czwartek, 30 kwietnia 2020

I co teraz?


Znajomy kupił psa. Poprzedni się zużył, ale zanim zdechł, pochłonął małą fortunę. Kolejny tani nie był - średniej krajowej zabrakłoby na jeden profil. Ekstrawagancja kusiła, jednak niechęć do porannych spacerów w dżdżu sprawiła, że postanowiłem inaczej ukierunkować kaprysy. Usłużna samiczka mi się zamarzyła. Dałem ogłoszenie. Szukam, do obsługi w łóżku, kuchni i garderobie. Całodobowy serwis. W zaciszu i na zewnątrz. Reprezentacyjna, rasowa i bez uprzedzeń. W rewanżu karta kredytowa bez limitu i siedemnaście łazienek. Blefowałem, bo zawsze są jakieś ale. Spodziewałem się tabu i twardych negocjacji, wtedy zminimalizowałbym zasięg karty i liczbę łazienek. Tymczasem napłynęły fotooferty. Poważne i absolutnie bezpruderyjne.

Z bliska.


Wirus ostrożnie wydłubuje tubylców, jak rodzynki z ciasta drożdżowego. Najwyraźniej nie smakują mu Ukraińcy, choć ci, stercząc na wysokościach całymi dniami i ocieplając wieżowce wydają się być łakomym kąskiem – masowo wiercą i hałasują jak dzień długi, zaglądając do wystraszonych kuchni i łazienek, w których kryją się mieszkańcy. Kawki przeliczają stokrotki na trawnikach i chyba martwią się, że sroki gotowe wydziobać każdą ozdobę, by z niej zrobić jednodniową biżuterię. Słońce wylizuje wczorajszą wilgoć z chodników i niewiele jej zostanie do południa. Jednorazowe rękawiczki w rozmaitych kolorach usiłują chwytać się żywopłotów, albo znaków drogowych, kiedy wiatr gna je daleko precz, lecz mimo pięciu spoconych palców nie są w stanie zatrzymać się, nim wiatr się nimi nie znudzi. W wąskich pasach zieleni oddzielających jezdnie od chodników kwitną różnobarwne kapsle. Z braku deszczu nie obrodzą rdzą i łypią skrzącymi oczami na przechodniów i psy depczące je bez litości.

Przemijanie.


Nad brzegiem Nicości stanął Wielki Kreator i plunął w nią z obrzydzeniem. Dość bezmyślnie plunął i niezbyt grzecznie, jednak najwyraźniej w chwili słabości czuł potrzebę uzewnętrznienia tego, co w nim kipiało. Popołudnie zachowywało się raczej przeciętnie, więc gdyby nie owo splunięcie nie wyróżniłoby się niczym spośród niezliczonej ilości minionych i nadciągających dopiero popołudni. Planety do spółki z gwiazdami rozpierzchały się po niebieskich pastwiskach dostojnie i w wielkim skupieniu powiększały rozmiar chaosu i tak już nie znającego umiaru. Słońca gasły i wybuchały supernowe w kinetycznej euforii, gwiazdozbiory odchodziły do lamusa, albo rodziły się w bólach, czarne dziury dyszały wielki głód, galaktyki odchudzały się, bądź tuczyły na przemian. Zodiak aż sapał z niecierpliwości, żeby przepowiadać ludziom przyszłość, której sam nie był pewien, jednak czuł aspiracje i wrodzony talent krasomówczy.

Wielki Kreator przechadzał się niespiesznie po nieboskłonie, ze świadomością, że jest panem czasu, więc stać go na to, by ręce spiąć klamrą na własnym, boskim zapleczu i z lubością oglądał swoją trzódkę hasającą swobodnie, aż po krawędzie poznania. Nie chciał się przyznać nawet przed sobą, że zaintrygowały go ciągoty ciał niebieskich choć ich barwa od niebieskich była równie odległa, jak pojęcie ciała wobec kupy kamieni i metalu, albo wręcz gazowych karłów. Brr.. Tylko wytrawny umysł mógł sobie pozwolić na takie zniekształcenie rzeczywistości, żeby złagodzić obraz. Podobnie czynią okupanci po kolonizacji nowych terenów.

Podreptał do krawędzi usiłując zrozumieć, pokochać, bądź zmienić upodobanie własnych tworów i znienacka zasępił się nad Nicością. Krawędzie tak już mają, że zmuszają do zastanowienia, albo powodują niepokoje podświadomości ciągnące się latami i prowadzące do nostalgii, depresji, albo czynów zbyt śmiałych. Wielki Kreator raczył plunąć, co w wyżej zdefiniowanych możliwościach otwierających się przed stojącym na krawędzi wypada potraktować w kategoriach czynu. Czy zbyt śmiałego – jeszcze nie wiadomo, Kreator zdawał się być wystarczająco Wielki, żeby udźwignąć śmiałość własnej plwociny pchniętej w niepojęte. W sumie łatwiej było plunąć, niż pokochać Nicość, bo jak pokochać coś, co umiaru nie zna, czego być nie powinno, a jeśli już, to mogłoby zachowywać się przyjaźniej i bardziej ulegle.

Nicość przyjęła plwocinę udając, że jej nie dostrzega – całkiem jak pochlebca, którego opluje bóg jego uwielbienia. Wielki Kreator plunął po raz wtóry, a potem, by pozostać w zgodzie z powiedzeniem, że dopiero trójca jest doskonałością, plunął po raz trzeci. Był wręcz stworzony do rzeczy boskich, choćby czynność niegodną popełniał, to chciał ją uczynić doskonałą. Nicość przyjęła prezenty i wyglądała, jakby czekała na ciąg dalszy. Wielki Kreator wiedział, że nikt nie śmie zwrócić mu uwagi i mógłby pluć tak aż po dzień sądny, gdyby miał kaprys ogłosić takowy w boskim rozporządzeniu, jednak uznał, że trzykrotnie zaszczycił Nicość własną uwagą, a to zbyt wiele dla kogoś o tak słabej reputacji.

Wielki Kreator popadł w zadumę już nie nad własną plwociną lecz nad sposobem zagospodarowania bezkresu Nicości. Może spacyfikować i osiedlić tam alternatywny wszechświat, w którym ustawi na głowie wszystko to, co na nogach stoi tu? Zbudować Negatyw Wszystkiego? Oswoić i zaadoptować ową przestrzeń niezmierzoną dotąd i nienazwaną? Dzieła wielkie były w zasięgu jego możliwości i post factum mile łechtały jego próżność. Pomysł kluł się już gdzieś między uszami, więc przykucnął niegodnie nad skrajem Nicości i oddał się procesom myślowym, jak rasowy Kreator do spraw Wielkich. Szukał wad, choć ich chwilowo nie widział. Każdy rodzic wie, że dziecko, choćby niedoskonałe kocha się bezgranicznie, lecz nie chciał zmuszać siebie do miłowania czegoś niedoskonałego. Chciał być dumny z nowego osiągnięcia do wypęku.

Nicość w tym czasie nie próżnowała. Dzika i niecierpliwa, nawykła radzić sobie bez wsparcia z góry pracowała wytrwale nad prezentem. Obracała w olbrzymich paluszkach, oglądała i sprawdzała, do czego można go użyć. Aby nie zabrakło materiału rozmnożyła go, a następnie poddała tak wielu mutacjom, żeby w niczym już nie przypominał swojego stwórcy – Wielkiego Kreatora. Twór był raczej nieprzychylny swojemu protoplaście. Bakterie i cząsteczki łączyły się w łańcuchy zwijane z nienawiści i zazdrości, z zajadłości i żądz wszelakich. W fantastycznym tańcu splatały się i krzepły. Wypalały się w ogniach piekielnych i marzły w kosmicznych ciemnościach do szpiku. Wreszcie utkały się w jedno, kipiące nienasyceniem ciało, absolutnie pozbawione błękitu.

Kiedy tylko zyskało świadomość – odgryzło Kreatorowi głowę. Cóż… Dziecię było głodne, a po pastwisku nie powinien biegać więcej niż jeden owczarek.

środa, 29 kwietnia 2020

Wymierające aspiracje


Kulturę zachciało mi się krzewić. Może nawet fizyczną. Generalnie wszystko to się we mnie kłóci, bo już sam nie wiem, czy ma być kultura, krzewy, czy ćwiczenia. Żeby obyło się bez szoku działalność postanowiłem ostrożnie dawkować, poczynając od dawek homeopatycznych. Żeby się nie przeforsować, nadwyrężyć, albo zgoła zniechęcić. Podszedłem do okna.

Wiadomo, że jeśli chce się coś osiągnąć, to trzeba wyjść do ludzi. Na cóż komu krzewienie czegokolwiek, gdy w zaciszu domowym polegnie zapełniając pleśnią jakąś szufladę, czy półkę na pawlaczu. A poza tym, nie mnie oceniać, co kulturą trąca, a co dopiero aspiruje. Są więksi. Mądrzejsi. Bywali nawet. Podobno na osiedlu mieszka jeden taki, co barytonem zaszczyca operę – plotka lubi rosnąć, więc może operetkę? Albo bar siódmej kategorii – nieważne, ważne, że zaszczyca. I potrafi. Barytonem – to jedno nie ulega wątpliwości, bo czasami słyszę wczesną nocą jego radosne powroty z krzewienia.

