wtorek, 31 sierpnia 2021

Ekstrakty cz. 28

 

Pech.

Nastrajam się dramatycznie i już mam westchnąć, aby kluczowym gestem odmienić ponurą rzeczywistość, gdy słyszę, jak kichasz.

- Na zdrowie – mówię odruchowo, lecz w tym czasie szlag trafił świetlaną przyszłość, nim zdążyłem ją wygenerować.

 

Grubas.

Zaglądam we wspomnienia, pełne dziur i gniazd zasiedlonych przez pajęcze labirynty. Moszczę się, kokoszę, wywieram nacisk upychając teraźniejszy tyłek pośród starych szpargałów. Chyba nieco się rozrosłem, albo wspomnienia skarlały.

 

Fantastyczny pojedynek.

Czerstwy chleb odwracam na drugą stronę i błyskawicznie smaruję masłem; grubo, żeby nie chrzęścił starością pod zębami. Przymykam oczy i wymyślam na nowo zapach gorącego pieczywa ociekającego maślanym sokiem. Nabieram właśnie apetytu, gdy słyszę chrupanie – pies miał sprawniejszą wyobraźnię!

 

Inwazja piękna.

Z lekką zazdrością patrzyłem na panie poprawiające niedostatki urody, aż pomyślałem, że w dobie równouprawnienia mam pełne prawo dołączyć. Ustawiłem się w kolejce do kliniki i po wypełnieniu kilku ankiet cierpliwie czekałem na skalpel. Wybrałem miseczkę F - jak szaleć, to szaleć!

 

Twórca.

Przyniosłem Bogu cztery światy, z pietyzmem wymodelowane od brzasku. Otarłem pot z czoła i patrzyłem z dumą na swoje dzieła, zdumiony boskim niesmakiem:

- Trzeba było się tak nie spieszyć i zadbać o szczegóły gamoniu!

Na chłodno.

 

Niebo rzuciło się na chodniki i drzewa, jakby wściekło się na jęczący, spocony świat. Wilgoć usiłuje przegryźć się przez szyby, by dobrać się do śpiących duszyczek. Na zewnątrz ich nie ma wcale, więc chyba wszyscy zostali w domach. Sroka, z wysokości sosny rechocze paskudnie, ale w taką pogodę należy jej wybaczyć schrypnięty głos.

poniedziałek, 30 sierpnia 2021

Ubogi duchem.

 

Sikałem w oko Boga, a on parskał. Może parskała, ale, gdyby On był kobietą, to zamiast parskać – kląłby mnie w czarnoziem. Znaczy – klęłaby mnie tak, że zrzuciłbym sierść nawet tam, gdzie nigdy jej nie posiadałem.

 

Chwilowo na nieboskłonie panował spokój, a wciąż tak bardzo doskwierał mi pęcherz, że nie stać mnie było na myśli doniosłe. I niechbym zbrukać miał niepokalane boskie łono dowolnej płci, niebiańskiego pochodzenia, to gorzała we mnie potrzeba nieznośna.

 

Mówią, że człowiek stworzony został do wyższych uczuć. Ale tak mawiają jedynie syci, wypróżnieni, wyspani i pełni satysfakcji po całonocnej kopulacji. Pozostali…

 

-Cóż! Każdy nasikałby Bogu w oczy!


Schyłek sierpnia.

 

Na przystanku pachniało lekko osłodzonym geranium, jednak źródła dystrybucji nie szło wykryć w gąszczu piękna. Może to ta pani chudsza od zabiedzonego charta? Bo chyba nie dziewczynka roześmiana tak, że aż jej piegi z buzi zsypują się na trawnik, gdy tańczy. Starsza pani, dla bezpieczeństwa wzmacnia brzuszek kolczugą ad hoc wymyśloną z wielkiej torebki. Telefony brzęczą, szemrzą obietnice i nadzieje, niebo marszczy się wielochmurnym czołem, trawy więdną bez końca podlewane psią potrzebą, autobusy i tramwaje krążą niczym rój pozbawionych matki pszczół. Kosiarki zakłócają sen niewinnych – winni dawno już nie śpią i przez szkło okien patrzą, kiedy niebo rozszlocha się nad ich niegodziwością. Poprzez ostre igły sosny przedziera się gałąź rokitnika, by założyć pomarańczowy żabot pod nieogoloną, kłującą gębą. Rudy pies rozważnie sprawdza, czy asfaltową rzeką nie nadciąga taran zderzaka, dopiero po sprawdzeniu, z filozoficznym spokojem pogrąża się w nurcie z uzasadnioną nadzieją na osiągnięcie drugiego brzegu. Wróble, udają hałaśliwe bombki ozdabiając szczyty fryzurki afro z gałęzi drzew wystrzyżonych późną wiosną.

niedziela, 29 sierpnia 2021

Nim nadejdzie nowe.

 

Formuła się wyczerpywała, a to oznaczało, że przyszłość zerkała ku mnie więcej niż nieprzewidywalnością, może zgoła żadnej tam nie było? Jeśli mam przetrwać – najwyższa pora uzbroić się w kolejną formułę. Dobrze byłoby pozyskać długofalową, aby jej skuteczność wystarczyła na dłużej.

 

- Ciesz się, że nie musisz jej każdego miesiąca wymieniać. A przecież siedem lat, to czas, po którym stabilizacja zaczyna nużyć i zmysły pożądają nowalijek.

 

Oglądam album z już blaknącymi wspomnieniami. Siedem lat zamkniętych w migawkach, które za chwilę odejdą w cień, gdy tylko przyjmę nowe smaki, zasady, czy sympatie.

