Zapeklowałem w oliwie, schładzając przed próbą ognia. Żeby nie było tak całkiem drapieżnie, postarałem się o odrobinę warzyw. Znaczy piórka z cebulki i jakieś ziołowe przyprawy rasy majeranek, jałowiec, czy rozmaryn. Taki drobny kompromis ze światem przeżuwaczy, jednak z bardzo wyraźnym wskazaniem na rzecz drapieżników.

 

Mięsa było więcej, niż wynosiła nominalna pojemność patelni, więc podzieliłem rzecz na dwoje. Podzieliłbym i na czworo, jednak potrawa nie była włosem, a i naczyń zbyt wielu nie posiadałem. Pół – to doskonała proporcja, sugerująca przejście na lekką dietę. Że niby zeżre się połowę, a nie całość na jedno posiedzenie. Posiedzenie z kolei jest pożądane, bo jadać wypada na siedząco. Zresztą nie tylko jeść, ale i wręcz przeciwnie.

 

Wracając z niekończącego się pasma dygresji – ozdobiłem żelazną patelnię mięsiwem w wersji gulasz kowala i węchem sprawdziłem, czy dochodzi. A kiedy truposz zdawał się być bliski orgazmu – wtrąciłem mięcho w czeluści gara i utopiłem wrzątkiem. Jak nie utonie, to oparzenia trzeciego stopnia uśmiercą je ostatecznie. Okazało się, że opalona padlina nie potrafi pływać, albo pływa wyłącznie głębinowo i żeby jej się przyjrzeć, trzeba łowić kawałki nadziewając je na oścień. Ogonów w garze nie dostrzegłem, więc rzecz nie transformowała do ryby. Cebulka w okamgnieniu spociła się na patelni, to ją również utopiłem dla towarzystwa. A czemu nie? Dania jednogarnkowe mają tę zaletę, że do mycia zostanie jeden garnek.

 

Mięso pod wpływem tortur nieco się skurczyło i znikł problem przeludnienia. Cebulka zwiotczała. Byłem z siebie tak dumny, że wianek laurowy na łeb zaciągnąłem, dzieląc się kilkoma liśćmi z martwym ciałem bulgocącym pod pokrywką. Czosnek, pieprz i sól miały dodać potrawie szczyptę pikanterii, co jak każdy kto raz skosztował wie, podnosi temperaturę w sypialni i wysyła zachwycone umysły w kosmos tak odległy, że po drodze wielokrotnie trzeba mijanym bogom mówić „dzień dobry” , albo „dobranoc” – w zależności od zasobów złośliwości wewnętrznej i nastroju. Miały – więc wrzuciłem, starannie mieszając, jak w przepisie na eliksir młodości. Trzy razy lewą ręką w prawą stronę i po dwakroć odwrotnie.

 

Siódmy krąg piekieł odesłałem gdzieś głęboko i poprzestałem na trzecim , powoli wynurzając mięsiwo z gorączki ukropu. Nieskończoność pokuty nie mogła trwać wiecznie. Nie można być tak zawziętym. Niech ciało się wspina po onych kręgach i powoli mięknie w sobie. Nawet świnie patrzą w gwiazdy! Trzy – liczba Boga. Doskonała w każdym calu (dlaczego calu? Ci angole wepchną się wszędzie. Nawet ziele do perfumowania mięsa nie wiedzieć czemu nazywa się angielskim i miast być liściem – jest ziarnem, czy nasieniem). Trzy godziny. Na gasnącym ognisku. Delektując się aromatem i trącając mięso ostrzem co czas jakiś, żeby nie zasnęło w ciepłej kąpieli. Nic więcej nie było trzeba…

 

Nooo… Może skibka chlebka, albo garstka kaszy, czy ziemniaczków utłuczonych na gładko…

 

Indianie dawali znaki dymne, w atmosferze obłoków ukrywając informacje równie skutecznie, jak dzisiaj w chmurze informatycznej. Takoż i ja uchylam pokrywkę i wysyłam aromatyczne znaki wprost pod niebiosa. Czekam. Nie niepokoję się. Wiem, że ją zwabię. Siebie zwabiłbym na pewno, więc i ona nie oprze się zewowi. Która lwica przejdzie obojętnie obok truchła? Nawet syta choć oczkiem rzuci… Byle wiatr zakręcił w dobrą stronę.

środa, 21 grudnia 2022

Ekstrakty cz.92

 

Maksyma.

Patrzył, jak kopnięta rolka się rozwija i szedł za nią, zauważając, że z każdym krokiem staje się lżejszą. Pod nogami zaczęły pojawiać się litery, co skłoniło go do ich kolekcjonowania w pamięci, aż ułożyły się w kompletną konstatację:

 - Wszystko jest do dupy!

 

Obowiązkowy.

Grabił liście od świtu, bo jesień nie próżnowała, a on nie przywykł udawać, że nie dostrzega rosnących kopców suchych liści. Coś zagrzechotało i spod liści wysypały się pojedyncze zęby, a zaraz potem kilka palców. Nim zrozumiał co ogląda, grabie wbiły się w gnijący pod liśćmi tors nieboszczyka.

 

Dylemat sąsiedzki.

Poczułem niesmak, gdy pochwalił się kupnem psa, a dokładniej - parki. Podobno uwielbia je i zamierza hodować. Zastanawiałem się nawet, czy nie zwrócić mu uwagi, że współczesne konserwy mają naprawdę długi termin przydatności i nie musi obawiać się głodu aż tak.

 

Wyrachowany?

Z talentem dobierał słowa, przeplatając komplementy pragnieniami, ukradkiem rozpinając już guziki bluzki, aby rozpakować zawstydzoną intymność. Może nawet sam wierzył we własne słowa spragniony jej ciała. Jedynie cynik zdobyłby się na spostrzeżenie, że nie było go stać na żadne inne.

 

Troskliwa.

Zaplanowała, że to będzie przypadkowe poczęcie w chwili słabości. Przypadkiem nadeszła wybrana chwila, a dawca nasienia bronił się słabo. Więc uległa, uprzednio prześwietlając jego rodowód, bo nigdy nie wiadomo, kiedy dziecko upomni się o ojca i dobrze nie zawstydzać go pakietem żałosnych genów.

Po gospodarsku.

 

Dzięki ostremu hamowaniu pani dostała takiego przyspieszenia, że „za darmo” wylądowała tuż przy drzwiach autobusu, drobiąc kroczki, jak podczas gry w kręgle. Nad jednym z nielicznych już nieużytków, w locie stojącym, czaiła się na ciepłe mięsko wygłodniała pustułka. Wyrosłe między blokami platany wystroiły się w naturalne bombki i ze stoickim spokojem czekały świąt. Starszy pan wrósł w podłoże usiłując okiełznać tajemne moce telefonu komórkowego najwyraźniej zbyt mocno zaawansowanego technologicznie, jak na siwy łeb. Pani w czerni opuściła ekskluzywne wnętrze limuzyny, oburęcznie wciągnęła na dorodną pupę spodnie i energicznie wytrzepywała nie-wiem-co z wąziuteńkich nogawek. Kiedy skończyła pastwić się nad zawartością garderoby, z niewątpliwym wdziękiem stukając szpileczkami stanęła w kilometrowym ogonku za boczkiem na świąteczną roladę. Udomowieni panowie z wykaligrafowanym starannie „koncertem życzeń” cierpliwie czekali na swoją kolejkę i odczytywali zamówienia nie wiedząc, czy zamawiają składniki na pasztet, czy pieczyste. Pod zachłannym wzrokiem głodomorów dojrzewały zimowe pomidory i fioletowiały z zimna bakłażany. Suszone grzyby i wędzone śliwki marszczyły się w skrzynkach, podejrzliwie obserwując czupryny kopru i kolendry smętnie wiszące nad gryczanymi miodami i gęsim smalcem. Bułki pociły się w tłoku sobie podobnych i aromatem kusiły do obłędu. Młode kobiety, zaniepokojone nieco brakiem zainteresowania ze strony męskiego półświatka, kręciły się bezradnie, nie mogąc się zdecydować, w której kolejce spotkać je gotowa świetlana przyszłość. Psy i rowery z wyrozumiałością czekały na zewnątrz, nasłuchując jak chrzęści zmrożony śnieg pod butami rumianego przedszkolaka, jak klnie ktoś, komu chodnik spod nóg wyrwała gołoledź, jak wiatr nadyma pustą torbę kloszarda o wzroku utkwionym w lepsze jutro. Obcy, szczelnie zamknięci w konserwach zagranicznych samochodów mijali obojętnie emerytów z wózkami pełnymi tego, na co zazwyczaj nie było ich stać. Aż Bóg się popłakał, żałośnie siąpiąc z całkiem pozbawionego błękitu nieba.

wtorek, 20 grudnia 2022

Prasówka cd.