Uwalniam się od dylematów stając w oknie. Nawet coś widać; znak, że niedawno były jakieś większe święta. Flagi za oknem nie widać, więc raczej nie państwowe. Moje imieniny również nie, a poza tym – komu chciałoby się myć okna z okazji moich imienin? No… Nie mnie na pewno. Na trawnikach i klombach rozłożyła się obozem ekipa zawodowców i krzewią. Chyba krzewią, bo ręce mają upaćkane ziemią, a w skrzynkach jakieś kolorowe zalążki. Kwiatki, albo co? Kto by się na tym wyznawał. Grunt, że robią to fachowo w precyzyjnie odmierzonych odstępach, żeby kultura nie popadła w zapał i nie wzięła się za łby. Mogłoby dojść do brutalnego starcia, jak w MMA. Fachowcy wiedzą jak krzewić, żeby było i kulturalnie i fizycznie. Panowie dysponują muskułami tu i tam, a kobiety tam i owam. Różnią się kształtem Mięśnie oczywiście, bo kultura jest typu unisex. Każdy może doceniać i cieszyć wzrok rozpiętością rozmaitości.

Znaczy, ktoś mnie uprzedził. Na dodatek wyraźnie zna się na swojej pracy. Szczęściem nie zainwestowałem zbyt wiele w rozwój idei. Przypadkowo zrobiłem rozpoznanie rynku i mogłem bez hańby wycofać się przed pochopnym startem. Stoję dyskretnie ukryty za firanką, która uprzejmie maskuje moje zawstydzenie. Na przyszłość jednak postanowiłem obarczyć umysł doświadczeniem, więc pozostałem w ukryciu, jak jakiś szpieg i podglądałem krzewienie, robiąc mentalne notatki w bruzdach mojego mózgowia. Czymś trzeba go nafaszerować, bo nudzi mu się okropnie. Szczególnie ostatnio, gdy nie zaszczycam go żadnym trudniejszym zadaniem. Teraz nikt nie zaszczyca. Dzieci online uczą się ściągać, dorosłym przerobić mieszkania na biura.

Pozwoliłem wyobraźni na odrobinę perwersji i wyobraziłem sobie panią Krysię z kadr, jak w ramach Home Office przeciąga się lubieżnie prężąc się nad Peselem kierownika, który w powyciąganych gatkach i drapiąc się po niewątpliwych atrybutach rozdaje błogosławieństwa i klnie wprost w poduszkę, żeby jego narybek nie zaraził się ojcowską nowomową. Albo prezes, szukający granic własnych możliwości zatapia się w ciało prezesowej posapującej z zadowolenia, bo wreszcie chłop nie mając kompletnie żadnej wymówki krzewi kulturę na łonie… jedynie słusznym łonie, ustawowym i całkiem niezdeprawowanym. Nooo… Prezes to potrafi. Widać różnicę klas. Nawet pośrednictwo poczty elektronicznej nie pozostawia złudzeń. To gość, który potrafi. Krzewić też. Nie to co ja – nieudacznik.

Szyba jest zimna. Chłodzi emocje skraplające się na czole. Zawodowa ekipa wrzuca narzędzia na pakę samochodu i jedzie krzewić gdzieś dalej. Ja zostałem sam na sam z oknem, w którym odbija się przebiegle mój wizerunek. Ożesz ty! Umyśliłeś sobie przypisać cudze zasługi? Nie tłumacz się szubrawco! Widzę przecież, jak prężysz muskuły. Uważaj, bo skurcz cię dopadnie. Na gotowe się zachciało, co? Na ukrzewione? Do domu maszeruje sąsiadka. Piękna niewiasta obdarzona fizycznością w niezwykle wyrafinowany sposób. Podręcznikowy. Współczesny. Tkankę ma wdzięcznie i ze smakiem porozrzucaną tak, aby podkreślić. Podkreślić i obezwładnić zmysły męskie. Udało się. Czy mówiłem już, że słabym jestem osobnikiem? Mnie udało się osaczyć jej cielesnością pełną niespodzianek i spodziewanek też.

W płuca zmieściło mi się więcej tlenu niż w zapas butli na potrzeby większej kliniki. Pierś mi wydęło, aż ramiona zwisły, nie mając jak oprzeć się na brzuchu. Wzrok mi zaczął iskrzyć, jakby miało dojść do zwarcia (Boże! Pozwól na zwarcie z sąsiadką, choć raz, jeden jedyny…). Byłem dumny. Sam nie wiem z czego, bo pojedyncze, nieskrępowane myśli zaczęły się szamotać jak serce w klatce piersiowej, ale im przyszło szamotać się w pustce czaszki, więc rosły niepokojąco, szybko odbijając się od ścian i zwielokratniając moją zuchwałość.

Sąsiadka raczyła zauważyć, jak prężę się w oknie, bo firanka odsunęła się z niesmakiem widząc moje podniety. Zerknęła na mnie, na krzewinki pachnące świeżością i znów na mnie. Chyba uniósł się jej kącik ust w niedostrzegalnym grymasie. A potem wzruszyła ramionami z siłą większą niż Kopernik wzruszał układem słonecznym i poszła sobie, dyktując sekundom rytm wyznaczany wahadłem pośladków. Kwiaty, czy krzewy poczuły pogardę, bo przygięło im ramiona do ziemi. Więdną teraz daremnie szukając zachwytu pośród pustki. Nadbiegły jakieś bezpańskie psy i litując się nad ich niedolą podlały rzęsiście krzewinki – od serca…, albo ciut niżej… Krzewienie znów wymagać będzie czyjejś obecności. Nie mojej, bo zraniony sąsiedzką pogardą więdnę razem z kwieciem… I nie kultura mi w głowie. Już prędzej fizyczność niespełniona.

Nie-pokoje.


Tłusty, rozleniwiony nieco budzik od niepamiętnych czasów mieszkający na komodzie syknął na mnie, gdy zacząłem wiercić się w łóżku, które nagle stało się zbyt wielkim. Bałem się, że utonę w nieskończoności prześcieradła. Szukałem ręką. Najpierw nieśmiało, potem już gorączkowo. Nie było cię wcale. Nigdzie. Kołdra zaczęła mnie dusić i tylko dlatego nie dałem rady krzyknąć. Spocony, wynurzyłem się na powierzchnię chwytając oddech zbyt krótki, abym mógł się nim nasycić. Noc buszowała po świecie i okradała go z kolorów i kształtów, a leniwy księżyc ostrzył kosę i polerował ją na diamentowych gwiazdach. Oddychał wiatrem wracającym do miasta z włóczęgi. Nie wstydził się wcale, że szlaja się po nocach i nie zamierzał się tłumaczyć. Chichotał beztrosko, udając, że nie jego dotyczyć mogą wyrzuty.

- Skąd wiatr w pościeli? – pomyślałem – Czemu mrok przeszukuje półki i zbiera ze stołu okruszki po wczorajszej kolacji? Wypija zimną herbatę z twojego kubka, w którym został ostatni łyk? Nigdy nie pijesz do dna. Jakbyś chciała zachować odrobinę na pamiątkę. Zasuszyć i schować między wspomnienia, jak płatki kwiatów, które przynoszę zbyt rzadko chyba, bo zachowujesz opadające płatki i układasz z nich na stole pachnące mandale.

Rozglądałem się nieprzytomnie, a budzik przepychał czas z mozołem. Pół do czwartej. Nieludzki czas. Ani poranek, ani późny wieczór. O takiej porze, to tylko lisy i borsuki zwiedzają świat poszukując sennego łupu, bo bronił się będzie najsłabiej. Czas piratów i partyzantów. Prześcieradło zamarzło na białą, gładką taflę i zrobiło mi się zimno. Kołdra piętrzyła się jak góra lodowa, o którą mogłem się roztrzaskać lada moment, bo płynęła na mnie spychana niewidzialnym, zimnym prądem. Ty – zaginęłaś bez śladu.

Wyłowiłem z mroku stół i pilnujące go krzesła. Umarłą, nocną lampkę, która wczoraj zdechła z żalu, bo zamiast niej oświetlaliśmy twoje ciało świecami ukrytymi głęboko w solnych kielichach, żeby zbyt dużo nie zobaczyły. Nie chciałem się dzielić z nimi twoją nagością. Wystarczyło mi, że kwiaty w donicach zerkały zazdrośnie, bo nigdy nie będą równie piękne. Zasypiałem pełen twojego aromatu i z dłońmi rozbieganymi, zbierającymi ciepło rozsiane po skórze, a teraz dłonie mam puste i wiatr ukradł mi nie tylko twoje, ale i moje ciepło. Gdzie jesteś? Wracaj!

Upiłem się niepokojami, gdy wzrok pobiegł w stronę drzwi balkonowych. Były uchylone. Więc tędy zakradł się wiatr. Ale przecież wieczorem zamykaliśmy je dokładnie. Ty śmiałaś się opędzając przed moimi dłońmi i upierałaś się, żeby zamknąć, bo sąsiedzi usłyszą nas, kiedy przekroczymy granice świadomości i ogarnie nas gorączka nie znająca słów, ani tabu. Znaczyliśmy ścieżkę do łóżka porzuconą odzieżą, która umierała bezgłośnie na dywanie, zapomniana, porzucona i niechciana wcale.

Wzrok nawykł już do ciemności, więc bez trudu odnalazłem na podłodze ścieżkę pożądania wiodącą od balkonu. Firana oddychała w tańcu z wiatrem zniewolona. Wiatr urósł chyba, bo pchnął drzwi i uchylił je odważniej. Byłaś tam! Stałaś, trzymając w dłoniach poręcz i podglądałaś noc równie zuchwale, jak ona ciebie. Założyłaś na siebie moją koszulę. Zbyt wątły jestem, żebyś dała radę ją zapiąć bez skargi piersi, więc stałaś w rozpiętej koszuli, a wiatr rozwiewał jej poły, jakby pragnął pozbawić cię nawet tego skrawka materiału. Bose stopy tańczyły dyskretnie, a pośladki spóźniały się haniebnie za ich ruchem – zupełnie jak plotkarskie echo powtarzające z opóźnieniem wszystko, co zdoła podsłuchać.