 

- Trochę żal, ale jutro wzywa. Tylko starcy się oglądają.

piątek, 27 sierpnia 2021

Ekstrakty cz. 27

 

Pod okiem czytelnika.

                  Bezmyślnie zgubiłem twarz, co było potwornie upokarzające. Zażenowany poszedłem jej szukać, okrywając się znalezioną w śmietniku gazetą, by nie świecić nagością. W trakcie poszukiwań wielu obcych próbowało coś wyczytać z zastępczej twarzy i posykiwali ilekroć się wierciłem, zakłócając lekturę.

 

Kurka.

                  Nie miała z kim gdakać, więc leniwie grzebała nóżką w ziemi licząc na szczęśliwy traf. Zawstydzona ignorowała napuszone, kogucie zaloty, aż znalazł się cham, który nie pytając - wziął jak swą. Przyszło złożyć jajka i zapomnieć o panieństwie, gdy drobiazg zaczął wtulać się w ciepło kokoszego łona.

 

Hazardzista.

                  Grali w szachy piątą partię z rzędu. Starszy z graczy był wyraźnie poirytowany, bo przegrał poprzednie, czym skazał na śmierć mieszkańców czterech z pięciu zamieszkałych kontynentów. Teraz musiał już wygrać, bo jego planecie zaczęła zaglądać w oczy wizja bezludnego pustkowia.

 

Samowystarczalny.

                  Poszedł na kurs survivalu, kiedy uświadomił sobie, że nie potrafi ani zdobyć, ani oprawić parówki, choćby biegała ślepa i kulawa. Po tygodniu walki, pod bezwzględnym okiem instruktora rozpalił ogień. Jeszcze miesiąc i nauczy się jeść pieczoną szarańczę, albo dżdżownice owinięte w liść mięty.

 

Bez wyjścia.

                  Mucha potrafi odnaleźć nierówności nawet w świeżo umytym szkle, by drapać się po pionowych ścianach. Ja siedziałem na dnie szorstkiej nory, do której słońce zaglądało na chwilę, sprawdzając, czy daleko mam do wyjścia. Strach nie pozwalał mi sprawdzić, czy też dam radę, więc siedziałem w jamie.

Złe licho.

 

Idąc od wiatru, w stroju kozła podchodziłem wilcze stado. Zdawało się być skonsternowane - widać, nie nawykło, żeby zwierzyna tropiła je, miast wiać w popłochu. Ledwie mnie dostrzegło, zamarło, a potem nerwowo krążyło trzymając szczeniaki wewnątrz kręgu. Jeden załkał żałośnie, rozpraszając grobową ciszę. Basior zawarczał, jednak w głosie wyczułem podszewkę lęku, a wadera wiedziona ostrożnością ukryła się za jego najeżonym grzbietem.

 

Niezwykłość sytuacji sugerowała, żebym się zatrzymał. W rzeczywistym świecie wilki były nieustraszone, a już na pewno nie dygotały ze strachu na widok kozła. Jeżeli tutaj coś skłania je do podkulenia ogonów – trzeba naprawdę uważać. Jakiś mocarny czart nie śpi!

czwartek, 26 sierpnia 2021

Tetris.

Była roztrzepana, bo chyba nie robiła tego z premedytacją. Przychodząc do mnie, za każdym razem przyczepiała pieprzyk w innym miejscu. Dziwiła się, że mam kłopot z rozpoznaniem jej twarzy, co mnie peszyło. Najszybciej jak mogłem przewieszałem detal tam, gdzie go zapamiętałem.

 

Udawała zawstydzoną moją fanaberią, a może dotyk sprawiał, że budziła się w niej gorąca krew. Kokieteryjnie proponowała, że się rozbierze, abym bez pośpiechu znalazł doskonałe miejsce dla tego ruchliwego drobiazgu.

 

Z trwogą odmawiałem. Bałem się, że pieprzyk stanowi ledwie czubek góry, a nagość obnaży większą liczbę elementów ruchomych, poutykanych ekstrawagancko, daleko od przewidywalnej lokalizacji. Nigdy nie byłem amatorem puzzli.


Co robić?

 

Chwyciłem w dłonie przelatującą nieopodal roztrzepotaną, gorączkową wątpliwość. Bała się wszystkiego, choć miała strunę kręgosłupa mocniejszą od stalowej linki. Rozglądała się i bladymi wargami szeptała prośby, bym ją uwolnił, pozwolił się skryć w mysiej dziurze, albo odłożył na stolik tej, od której przybyła, powita bezsenną nocą.

 

Musiała być zziębniętą, bo zsiniała strasznie, a dukane słowa przypominały klekot bociana, gdy błagała o litość. Nie wiedziałem skąd przyszła i nie mogłem odprowadzić jej do właścicielki, która być może wcale nie tęskniła za sierotą. Szczęśliwie ugryzłem się w język, zanim powiedziałem to na głos, bo gotowa rozpłakać się i zamienić we wrzącą kałużę.

Rozmyta intensywność.

 

Kawka skradła wzrok psa, podążającego na ślepo za nią, gdy smycz naprężona usiłuje dźwięczeć niczym struna, ciągnąc masywnego właściciela w poprzek parkingu. Sosna przymierza perły rosy i stroi się bezwstydnie, korzystając z braku wiatru. Gołębie hurmem ruszają na podbój niczego się nie spodziewającego dachu, czy chodnika. Słońce, niby płocha panna dyskretnie zerka co czas jakiś na Ziemię, lecz nie w głowie mu zdradzić się z chęcią dłuższego pobytu bez zaproszenia.

środa, 25 sierpnia 2021

W pełnym słońcu.