 

1. Rządy świata kradną cudze majątki, ćwicząc bezkarnie na jedynie słusznym wrogu – ciekawe na kogo padnie przy kolejnej „okazji”.

 

2. Zmarznięci żebracy skostniałego kontynentu ustanawiają stawki maksymalne za ogrzanie własnego tyłka paliwem, którego nie mają. I są z siebie tak dumni, jakby już nastała wiosna.

 

3. Ameryka ostrzega Europę i dzięki temu z bankruta niepostrzeżenie znowu staje się mocarstwem. Nawet drukować mamony już nie musi.

 

4. Kolejny dzień bezlitosnego lania Rosjan. Pasmo ukraińskich sukcesów nie mieści się już w pamięci podręcznej. Nie bardzo rozumiem schizofrenię, każącą podpierać tryumfy skamlaniem o wsparcie, bo jak nie – złe pójdzie przez świat i już nie zatrzyma się, dopóki Uroboros nie zeżre własnego ogona.

 

5. Zgasła intrygująca radość za wschodnią granicą – Polska miała otrzymać wojenne wsparcie z Niemiec, jednak odmówiła przyjęcia prezentu, może dlatego, że miał na imię „patriot”, zamiast patriota. Najwyraźniej ktoś sądził, że Berlin pchnie ów sprzęt tak mocno, że nie wyhamuje w granicach Czwartej RP.

 

6. Gospodarka zdycha. Jedynie banki i państwowe giganty podpierane pospiesznie nowelizowanym ustawodawstwem mają się doskonale. Jest się czym chwalić – niewątpliwie świecimy przykładem, choć niewierzący twierdzą, że gołym tyłkiem. Ale przecież „wzrost gospodarczy” każdy widzi doskonale.

 

7. Policjant przywiózł sobie pamiątkę z egzotycznej wycieczki i z nudów zapewne, albo z nieświadomości, podczas pracy naprawił złom, doprowadzając do krępującej prowokacji. Szczęśliwie sprawy nie zaszły wystarczająco daleko aby ogłosić stan wojenny. Jeszcze nie.

 

8. Jak nie ASF, to BSE, a jeśli i to zawiedzie, to na grypę masowo zapadają kurczaki. Szczęśliwie pan Gates już dawno przewidział niebezpieczeństwo pomoru i hoduje(?) drukuje(?) bezmięsne parówki. Przeczytałem ze zdumieniem, że elektroniczna marchewka została pokonana przez facebooka w ramach promowania jedynie słusznej ideologii. Przy okazji zostały tu i ówdzie zwalczone analogowe ogródki przydomowe, gdyż niemiłosiernie nam panujący wirus potrafił zagnieździć się w prywatnych witaminkach, lekceważąc plantacje wielkopowierzchniowe. Nie ma wyjścia – bezpieczne zostaje wyłącznie żarcie z probówki.

 

9. Rząd pracuje. Przynajmniej tak twierdzą media. I w ramach mozolnej pracy zdołał zrównać dokumenty analogowe z cyfrowymi. W następnym kroku wyeliminuje się z obrotu papier i plastik – zostaną aplikacje, którymi zarządzać będzie nowy Bóg. I nie podejrzewam go o łagodność.

 

10. Rosja umordowana brakiem postępów w lokalnej wojence na stałym lądzie – postanowiła rozprostować kości na szerokich wodach (a takie ćwiczenia, jak każdy wie, są znakomite dla kręgosłupa, nie tylko moralnego). Poszukując towarzystwa do zabaw strategicznych zignorowała zawzięte krainy Europy i podejrzliwych jankesów, zapraszając chińską flotę na partyjkę daleko od brzęczenia unijnych biurokratów. Wiadomo – na planszówki zaprasza się przyjaciół, a nie wrogów.

poniedziałek, 19 grudnia 2022

Marketing bezpośredni.

 

Dość sceptycznie przyglądał się, kiedy ujrzał mnie nagą. Minęła krępująca chwila, zanim zaproponował, że wynajmie moje ciało. Speszył mnie oschłością, choć powinnam być już oswojona z najdziwaczniejszymi propozycjami nabycia, jednak on zdawał się już mnie nie widzieć, zajęty przeprowadzaniem szybkich kalkulacji tkanych gdzieś w splotach nerwowych pomiędzy odstającymi uszami.

 

Patrzył na mnie i zdawał się szacować każdy centymetr kwadratowy skóry. Grymasił, gdy wypinałam się zbyt opieszale, albo byłam zbyt wiotka w biodrach, czy biuście. Wreszcie wyciągnął portfel i zaproponował plik banknotów, a ja, po krótkich negocjacjach zgodziłam się.

 

Wtedy sięgnął po telefon i kazał wygrawerować na mnie logotypy swojej firmy.

Z zimną krwią.

 

Z przeciwka nadciągała uzbrojona niewiasta w słusznym rozmiarze. W ręku (pomimo chłodu) trzymała odbezpieczoną butelkę płynu do mycia szyb, a palec na cynglu aż drżał z niecierpliwości. Nabrałem powietrza w płuca i na paluszkach minąłem zdeterminowaną panią i odetchnąłem z ulgą, że nie wypaliła z bliska między oczy. Śnieg chrzęścił niewinnie, a na krzewach marzły gromadnie kiście rokitnika. Choinki tłoczyły się w małych wolierach, a słońce walczyło o prymat z sierpem księżyca. Gołębie kołowały nad osiedlem i szukały miejsca godnego dywanowego nalotu, wybierając lądowanie poza zasięgiem mojego wzroku.

czwartek, 15 grudnia 2022

Ekstrakty cz.91

 

Tabu.

Skandal! Pod kreację Louisa Vuittona, biegnąc po bułki na szkolne śniadanie córki, założyła ciało! Fotograficzne jętki jednodniowe pod wpływem szoku nie zdołały uchwycić detali, jednak obraz cyfrowy niewątpliwie obnażył lekko znoszone i niespecjalnie płoche ciało.

 

Czarna owca.

Kiedy dzieje się dobrze, można mieć wyrafinowane kaprysy niczym utrzymanka potentata miedziowego, lecz kiedy bieda zapuka do drzwi, przydałby się ktoś mniej skomplikowany umysłowo. Taki, co w mordę przywali, albo ukradnie kurę na rosół. Aktywny fizycznie i wolny od duchowych rozterek.

 

Na głupiego nie trafiło.

Posiadał zbyt wiele, żebym zdołał zaskoczyć go prezentem, dlatego postanowiłem być ekstrawagancki do krwi. Bogatych stać na ekscesy, ja musiałem zaprząc do pracy niebanalny umysł i przyszedłem w gościnę z przepięknie opakowanym kowadłem! Niech teraz duma, jak skonsumować nietuzinkowy prezent.

 

Drobna dygresja.

Piłkarze zmieniają barwy. Celebryci odświeżają dozgonne miłości. Stałość jest tak pretensjonalna i nudna, że nie ma o czym opowiadać, ani co fotografować, nawet kiedy się wynajmie zamek, wyspę, czy podróż w kosmos.

 

Fachowiec.

Pozowała z obcym mężem i nim się zorientowała, minęła dwudziesta druga. Troskliwy pan z determinacją mijał kolejne kokardki, gumki i graniczne guziczki krępującego wstydu. A potem spadł na oszołomione łono i wyzwolił je z okowów pruderii i przywiązania do niegdyś jedynego.

Getto.

 

Zaułek, ci co w nim mieszkali, zwykli nazywać nasz – tak po prostu. Nasz zaułek miał oficjalną nazwę, jednak dawno temu ktoś zerwał tabliczkę, a o nową nikt się nie dopominał. Kiedy miało przyjechać pogotowie i tak trzeba było wyjść na róg i prowadzić karetkę gestykulując rękami. A kiedy nie było potrzeby, lepiej było nie zdradzać przed obcymi tego miejsca.

 

W zaułku nikt nie zamykał drzwi, bo nie było powodu. Sąsiedzi szanowali się i nie pchali bez zaproszenia do innych. I tak wszyscy, wracając z miasta, siadywali na zewnątrz. Już dawno temu na wniosek Ignacego zaułek został konspiracyjnie zadaszony pleksą i dwa razy do roku solidarnie sprzątany, żeby nie tracić światła przez kurz i opadłe liście, które wiatr ganiał nawet z parku leżącego dwie przecznice od zaułka. Dzięki dachowi nawet w deszczową pogodę można było usiąść z sąsiadami na kawę, partyjkę warcabów, albo brydża. Napić się kawy, względnie dereniówki podczas jednej z wielu towarzyskich okazji. Magda czasami siadywała ze skrzypcami i grała coś skocznego do tańca lub rzewnego, aby wspólnie popłakać, czyszcząc oczy na bardziej przyjazne dni. Dzieciom czytało się książeczki, których nie zabierało się stamtąd do domów, bo tu dzieci miały więcej cioć i dziadków niż ustawa przewiduje i zawsze znalazł się ktoś chętny do czytania.