Wiatr najwyraźniej zakochał się w tobie, bo znosił zewsząd gasnącą woń maciejki, dziewiczą słodycz bratków, niespodziewaną miękkość kwitnących głogów. Wracającemu znikąd poecie ukradł słowa jeszcze niewyśpiewane, gorące od wódki, którą się wspierał, bo źle mu było tak bardzo, że musiał napisać tęsknoty we frazach ulotnych i nietrwałych. Wykradał śpiew drozdów, które zbudził, żeby śpiewały dla ciebie serenadę i pieścił cię bezwstydnie. Nie mogłem widzieć, ale byłem pewien, że pestki na twoich piersiach wstały i drapią noc niespełnieniem. Księżyc zatrzymał się na chwilę, żeby obsypać srebrem twoją skórę, jakby nie wiedział, że i bez tego jesteś piękna. Z okien naprzeciw zerkały na ciebie orchidee mieszkające na parapetach i uśmiechały się dobrotliwie spomiędzy rozchylonych mimo nocy ust.

Zastygłem zachwycony urodą chwili. Chyba nadeszła odwilż, bo oczy mi zmiękły i pokryły się wilgocią, która zniekształcała widzenie. Ciebie chciała zniekształcić, ale twój obraz miałem schowany tak głęboko, że łzy nie sięgnęły aż tam. Łóżko jęknęło cicho, kiedy wstawałem. Ręce zazdrościły oczom tak bardzo, że wygnały ciało na zewnątrz. Do ciebie. Przytuliłem się czując chłód uciekający w popłochu. Chwyciłem w pół, a ty, bez słowa położyłaś bezsenną głowę na moim ramieniu.

- Zgubiłaś mi się – szepnąłem – Wracaj proszę… do łóżka, do nas…

By przetrwać.

Mrówki z własnych ciał budowały żywy most, żeby przekroczyć strumień. To znak, że na ucieczkę już najwyższy czas. Jedna za drugą wchodziła po grzbietach poprzedniczek i trzymając się towarzyszy śmiało wkraczała w spokojnie szemrzący nurt przesiąknięty chłodem górskich roztopów. Minęły już połowę szerokości i zatrzymały się na chwilę, by skolonizować głaz sterczący pośród wody, ale już pewnie stawiały kolejne kroki, żeby dotrzeć na przeciwległy brzeg.

Zafascynowany i przerażony patrzyłem w jakim tempie te niepozorne owady dawały sobie radę z żywiołem. Po grzbietach budowniczych przebiegały całe oddziały, którym nie brakowało odwagi na eksplorację nieznanego. Chciałem podejść, ale na szczęście nie zrobiłem tego. Coś sypało się z góry. Rzuciłem okiem – mrówki! Skakały z wysokich gałęzi drzew pochylonych nad wodą. Skąd wiedziały, że minęły przeszkodę i mogą puścić się i na złamanie karku spadać z kilku metrów nim wylądują na drugim brzegu, tonąc w wilgotnym runie? Nie wiem, lecz ich liczba była niepojęta. Spadały bez końca, jak deszcz w spragnioną wilgoci ziemię.

Desant z powietrza i ofensywa forsująca strumień zaczynała się już zwierać przy brzegu w kipiącą energią plamę sondującą przyczółek w tak wielu kierunkach, jakby to było stado ośmiornic sięgających mackami wszystkich kierunków świata. Wciąż nie umiałem odejść oglądając obraz inwazji. Zbiorowy umysł działał sprawnie i przetwarzał pozyskane informacje w takim tempie, że pochopne życie nie nadążało z ucieczką. Wszystko, co było zbyt powolne zostało rozczłonkowane na mikroelementy i strawione na miejscu. Mrówki nie kłóciły się, nie rywalizowały między sobą, lecz współpracowały i dzieliły się łupem z tymi, którym nie dopisało szczęście. Apetyt stada zdawał się nie mieć końca. Podglądałem w milczeniu zbyt długo.

Kiedy ocknąłem się i obejrzałem za siebie, okazało się, że zostałem osaczony. Mrówki szeroką ławą sunęły w moją stronę, a ja nie widziałem żadnej drogi ucieczki. Drzewo? W obliczu sposobu przekraczania strumienia musiałbym być niespełna rozumu, żeby tam szukać schronienia. Tyraliera okrążająca moje spocone z emocji ciało tężała i napierała. Bezradność trzeba było pokonać, albo definitywnie ulec brutalnej sile.

Nie byłem pewien, czy biegnąc po mrówczych ciałach zdołam im umknąć. Pewnie były przygotowane na taki rozwój zdarzeń. Wiele mogło uczepić się mnie, wgryźć w łydki i sparaliżować mnie jadem, by kolejne zastępy wykończyły mnie i padło w trawę ciepłe jeszcze ciało, aby wojownicy mogli się pokrzepić przed dalszą drogą. Byłbym sutym posiłkiem. Nic z tego! Kilkoma wielkimi susami skoczyłem w strumień i zanurzyłem się w przeraźliwie zimną wodę, by spłynąć w dół. Ochłonąłem momentalnie, lecz kiedy się obejrzałem za siebie…

Żywe, ruchliwe kleksy z mrówczych ciał spławiały się niewiele za mną, korzystając z łaskawości nurtu. Brzeg szeleścił zeschłymi liśćmi. Ptaki umilkły. Głodny pośpiech dyszał dookoła. Z przerażenia chciałem krzyknąć, jednak woda wlewała mi się do ust i zamiast krzyku prychałem próbując odzyskać oddech. Strumień, szczęśliwie dla mnie był wciąż głęboki i szeroki, a żadna z przeszkód nie blokowała drogi ucieczki. Mrówki pewnie czekały, aż powalone drzewo spowolni mój dryf i dopadną mnie gryząc na śmierć.

Las ucichł z przerażenia. Wszystko, co żywe, dawno już z niego uciekło, a ostatnie niedobitki pożerane żywcem nie wydawały najdrobniejszych odgłosów. Rój żarł bez końca i bez litości, zostawiając za sobą jałową ziemię. Już chyba tylko ja broniłem się przed agresją. Zacząłem machać rękami. Trochę po to, żeby zwiększyć tempo ucieczki, a trochę z zimna. Zdawało mi się, że w ten sposób zwiększam szanse i choć zmęczenie skróciło mój oddech do spazmów – wiosłowałem ostatkiem sił.

Niebo spopielało. Dopiero co było błękitne i blade od słońca, a tu sine zwały sunęły w moją stronę jak pustynna burza. Względem zagrożenia wciąż mnie ścigającego niewiele byłoby rzeczy bardziej przerażających. Pogodziłem się z nadciągającym z przodu niebezpieczeństwem i płynąłem z prądem ile sił, uciekając przed mrówkami, które w niepojęty sposób połączyły już pojedyncze kleksy w jeden gęsty dywan.

Teraz krzyczałem już paniczną trwogę dostrzegając strategię mrówek. Dywan przyspieszał! Mrówki z tyłu wchodziły na grzbiety stada, biegły naprzód i skakały w wodę, żeby kolejne wykorzystały ich ciała jako tratwę. To dlatego nie mogłem uciec, chociaż wiosłowałem, co sił rękami i nogami.

Gąszcz nabrzeżny trzeszczał podejrzanie, a kożuch szaro-czarnej ściany z przodu gęstniał. Nie dałem rady oszacować, co teraz nastąpi – dogonią mnie mrówki, czy pochłonie mnie ta pulsująca ściana zbliżająca się opieszale. Coś drapało mnie w gardło i szczypało w oczy. Nie było czasu na sprawdzanie. Niezłomność pościgu wykluczała wahanie, czy brak działania. Wpłynąłem w czerń.

Była gorąca, dysząca i pozbawiona powietrza, którym mógłbym oddychać. Zanim poddałem się udało się przepłynąć tę ścianę, za którą niebo było błękitne, choć wyblakłe. Tu też była cisza. Oba brzegi wyglądały, jak po kataklizmie. Spalone do gołej ziemi i dymiące niedogaszonymi ogniskami. Ktoś, za kołnierz, wyciągnął mnie na brzeg. Leżałem w największym popielniku świata i charczałem w konwulsjach. Byłem wykończony, ale żywy, choć nie miałem sił na jakikolwiek ruch. Ktoś kucnął koło mnie.

- Noooo koleś… Nie sądziłem, że komuś uda się wyjść z tego lasu…

wtorek, 28 kwietnia 2020

Natura.