 

Mała dziewczynka podskakiwała z radości, widząc wschodzące słońce. Rozśmieszyła tym nie tylko robiącą jej zdjęcia mamę, ale wszystkich, którym dane było cieszyć się tym widokiem. Potem, było już gorzej, skoro widząc od zaplecza człowieka z gumką we włosach, z kolczykami, pierścieniami i bransoletami – nie potrafiłem wiarygodnie określić płci. Cieszyłem wzrok rozbuchaną higieną młodych łabędzi przewracających się na płyciźnie na grzbiet i merdających łapami w powietrzu, podglądałem czaplę polująca na wczesny obiad. Widziałem czarno odzianych młodzieńców raczących się czarno opakowanym piwem w ciemnym cieniu rozłożystego klonu. A dopiero zbliża się czas, w którym fruczak gołąbek przyfrunie, żeby skosztować balkonowych kwiatów. Mam nadzieję, że znów się pojawi, bo pogoda zachęca do konsumpcji aromatu bardzo dojrzałego kwiecia.

Bezwidocze.

 

Wilgoć wygnała stado bezmuszlowych ślimaków na chodnik, żeby nie utonęły. Teraz modlą się, żeby ich nikt nie zdeptał. Popadając w dygresje zadaję sobie pytanie, skąd ślimak wie, w którą stronę zwijać muszlę, żeby dobrze służyła. Niebo jak skisłe mleko, pokryło się krą burych chmur, spomiędzy których usiłuje wykwitnąć księżyc tłustogęby. Wróble jeszcze nie wstały, więc cisza waciana panuje niepodzielnie. Ale dzień nadejdzie, bo nie potrafi żyć w bezruchu gdzieś za horyzontem i gna go do tutaj, na chwilę ledwie, bo i takim widokiem szybko się nudzi i musi już pędzić dalej.

wtorek, 24 sierpnia 2021

Duma.

 

Bez pośpiechu rozmnażałem kule bólu, wysiewając niemowlęta w zagłębienia niedostępne słońcu, żeby dojrzały w zimowych wichurach, powodziach, lamencie pękających skał i lawinach wrzącej lawy. Potem… Miały się przepoczwarzyć w pulsujące kłęby nerwów, poszukujących dawcy. Wtedy powinny niepostrzeżenie wgryzać się pod skórę, kierując się instynktem i żądzą przetrwania. Te, którym udawało się uśmiercić nosiciela wypijały jad z jego zakończeń nerwowych, a nawet wprost z mózgu.

 

Przeznaczone by nieść zagładę, dopóki kokosiły się niewinnie w szczelinach stawały się łupem nawet niezbyt wybieganych ślimaków, a co dopiero hien, sępów, czy wszystkożernych szopów. Dlatego musiałem starannie wybierać miejsce siewu. Bo kule, to nie główki maku z miliardem nasion w każdej makówce. Kule musiałem najpierw urodzić, a nie było to szczególnie przyjemne. Poród kamieni nerkowych jest łagodną pieszczotą wobec takiej kuli. A kiedy dojrzeje, to już czyste szaleństwo. Jedna potrafi w sprzyjających warunkach wykosić sporą wieś z trzy tygodnie i czekać cierpliwie na kolejnych nosicieli.

 

Ledwie jedną na ludzki rok byłem w stanie powić. Nim nauczyłem się, zmarnowałem ich zbyt wiele, żeby działać bez przygotowania. Po porodzie odpoczywałem, bo w gorączce łatwo o majaki, o złość odbierająca ostrość widzenia. Chwilka nieuwagi i bach! Albo porwał ją głodny szczygieł, albo przykleiła się lisowi do ogona, by ją wygryzł wraz z kleszczami przy pierwszej okazji. Parę spaliło się pod głodnym spojrzeniem słońca, szukającego tylko wyzwań, a nowonarodzone kule były tak bezbronnym obiektem, że aż się prosiło przypalić im włosowate zakończenia nerwów. Zrozumiałem błędy, kiedy jedna omskła się w otchłanie himalajskich przełęczy. Podświadomie usłyszałem pomruk zadowolenia, jak mościła sobie gniazdo niczym w kokonie.

 

Patrzyłem na swoje maleństwa z czułością. Wiedziałem, ile kosztowały trudu. A kiedy w końcu pojawiały się nad światem, głodne, zuchwałe i bezwzględne – dopadając każdego bez względu na wiarę, czy preferowaną dietę, budziły moją dumę. Dojrzałym, żaden lis bezkarnie nie uszedłby, machając w jej stronę kitą! Kule rzucały się na wielkie ludzkie osobniki, na niedźwiedzie z ostępów, na wielbłądy o wzroku pełnym pogardy dla wszystkiego. Rzucały się i wygrywały. Zawsze!

 

Wybierając cel, nie obawiały się niczego. Miały przewagę nad każdym życiem. Strach przed śmiercią wyzwalał w moich kulach wściekłość. Widząc pierwszy odruch wahania wgryzały się z zawziętością w jądro strachu i opanowywały ścieżki bólu atakowanej istoty, doprowadzając do szaleństwa, rozpaczy i samobójczych myśli. Karmiły się płaczem, wyciem cierpiących, błyskawicznie tracąc zainteresowanie wraz z agonią. Spijały zaropiałe wydestylowane z ciał krople stężonego bólu, by mogły rosnąć i natychmiast szukały kolejnego żeru.

 

Zabawne było, kiedy stawały się tak bezczelne, że próbowały szukać łupu we mnie! Śmiałem się z tych prób dzieląc pobłażliwe kuksańce i z niedowierzaniem kręcąc głową:

 

- Własnego ojca kąsać? Nie godzi się zuchwały narybku!