 

Do mieszkań chodziło się jedynie spać. Żyło się wprost na ulicy, a dzieciaki bawiły się tu, nie czując zagrożeń zewnętrznego świata. Józek chciał nawet bramę z kutych prętów postawić u wylotu zaułka, jednak trochę było strach, że z magistratu ktoś przyleci i rozniesie się wieść o tej niezwykłej komunie. Zrezygnowany, pomiędzy oknami powiesił zegar z kukułką, żeby wszystkim jeden czas odmierzał i ćwierkał siedzącym na kanapach, bujanych fotelach i wiklinowych siedziskach.

 

Z obcych najczęściej zaglądał listonosz, nieodmiennie częstowany herbatką i szwagier Ryśka, żeby wyciągnąć go do pomocy przy budowie domu tuż za rogatkami miasta. Baśka, kiedy już jej pamięci zabrakło i nie wiedziała całkiem gdzie mieszka, zdarzało się przysnąć w cudzym łóżku, ale nikt jej nie złorzeczył. Raczej śmiali się z niej serdecznie, że właśnie w ich sypialni znalazła przystań na środowe popołudnie. Dzieciom też zdarzało się zawieruszyć u jednej z wielu cioć i zdrzemnąć się po sutym obiedzie.

 

Niewiele brakowało, żeby stracić rozpoznanie w tym miejscu i uznać tubylców za jedną rodzinę. Wspólnie świętowali i wspólnie płakali, gdy listonosz przyniósł niepomyślne wieści z dalekiego świata. Jedna gazeta czytana była przez wszystkich po kolei, bo nikt nie widział powodu kupowania prasy wyłącznie dla siebie. Młodzi peszyli się nieco, kiedy pierwszą miłość przyprowadzali tu, a sąsiedzi weryfikowali wzrokiem czystość intencji, nie siląc się nawet na udawanie obojętności. Wiadomym było, że nie każdy będzie tu pasował, co skazywało niektóre miłości na niezbyt długą historię. Nie dało się wyrosnąć z zaułka. Można było uciec, ale czas zawsze potrafił przypomnieć drogę powrotną i skruszonego uciekiniera przywrócić na łono wspólnoty.

 

Rodzili się tu i umierali. Przyprowadzali swoich wybranków i jeśli tylko mieszkańcy zaułka ich zaakceptowali – wtapiali się w lokalny wszechświat bezpowrotnie i nim przybysz się zorientował już sam mówił o zaułku – nasz.

Ekstrakty cz.90

 

Naprawdę?

Wyłączam telewizor i natychmiast zaczynają się dziać cuda. Nie ma już wojen na świecie, a wczoraj nazwane choroby trzymają się z dala ode mnie. Zachwycony łagodnością najbliższej mi rzeczywistości – wyrzucam go bezpowrotnie.

 

Co robić?

Z okładki pastwi się nade mną jakaś pani w różowych majtkach i udając niewiniątko trzepoce sztucznymi rzęsami, sztucznym biustem, pośladkami i sam już nie wiem, czym jeszcze. Ja szamoczę się z uczuciami, bo nie wiem, czy ma mnie to podniecać, rozśmieszać, czy brzydzić.

 

A czemu nie?

Specjalizacja tak zawęża horyzont umiejętności, że bezradność ludzka poza jej granicami jest żenująca. Może warto poświęcić uwagę sztuce przetrwania, miast zaawansowanej wiedzy, z której większość nie skorzysta nigdy? Nauczyć rozpalania ognia i gotowania rosołu przed przystąpieniem do matury?

 

A gdyby?

Ktoś pozamykał nic nie podejrzewających ludzi w wielkich miastach i zawłaszczył resztę świata? Wszak strach zdołał już raz zrobić to na tyle skutecznie, że baliśmy się nawet pójść do sklepu, czy odwiedzić rodzinę. A co dopiero pojechać na grzyby, w mroczny las, po którym grasowały watahy wirusów.

 

To takie proste?

Już nigdy sukienka nie będzie za duża. A gdyby nawet projektant miał czelność, to zamiast oddać ciuch do krawcowej, lepiej zainwestować w siebie i w renomowanej klinice wymodelować ciało idealnie do kreacji, aby wyglądać „jak milion dolarów”.

Z uśmiechem w dzień.

 

Noc zakonserwowała ślady wydeptane w śniegu i pozwoliła cofnąć się do minionej codzienności. Gdyby ktoś się uparł – mógłby wczorajszym szlakiem pójść do sklepu i (zupełnie tak samo) uśmiechnąć się do Małej Mi, która złagodniała przy kasie i potrafi dobrym humorem zgasić złorzeczenia stojących w ogonku.

        Idąc dostrzegam istotę, której czas się nie trzymał, więc nie rozpoznałem, czy to dziewczynka kończąca podstawówkę, czy jej mamusia. I wcale nie byłem rozczarowany własną ignorancją. Wąchałem śnieg – jak wczoraj. Kiedy zrobi to słońce – natychmiast przestaje pachnieć. Trzeba to robić nim brzask wyzłoci widnokrąg.

środa, 14 grudnia 2022

Ekonomia socjo-logiczna.

 

Nieistniejące satelity szpiegowskie, bezpiecznym, kodowanym kanałem łączności, przekazały kamerom telewizji przemysłowej polecenie zbadania aktywności mieszkańców w sypialniach, ze szczególnym uwzględnieniem wielkopłytowych osiedli mieszkaniowych. Już miesiąc później wstępna analiza zachowań społecznych, pozwoliła wyciągnąć daleko idące wnioski, mające posłużyć opracowaniu rewolucyjnej koncepcji gospodarowania energią cieplną. W konsekwencji zebranych danych spodziewać się należy drastycznej redukcji poziomu ogrzewania mieszkań, wymuszając na mieszkańcach wzmożoną aktywność seksualną, tak pożądaną z punktu widzenia gasnącej populacji gnuśniejącej w cieple dobrobytu. Podniesienie poziomu dzietności w myśl dalekowzrocznej hipotezy pozwoli uniknąć ubóstwa wpływów do państwowej kasy i pozwoli już dzisiaj skorygować budżet umożliwiając zaciągnięcie kolejnych kredytów a konto nienarodzonego pokolenia.

poniedziałek, 12 grudnia 2022

Przestroga.

 

Niektórzy starają się sprawić frajdę najbliższym, w trakcie każdego z ciągnących się niczym guma miesięcy i zakładają eleganckie kapelusze na fryzury kunsztownie ułożone w salonie, by uwieść ich estetyczne zmysły artystyczną fotką, z czułą dedykacją dla każdego z osobna. Inni silą się na coś więcej. Można powiedzieć że eskalują na osi czasu. Bo czymże jest papierowe życie w obliczu granitu wycyzelowanego dłutem mistrza?

 

I tak właśnie zaproszony zostałem w ekskluzywne kazamaty nowobogackiego boga (nowoboga?) celem sporządzenia odpowiednio rozwłóczonej w czasie postury z materiału tak szlachetnego, że nawet kruszył się przez „ę” i „ą”, wymieniając zdawkowe ukłony w kierunku co szlachetniej urodzonych (takich, co nigdy nie sypiali na kamieniu). Pospólstwu materiał zapewne zaserwowałby uśmieszek cyniczny, spatynowany nieco pogardą i niedowierzaniem, że świnie patrzą w gwiazdy tak bezkarnie.

 

Pokłoniłem się po dwakroć – pierworysowi i bryle. Pierworys chrząknął pod nosem jakieś Q z przylepioną sylabą, jednak niezbyt jawnie, żeby grymasem nie pokalać dzieła. Cierpliwość wzorca absolutnie wzorową nie była. Zanim badawczo wypieściłem bryłę dłońmi – już oryginał miał serdecznie dość i pozostawił rynsztunek, samemu ulatniając się jak sen jaki złoty. Ostatecznie – wirtuoz poradzi sobie z dziełem, kiedy ma choć marne zręby. Wszak i potężne dinozaury naukowcy odtwarzają z malutkiej kostki, żeby nie powiedzieć z dziurawego zęba.

 

Zbroja ceremonialna była zdecydowanie cierpliwsza i nie gdakała niekończącego się Q-Q-Q-rykania, co zdecydowanie uprzyjemniało pracę i pozwalało wenie skupić się na detalach. Bóg tymczasem obdarzał łaską własnego towarzystwa odległe kontynenty, a może galaktyki – kto go tam wie. Ucichł, ale chyba nie umarł przed uiszczeniem należności za wiekopomne dzieło? Przynajmniej taką miałem nadzieję zdzierając zewnętrzne warstwy kamienia, który wystarczyłby, żeby wyrzeźbić boga bogatszego o pół tony sadła.