Świat kryje się pod kloszem i stał się miejscem dusznym, pustym i odartym z ludzi, którzy nieśmiało wyglądają na zewnątrz, lecz już dzisiaj nie mają sił cieszyć się przestrzenią. Samochodów więcej niż piechoty, a gdyby nie drozdy i szpaki parku nie miałby kto podeptać. A przecież kwitnie jaskółcze ziele, wciąż można znaleźć kleksy fiołkowe rozlane pod sumakami, przekomarzające się z bzami, kto intensywniej pachnie, wonne wiśnie kwitną bladoróżowo, a dzięcioły pastwią się nad drzewami rozebranymi z kory jeśli nie w całości, to chociaż do połowy. Wierzby żółkną kwitnąc, a na włoskich orzechach pojawiły się kwiatostany. Wiewiórki nawykłe do karmienia przez ludzi snują się po drzewach zdezorientowane zupełnie i nie wiedzą, czym nabroiły, że nie dostają nic smacznego, choć wciąż są piękne jak zeszłego roku. Nawet kurz toczy się alejkami jak pijany i nie wie, na czym usiąść, żeby dać sobie trochę radości. Za murem umiera stary cmentarz, na którym już tylko natura potrafi położyć kwiat na mocno pochylonych nagrobkach. Polny kwiat, chwast, albo tylko płatki z płaczących kwieciem wiśni i głogów. Ale potrafi. I jest tam. Równie piękna, jak każdej wiosny. Zaraz za drzwiami zamkniętych domów.

Orgazm.


Kobieta siedząca pośrodku metalowej, wielopiętrowej pajęczyny była z gatunku tych, jakie ponoć preferują bossowie mafii – duża, ciepła blondynka, o twarzy okrągłej i oczach większych od górskich stawów. Piersi wypychały mundur tak bardzo, że zawieszone na nich medale wisiały smętnie i przy każdym ruchu bogatego w pokusy ciała podzwaniały żałośnie nie mając na czym się oprzeć. Aby ukryć erekcję wsunąłem ręce w kieszenie.

Siedziała na obrotowym fotelu brzydko, wręcz wulgarnie. Ramiona nisko schowane w oparcia fotela, szeroko rozsunięte kolana i wzrok pełen pogardy dla otoczenia, peszący każdego śmiałka podążającego którąkolwiek z orbit, choć jej widok powodował przyspieszenie pulsu nawet wiekowym egzemplarzom. Kobieta najwyraźniej nie mogła się zdecydować, co począć nogami, bo zmieniała ich układ co chwila. To zakładała jedną na drugą, to prostowała je wprost na pulpicie sterującym, albo rozchylała kolana, by sięgnąć między nie dłonią o długich, zapewne sztucznych szponach i pozwolić im na niecną chwilę zaginąć pod regulaminową spódniczką.

Pani dysponowała bronią ostatecznej zagłady – alarmem o przeraźliwych dźwiękach. Gdy tylko sygnał boleśnie spadał na pajęczynę zbrojny oddział, niczym cień spadał w ślad za nim uzbrojony we wszystko, czym dysponował niemały arsenał. Może nawet więcej, bo spacyfikować potrafili nawet niczego nieświadomy zalążek buntu dopiero mający się narodzić w głowach przymusowych tubylców. Cień terror zwalczał w takim tempie, że blondynka nie zdążyła nawet wyjąć dłoni spomiędzy ud, co ją odrobinę zawstydziło, czyniąc jej twarz zachwycająco, choć nieprawdziwie niewinną.

Kolejny obrót w fotelu, może mający ukryć skrępowanie, może dla wprawy, jako gimnastyka mięśni i ćwiczenie wzroku sortującego ruch jednostek na wszystkich poziomach w poszukiwaniu następnej erupcji. Stałem wysoko, w trzecim kręgu od centrum, ponad głową blondyny, lecz i tu poczułem jej wzrok gorący, szpiegujący moje wnętrze po kres cnoty. Wyrwałem dłonie z kieszeni, żeby nie pomyślała, że coś knuję i nie wezwała oddziałów, które mogłyby mnie unicestwić i wdeptać w ażurową, stalową podłogę, przez którą jej wzrok przedarł się bez trudu.

Moje dłonie… Obie… Choć wyjąłem je z kieszeni, sklejone były nasieniem. Lepkim, ciągnącym się pasmami wiszącymi obrzydliwie niczym gluty pod nosem zakatarzonego smarkacza. Wcześniejszy wstyd blondynki był niczym wobec mojego, lecz najwyraźniej bawił ją. Stałem skamieniały bojąc się oddychać, a nasienie krzepło mi między palcami. Blondynka oblizała palce, jakby na nich szukała smaku nasienia i wsunęła dłoń między nogi. Patrzyła hipnotyzując mnie jak kobra. Skamieniałem do szpiku kręgosłupa, a jej oczy rosły osiągając granicę, za którą nie mieszkał już rozum, tylko zwierzęce pożądanie. Druga ręka, wczepiona w pulpit sterowniczy konwulsyjnie wgryzała się w tworzywo i metal drapiąc go do krwi, a usta rozchyliły się w krzyk bezwolny. Któryś z palców musiał rozdrapać pestkę alarmu, bo dźwięk stłumił nawet niehamowaną rozkosz blondynki.

Kaźnia. Czarny oddział runął na mnie. Jakieś kolano złamało mój kręgosłup, zanim dłonie w rękawicach pochwyciły tchawicę. Mierzone kopniaki bezlitośnie zgięły mi nogi. Upadłem twarzą w ażur pajęczyny. Nim straciłem przytomność zdążyłem zobaczyć, jak blondynka oblizuje palce z przepraszającym chyba uśmiechem.

poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Wieczorową porą.


Na niebie smużą się nieśmiało chmury podświetlone ostatnim paroksyzmem słońca. Pomarańczowe, jak ciało łososia nim zmarznie pod lodem i ulotne, jak mary, gdy sen zacznie wyciekać spod kołdry ściąganej przez następny dzień. Skoro wszystkie szafy zostały już posprzątane, przyszedł czas na samochody, które masowo uchylają tajemnic przeszłości i poddają się zabiegom pielęgnacyjnym. Odkurzacze wyją i zawodzą na wysokich obrotach, a wciąż nowe trzewia czekają na oczyszczenie. Zapach kwiatów na balkonach miesza się z gulaszami, albo czymś bardziej wyszukanym. Psy nawołują się wzajem wiedząc, że już za chwilę przyjdzie ich czas. Czas, kiedy pan zapali papierosa, albo weźmie puszkę piwa i pójdzie wałem przeciwpowodziowym tam i z powrotem, a psom dane będą ze dwa pęczki nieuwagi i swoboda, o jakiej śpiewają z balkonów. Maluszki goniące mamę, która udaje, że nie potrafi przed nimi uciec dawno już wróciły do domów i zapewne przymierzają się do szczęśliwych snów, a lampy sączą ciemnożółte, ciężkie światła rozlewające się na chodnikach tłustymi plamami. Wiatr zwiał gdzieś, gdzie go nie widać. Zmierzch nadciąga bezszelestnie.

Darczyńca.


Świecę zapalniczką, jakbym chciał przypalić noc, albo skusić dzikiego feniksa. Absurd krąży w powietrzu i czepia się moich włosów. Bezmyślnie świecę, chociaż wiem, że nocy nie rozgonię. Gdybym nie znalazł tej zapalniczki, być może szedłbym teraz gdzieś, gdzie cywilizacja wycina z mroku zniekształcone prostokąty i elipsy świateł, a tak bawię się prywatnym ognikiem mrugającym i drżącym, jakby mu było zimno. Sprawdzam palcem – jednak, to tylko flirt. Jest zdecydowanie ciepły. Zbyt ciepły, żeby się do niego przytulić.

Usiadłem na jakiejś zapomnianej ławce i pstrykałem, rytmicznie włączając płomień jak jakiś zatwardziały latarnik. Gdy gasło, pozwalałem oczom oswoić się z mrokiem i powtarzałem cykl. Ktoś mruknął „dziękuję” i odszedł, głęboko zaciągając się dymem z papierosa. Chociaż dawno zniknął zatopiony w noc i żaden dźwięk nie zdradzał już jego obecności, to po smużce dymu można było za nim wędrować jak po nici Ariadny.

Ktoś osiadł na ławce, znajdując przystań koło mnie. Wyciągnął nogi przed siebie i oddał się drzemce. Może byłem polerem w macierzystym porcie, w którym zacumował na dłuższy popas? Teraz świeciłem już ostrzegawczo, żeby idący nie potykali się o nogi sterczące kolizyjnie w poprzek deptaka, a śpiący swobodnie wypacał procenty chrapiąc chrypką, której mógłby mu pozazdrościć Armstrong. Pomyślałem, że ów dźwięk może działać jak syrena mgielna i gość sam się obroni przed niechcianym dotykiem, a moje wysiłki z mikrym płomyczkiem są tylko działaniem ozdobnym, niezbyt uzasadnionym.

Odszedłem nieco zawiedziony jego samowystarczalnością, szukając ciszy w przekonaniu, że noc z nią harmonizuje, a koncert na przepalone gardło jest zbyt monotonny i męczący o niebo bardziej niż podglądanie psiego ogona taktującego nieskończoną radość w ruchach powtarzanych bez końca. Aby nie oślepić samego siebie oszczędzałem płomień idąc ostrożnie przez noc, która zdawała się nie mieć granic. Gdzieniegdzie tylko przetarta była i przez dziury przeświecały gwiazdy, pijąc wodę z miejskiej fosy, albo siadając na nielicznych już liściach podstrzyżonych starannie żywopłotów.

Parkowe latarnie chyba strajkowały i tylko jedna dogorywała krucho-pomarańczową konwulsją wydobywającą z nocy cienie potworów o bardzo długich rękach i pyskach niepojętych, asymetrycznych i niemo rozwrzeszczanych. Ratowałem się ognikiem, bo stwory nie lubiły żółtego koncertu i znikały, nim płomień zaczął kiwać się w rytm kroków i hipnotyzować ich czarne oczy.