 

Musiałem uważać, kiedy szykowałem się do kolejnego porodu. Wtedy, wystarczyłaby chwila nieuwagi, a atak mógłby zakończyć się nieprzyjemnie. Dlatego rodząc chowałem się przed dzieciarnią. I ukrywałem przed nimi ich młodsze pokolenie. Kto wie, czy instynkt nie kazałby im pożreć już wydestylowany ból, zamiast szukać go w postronnych? Wszak obserwowałem potyczki, kiedy kule spotkały się przypadkiem i nie była to grzeczna zabawa, ale walka do upadłego. Rozdzielałem, kiedy wydawało mi się, że przekroczyły bezpieczne granice.

 

Kule rosły. Pasły się bez ustanku i rosły. Przetrzebiły co słabsze populacje zwierząt, z upodobaniem przesiadając się na ludzkość, która niczym wirus rozprzestrzeniła się po lądach. I była tak uroczo bezbronna wobec kul. Gustująca w wiecznym narzekaniu ludzkość aż się prosiła o atak. I atak nadchodził bez ostrzeżenia. W tak wielkim paśniku kule mogły kaprysić, gdyby znały taką dziwaczną formę zdobywania pożywienia. Może nawet znały? Jeśli tak, to taktownie ukrywały preferencje, przesiadając się na jednostki stacjonujące w pobliżu właśnie porzucanych zwłok.

 

Patrzyłem na moją trzódkę, na watahę rozproszoną po świecie i zaczęła nurtować mnie myśl, że kul jest już wystarczająco dużo, jak na tak ubogą w materię planetę. Postanowiłem przestać się rozmnażać, a przynajmniej ograniczyć rozrodczość do rozsądnych rozmiarów. Pierwsze kule wypasione były już tak, że lada chwila rozpękną się. Nie powinienem na to pozwalać. Dlatego radykalnie ukróciłem lejce własnym żądzom i z mozołem uprawiałem żywot emerytowanego ojca.

 

Przyzwyczajony do powtarzalnych cykli macierzyńskich źle się czułem odstawiony do kąta. Jak porzucony kochanek, niegdyś eksploatowany bez umiaru. Rosły we mnie jakieś gorycze, mętniał wzrok, zaczynałem oglądać się za siebie, wspominać i wzdychać. Traciłem wiarę w siebie i czujność. Pamięć zresztą też. Aż przyszedł dzień, kiedy nie skończyło się na westchnięciu, lecz dobyłem z trzewi skargę.

 

A na to właśnie czekało moje stado. Zawyli wszyscy razem i rzucili się hurmą! Nim się zorientowałem przenicowali moją doskonałość otępiałą i porazili bólem istnienia. Teraz, nie miałem siły wzdychać – ból, jaki potrafią sprawić moi wygłodniali potomkowie jest trudny do opisania. Gdybym pomiędzy krzyk dał radę wcisnąć ojcowską dumę – uczyniłbym to bez wahania, ale wataha przegryzała się przez najdrobniejsze z nerwów, by wstrzyknąć weń toksynę boleści. Ból odbierał rozum. Siły nie starczyło, bym mógł utrzymać się na nogach, a kiedy już mnie powaliły, obrały mnie do kości, szybciej niż piranie ranną gazelę.

 

Gasłem ostatecznie pod ciężarem potomstwa czekającego, aż uronię brylant najczystszej wody – kondensat bólu stworzenia.

Gawęda.

 

Niebo krwawiące całą noc nie przestaje wyciekać. Skąd w nim tyle wilgoci? A jeśli spadnie całe, odsłaniając kosmos? Alejki obsiane suchymi liśćmi łapczywie piją wodę, kos usiłuje skryć się pod gęstym krzewem, jednak ciekawość gna go w świat, żeby policzyć krople na własnym garniturze. Tuje rozszczebiotane od wróblich opowieści, a każdemu śnił się najpiękniejszy sen, wart opowiadania, niechby przez cały dzień. Cóż lepszego do roboty w taki dzień jak snucie opowieści?

poniedziałek, 23 sierpnia 2021

Jestem.

 beznadziejny...

3xNIE. Kiedy byłem małym chłopcem.

 

Nie słuchałem ojcowskich oracji, choć nie silił się na nieomylność. Mówił rzadko, oszczędnie. Sugerował ledwie, że pisząc, warto pochylić się nad warsztatem, aby dziełu nadać jakość.

 

- „Książka telefoniczna spisana ręką mistrza, może być pasjonującą lekturą”.

 

- Kunszt i kultura! – enigmatycznie nie dopowiadał, mimo to, rozumiałem.

 

Nie przypuszczałem, że porazi mnie dożywotnio, jednak nocami dopadam czytelnika – widzę, jak dostaje kataru, nim przebrnie opis nocy w podbiegunowych lodach, jak czuje ból odgryzionej przez hienę stopy, podczas tragicznej ekspedycji przez Czarny Ląd!

 

Nie szukam łatwych rozwiązań. Sięgam ciemnych instynktów, pragnąc chcąc porazić zmysły nie wulgaryzmem, lecz wrażeniem. Szansą na mgłę nieznanych brzegów.

 

 


Czyżby jesień?

 

Deszcz przyczaił się gdzieś wysoko, czyhając na śmiałków, którym zbrzydnie ciepła kołdra i wynurzą się w gęsty, śmietankowy mrok. Ptaki zamarły, jak mają w zwyczaju, gdy nie dzieje się dobrze i nawet samochody powarkiwały nieco ostrożniej, żeby nie zbudzić upiora. Spoza widnokręgu wynurzył się autobus i musiał przycupnąć na odległym przystanku wyznaczającym koniec świata. Poranek tak oblepiony nocą, że nawet synogarlice zdawały się zszarzeć i nawilgnąć.

piątek, 20 sierpnia 2021

Zuchwałość służby.