 

Przy boskich zajęciach cud nie jest kwestią przypadku, lecz niejako staje się wartością oczekiwaną. I takoż właśnie było w bieżącym przypadku. Pacholę płci najpiękniejszej, bosymi stópkami polerowało lśniące marmury i boazerię misternie ułożoną z gatunków drzew chronionych i wymarłych na długo przed tą opowieścią. Nawet w labiryntach siedemnastu zbędnych łazienek, sześciu kuchniach całorocznych i dwóch sezonowych, w zawiłościach korytarzy kuszących niedopowiedzianymi szeregami sypialni, bawialni, pokoi na każdą, nawet najbardziej ekstrawagancką okazję, sal kominkowych, bilardowych, czytelni, hal sportowych z prywatnym klimatem zaprogramowanym na wynik – musiało się zdarzyć że…

 

Przybiegła… a ja straciłem głos. Jak dziecko. Jak ryba. Ruszałem ustami, a pacholę podglądało, kto dłużej wytrzyma w beztlenowej atmosferze – ja, czy granit. Granit wygrał. Ja zacząłem się jąkać. I rumienić. Dziewczę (jak sądzę) pochodzenia boskiego, urodą wykraczało poza znane pojęcia i słowa z dowolnego słownika. I uśmiechało się zaledwie nieco złośliwie, patrząc to na zbroję, to na granit.

 

- Tatko znowu coś głupiego wymyślił? – zapytała wprost – Będziesz rzeźbił staruszka?

 

- Taaa, a ttta…

 

Nie ośmieliłbym się nazwać go staruszkiem nawet w myślach, jednak postawiony zostałem przed faktem dokonanym i ujawniło się, jak nędznym jestem dyplomatą. Dziewczę tymczasem okrążyło porzuconą na pastwę moich talentów zbroję i bryłę, ponowiło cykl jeszcze kilkakrotnie, aż wsunęło koniuszek paluszka w usta i prychając niczym źrebię odbiegło poza zasięg moich zmysłów. Nie poradzę, że zmiękłem cały i nawet granitowy obelisk zdał mi się plasteliną. Rzuciłem się na materiał chcąc uzewnętrznić głębię uczuć drzemiącą od-już we mnie. Materiał poddał się mojej woli, a ja rzeźbiłem własne chucie, tak łaskawie potraktowane przez młodziutką boginię. Łatwo rzeźbić idealne kształty bogów wszelakich. A tym bardziej ich młodziutkich córek nie pachnących jeszcze piżmem spełnienia. Dłonie w zapale odtwarzały zapamiętany obraz i zanim zaskoczona świadomość zorientowała się w czym rzecz – bryła miast do ojca, zaczęła upodabniać się do córki. I najwyraźniej - dobrze się z tym czuła.

 

Za to ja nie czułem upływającego czasu. W twórczym szale nie dostrzegałem w przestrzeni  rzeczywistości żadnego z jej banalnych wymiarów. Ze wzrokiem wbitym w kamień doprecyzowywałem każdy łuk. Pieczołowicie ścierałem nadmiarowe linie, sięgając jeśli nie wiernego wizerunku, to przynajmniej rozbudzonego pragnienia. Czas nie czuł się komfortowo w moim towarzystwie i zniknął na chwilę wystarczającą, abym dokończył dzieła.

 

Dziewczę przyglądało mi się z tymczasowego postumentu i wyglądało, jakby zamierzało zeskoczyć i rzucić mi się na szyję, kiedy pojawił się nadworny lokaj w asyście pomniejszej służby. Chrząknął dla orientacji i kiedy właśnie odwracałem się w jego stronę powiedział:

 

- Wasza Wysokość… Pora na podwieczorek. Czy życzy sobie Panienka zjeść z rzemieślnikiem? – ukłony jednoznacznie skierowane były w stronę MOJEJ RZEŹBY!

 

- Nie! – wtrącił się boski głos najwyraźniej niezadowolony – Nie twojej. Rzeźba jest moja. A ty na dodatek zapłacisz za zużyty materiał. Nie powiem „zepsuty”, bo materiał wykorzystałeś rzetelnie. I jeśli coś jest zepsute, to wyłącznie ty. A skoro tak doskonale zmieniasz model w trakcie pracy, odpracujesz tę arogancję, rzeźbiąc całą rodzinę. I nie opuścisz rezydencji dopóki nie skończysz.

 

- Tatku! – pisnęła prześliczna Ich Wysokość nadbiegając bóg-wie-skąd – Ale nasza rodzina ciągle się powiększa!

 

- I dobrze dziecko! Zapamiętaj sobie, jak przyjdzie bieda, to tylko rodzina ci pomoże. Dobrze jest mieć do kogo się zwrócić. A ja… hmmm… robię co mogę, żebyś nie czuła się osamotniona!

Dedukcja.

 

Na przystanku, bez niepokoju, udeptywała śnieg pani w okularach i z gałązką jemioły w ręku. Nie wyglądała na jemiołuszkę. Za to w tramwaju naprzeciw mnie siedziała pani wyglądająca jak kasjerka z marketu, a wokół kłębili się starannie spatynowani znajomi z lat szkolnych. Kiedy wysiadła kasjerka, jej miejsce zajął Karampuk. Ponieważ od zewnętrza dzieliła mnie szyba z naklejką złośliwie przyklejoną na wysokości wzroku – skazany byłem na prowadzenie obserwacji wewnątrz pojazdu. Praca detektywa nie jest proste, jeśli nie zamierza zdradzić zainteresowania śledzonym „obiektem”. Karampuk miał brwi nietknięte pęsetą – więc może kobieta? Ale przecież nakazu nie ma, a współcześni faceci poświęcają mnóstwo uwagi wizerunkowi. Plecaczek wydawał się zbyt zadbany nawet na współczesnego mężczyznę, za to martensy z jaskrawo zielonymi sznurowadłami nie wnosiły do sprawy nic. Pikowany płaszczyk okrywający coś więcej jak nerki mógł nosić przedstawiciel dowolnej płci, jednak cała sylwetka w czerni uświadomiła mi, że szanse na jej płeć piękną do obłędu jednak przechylają szalę niepewności. Zanim popadłem w szaleństwo i piekło „gdybań” – karampuk wysiadł i atmosfera zelżała.

 

Śnieg ma cudowną właściwość – świat cichnie w jego otulinie. Brakowało mi takiej ciszy.

piątek, 9 grudnia 2022

Wystrój wnętrz.

 

Lubię rzeczy piękne – powiedziała patrząc na mnie i oblizując się nieco tylko demonstracyjnie. – Rozbierz się, niech się tobą nacieszę! Szybko!

 

Głos w okamgnieniu stał się metaliczny i można było nim ciąć szkło. Drżały mi ręce, kiedy w pośpiechu ściągałem koszulę, a przy spodniach przewróciłem się beznadziejnie. Krew poszła mi z nosa i dorobiłem się kilku siniaków, chcących natychmiast pochwalić się kolorem. Rzuciłem okiem, ale najwyraźniej nie zmieniła zdania i wciąż życzyła sobie obejrzeć mnie dokładniej.

 

- Cóż - wycedziła, kiedy w końcu spadły ze mnie ostatnie szmatki – Zręcznością nie grzeszysz, ale ciała nie sposób ci odmówić. Postawię cię w gościnnym!

Normalka.

 

Księżyc rozpycha się na nocnym niebie, choć chmury pienią się nisko nad domniemanym widnokręgiem. Latarnie drżącym światłem odprowadzają drogę ku Miastu. Tym, co ośmielą się odwrócić, nieśmiało wskazują manowce, wiodące gdzieś, gdzie nikt-nigdy-nic. Samoloty zaskoczone brakiem gwiazd mrugają kolorowymi światłami, lecz z ich alfabetu nie umiem odczytać przyszłości. Lewiatan miejskiej komunikacji suto nakarmił się, do czysta wylizując misę przystankowej wiaty. Kruche niewiasty i nieliczne, żylaste męskie rodzynki sennie kołyszą się już gdzie indziej. Nie tu. W pustych od braku liści koronach drzew nie ćwierka radośnie żaden ptak. Tylko gołębie grzeją nóżki, oblegając sterczące bezwstydnie kominy. Dziwnie jest myśleć "codzienność", kiedy widoki są tylko aluzją. "Conocność" brzmi jeszcze gorzej. "Poranność" zwykła-niezwykła?

czwartek, 8 grudnia 2022

Wielkie łowy.

         Poszedłem do sklepu. Ktoś musiał, choć pogoda nie zachęcała, aby wynurzać się z domowych pieleszy. Pielesze to taki ciepły smrodek hodowany własnoręcznie i to nie tylko ręcznie, ale zgoła całocieleśnie z pełną mocą wszystkich dostępnych ciał. Jak kto zawzięty – może hodować równie wytrwale, jak zakwas na chleb. Raz na całe życie.