Szedłem, aż posłyszałem ciche, wystraszone chlipanie. Na ławce siedziała mocno wystraszona dziewczyna. Najwyraźniej mocno doskwierały jej upiory, bo stopy trzymała na ławce i skulona tuliła do siebie własne kolana. Wiedziony impulsem oddałem jej zapalniczkę, mijając ławkę bez słowa. Niech ma. Ja sobie jakoś poradzę. Oddalałem się od ławki chrzęszcząc zuchwale krokiem dziarskim na żwirze alei, gdy pomiędzy dźwięk kroków wtopił się nikły odgłos zapalanej zapalniczki. Zaraz po nim dobiegł mnie śmiech. Radość. Czysta, prosta i zrozumiała – demony przestały gryźć ją po kostkach.

niedziela, 26 kwietnia 2020

Wyprawa.

- Zawsze podziwiałam twój rozmach, ale teraz, to chyba przesadziłeś – brunetka wsunęła dłoń pod ramię szpakowatego mężczyzny i kontemplowała beznamiętnie widok, który pozostałym widzom odebrał oddech, albo świadomość – To było dość radykalne rozwiązanie.

- Teraz na pewno nie będą nas ścigać – wzruszył ramionami i przegryzał kabanosa, jakby snuli rozmowę o pogodzie przy wieczornej lampce wina w towarzystwie przyjaciół.

Na monitorach planeta rozpadała się na fragmenty, grawitacja popadła w czarną rozpacz nie mogąc się zdecydować, przy którym kawałku pozostać, a atmosfera w iście angielskim stylu rozpraszała się po wszechświecie szybciej od entropii. Z zielonej ponoć planety pozostał złom. Skalne okruchy, które popłyną w nieskończoność kosmosu zimnym deszczem meteorów. Życie umarło w jednym, wielkim rozbłysku jądrowej eksplozji o takiej sile, że nie było mowy o złudzeniach. Świat przestał istnieć jako jednostka kosmiczna, czy zorganizowany system. Jako życie.

Na pokładzie zapanowała iście kosmiczna cisza. Załoga patrzyła na terrorystów, którzy w błyskawicznym, brutalnym akcie opanowali pokład wyrzynając dowództwo i opornych, zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, że zostali zaatakowani. Któryś z ochroniarzy, nim zginął zdążył podnieść alarm, jednak patrząc z perspektywy minionych chwil lepiej byłoby, gdyby nie zdążył. Być może Ziemia przetrwałaby, a tak została zmieciona z atlasu wszechświata, stając się ciałem historycznym. Ostatnim świadectwem jej istnienia była załoga statku. Przerażona, milcząca, i pozbawiona woli. Jeśli ktoś potrafi unicestwić planetę bez drgnięcia powieki wyłącznie dla uniknięcia pościgu, to co zrobi z pojedynczą istotą?

Szpakowaty rzeczowo i skrupulatnie przyglądał się załodze i swoim towarzyszom, którzy również wyglądali na zszokowanych ostatnim przedstawieniem.

- Cóż… - zaczął dość enigmatycznie – Nasz plan zakładał skuteczną ucieczkę przed reżimem i muszę zauważyć, że zrealizowaliśmy ów plan z niewielką nadwyżką. Uciekliśmy i nie będziemy już nigdzie i nigdy uciekać. Zostaliśmy panami swojego losu i możemy kształtować przyszłość bez obawy, że zostaniemy skarceni. Teraz my jesteśmy prawem i będziemy je bezwzględnie egzekwować.

Oczy brunetki rosły szybciej niż można to sobie wyobrazić, ale onapojęła szybciej od innych znaczenie słów mężczyzny.

- Rem? - zapytała, chyba tylko po to, aby uświadomić to pozostałym – Jesteś teraz Bogiem, czy cesarzem?

- If… - wycedził patrząc z jakąś melancholią – Tytuły nie są istotne. Liczą się fakty. Obejmujemy władzę nad ostatnim znanym nam życiem. I nie musimy się spieszyć. Nie ma powodu ani do lęku, ani do paniki. Ci tutaj będą współpracować i to dobrowolnie, bo nie mają dokąd uciekać.

Usiadł w fotelu nieżyjącego dowódcy, a załoga mrugała oczami, jakby ich szczypał dym z papierosa. Szpakowaty Rem miał rację. Byli skazani na współpracę, a w przypadku odmowy nieszczęście i niepowodzenie stałoby się wspólnym problemem. Starsi, w naturalny sposób bardziej cyniczni od młodszych kolegów zrozumieli szybciej, że statek jest jedyną przystanią dla życia. Ktoś mruknął coś o misjach i innych kosmicznych bazach wysłanych z ziemi na poszukiwania, ale one nie mogły być ratunkiem. To tylko kolejni, wciąż nieświadomi rozbitkowie, którzy nie wiedzieli, że powrót nie jest możliwy. Księżyc, pozbawiony ziemskiego przyciągania kręcił nieprawdopodobnego bąka i pewnie wkrótce dołączy do kamiennej lawiny sunącej przez wszechświat w niepojętym milczeniu.

Zwiadowca” numer trzy nosił nieprzypadkowo. Dwa wcześniejsze wystartowały w kilkuletnich odstępach i penetrowały kosmos w poszukiwaniach planety o parametrach zbliżonych do ziemskich. Tajemnicą poliszynela było, że los Ziemi był przesądzony. Słońce karmiące układ energią – umierało, a coraz częstsze eksplozje na jego powierzchni niosły jednoznaczną informację – jego życie dobiega końca, a może nawet już umarło, tylko informacja wciąż jeszcze nie dotarła do Ziemi. Nadciągała kosmiczna zima.

Stąd też wysiłek ludzkości, ukierunkowany potrzebą pilnego znalezienia nowego domu zaowocował dwiema wcześniejszymi misjami, budową trzeciego okrętu, oraz planowanych następnych statkach. Każdy przemierzać miał przestrzeń poszukując nowej Ziemi. Boje sygnalizacyjne wypluwane regularnie ze śluz oddalających się statków za każdym razem, gdy sięgnęły krańca zasięgu łączności miały donieść ziemianom o sukcesie misji i położeniu znalezionej planety. Do dzisiaj jednak boje nie przyniosły żadnej krzepiącej informacji, więc trzecia, równie samobójcza co poprzednie misja szykowana była do startu w niezbadany mrok wszechświata innym, niż poprzednie wyprawy azymutem.

Terrorystów było zaledwie kilkudziesięciu, gdy udało się im przejąć panowanie nad autobusem mającym przewieźć ich gdzieś do odległego więzienia, Rem przejął dowodzenie wykazując się większą od innych bezwzględnością i pomysłem na ucieczkę. Pozostali, którym zabrakło inwencji poddali się niezłomnej woli i bez mrugnięcia okiem realizowali polecenia przywódcy. If wyczuła samca alfa natychmiast. Kobiety mają intuicję, a ona oprócz tego miała umysł niemal tak samo bezlitosny i ostry jak brzytwa. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, ale oddanie i wiara, że ktoś taki może stać się bezpieczną przystanią dla kobiety. Nim dotarli na statek była ostatecznie przekonana, że każdy śmiałek musiałby zmierzyć się z determinacją, jakiej nie widziała u żadnego napotkanego faceta, a Rem stanie się mężczyzną jej życia. Brutalna siłą i niepospolity umysł stanowiły taką mieszankę, że zapach piżma nie opuszczał If ani na chwilę. Gdyby tylko chciał, oddałaby mu się przy tych wszystkich ludziach, nie poświęcając ani sekundy na wstyd, czy wątpliwości.

- Hmm… - chrząknął ktoś z załogi – Co dalej?

- Spokojnie – Rem rzucił okiem na chrząkającego, ale bez złości, czy nienawiści – Jesteśmy teraz w punkcie dowodzenia, a śluzy są pozamykane. Bez polecenia z wewnątrz nie zostaną otwarte. Pozostałe poziomy i pokłady są izolowane od innych, a także od centrum. Mamy czas. Proszę przekazać wiadomość, że objąłem dowodzenie i ruszymy z misją zgodnie z planem. Na początek poproszę panów o współpracę i garść informacji, żebym mógł zoptymalizować podejmowane decyzje.

Paru z obecnych popatrzyło na niego z niechętnym podziwem. Wstyd przyznać, jednak na dowódcę nadawał się bardziej od swego nominowanego poprzednika, który wciąż leżał z poderżniętym gardłem. Nikt nie miał czasu zająć się zwłokami. Dopiero teraz If komenderowała, wydając ciche polecenia załodze. Napięcie zelżało, odkąd terroryści widząc kompletny brak oporu i bierność załogi pochowali broń i przestali szturchać po żebrach wciąż nie mogących dojść do siebie członków personelu.

- Dobrze – najodważniejszy z załogi, ten, który wcześniej zadał pytanie postanowił współpracować – Okręt jest żaglowcem, albo latawcem. Jak pan woli, ale z tego, co usłyszałem, to nazwy są mniej istotne od faktów. Idea budowy zakładała siedem współosiowych kręgów spiętych rdzeniem. Zewnętrzne kręgi stanowią linie obrony. Tam mieści się artyleria i wszystko, co jest potrzebne do obrony lub ataku. W pełni zmechanizowana i zautomatyzowana platforma sterowana stąd. Skuteczność siły rażenia widzieliśmy wszyscy, więc nie ma o czym opowiadać. Jesteśmy w stanie rywalizować z deszczem meteorytów, nieprzyjazną planetą, a nawet z niewielkim słońcem. To, czego się obawiamy, to masywne, czarne dziury. Konstrukcja latawca jest metalowa, więc stanowi łakomy kąsek dla wiecznie głodnej czarnej dziury, której istoty wciąż nie odkryła nauka.