 

Irytował mnie!

 

Wysłałem go na Atakamę, by znalazł wodę. Wzruszył ramionami, pakując spłowiały namiot i buty, których podeszwy pamiętały nawet nieistniejące ścieżki. Wyruszył, uzbrojony w optymizm, jakiego nie złamał obóz koncentracyjny, ani roszczenia trzech kolejnych żon.

 

Sądziłem, że wreszcie mam go z głowy, jednak po miesiącu zadzwonił, prosząc o ludzi i sprzęt, bo solowe wydobycie nie rokuje Eldorada. Niepewnie zapytał, czy byłbym zainteresowany ropą naftową, szafirami, albo sensacją paleontologiczną, bo niechcący natknął się na różne takie, lecz nie chciał mnie naciągać, bo może woda jest dla mnie jedyną liczącą się wartością.

 

-Kretyn! Skąd ja do cholery miałbym wziąć kasę?!

Dzień po.

 

Świat spleśniał. Pokrył się kożuchem mchu, potrafiącym spić rosę z arktycznych stalaktytów, by nakarmić zdechłe dziś renifery. Falujący, cuchnący bezkres zieleni przebarwiającej się w rude szarości i gnijący gdy zakwitnie.

 

Pająki, które przetrwały inwazję wilgoci jak szalone przędą nici, żeby zbudować dom ponad zatopionym światem. Spieszą się, bo chcą spać w jedwabiście suchym hamaku, nim dopadnie je reumatyzm. Plankton życia opanował ostatnie szczyty sterczące ponad wodami – tłoczą się, zagryzając nawzajem. Szerszenie zakładają kolonie na rozsądnych grzbietach szczurów, kleszcze, czy komary skazane zostały na mniej stabilne siedliska. Ludzka pochopność dawno zdechła.

 

Tajemnicza przyszłość kładzie się zmierzchem Ziemi, ponad westchnieniem kolejnego przypływu.

Nim wrócą kolory.

 

Niebo zapłonęło różem, co oznacza, że słońce za chwilę wstanie i jak osiedlowy pies snuć się będzie niedospane, gnane potrzebą i półprzytomne, czekając chwili, by wrócić do domu i dokończyć rozpoczęte przed chwilą sny. Spod nóg zrywa się kos, który nie wytrzymał ciśnienia, a przecież nie widziałem go wcale, nim nie odfrunął w popłochu, by przycupnąć na klombie i patrzeć z wyrzutem. W gąszczu drzew pierwsze, nieśmiałe jeszcze przepychanki pierzastych zastępów szukających wyjścia z labiryntu gałęzi.

czwartek, 19 sierpnia 2021

Ekstrakty cz. 26

 

Wątpliwość.

Możliwym jest, abyś kochała, kiedy nienawidzisz mojej nagości? Bez makijażu, bez krawata skrywającego to co we mnie prawdziwe stawałem się niegodnym twojego wzroku. Czyżbyś kochała jedynie kaszmir klap marynarki, pomimo mnie wewnątrz?

 

Kamikadze.

Przeciąłem kciuk wzdłuż kości i krwią malowałem wyznania tam gdzie kręgosłup czulszy jest od płatków uszu. Jęczałaś, a z przekazu gestów wyczytałem, że to zaledwie interludium ekstazy! Sięgnęłaś orgazmu gdy zuchwale rozpłatałem tętnice aż pod pachy.

 

Niedopasowani.

Ocieram dłonie o brodę, zdumiewając się szorstką świeżością zarostu. Ty – nigdy nie doceniałaś tego, co Bóg tworzył nocami, gdyśmy spali pod niezależnymi kołdrami. Nie potrafię zapanować nad zarostem, nad popędem, nad sobą, gdy ty stanowczo mówisz – nie!

 

Niewdzięczność.

Zbieram trociny, okruchy, kurze przywiedzione niesfornym wiatrem, abyś cieleśnie nie doświadczyła dyskomfortu i szorstkości natury.

 

- Nie jestem niewolnicą, puść mnie – krzyczysz i stajesz wypielęgnowaną stopą na wulkanicznej plaży, by zaraz potem zakwilić:

 

- Ała, mogłeś mnie ostrzec!

 

Daremna nauka.

- Ten jest mądry, kto ustąpi – perorowałaś w zacietrzewieniu nocą otumanioną czerwonym winem.

 

Milczałem od brzasku, by nie wyjść na głupca, ty milczałaś już dwa tygodnie.

 

Ustąpiłem wiedziony rozumem – rozwód odbył się pośród dumnego milczenia i pytań, komu go zabrakło, choć milczenie było doskonałym.

Różnice.

 

Rodząc się potomkiem człowieka, potrafiącego jednym zdaniem streścić „Noce i dnie”, skazany byłem na permanentną ostrożność.

 

- Nie prosiłem! – Zuchwale rzuciłem rękawicę Wszechmocy – Nikt mnie nie zapytał, a muszę wysłuchiwać daleko w przeszłości utopionych ostrzeżeń, abym nie był krnąbrny, żebym okazywał pokorę wobec przeszłości, która zawsze będzie mądrzejsza. Starcy wymuszają konserwatywne opinie, szukając szacunku.