 

Jednak dziś moje stado uznało, że pora odświeżyć zapas paszy, bo stan magazynowo-lodówkowy już nie ostrzegał, a darł się w niebogłosy, że bieda i tylko patrzeć, jak zdechniemy na suchoty żołądka. Lodówka co prawda nauczyła się karmić światłem, jednak nie zamierzała zdradzić sekretu, chociaż (widziałem wyraźnie) była poddana presji, kuchennym szantażom i innym nie do końca legalnym naciskom. Okryła się szronem ozięble i milczała skuta lodem, wyniosła i niedostępna niczym Arktyka zimą.

 

Wydawać by się mogło, że szef sam nie łazi na posyłki, jednak w przypadku mięsa – musiał iść osobiście. Sprawy wielkiej wagi nie mogły być scedowane na personel niższy, niewolników, czy dzieciątka przed postrzyżynami. Od czasów pierwszych cywilizacji łowiecko-zbierackich Głównym Łowczym był największy zakapior i najbardziej zawzięty. Gdybym dysponował teściową – wysłałbym ją bez wahania. Albo zdobyłaby w krwawym boju najlepsze ochłapy, albo sama poległaby na polu chwały - tak, czy owak – korzyść byłaby bezapelacyjna. Nie dysponowałem. Było zgoła odwrotnie. Teściowa dysponowała mną, a jadowita była tak, że nawet myślą omijałem niewiastę i wbiłem się buciory zawodowca od spraw zewnętrznych wymagających być może zwłoki… zwłoków… ech! Aby nie włóczęgostwa.

 

Tereny łowieckie zaczynały się za przejściem dla pieszych. Dyskont nazywał się mało zachęcająco, jednak w jego trzewiach można było znaleźć coś, czego okoliczne lasy i wądoły nie pamiętają od stuleci. Niosło mnie w sektory o wysokim stężeniu białek na metr kwadratowy. Wszystko zmarznięte jakieś i blade. Nieźle! Musi jatka się już odbyła i wystarczyło pobrać łupy. Krew wychłeptali pierwsi. Reszta musi bladym mięskiem walczyć z anemią.

 

Dziwne. Ryby w akwariach pływały parkami, jakby zamierzały się mnożyć, jednak żadna nie wyglądała na polarną, więc o rozmnażaniu w temperaturach bliskich zeru – mowy absolutnie być nie mogło. Nie dziwię się – w zimnej wodzie ptaszek się kurczy i o kopulacji to tylko poplotkować można, jeśli trafi się erotomana gawędziarza. Życie najwyraźniej było tam pozorne. Obok siłowały się dwie ośmiornice. Sine z zimna, aż fioletowe. Potyczka dobrze im robiła, jednak złośliwie zdzieliłem bydlątka w łeb… znaczy w brzuch… No! Zdzieliłem je w to pękate takie, skąd im się te wszystkie witki rozchodzą. Od razu puściły i przystawki im sflaczały zdychając ostatecznie.

 

W sąsiednim akwenie kruszały nagie kurczaki. Nie wyglądały dobrze. Pożółkły ze wstydu chyba. Chude toto i trzeba desperata, żeby coś takiego do gęby pchać. Szukałem czegoś solidniejszego. Kawał krowy, albo świni. Króliki i te wszystkie pierzaste pterodaktyle niech się na swoich drzewach pochowają czekając na gorsze czasy. Taka rybitwa – niby ptak, a kiedy zeżresz, to się rybą odbija. Nieludzkie.

 

Krowy były pokrojone w kostkę. Może z przyczyn logistycznych, a może z estetycznych. Nie wiem. Nie wnikałem. Gdzieniegdzie w paczkach leżały już nawet przeżute ochłapy – chyba dla tych, którym życie zęby zabrało. Skromnie na uboczu stała też wanna z kośćmi. Tu wyraźnie było widać, że na głodnego nie trafiło, bo ogryzione były tylko pobieżnie, a szpik ciekł z nich bezwstydnie.

 

Wygodnie polować, kiedy nie trzeba za zwierzem kłusować przez dzikie chaszcze i narażać się na cios kopytem, czy porożem. Złowiłem worek tłustych kości i parę kilo czegoś przerośniętego skromnie słoniną. Boczek pocięty w przeźroczystą nicość kpił z mojego apetytu przesiadując na półkach. Tak cienko to się kroi tylko węgiel na grafen i absolutnie nic więcej. Z czterech plasterków dopiero można byłoby zrekonstruować błonę dziewiczą. Uznałem, że sam zapach mi nie wystarczy – nie tknąłem muślinowych nieistotności w plasterkach oszukujących rozum.

 

Zanim dyskont mnie uzewnętrznił musiałem już tylko przetrwać upokarzającą scenę kontroli zdobyczy. Przy kasie siedziała istota kobietopodobna… pół człowiek, pół troll i sprawdzała każdemu z myśliwych zawartość siat i walizek na kołach. Kiedy przyszła moja kolej czułem się już nędznikiem i gotów  byłem oddać łupy, byle nie trwać w tym łańcuszku pokory i poniżenia. Stwór z pogardą unosił każdą ze zdobyczy i chlastał nią na metalowy kontuar.

 

Wreszcie mogłem wciągnąć w płuca powietrze pozbawione kątów prostych i kwadratury architektonicznej. Nie wracam na pusto! Może nawet seks dzisiaj będzie! Po uczcie! Odzyskiwałem humor wracając z trofeami, kiedy przypomniałem sobie o gniazdującej w domu teściowej. Znowu mnie skuliło – jak w dyskoncie pod czujnym okiem półtrollicy i niemal usłyszałem to złośliwe”

 

- Zapomnij!

Rozdanie.

 

Wytasowałem sobie dzisiaj byt blotki. Okruchu mizerii w gęstwinie drobnicy. Anonimowego plemnika pośród miliardów czekających spełnienia. Niedostrzegalną gramaturą ławicy pakowaną w puszki całymi kohortami i topioną w oliwie aby KOMUŚ SPRAWIĆ PRZYJEMNOŚĆ. Mięsem armatnim batalii toczonej przez Wielkich Strategów.

Musiałem błyskawicznie nauczyć się żyć w cieniu Tuzów otoczonych wasalnymi Honorami. Stadem tłustych Dam i Królewiczów z Bożej łaski. Waletujących młodzieńców, podłych i czyhających śmierci mentorów. Opuchłych nadzieniem dziewiątek. W sztywnej symetrii czwórek.

Da się żyć w tłoku. W kupie cieplej i nikt nie wymusza podejmowania strategicznych decyzji. Nikt nie oczekuje bohaterstwa, a każda inicjatywa wydaje się wielką, kiedy się powiedzie.

Motywacja.

 

To nie było rozsądne, ale fascynowały mnie mosty. Szczególnie te, których drugi koniec zatknięty był poza zasięgiem postrzegania. Być może to wpływ genów po babce, mającej niepohamowaną słabość do cygańskiej urody… Nikt w rodzinie nie mówił tego głośno, jednak dziadka szlag trafiał za każdym razem, kiedy tabory ciągnęły przez wieś. Nawet objazdowy cyrk jawił mu się gniazdem żmij i wszelkiej niegodziwości. Nikt nie mówił, ale na mojego tatę wszyscy patrzyli jak na dopiero co odkrytego chrabąszcza z dziewiczych dżungli i przywiezionego w pluszowej gablotce nanizanego na szpilkę niczym szaszłyk. Po ojcu (bo przecież nie oskarżę babkowych tęsknot) miałem włosy niemal czarne i oczy takież, a karnację wystarczyło trzy razy zarazić słowem „słońce” żeby okryła się bursztynowym mchem.

 

Od zawsze ciągnęło mnie za kres widnokręgu. Później wracałem, bo każdy podróżnik wraca. Inaczej zamiast podróżnikiem byłby trupem zalegającym dno szuflad pamięci najbliższych mu ludzi. A tak – wracałem żeby opowiadać. Gadanie weszło mi w nawyk. Kiedy przedzierałem się samotnie przez dzicz zdumioną moim towarzystwem i podczas podróży metrem do marketu na krańcu linii, w tłoku tak gęstym, że oddechy pasażerów tworzyły specyficzny klimat zupełnie obcy panującemu na mijanych stacjach. Gadałem prywatnie i publicznie. Nawet we śnie nie umiałem się powstrzymać i kontynuowałem monolog donikąd. Aż dziw, że język mi nie zesztywniał z wysiłku.