- Poziom bliżej środka zajmują dwa pokłady plenerowe. Pola uprawne, i tereny rekreacyjne, łącznie z miniaturowym morzem, górami, czy lasami. Misja „Zwiadowcy” planowana była od początku, jako dożywotnia i bez możliwości powrotu, więc musiała zapewnić załodze warunki do wypoczynku. Przy okazji uprawy dają wytchnienie po służbie i stanowią hobby całkiem sporej grupy ludzi. Niebagatelną zaletą jest również to, że po znalezieniu i kolonizacji nowej Ziemi można będzie posadzić na niej ziemskie gatunki, nie narażając się na jedzenie tego, co zastaniemy na miejscu.

- Trzecią parę, najbliższą naszego poziomu stanowią z jednej strony magazyny, a z drugiej laboratoria i mechanika podtrzymywania życia. Tlen, woda, to wszystko, bez czego kosmos staje się niemożliwym do zasiedlenia. Przy okazji mieszczą się na tym poziomie reaktory atomowe. Dwa – żeby mieć rezerwę mocy na wypadek awarii, lub koniecznej konserwacji.

- Wreszcie centralny krąg, to siedlisko. Małe miasteczko, w którym mieszkają wszyscy mieszkańcy okrętu. Miało ich być dwieście pięćdziesiąt tysięcy, jednak w obecnej chwili na pokładzie znajduje się najwyżej dziesięć. Będzie nam brakowało personelu i fachowców, ale najważniejsze dyscypliny powinniśmy opanować. Byle już nikt więcej nie ucierpiał…

Mówiący zakończył tę długą przemowę i Rem dopiero teraz pojął z jak dużym przeciwnikiem miał do czynienia. Ich było ledwie pięćdziesięciu, z których większość widział dzisiaj po raz pierwszy w życiu. If też nie znała nawet połowy, choć patrzyła na wszystkich, jakby byli jej poddanymi. Żaden nie podskoczył, nie wyrwał się z pikantnym żartem. Umiała wzbudzić nie tylko posłuch, ale i strach. Chłop schwytany za jaja zdecydowaną ręką przestaje żartować błyskawicznie. If umiała znacznie więcej. Kto raz zapoznał się z bólem zadawanym jej ręką, nigdy więcej z niej nie żartował nawet po kątach.

- Pan? - zapytał Rem

- Kriss – odpowiedział załogant – Kriss Tembur. Jestem… Byłem zamustrowany jako główny mechanik i pod opieką miałem zarówno elementy konstrukcyjne, jak i wszystko, co wymaga automatyzacji na którymkolwiek z pokładów. Mój zespół, to około pięćuset osób, ale w przypadku awarii pod moją komendę przechodzi każdy, kto nie zajmuje się obroną i sterowaniem.

- Kriss! - przerwał mu szpakowaty – Zachowałeś stanowisko. Powiedz więcej o okręcie. Co znaczy latawiec?

- To proste. – nabrał oddechu i wkroczył na temat doskonale mu znany – konstrukcja stalowa okrętu przypomina budową siedem kół rowerowych na wspólnej osi. Szprychy dostarczają pokładom energii, łączności i zapewniają ciągi komunikacyjne. Koła pomiędzy sobą są spięte dla zwiększenia sztywności od zewnątrz prowadnicami, pomiędzy które można rozwinąć żagle z niezwykle mocnych polimerów krytych skomplikowanym stopem ultralekkiego metalu. Wypełniając płótnem odpowiednie sektory, ażurowa konstrukcja zacznie przypominać latawiec skrzynkowy. Ponieważ statek ma lecieć nie wiadomo jak długo, może i 200-300 lat, więc napęd konwencjonalny nie wchodził w rachubę. Musieliśmy mieć napęd odnawialny, albo pochodzenia zewnętrznego. Naukowcy zaproponowali korzystanie ze słonecznego wiatru i burz. Czasami będziemy skazani na dryf, albo wesprzemy się czasowo silnikami atomowymi, ale w codziennej podróży będziemy żeglarzami. Takimi ze średniowiecza. I będziemy płynąć z wiatrem, aby odkryć naszą Amerykę.

- Rozumiem, Kriss – zupełnie spokojnie odparł – Proszę rozpocząć odlot, rejs, czy jak pan uważa za stosowne nazwać start. Ruszamy na poszukiwania. Boje sygnałowe dwóch poprzedników milczą?

- Rozkaz! Startujemy. Milczą. Potrzebuję zająć stanowisko przy pulpicie i wydać polecenia – najwyraźniej dobrze czuł się wykonując komendy kogoś z autorytetem, a na swojej robocie znać się musiał. Po znajomości nie dostaje się tak odpowiedzialnego stanowiska.

Załoga i dotychczasowi terroryści z jednakowym zdumieniem obserwowali metamorfozę kluczowej postaci ostatnich chwil.

- O co chodzi? - retorycznie zapytał – Chyba wszystko jasne. Sytuacja zmieniła się i stanęliśmy przed nowym, do tej pory nie istniejącym problemem. Nie ma już terrorystów i uciekinierów, nie ma załogi zgwałconej bronią. Jesteśmy ostatnią, tylną strażą ludzkości. Albo będziemy współpracować, albo się pozabijamy i zdechniemy wszyscy. Nie ma czasu na dąsy i wypominki. Albo-albo. Proszę o podjęcie decyzji już teraz, bo dla niezdecydowanych nie ma tu miejsca. Chowamy broń i bierzemy się do roboty. Każdy ma znaleźć zajęcie tam, gdzie ma szansę się sprawdzić. Obejmuję dowództwo. Kriss zostaje moim zastępcą. Są pytania? Jeśli nie, to startujmy wreszcie, bo ta masa śmiecia ziemskiego może uszkodzić latawiec. Kriss, proszę przydzielić ludziom stanowiska!

Membrany rozwinęły się wzdłuż prowadnic i wydęły pod wpływem wiatru. Sentymentalny rzut oka na Ziemię, która przestała istnieć i w postaci kosmicznego kurzu odpływała w niebyt, kryjąc się szronem wiecznego mrozu. Latawiec cicho sunął w swoją nieskończoność. Na głównym pokładzie sztuczna grawitacja pilnowała pionu, żeby ludzie mogli przemieszczać się tak, jak nawykli od dziecka na Ziemi. Bez pokrzykiwania, bez fałszywych pożegnań rozpoczęli żeglugę. Podróż w jedną stronę. Donikąd. Z samozwańczym, nieświadomym okrętu dowódcą i szczątkową załogą. Słońce krwawiło szyderczo. Jego bliski koniec zdawał się być oczywistością. Wulkaniczne pryszcze pękały na powierzchni, jak pęcherze powietrza w gotującej się smole i rozlewały się wrzątkiem dookoła. Wiatr… Słoneczny, kwantowy, niedostrzegalny. A przecież pchał naprzód okręt do nieznanej przyszłości.

Modyfikacja.

Spoza kulis zerkałem na tłum siedzący w pełnym zachwytu milczeniu i przyglądający się z lubością wywieszonemu na wielkiej płachcie ekranowi, oraz szóstce mężczyzn siedzących za stołem ubranym w spokojny, zielony plusz. Każdy miał przed sobą katiuszę z wód mineralnych różniących się zawartością mikroelementów, temperaturą, albo CO2. To zdumiewający rekwizyt, szczególnie, że prawie nie zdarza się, aby jakikolwiek prelegent znalazł śmiałość i sięgnął po dowolne opakowanie śledzony tysiącem czujnych oczu. Sukno mogłoby mieć nadrukowany trójwymiarowy, hiperrealistyczny zestaw wielokrotnego użytku, zamiast tej ordynarnej wręcz demonstracji autentyczności. Tłum i tak śledziłby, czy pokusa działa, albo porównywałby przełykanie prelegenta z podobnym do ciotki Krystyny z Kanady, albo Toma Hanksa i szukałby słabych punktów, bądź synchronizacji w zależności od nastawienia, czy humoru.

Dygresja na temat płynów nieużywanych prawie przysłoniła mi element znacznie bardziej intrygujący. Prelegenci, jak jeden mąż mieli wygolony pas włosów na przedłużeniu karków i zlokalizowaną na nagiej skórze czaszki wtyczkę niewiadomego przeznaczenia. Konstatacja ta kazała mi skupić się na postaciach bohaterów pokazu dla starannie wyselekcjonowanej grupy smakoszy, będących nie do końca świadomych, że stanowią cel marketingowy z premedytacją ustawiony na ich drodze, by ulegli pokusie.

Ćmiło mi w oczach, a ilekroć usiłowałem skoncentrować uwagę na wtykach coś ciągnęło mój umysł dokądkolwiek, byle odwieść mnie od zauważenia, zrozumienia, czy zapamiętania. Hipnoza zbiorowa? Zagłuszanie i zaburzanie zmysłów? Wirus na kształt komputerowego, który atakuje miękkie, ludzkie dyski? Znów? Spociłem się wytrzeszczając się z wysiłku, aby utrzymać resztkę stanowczości, wisząc kotwicą na karkach prelegentów.

Identycznie ubrani w czarne garnitury i dziewiczo-białe koszule, kto wie, czy nie jedną ręką prasowane, zapewne pachnący tą samą wodą kolońską i uśmiechający się pobłażliwie do tłumu – szóstą częścią uśmiechu każdy. Takie powielenie siedzące rzędem nieopodal skłaniało mnie do podejrzeń, że wielokrotność widzenia została mi wszczepiona tak, jak im te dziwne wtyki. Chciałem pomacać się odruchowo i aż się żachnąłem na własną naiwność. Ja? Miałbym być cyborgiem? Wtyk ponad karkiem? Bzdura!