 

Nie uwierzyłem. Każdy małolat sądzi, że udoskonali wszechświat. Nawet Jezus był gówniarzem, gdy ogłosił ortodoksyjne prawdy starcom konserwatywnym do szpiku kości.

 

- Wchodzę! – zalicytował zuchwale i zapłacił za przekonania. Konając, wciąż przepowiadał jutro, obrastając legendą.

 

Wygrał, bo uwierzył we własne dzieło! Ja? Tułam się pośród wątpliwości…

 

Oczekiwania.

 

Niebo chyba na coś czeka, bo z chmur dałoby się wyżąć całkiem okazały deszcz, a nawet kropli nie uroniło od brzasku. Niech czeka. Z wysokości balkonu podsłuchuję kłótnię wróbli w gęstwinie gałęzi, jakiś pies, kompletnie ignorując ów harmider beznamiętnie wędruje ku legowisku, zmęczony spacerem bardziej od tego zwierzęcia na drugim końcu smyczy. Śmieciarki pożerają wszystko, czego tubylcy zapragnęli się wczorajszego wieczoru pozbyć, a po okazałych, pancernych brzuszyskach maszyn wnioskować można, że do zsypów trafiło mnóstwo kalorii. Chyba nikt śmieciarkom nie powiedział, że nieładnie się tak obżerać od świtu. Co jednak mają czynić biedne, kiedy ich okno żywieniowe przypada na te, a nie inne godziny? Porzucone w piaskownicy zabawki nudzą się śmiertelnie, co bardziej odważne ruszyły już w drogę, szukając dzieci gotowych sprezentować im namiastkę życia. Są już w pół drogi do zjeżdżalni. Byle nie przyszedł pan, dbający o porządek, bo bez litości wykopie je znów w kwadrat piaszczystego więzienia.

środa, 18 sierpnia 2021

Wbrew logice.

             Wiesz? Oczywiście! Nie zwykłaś przyznawać, że sprawia ci przyjemność, ilekroć przyniosę żółte chwasty. Dla ciebie. Kiść całą, bo uwielbiam chwilę, kiedy w zachwyceniu stajesz bosym ciałem przed kryształowym wazonem, wdychając aromat świeżo ściętej łąki.

 

-Ach! Stół jest zbyt mały, a wazon nie udźwignie schyłku lata, ciepłego i pachnącego owocowymi kolorami, jakie Bóg stworzył właśnie dla nas!

 

Przestrzegasz mnie, że niedoskonałość cielesna, alergia, defekt, darowany przez Stwórcę, skłania cię do szukania nieoczywistych ścieżek przez las teraźniejszości. Nie pozwala na tak wykwintną rozpustę. Kiedy jednak usiłuję wyrzucić więdnące złoto, chwytasz moje ramię, nim zdławię wazon męską bezwzględnością i szepczesz:

 

- Zostaw, proszę…

Kiełkowanie wytrwałości.

 

Między nami postawiłaś Kordyliery. Pełne ostrych szczytów, jakie przekroczyć potrafią sępy i orły pchane gorączką powietrznych kominów, ale nie ludzie. Mimo to, z mozołem na wpół utopionej muchy brnąłem do ciebie.

 

To prawda – nie grzeszyłem szybkością, jednak martwy byłbym jeszcze bardziej żałosny, więc każdy krok ważyłem, by donieść żarliwe uczucia, miast zimnej obojętności.

 

Z nieodległych już wierzchołków zaczęły zsypywać się pojedyncze okruchy piasku. Patrzyłem, jak brzytwa Orlej Perci łagodnieje do stonowanych kształtów dostojnych Bieszczad. Jak Bieszczady stają się nieskończonością ruchomych wydm czesanych słonym wiatrem.

 

Brnąłem bez słowa skargi, dojrzewając do myśli, że z pochopnymi gówniarzami zadawać się nie zamierzałaś nigdy.

wtorek, 17 sierpnia 2021

Czyżby?

 

Była piękna. Patrzyłem, gryząc wargi z braku śmiałości, by podejść. Wzrokiem potrafiła wygładzić fale tężejące w chmurach, wiatr cichł, słuchając bicia jej serca.

 

Szła, roztaczając wokół woń, której nie potrafił się oprzeć nikt, bez względu na intymne fascynacje, jakim podlegał. Była estetycznym ideałem!

 

-Głupcze! – skarciłem samego siebie – Mogłeś wybrać kogoś, z kim wzajemność jest łatwiejsza!

 

Nie umiałem. Wybierać, kochać na zamówienie. Przy niej wilgoć w ustach zatrzepotała i ulotniła się. W głowie potrafiłem wymyślić przyszłą wzajemność, lecz nogi spętane zwątpieniem, nie nadążały za rytmem jej bioder.

 

- Byłem zaledwie nieudacznikiem, zerkającym na doskonałość.

 

- Mogłeś spróbować... – filuternie odszepnął jej cień.

Niepewność.

 

Czuła się potwornie grubą, nawet nie patrząc w lustro. Ilekroć wypiła kieliszek wina za dużo, zamknięta w domu, niczym ptak w wolierze, w przypływie furii zdzierała łachy wyglądające, jakby przeprowadzała niekończący się eksperyment, poszukujący granic tolerancji materiału. Napawała się obrzydzeniem, gdy ciało pokonywało opór włókien. Patrząc na siebie, pluła wrzeszcząc:

 

- Wieloryb! Locha!

 

Kiedy wściekłość mijała, zasypiała przed lustrem, oplatając kolana ramionami i gniotąc piersi – również wybujałe nadmiernie.

 

Przysiągł, że pragnie jej całej – cieplejszy od znanego świata szukał zbliżenia. Podejrzewając podłość sieciowego „challenge”u - wygnała.