 

A dzisiaj spotkałem człowieka tak zniszczonego życiem, że nie ośmieliłem się nawet dywagować w kwestii jego wieku. Może chodził na randki z Afrodytą, albo ujeżdżał dinozaury? Siedział wpatrzony w monitor komputera wyświetlającym właśnie kolekcję niezwykłych pejzaży. Kilkadziesiąt przytulonych do siebie obrazków kusiło wyobraźnię. Bezładnie powtykane w ekran, ignorowały geografię i polityczne ustroje. Góry przytulały się do oceanów, a te flirtowały z pustyniami i lasami jednocześnie. I żaden z widoków nie był skażony ludzką zachłannością i prymitywną symetrią architektoniczną.

 

Pochyliłem się w zachwycie i już zaczynałem ględzić o własnych wyprawach, kiedy mnie uciszył pokazując otwartą dłoń pełną blizn i narośli.

 

- Zapewne chciałbyś? – chrypiał, mówiąc w nieco spowolnionym tempie, jakby słowa wrośnięte były w gardło i musiały wyrywać się z tkanki zanim wyfruną ustami. - Ale czy chcesz? Bo to kompletnie różne sprawy.

 

Kiwnąłem głową, jednak nie wiem, czy zauważył. Kontynuował przemowę wciąż wlepiając wzrok w monitor.

 

- „Chciałbym” tylko czeka na „ale” wykluczające z niego „chcę”. Więc jest jego zaprzeczeniem rozłożonym w czasie. „Chcę” wątpliwości nie dopuszcza i każe realizować. Im szybciej, tym lepiej. Jednak zanim odpowiesz, muszę cię uprzedzić. Możesz wskazać obrazek mówiąc „chcę” i zanim skończysz mówić, już tam będziesz.

 

Nie widziałem problemu i już wyciągałem palec w stronę monitora. Żeby się nie pomylił, chciałem pokazać dokładnie, który pejzaż wiódł mnie na manowce. Chwycił moją dłoń i trzymał mocniej, niżbym go podejrzewał.

 

- Zaczekaj gorąca głowo! – syknął – Pozwól mi skończyć. To niebezpieczne. Obrazki nie są równe. Z niektórych podróży można wrócić w krótkim czasie, inne przytrzymają cię latami. Mało tego, są i takie, które wymogą na tobie kontynuację. Będziesz jeździł z miejsca na miejsce niemal bez końca, aż znajdziesz zmiennika. Jak ja ciebie znalazłem…

 

Ręka ani mu zadrżała, kiedy puszczał mój paluch i dopiero się obejrzał. Twarz miał obsypaną detalami tak bardzo, że starczyłoby ich na dziesięć mocno wysłużonych fizjonomii, a on nosił cały asortyment sam.

 

- Teraz jest uczciwie – szepnął – Wiesz czym grozi wybór i możesz iść, zapominając o mnie. Albo zostać i zaryzykować. Jeśli wybierzesz… Będę czekał trzy tygodnie. To czas, żebyś miał szansę się rozmyślić. Oczywiście, jeśli w ogóle zdołasz wrócić w te dwadzieścia jeden dni. Jeśli nie, staniesz się nosicielem pejzaży. Wiecznym wędrowcem, któremu przyjdzie zwiedzić wszystkie zakamarki wszystkich światów. A ja wreszcie odpocznę. Decyduj. Czasu niewiele, bo lada moment czas zacząć kolejną wyprawę. Albo ty, albo ja, za dosłownie moment pomkniemy do TAM.

 

Wyciągnąłem palec w kierunku dziewiczej dżungli, w którą wiódł solidnie wyglądający wiszący most z lian.

 

- Dziękuję – usłyszałem jeszcze – Naprawdę jestem już zmęczony.

 

- Chcę! – słowa znikały w znikającej właśnie rzeczywistości.

 

Wiał miękki wiatr. Pachniało wilgocią i gnijącymi liśćmi. Gdzieś w gąszczu podśmiewywały się małpy, a ptaki przedrzeźniały drzemiące wysoko w koronach drzew pumy. Niebo wyglądało tak, jakby pochodziło sprzed rewolucji przemysłowej wieku pary. Tylko most lekko kołysał się pod stopami sugerując, że nie jestem pionierem. Postawiłem krok. Nie zapadłem się w senne mrzonki, więc to nie iluzja. Liany zajęczały niegroźnie i kusiły zwężającą się perspektywą. Powrotnej drogi nie było widać. W tym miejscu zaczynał się obrazek, a ja miałem znaleźć wyjście na jego końcu. Po drugiej stronie mostu.

 

Musiałem, żeby wrócić. I opowiadać. Inaczej, będę trupem już dziś.

Strach.

 

Nie moja. Obca. Słyszę, jak stuka obcasami, którymi śmiało mogłaby zadeptać populację karaczanów, gdyby akurat nierozsądnie przebiegały nieopodal.

 

Nie moja… Nigdy nie miałem kobiety, o której mógłbym powiedzieć MOJA. To się w jakiś niewytłumaczalny sposób wiązało ze stanem posiadania mojej rodziny. A dokładniej – z brakiem posiadania. Już w szkole podstawowej niektórzy kupowali sobie kobietę… znaczy… przyszłą kobietę. Wtedy nie miała jeszcze piersi i nie potrafiła powiedzieć „no wiesz?” , ani „w ogóle”… Wtedy miały strupy na kolanach zupełnie takie same, jak chłopcy wracający z WF-u. I lizały takie okrągłe lizaki, nazywane „kojakami”. Te, które były już czyjeś, częściej żuły gumy „Donald” zagraniczne tak bardzo, że od samego patrzenia na etykietkę człowiek się ślinił. Więc – nie miałem kobiety i nie zanosiło się, żebym kiedykolwiek…

 

Oczywiście, GDYBYM umiał śnić, wtedy przynajmniej nocami… A tak, to noc trwała jedynie tyle, ile trzeba, żeby otworzyć oczy po ich zamknięciu. Czas najwyraźniej nie znosił lekceważenia i skoro NIE UMIAŁEM ŚNIĆ, nie przysługiwało mi więcej, jak okamgnienie. Słusznie. Może zamęczyłbym się pośród sennej pustki bez końca, czy chociaż wstępu?

 

Kiedy szkoła wypluła mnie, lekko już przykurzonego stereotypami i pewnego, że rzeczy dobre zdarzą się innym, a ja co najwyżej mogę się im z zazdrością przyglądać – zacząłem rozglądać się za MĘSKĄ szkołą. Czyli taką, do której kobiet nie tyle nie wpuszczali, co nie spodziewali się. I znów zawód. Przyszły ze trzy, maskując płeć pod wieloma warstwami zbyt-dużych-ubrań. Matematyk, stary i na wpół ślepy kruk, kiedy sądził, że nikt go nie słyszy, klął na nie, że takie wyrachowane zapewne po matce, a do szkoły przyszły chcąc wyłuskać materiał na męża nim życie go zdegeneruje. Na całe życie, a może tylko dla nazwiska? Chodziło chyba o wstępne oswojenie samca tak, żeby już za młodu nie popadł w nałogi i zgubne przyzwyczajenia. Najdziwniejsze było w tym wszystkim to, że im bardziej egzemplarz był rozbrykany i niesforny, tym większą cieszył się estymą mniejszości. I jego nazwisko w rankingu kandydatów szybowało na szczyt listy marzeń. Przynajmniej na czas pomiędzy piątkową dyskoteką, a sobotnim porankiem.

 

Nazwiska też nie miałem. Przykro było się z tym godzić, ale wyrachowane przyszłe żony, zostały otoczone takim wiankiem porannych wzwodów, że nawet nie siliłem się dopchać do pierwszego szeregu. Odpuściłem nawet przyglądanie się. Wystarczyła mi lektura aktualizowanego w trakcie przerw dziennika Klubu Młodego Onanisty publikowanego na wewnętrznej stronie drzwi w męskiej toalecie, niemal oficjalnie nazywanej palarnią.

 

Jako zwierzę (ponoć) inteligentne szukałem zastępczych bodźców. Trochę sportu (bo lepiej być przygotowanym, gdyby jednak los na chwilę przymknął oko i w roztargnieniu nie zauważył, że ślepej kurze… kogucikowi… mi…), nieco lektury (wtedy wierzyłem, że ujarzmienie instrumentu muzycznego plus nieco nie-mojej poezji wyzwoli mnie z pęt dziewictwa), odrobina szaleństwa połączonego z kompletną ignorancją (łaziłem po górach do czasu, aż wyczytałem ze statystyk, że księżniczki łatwiej spotkać w hipermarkecie, niż na gołoborzu, miliard kilometrów od pięciogwiazdkowego baru) stworzy mnie, wykuje na kształt i podobieństwo. Wtedy nie wiedziałem czyje i było mi obojętne. Grunt, że nie moje. Moje dyskwalifikowało mnie w oczach nie tylko tych wyrachowanych, ale nawet zdeterminowanych zegarem biologicznym. Młodość – to był wszystko co mogłem rzucić na szalę, ale wonczas każdy wokół dysponował podobnym argumentem. A ja raczej nie byłem gotów rzucić wszystkiego. Hazard nie potrafił przykleić się do mnie wystarczająco dosadnie.