Ręka jednak nieposłuszna, pchana podświadomością szukała nagiej skóry bez pośpiechu, ostrożnie. Przed oczyma trwało opowiadanie, litery i zdania pchały się tłocząc w kolejnych dygresjach i żartobliwych aluzjach i retorycznych pytaniach. Publiczność nie widzi, że poddana została wyrafinowanej socjotechnice przez stado maszyn. No właśnie! Jak trudno uświadomić sobie i ułożyć usta w to jedno słowo – maszyny!

A tymczasem dłoń sięga już karku i wspina się odnajdując małe ściernisko o wyprofilowanym kształcie jaki oglądam właśnie po sześciokroć przed sobą. Ale ja nie mam wtyku. Jeszcze nie mam? Próbuję dyskretnie rozejrzeć się, ale na scenę wchodzi pani i przedstawia coś tłumowi.

- Siódmym finalistą naszej zabawy… - pani zawiesiła głos na chwilę – został pan Aleks! Proszę o brawa!

Pani obraca się znienacka w moją stronę i klaszcze wskazując, żebym wyszedł na środek. Kamera śledzi każdy jej ruch, więc szybko dostrzegam wygolony prostokąt skóry na jej głowie. Kamera robi zbliżenie na scenę podjeżdżając z tyłu sali. Wtyk mają wszyscy! Cały tłum bez wyjątku.

- Dlaczego tylko ja nie mam wtyku? – myślę gorączkowo i boję się, że myślę zbyt głośno. Na szczęście tłum zagłusza mnie brawami, a kamera koncentruje się na detalach kobiecości prelegentki, która w tak bezpośredni sposób wyciągnęła mnie z zaplecza, jak lis wyjmujący kurczęta z kurnika. Jej kobiecość stłamszona została marynarką z oczywistej tu czerni, szczęściem zamiast spodni miała spódnicę i czarne pończochy sięgające niewystarczająco wysoko, by umknąć atakowi nienasyconej kamery. Jeszcze chwila, a ekran wypełni ciepło jej czarnej zapewne bielizny…

Nie! Kobieta wykonała zwrot w moją stronę pozostawiając kamerze wgląd w jej zaplecze, którym być może wolała się pochwalić bardziej niż awersem. Kamera niechętnie wspina się po kręgosłupie ukazując wtyk. Zaczynam zastanawiać się, dlaczego nikt z obecnych nie został podłączony do jakiegoś interfejsu, stacji dokującej, zewnętrznego dysku, bazy danych, albo innych urządzeń peryferyjnych, mogących zawężyć, bądź rozszerzyć horyzont dopuszczalnych zdarzeń.

- A jeśli… - przełknąłem ślinę – a jeśli wszyscy SĄ podłączeni? Bezprzewodowo? Bluetooth? W końcu to żadna magia i od lat znana. Trudniej szło z zasilaniem. Transfer danych zgrabnie zmieścił się poza widzialnym pasmem fal, ale zasilanie było dużo bardziej oporne. Czyżby problem został rozwiązany? Nikt na sali, nie wyłączając prelegentów i pani zapowiadającej moje nadejście, jakbym był co najmniej prorokiem nie chwalił się pantografem łączącym go z zewnętrzną siecią.

Szczęściem ja nie miałem wtyku! Może byłem ostatnim Mohikaninem? Skóra była gładka, jak moje policzki po goleniu – wyczuwało się naturalną chęć zarostu do istnienia, chociaż wcale go nie było, jednak żadnych wklęśnięć, dołków, rowków, szczelin, czy czegokolwiek, co sugerowałoby odstępstwo od natury. Czyli nie jestem cyborgiem. Jako jedyny.

Powiodłem wzrokiem po sali i zrobiło mi się ich wszystkich żal. Może nawet dawało się go wyczytać w moim wzroku, jednak tłum nie przestawał wiwatować, a pani pochyliła się ku mnie, usiłując obarczyć mnie pocałunkami pełnymi graficznej elegancji w kolorze świeżo wyrwanego serca. Poddałem się czując, że publiczność tego oczekuje, jednak niecnie wykorzystałem chwilę, żeby zbadać fizyczność styku pani skrapiającej moje policzki równo odmierzaną dawką przysługującej mi pieszczoty.

Gdy była pochłonięta zliczaniem intensywności namaszczenia, a pośladkom wskazała wektor zbieżny z ciekawością kamery, dzielącej się sukcesami z wielkim monitorem nad sceną – zanurzyłem dłoń w jej włosy szukając znajomego pasma. Było tam! Pani najwyraźniej poczuła bioprądy, fale ciepła, czy jakieś inne stymulatory aktywizujące jej pożądanie pod wpływem pieszczoty. Byłem u celu i ignorowałem nawet fakt, że zawiesiła się i powtarzała pocałunki, jakby grała nimi w ping-ponga, a mój nos był siatką. Znów dygresja. Nachalna, namolna narzucająca się i odciągająca myśli od zamierzenia. A przecież… Pod palcami nie wyczuwałem jej wtyku. Tylko przestrzeń, w której powinien być. Żadnych szczelin. Dziur, wypustek – nic! Jak mój, jeśli go mam.

Masochistycznie wszedłem w obiektyw kamery, odwróciłem się plecami i zerknąłem na ekran.

- Jest! Czyli wszystko przepadło. Ja też…

Igranie z nocą.

Stado świateł latarni ustawiło się w nierówną tyralierę na skraju trawnika oświetlając ciemne, popękane pnie kasztanowców. Na chrzęszczącej białym żwirem alejce plamy żółtego, tłustego światła rozlewały się niechętnie, bojąc się skaleczeń. Przed nami szła… Mówię szła, chociaż widziałem wyłącznie sylwetkę kogoś w przydługiej pelerynie z olbrzymim kapturem. Patrząc z tyłu można byłoby pomyśleć, że to zjawa, gdyby nie to, iż żwir protestował w rytmie oddalających się kroków. Coś w nich jednak sprawiało, że myślałem o znikającej postaci, jak o kobiecie.

Ta, która mi towarzyszyła również była o tym przekonana. Albo to właśnie ona zasugerowała, że mamy śledzić kobietę, a ja instynktownie przyjąłem do wiadomości ową kwestię. Czekaliśmy, aż się pojawi, a czas spędzony na ławce w oczekiwaniu na bieżącą chwilę poświęciliśmy na zapoznanie z historią. Moja towarzyszka ponoć spotkała kilkakrotnie w przeciągu swojego nastoletniego życia sylwetkę ukrytą w mroku peleryny, a ostatnie trzy wieczory z rzędu właśnie w tym parku natknęła się na nią wracając z zajęć. Sama bała się podążyć śladem, o zaczepieniu nie wspominając. Moje towarzystwo najwyraźniej miało zapewnić wystarczający margines odwagi, aby dzisiaj podążyć za nieznajomą.

Nie musieliśmy iść tuż za nią. Alejki parkowe były puste i tylko wiatr rozganiał suche liście. Szliśmy zachowując dystans i słuchając chrzęstu żwiru, który zmienił się w stukanie obcasów na asfalcie jezdni i chodnikowych płytach alei wspinającej się na wzgórze, w którego wnętrzu kryły się liczne pomieszczenia o wojennym przeznaczeniu. Część z nich była wręcz odsłonięta i udostępniona turystom, lecz reszta wciąż ukrywała się w mroku tajemnic, zupełnie jak postać wspinająca się krokiem czarniejszym od nocy.

My szliśmy ciszej, pewnie dlatego, że ubraliśmy się w adidasy o miękkiej podeszwie. Jawory i kasztanowce rzucały drapieżne cienie na mrukliwe niebo pozbawione gwiazd korzystając ze współudziału latarń. Rzeka sunęła cicho i jedyną oznaką życia były pojedyncze, stłumione odległością, gasnące kręgi na wodzie znaczące ślady żerowania. Sylwetka śledzonej przez nas postaci pokonała właśnie wierzchołek wzniesienia i znikła nam z oczu, a chwilę później i ze słuchu.

Patrzyliśmy na siebie niepewnie, a dziewczyna chwyciła mnie mocniej za rękę.

- Zrób coś! – szepnęła – Widzisz, że nam ucieka!

Oddałem uścisk i nie puszczając jej dłoni zaczęliśmy biec. Na szczycie, na środku chodnika umierały właśnie damskie buty na obcasie. Jeden jeszcze się chwiał lekko. Gdy je podnosiłem poczułem resztki ciepła stóp, z których spadły, bądź zostały zdjęte, w co trudniej było uwierzyć – kobieta porzucająca buty? Bardzo dziwne. Aż trudno wymyślić rozsądne uzasadnienie, chyba, że porzuciła je dla mężczyzny, jednak w takim przypadku oboje powinni być nieopodal. Rozglądaliśmy się, lecz na szczycie nie było widać ani ich, ani jej. Pobiegłem krzyżującymi się alejkami. Bezskutecznie. Na żadnej nie było widać zakapturzonej postaci. Wróciłem do miejsca, gdzie zgubiliśmy trop i dostrzegłem ponaglające gesty mojej towarzyszki. Palcem pokazywała trawnik na stromym zboczu. Gdy się zbliżyłem, zauważyłem pod krzakiem jaśminu czarną płachtę. Uniosłem do góry i rozpostarłem materiał, a kaptur przyglądał mi się spod oka ironicznie układając się na ramieniu peleryny.