 

Łkając, usiadła przed zimnym spowiednikiem, tuląc miękkie piersi do kolan:

 

- A jeśli nie kłamał?

Pod wiatr.

 

Powietrze kłębi się i faluje, mierzwiąc nieogolone skwery pełne zakurzonych, wybujałych chwastów. Psy wyprowadzają swoich starzejących się opiekunów na spacery, pod drzewa pełne zielonych myśli, alejkami wybrukowanymi betonem, gdzieś daleko, poza zasięg czworonogiego węchu. Pani dramatycznie szczupła sięga w kieszeń krótkich spodenek, szukając czegoś prawą ręką w lewej kieszeni, inna zasłoniła twarz blond grzywką, by ochronić się przed tym, co wiatr niesie z daleka. Kasztanowce chwalą się bladymi brzuszkami dojrzewających owoców, mechacieją gruszki na pigwie, słońce poci się usiłując przecisnąć między burymi chmurami krągłe ciało.

poniedziałek, 16 sierpnia 2021

Ekstrakty cz. 25

 

Mniemanie.

Nie chciałem – wcale. Sądziłem, że facet, nawet tak nieokrzesany, jak ja, może porozmawiać z księżniczką o niczym i wszystkim, co jej do głowy strzeli. Patrzyłem bezradnie na twoje piękno i liczyłem na cud, kiedy zapytałaś, czy stać mnie, na gawędę z TOBĄ – ledwie 100 Euro za godzinę…

 

Dyskomfort.

Jak każdego poranka, spytałaś – kochasz mnie?

 

A ja, jak zawsze, marszcząc brew, podrapałem mosznę i machinalnie odpowiedziałem – oczywiście!

 

Bez entuzjazmu, jakiego oczekiwałaś właśnie dziś, więc się rozpłakałaś – a co wówczas miałem zrobić JA?

 

Słony sztylet.

Zaciągnąłem umordowanego pustynnym mozołem konia na brzeg morza. Nie szło napić się solanki, ani cofnąć w czeluści sypkiego piachu. Przed nami płynął w gniewie świat obcy nam obu, by nas pożreć, nim ugasimy pragnienie.

 

Przegrany.

Nie śmiałem nawet marzyć o szczęścia azylu między twoimi biodrami, choć niedwuznacznie kusiłaś – zapewne nieświadomie. Wiadomo; niewinność pozwala sobie na więcej, na ekscesy wynikające z braku doświadczenia. A we mnie nie było go wcale…

 

Nemezis.

Deszcz kapał i kapał, wieszcząc mi świetlaną, źródlanie krystaliczną przyszłość. Szemrał wytrwale, nie bacząc na animozje, a chociaż broniłem się – musiałem ulec.

 

I właśnie wtedy grom z jasnego nieba pozbawił mnie ostatnich wątpliwości!

Zaduma nie mająca nic wspólnego z listopadem.

 

Czerwone róże układają się wyraźnym kontrastem na błękitnej ścianie budynku, choć świt stara się jak może, żeby rozmyć granice. Czarno odziana młodzież poci się hałaśliwie, psy dyszą ciężko, jakby dopiero co zdjęły z pysków maseczki, starsze panie wytrwale torują sobie drogę laseczkami. Zniewolony kanarek łka żałośnie z więzienia na jednym z niżej położonych balkonów blokowiska. Kobiety piękne i różnorodne, jak polne chwasty na nieskoszonym firmamencie udającym dziki trawnik pachną tak, że kwiaty z kwiaciarni gubią płatki z zazdrości. Podpieram nadzieją dzień spotniały, idę pomimo, a nawet naprzód. Tam, gdzie wciąż dojrzewają owoce i warzywa, nie licząc na łaskę ludzkości. I tylko troszeczkę żałuję, że te Bieszczady takie małe – albo ja – taki mały, że nawet własnym Bieszczadem nie potrafi się otulić i wymościć domu pachnącego uczuciami, piekącym się chlebem, czy wędzonką kołyszącą się w przeciągach pod sufitem.

 

Za oknem? Niech rześko biegają ważki, miododajne pszczoły i trzmiele, które przejęły rolę zapładniaczy ziół na balkonach i tarasach, na miejskich rabatach ujętych w harde, betonowe rygle. Niech słońce prześwietli każdą niecnotę, myśli nieudolne, ale żarliwe, niech wzrośnie drzewo, które nikogo o nic nie musi prosić. Wymyślam wciąż na nowo takie okno, pełne ośnieżonych szczytów kąsanych zazdrością niedojrzałych świeczek daglezji, czy sosen, lecz przecież wiem, że tylko złuda perspektywy daje im nadzieję by stanąć w szranki, jak z równym.

 

Że nie pada? A kto powiedział, że marzyć można jedynie w kołysce jesiennej wilgoci? Że tylko spod śniegu może eksplodować żar, a noc rozstrzelana piorunem stanowić może wystarczające alibi, by bez wstydu westchnąć? Za dziką plażą, za polaną pośród gęstwiny krwawiącą słodkimi łzami poziomek… Za księżycem pijącym z kałuży, jak głuszec, którego pióra zwiędły, bo nie był godny wystąpić w sanktuarium życia i zaszczycić noc krzykiem spełnienia, dającego nieśmiertelność, miast przyziemnego bytu, więc depcze leśne ostępy, nie licząc się z głodem lisów, czy wilków, bo świat mu skarlał do imentu.


Idę - niech otrąbią mnie konserwy cuchnące spalaniem pochodnych węgla, niech kominy wyplują omamy, które urzekną mnie tak, bym zapomniał, że gdzieś tam pachnie ziemia -  i ta spocona, i ta, której los do przesady pobłogosławił życiodajną wodą.