 

Nim się obejrzałem, wypluła mnie kolejna szkoła i zadając ostateczny kopniak poświadczyła, że dojrzałem w jej murach. Podejrzewałem, że prędzej nasiąkłem i zjełczałem niż dojrzałem, ale nie miałem nic na potwierdzenie własnej wersji zdarzeń, za to oficjalną tezę poświadczał czerwony orzeł na pieczęci i parę nieczytelnych podpisów – żadna z nauczycielek nie zostawiła tam jednak numeru telefonu do siebie z dwuznaczną sugestią: zadzwoń, kiedy będziesz w okolicy…

 

Nie potrafiłem nic, choć świadectwo było przekonane, że nadaję się do wyrobniczej pracy. Na wszelki wypadek postanowiłem odwlec w czasie ów moment, kiedy wpadnę w dożywotni kierat niższych szczebli kariery i znalazłem następną szkołę. W niej… wyrachowanych powinno być jeszcze mniej, jednak moda na męża z górnej półki sięgnęła społecznej histerii i na początkach naukowej ścieżki stawiło się niemal tyle samo piękna, co uciekinierów od wojennych kamaszy.

 

Żarna czasu mełły nieustannie. Niektórym wystarczyło pokuty na dystansie jednego semestru. Inni mądrzeli po trzech. Tylko zatwardziali zostawali dłużej. I tacy jak ja, co nie widzieli innej szansy. Jednak nawet najbardziej wytrwałych udawało się wypluć dzięki przepisom, które uniemożliwiały dekowanie się w nieskończoność.

 

Piękni i młodzi dramatycznie siwieli, nabierali dystyngowanej masy, okrywali się zmarszczkami doświadczeń, albo tonęli bezpowrotnie w morzu luksusowych alkoholi. Wyrachowane dawno przesiadły się na bardziej rącze rumaki, albo zgoła zmieniły stajnie. Te więcej subtelne dostrzegły zalety kobiecości zatracając się we wzajemnościach i negując rozrzutność płciową świata. Pod tęczowym sztandarem zjednoczone, z pogardą mówiły o męskiej dominacji, a ja kuliłem się w sobie coraz mocniej, osaczony epitetami o domowej przemocy, o szowinistycznych zapędach, o stereotypach którymi krzywdzę-nie-znając-faktów.

 

Nauczyłem się milczeć i chyłkiem przemykać popod ścianami tą stroną ulicy, gdzie cienia zdarzało się więcej, a okazji do ataku mniej. Wzrokiem zliczałem połamane płyty i wstydziłem się za wszystkich mężów świata. Nawet teraz… Siedzę w pokoju, a girlandy pluszowej nocy smętnie ciekną po ścianach i wiją się na suficie. Nade mną słyszę nerwowy krok nie-mojej kobiety. Chyba tymi krokami powtarza jakieś zaklęcie. Albo szykuje się na kolejną batalię z chamstwem. Nie podnoszę wzroku, żeby nawet przez sufit nie zerknąć jej pod spódniczkę. Jeszcze tego brakowało, żeby ogłosiła mobilizację wszystkich saren i lwic i ukamienowała mnie za bezczelność. Zaciskam powieki i rumienię się od myśli myślanych najciszej, jak tylko się da. Gdyby była moja… myślałbym nieco odważniej. Ale nie jest. Mnie też nie ma, bo istnienie, to coś mniej niż obecność, a ja nie mam odwagi być. Mogę tylko trwać i bać się, że poszarpany oddech, to już rozpusta.

 

Nade mną wciąż słychać obcasy nie-mojej kobiety. Czeka na kogoś?  Szykuje się?

środa, 7 grudnia 2022

Duch opiekuńczy.

 

Szła tak szybko…

Sztalugi trzęsły się, kiedy usiłowałem nadążyć z wygładzaniem jej drogi. Gorączkowo kreśliłem elewacje i z braku czasu porzucałem szkice, żeby rozpadły się, ledwie je minie. Perspektywa deptaka biegnącego aż po horyzont była zbyt wątła dla jej silnych nóg. Niemal biegła, ignorując wykwintne witryny, lustra zatopione w oknach, nieliczne drzewa, jakie zdążyłem wtrącić w miejski pejzaż. Zignorowała nawet sygnalizację uliczną i przebiegła na skos skrzyżowanie, choć zwalista ciężarówka do przewozu mebli była tuż-tuż. Z rozpaczy usiłowałem spowolnić ją robotami drogowymi, jednak minęła je ledwie zauważając niedogodność.

„Namaluj chłopca, dla którego będzie chciała się zatrzymać” podpowiedział ktoś zza pleców.

wtorek, 6 grudnia 2022

Reakcja łańcuchowa.

 

Postanowiłem zbudować Mocarstwo. Zacząłem od abordażu na pagórek. Na szczęście był bezludny, więc abordaż zakończył się pełnym sukcesem. Zanim zaskoczony pagórek zareagował – otoczyłem go palisadą. Promocja była w markecie, to nawet niedrogo wyszło. Teraz przyszło zbudować twierdzę, którą po inwazji na zewnętrze przemianuję na skarbiec. Na pustaki promocji nie było. Szczęściem całkiem niedaleczko znajdowało się niedokończone osiedle mieszkaniowe. Deweloper splajtował, czy coś podobnego. Skoro i tak miałem spaść znienacka na okolicę jak zardzewiałe kowadło i zmiażdżyć ją ciężkim buciorem (czarny weekend w CCC) uznałem, że mogę od razu rozpocząć okupację i podjąć kontrybucję. Oczywiście, że siłą. Bezsilny tyran długo by nie pociągnął. Samowolka rosła radośnie na chwałę pana (czyli mnie), tereny podbite czuły się podbite i wszystko było ok.

 

Trochę niepokoił mnie brak poddanych, zauszników, branek i całego tego materiału ludzkiego niezbędnego do przeprowadzenia zmasowanego ataku. Z ogłoszenia znalazłem doświadczonego (ponoć) specjalistę od HR – czym prędzej go zniewoliłem (płakał bidulek i mówił, że to pierwszy raz) i wymusiłem na nim wiernopoddańczą przysięgę. Żeby nie czuł się pokrzywdzony ofiarowałem mu pół królestwa i własną rękę (z braku innych), ale wyraźnie nie był zainteresowany, bo nieco się krzywił. Dopiero, kiedy w pysk dostał, że taki grymaśny, to spokorniał i wziął się do roboty. Personel pozyskiwał pośród bezdomnych - dla oszczędności i z powodów ideologicznych. W biedocie łatwiej wzniecić rewolucyjny płomień. Żołnierze nieco cuchnęli i domagali się zaliczki w płynnej walucie, jednak dali się przekonać do nocnej napaści na sąsiadujące z zalążkiem Mocarstwa kartoflisko i złupili je doszczętnie. A pędzić, to już umieli jak mało kto. Nakręceni bimbrem i pierwszą jakże udaną szarżą ruszyli na podbój sklepiku wiejskiego. Wzięli go bez jednego strzału, bo pani Krysia poddała się z wielką ochotą i nadzieją na rozmnożenie szeregu walecznych. Karczma zlokalizowana naprzeciw kościoła równie spontanicznie zmieniła sztandary i nim świt nastał żaden kur we wsi nie śmiał już zapiać bez zgody nocnej kawalerii.

 

Taaa. Potencjał rósł. Aspiracje również. Musiałem jednak poczekać, bo wojsko po całonocnej batalii spało po wszystkich rowach w okolicy i nawet doświadczony HR-owiec nie był w stanie nakłonić nikogo do kontynuacji natarcia. Chyba nadszedł czas zatrudnić kaprali i sierżantów!

Partyjka.

 

Stawiam lustro naprzeciw i proponuję grę. We dwoje. Bez oszukiwania i kokieterii. Na czczo. Lustro przypatruje mi się chłodno i chyba nie do końca mi wierzy, ale ostatecznie się zgadza na rozbieranego pokera. Okrywam się lekkim pąsem (tak się onegdaj mówiło, a ja o poranku uwielbiam być staroświecka, jak ramy mojego lusterka), choć wstydzę się raczej swoich myśli, niż nagości. Wiem, że oboje uwielbiamy moją nagość. I to miejsce, w którym mogłyby wyrosnąć mi piersi. Może nawet wyrosną, kiedy przestanę być naiwnym dzieciakiem. Dzisiaj lustro grzeje nogi na zmiętolonym niemożliwie prześcieradle i przygląda mi się złośliwie. Ono już jest nagie i nie podejrzewam nawet co zdejmie, kiedy przegra rozdanie. Za to ja mam na sobie jedynie nocną koszulę z rozwiązaną tasiemką i przez rozchełstany dekolt można dojrzeć pępek, kiedy pochylam się, rozdając karty upaćkane keczupem, albo dżemem (wiśniowym koniecznie, z tych pierwszych, na wpół przeźroczystych wiśni).