Ptasia uwertura.

 

Wrona pod gąszczem sumaków znalazła czerwoną miskę pełną wody i usiadła u wodopoju bez lęku patrząc, jak przewija się świt przed oczami. Sroka wybrała system antenowy, siadając okrakiem na jednej z anten masztu. Dreptała w miejscu i ćwiczyła odezwę do narodu. Włączać TV? Parka kawek negocjowała coś z parka gołębi pod dębem – nie tym, którego zeżarł kozioróg, lecz zdrowego, jeśli drzewo w Mieście może być zdrowe. Kobieta wyglądająca, jakby materiał ubrań trzymał jej szkielet w jednym gabarycie spieszyła ku swoim ideom, inna, zdobna w bukiet siniaczków, którym nie zdążyłem nadać imienia przemknęła w przeciwnym kierunku. Słońce flirtuje z chmurami, liżąc ich tłuste brzuszki, aż się rumienią, albo zgoła fiolecieją. Rudy kot daremnie wspina się na wybujałe, w niebosiężne tuje, w gąszczu których skrywają się każdego popołudnia całe chmary wróbli, które zatrudniły bodajże kopciuszka w roli koguta. Ptaszę mizerniutkie trzeszcząc nieśmiało z wysokości rynny dachowej, albo piorunochronu, odmierza sekundy, by przedwczesnym alarmem nie spłoszyć puchatych snów, dyskretnie nie wnikając w sypialniane konfiguracje.

piątek, 13 sierpnia 2021

Drapiąc łysinę.

Kompletnie nie trafia w moją sieć neuronów usiłowanie nadawania starych nazw nowym zjawiskom. Dla przykładu – kotlet sojowy – albo kotlet, albo sojowy, bo jedno z drugim jakoś ma nie po drodze. Podobnie, jak małżeństwo gejów, czy lesbijek. Ratunku – małżeństwo to związek kobiety z mężczyzną, służący założeniu rodziny, prokreacji, wspólnemu wychowywaniu dzieci – a cóż to za rodzina, gdzie panuje nadmiar mam, czy tatusiów, a nie ma do kompletu nikogo?

 

Rzygać mi się chce, gdy słucham bełkotu o tolerancji, równości i podobnych bzdurach mających uzasadnić abstrakcję. Te wszystkie polemiki na temat szkodliwości tłuszczu dla ludzi… a ten szkodliwy tłuszcz od wielu tysięcy lat daje nam energię do działania – nie trawa pożerana z lubością w wegańskiej restauracji gdzieś w centrum dowolnego CITY. Takie rzeczy żre się nie z głodu, a z przyczyn zdecydowanie subtelniejszych – moda, podszepty tych, którzy nie mogą i naciski ze strony rozmaitych mniejszości drących się pod flagami ochrony czegokolwiek i pod flagami, które rozumie jedynie dźwigający owo brzemię, bo ci tuż za nim, to już niekoniecznie.

 

Nie mam nic przeciwko pasztetom, choć nie przepadam. Ale nazwanie papki zmieszanych warzyw pasztetem, to jawna kpina z definicji i oszukiwanie nieświadomych. Stek z buraka? Nawet Bóg takich rzeczy nie wymyślił i pewnie teraz rwie sobie włosy z głowy, widząc dokąd udało się dotrzeć słowom, gdy pozwolić im na swawole.

 

Czekam chwili, kiedy drużyna piłkarska stanie się rodziną i śpiewać będzie harcerskie pieśni przy ognisku, od czasu do czasu wymykając się chyłkiem w cień niedopowiedzeń, żeby własnym doświadczeniem sprawdzić, że poczęcie będzie trudniejsze, niż zmiana definicji. A potem, ze wstydem i piekącym odbytem wróci taki na łono rodziny, by podjąć kolejny trud – tym razem stając ZA partnerem w tym mozole.

 

Okropne!

 

Szczególnie, kiedy coraz więcej definicji trafia na śmietnik, bo jest prostytuowane, wykorzystywane bez litości. Niechby będąca ostatnio na topie – szczepionka, nie mająca nawet wspólnych kuzynów z czymś, co zasługiwało na podobną nazwę. Boję się wspominać o patriotyzmie, czy dyktaturze, bo na takich śmiałków już czeka karząca ręka sprawiedliwości ludowej – ślepa bardziej, niż w najśmielszych snach się zdawało Temidzie.

 

Słucham o Sprawnych Inaczej, Afroamerykanach i Romach, Jednostkach Panseksualnych, albo Niebinarnych, których lustro oszukuje tak doskonale, że sami nie wiedzą, czy obudzili się mężczyzną, czy kobietą. Czy skłonni są wpuścić do łóżka niewiastę, mężczyznę, nikogo, a może wszystkich? A może wyłącznie tych, którzy cierpią na podobne rozproszenie własnych mniemań na temat erotycznej aury otaczającej ich nie budzącej złudzeń fizyczności?

 

Patrzę z niedowierzaniem na eskalację i coraz śmielsze roszczenia każdej możliwej anomalii, dopominającej się już nie tolerancji, a szacunku, poparcia i absolutnego pierwszeństwa wszędzie – choćby tylko za publiczne ogłoszenie własnej niepewności umysłowej, fizycznej, czy jakiejkolwiek innej – nie odważę się sięgnąć kresu owych anomalii – za wątły mam umysł. Zbyt prosty, binarny i chłopski. A może właśnie popełniłem coming-out, jak mawiają celebryci w języku drapiącym mnie w gardło?