 

Nigdy nie wygrywam z lustrem i dlatego zrobiło się tak zuchwałe. Kładzie się w ciepłej pościeli i bezwstydnie mnie podgląda. Parskam śmiechem i poddaję się. Zrzucam materiał i ozdabiam fałszywym jedwabiem dywan, ale karty rozdaję do końca. Dwa króle na początek, to znak, że przegrana będzie gruba. A może… Może wreszcie się uda? Lustro wymienia trzy karty i traci tę swoją niewzruszoną pewność.

 

- Mam cię! – aż podskakuję z radości – do moich TRZECH króli dobieram z talii CZWARTEGO! – Dziś będzie mój dzień!

 

Odkrywam własne karty pospiesznie, nie mogąc doczekać się co zrobi lustro. Sięgam po jego karty. Raptem para dziewiątek… Wygrałam! Pierwszy raz w życiu! I co dalej? Patrzę na lustro leżące przede mną i już nie takie zarozumiałe. Coś kombinuje, więc przypominam mu, że miało grać uczciwie.

 

Lustro wyglądało na strapione. Leżało zasnute pijaną mgłą pełną tajemnic. Tylko patrzeć jak zacznie wzdychać. Ale nie. Zebrało się w sobie i zaczęło odtwarzać obrazy z przeszłości.

 

Patrzyłam jak urzeczona na taflę lusterka, przedstawiającą kogoś bardzo podobnego do mnie i długo trwało, zanim zorientowałam się, że to moja mama. Siedziała naga przed lusterkiem tak jak ja teraz i śmiała się całkiem tak samo. Obrazek zapadł się w głębinach lustra i pojawił następny. A potem jeszcze kilka. Na każdym widziałam nagą dziewczynę uśmiechniętą pełnią szczęścia.

 

- Babcia? – pytałam szeptem – To moja babcia? A ta następna… Z nimi wszystkimi grałoś w rozbieranki? Z każdą kobietą w rodzinie? Ty zbóju! I co teraz? Mnie zapewne też już masz w pamięci? Tak? Od dzisiaj koniec gierek. Wędrujesz na kredens. I szykuj się na długą pokutę. Sama nie wiem, czy kiedykolwiek ofiaruję cię córce. Jeśli w ogóle będę ją miała.

W trosce o czystość krwi.

 

Tej jednej sprawy nie mogłem powierzyć absolutnie nikomu. Temat był zbyt poważny i mający niebagatelny wpływ na ewentualne ciągi dalsze. Moje, więc nie. Zdecydowałem zająć się tym osobiście i pieczołowicie doprowadzić sprawę do szczęśliwego końca.

Bolało jak cholera. Nikt nie uprzedzał, że będzie aż tak źle. Płakałem i bluźniłem. Wytykałem sobie, że powinienem być mądrzejszym. Że mogłem wynająć kaskadera. Suto opłaconego czeladnika, który poświęciłby się dla mnie i uwolnił od rozdzierającego bólu.

Jednak nawet w tak trudnej chwili brzydziłem się półśrodkami i brakiem profesjonalizmu. Może dlatego, że na prawdziwego fachowca nie było mnie stać? Dlatego cierpiałem.

Musiałem urodzić się sam.

poniedziałek, 5 grudnia 2022

Rodzinna współpraca.

 

- Wszystko jest kwestią skali – powiedział i dalej gmerał przy czymś wielkości piłki do golfa – Jest tylko jeden problem. Im mniejsza skala, tym trudniej zajrzeć do wnętrza.

 

- A po co zaglądać? – spytałem zaciekawiony – Zepsuło się coś? To może wywalić i wziąć nowe? Lepsze?

 

- Eeee – mruknął, machając ręką – Wy, młodzi, to tylko byście wyrzucali. Napracowałem się i nie chcę wyrzucać. To całkiem udany model, tylko spracowany nieco. A może ONI nagmerali tam coś i stąd kłopoty?

 

- Jacy ONI? Kto nagmerał i przy czym? – teraz moje zaciekawienie sięgnęło zenitu, więc wyciągnąłem rękę - Pokaż, mam młodsze oczy.

 

- Gdyby to dało się zobaczyć – niechętnie podał mi piłkę – Ale próbuj. I tak zamierzałem poprosić cię o pomoc.

 

- Tak? – Obracałem w dłoniach ciepłą kulę i nie widziałem nic, czemu warto byłoby poświęcać uwagę. – Zaraz, zaraz. Tam coś jest!

 

Przytknąłem oko niemal do powierzchni, kiedy złapał mnie za ramię i stanowczym tonem powiedział:

 

- Nie tak! Nie ryzykuj. To może być niebezpieczne. Oni tam bawią się w sprawy zakazane. Kto wie, co im do łba strzeli.

 

- Ale – zająknąłem się odsuwając twarz od piłki – Mówiłeś, że mam ci pomóc.

 

- No tak. Ale nie w ten sposób. Jeszcze oko stracisz. Szkoda byłoby. Moim zdaniem najprościej byłoby, żebyś tam pojechał i się rozejrzał.

 

- Gdzie pojechał? Do tej piłki? A niby jak miałbym się rozglądać, skoro okiem niebezpiecznie? – Wątpliwości mnożyły się we mnie jak mrówki wokół dziurawego worka z cukrem.

 

- Właśnie tam! – satysfakcja na obliczu była namacalna. Można było ją kroić i pakować po piętnaście deko, jak ser na drugie śniadanie – Pojechać i zorientować się co się dzieje. IN-COG-NI-TO!

 

- Ale – wątpliwości nie gasły mimo entuzjazmu – Jak mam pojechać do czegoś tak małego?

 

- Tak jak mówiłem, to kwestia skali. Przygotuj się, zaopatrz w co trzeba, a ja cię zminiaturyzuję. I pojedziesz. Umiesz pływać?

 

- Zminia… Pływać? A czemu?

 

- Bo tam jest więcej wody, jak lądu. I najłatwiej popłynąć na kropli wody. Zabierzesz jakieś ciuchy na zmianę. To jak? Pojedziesz?

 

- Zaraz, zaraz. Spokojnie. Nie jestem rybą. Pływam, ale nie aż tak dobrze. Może mnie zminiaturyzujesz razem z łodzią?

 

- I co jeszcze? Domek z ogródkiem? Karawana z drogocennymi jedwabiami? NAS W OGÓLE TAM NIE POWINNO BYĆ! A ty mi tu z łodzią wyjeżdżasz. Kółko se weź. Albo deskę do pływania. Podepchnę cię do brzegu. Nie musisz tak drżeć o całość skóry. Ile to może potrwać?

 

- Tydzień? – raczej zapytałem niż stwierdziłem – Miesiąc? Na dłużej nie jadę, bo mam umówione parę dobrze zapowiadających się randek. Sam mówiłeś że czas się ustatkować.

 

- Szczerze mówiąc myślałem o kilku latach… Pięć, może osiem – zafrasował się. - Z wracaniem nie będzie kłopotu. Po prostu urośniesz i zeskoczysz z kulki. W tamtą stronę to głębsza filozofia. I postaraj się być tam przeźroczysty. Żadnych bójek, zamiany wody w wino i innych sentymentalnych akcji w lupanarach.

 

- Oooo! – zdumiał mnie – są tam lupanary?

 

- Całe dzielnice! Ale…

 

- Czekaj, czekaj… Nie mówiłeś mi nic. Skąd wiesz? Byłeś już tam?

 

- Noooo… - niechętnie kiwnął głową – Dawno temu. Od tamtej pory wiesz… Twoja matka nadal się gniewa… I lepiej, żeby nie wiedziała, że się tam wybierasz.

 

- Przykryjesz jakoś moją nieobecność. - wiedziałem, że można mu zaufać - Powiesz, że pojechałem w gości, do tej ślicznotki z Andromedy, albo coś w tym guście.

 

- No wiesz? – oburzył się – Matkę kłamać? Powiem, że w gościach, ale ani słowa o Andromedzie. Jeszcze zechce pojechać i poznać twoją teściową? Dam radę, a ty już zasuwaj, bo tam coś wrze. Nie wiem, czy jakiego atomu nie odpalili szaleńcy. A wtedy, to już misja nie do uratowania i faktycznie nową kulkę będę musiał ulepić. I pamiętaj. Nie znasz mnie! I nie wiesz jak z krzyża zlazłem! Wracając przywieź coś ładnego. Coś eko, ale nie bio. Nic żywego, ani zmarłego w moje imię. A matce weź może jaki ładny kamyk, czy nalewkę z opuncji.