Teraz mogliśmy rozpoznać uciekinierkę tylko po tym, że była boso. A może miała ze sobą drugą parę butów? Zsuwaliśmy się z pochyłości, aż dotarliśmy do kamiennego obmurowania dzielącego park od rzeki. Usiadłem na niskim, szerokim murze, z którego korzystali turyści robiący zdjęcia panoramy najstarszej części miasta leżącej na wyspach po drugiej stronie nurtu. Dziewczyna dogoniła mnie i stanęła lekko zadyszana.

- Co teraz? Myśl! Gdzie ona jest? – gorączkowała się, gdy wzruszałem ramionami. Nie byłem psem gończym, a nocą mój wzrok okazywał się bardzo ograniczony.

- Tam! – jeżeli można krzyczeć szeptem, to trzeba być kobietą, aby osiągnąć oczekiwany efekt. Jej się udało.

Rzuciłem okiem w kierunku, jaki wskazywała. Kilkadziesiąt metrów dalej nadbrzeżny mur zmieniał się w bardzo szerokie schody kończące się nad lustrem wody, by dalej wrócić do postaci muru. W tamtej części pomiędzy murem, a rzeką dostrzec można było kilkumetrowej szerokości pas porośnięty wysoką, schnącą trzciną, młodymi wierzbami i kępami traw zapewne uginającymi się pod ciężarem człowieka. Odległość robiła swoje, jednak udało się dostrzec bladą poświatę kogoś, kto szedł pomiędzy trzcinami w sukni, czy sutannie niemal tak długiej, jak porzucona dopiero co peleryna. Woda schwytała srebrny blask księżyca i rozmnożyła go, dzięki czemu widzieliśmy miejsce, w którym postać wniknęła w mur. Teraz już żaden ruch nie zakłócał spokoju nocy i śpiących szuwarów.

Pchani ciekawością szliśmy za sylwetką, która zniknęła. Trawy faktycznie były miękkie i uginały się pode mną. Dla bezpieczeństwa szliśmy gęsiego, żeby nie zerwać chwiejnej równowagi zielonego dywanu, leżącego na mokrym błocie naniesionym tu wiatrem i drobną falą. W miejscu, gdzie postać zniknęła nam z oczu było jakieś wgłębienie w murze, zwieńczone ceglanym łukiem. Trzeba było się pochylić, żeby zmieścić się pod nim. Pstryknąłem zapalniczką, lecz jej światło nie sięgało daleko, a wnęka rozszerzała się, przechodząc dalej w korytarz biegnący prostopadle do brzegu.

Trzymając się za ręce szliśmy dotykając ścian. Były wilgotne i pełne pajęczyn, jednak gdzieś przed nami zdawało się płonąć jakieś niepewne światło. Zakręt zaskoczył nas, ale za zakrętem światło pozwoliło na lepszą orientację. Doszliśmy do podziemnej sali, w której płonęły stojące na ziemi świece. Między nimi leżała suknia i najwyraźniej piła wilgoć rzeki wprost z podłogi, jednak właścicielki nie było nigdzie widać. Pomieszczenie kończyło się ślepą ścianą i nie było widać ani śladu bocznych odnóg.

- Rozrzutna kobieta – zauważyłem z przekąsem – lada chwila zostanie naga…

- Gdzie ona jest?! – krzyk mojej towarzyszki nasiąknięty był rozpaczą i przerażeniem – Zrób coś! Szukaj jej!

A potem nagle rozpłakała się i usiadła na ziemi pozbawiona całkiem sił.

- To miał być żart… - szlochała – Mieliśmy dojść tu, wypić butelkę wina i wrócić do domu. A teraz nie ma jej nigdzie… Boję się… Szukaj jej proszę… To moja siostra…

sobota, 25 kwietnia 2020

Wyzwanie.

- Kłamstwo! Największe, jakie możesz sobie wyobrazić. Słowa strzelały policzkując mnie bezbronnego – Masz mi przynieść takie kłamstwo, w które będę musiał uwierzyć!

- Ja? Przecież ty w nic nie wierzysz…

- Czytaj. Ucz się, Podglądaj i kradnij. Myśl!

Słowa, jak gwoździe kowalskie raniły łącząc mnie z pokutnym krzyżem, którego nie mam prawa udźwignąć. Za co mnie tak bił? Za co chlastał słowami? Ja, który płakać nie umiem od chwili, gdy łeb ukręciłem słonecznikowi pośród nocy rosnącemu. Temu, co swą pyzatą twarz wystawiał nawet na widok rozświetlonych okien pociągów wiozących próżne marzenia tam i z powrotem. Wyłem, jak wilk zwołujący sabat. Zanosiłem się szlochem i tonąłem we łzach, nie nadążając z ich łykaniem. Byłem pełen wódki i mięsa. Pełen żalu i wściekłości. Bezradny i żałosny. A potem przeskoczyłem siatkę i skręciłem mu kark. Nawet wtedy przyglądał mi się szyderczo spode łba stygnącym wzrokiem, a ja straciłem łzy. Musiałem zapłacić łzami za zbrodnię i jego śmierć. Od wtedy nie płaczę, a jeśli się zdarzy, to łzy są suche jak piasek, albo ziarnka soli. Szczypią, drapią, lecz nie ciekną. Dziś lał mnie po pysku ktoś, kto chyba chciał je odnaleźć. Naiwny. Nie był wart mojego słonecznika.

- Pisz kurwa! – przekroczył granice. Wiedział, że nie ma we mnie zgody na podobne słowa – miałeś wzór, definicję. Pokazał ci przecież cel, jakim chwaliłeś się i wciąż chwalisz. Jak to brzmiało? Dobry pisarz i z książki telefonicznej stworzy pasjonujące dzieło…? Pisz! Napisz mi świętą księgę. Bluźnierstwo. Rzecz fałszywą, przed którą uklękną miliony. Miliardy! Szukaj, jeśli nie umiesz wydobyć jej z siebie. Jedyne słowa warte zapisania. Te, w których utopisz świat. Kora, Tora, Biblia, Bhagawatgita… Patrz na święte księgi. Czytaj. Zbyt są do siebie podobne, niemal jednakie. Kłam. Jak one. Opowiedz historię. Przecież nikt nie wstanie z martwych i nie przeklnie cię za bluźnierstwo. A jeśli nawet, to co? Zabije cię? Nie… Będziesz żył wiecznie! Pierwszy, któremu się udało wskrzesić człowieka. Nawet Bóg niechętnie się tego podejmuje i trzeba go mocno w jaja kopnąć, żeby się pochylił. Swego uratował – też mi coś! Niechby Kaina i Judasza wyzwolił!

Milczałem. Skóra nastroszyła się i zgęstniała ze strachu. Gęsia skórka obiegła całe ciało i obsiadła mnie na dobre. Czułem się coraz mniejszy. A głos krzyczał lejąc mnie i siecząc . Słowa potrafią być ostrzejsze od miecza. I są, kiedy fachowiec weźmie je, ukręci bicz i wypuści na świat. Jeśli tylko odnajdą cel, wtedy zmiażdżą go razem z twierdzą, w której się skrywa.

- Pisz! Mnie jednego okłam. Albo giń, bądź zapomnij o słowach. Nie gadaj, bo kiepski z ciebie gawędziarz. Pisz, albo wyrzuć ostatnie kartki i wynoś się. Nie psuj ich daremnie. Napisz największe kłamstwo, na jakie cię stać. Żebym uwierzył…

piątek, 24 kwietnia 2020

Podchwytliwie.


Wiosna rozszalała się niepostrzeżenie, wszystko kwitnie i pachnie, aż się zastanawiam, czy pszczół wystarczy na tak wielką rozpustę. Teraz nawet śmietnikowe wonie jakoś słabiej biją po nozdrzach. Niebo przymierza się do deszczu, lecz czyni to z wysiłkiem, jakby miało zatwardzenie, albo zapomniało już całkiem, że potrafi spaść na świat wilgotnym prysznicem. Zamaskowani ludzie czają się wszędzie. Może na mnie, może na wroga śmiertelnego, który drepcze gdzieś obok, kryjąc się w skali trudnej do dostrzeżenia nieuzbrojonym okiem. Tylko obcy pracują na wysokościach ocieplając kolejną i kolejną elewację, żeby skwar lata słabiej docierał do wnętrz umęczonych tubylców. Psy nadal stanowią alibi dla tych, którym się marzą spacery, więc czarterowane są w ramach pomocy dobrosąsiedzkiej i korzystają z natury w większym niż zazwyczaj wymiarze. Ciekawe, czy niemowląt również dotyka najem na czas drzemki.

Przewodnik.


- Zgubiłeś się - głosu nie spodziewałem się wcale, a ten nie pytał, lecz lakonicznie stwierdził fakt – Tubylcy nic nie powiedzieli?

Rozejrzałem się. Stał nieopodal, oparty o drzewo i palił fajkę bez pośpiechu. Wyglądał jak świątek – jedna z tych odpustowych rzeźb, które mają wielkie brody i rysy twarzy głęboko wyrzeźbione przez życie. Taką twarz mógłby bez wstydu nosić Bóg, albo biblijny człowiek o tysiącletnim życiorysie pełnym trosk.

- Las nie lubi ignorantów – pokiwał dobrotliwie głową i fajką pokazał na mnie – A stoisz sobie oparty o mój kompas, który właśnie dla takich jak ty zostawiam po puszczy.

Obejrzałem się za siebie. Kompas? Drzewo było starsze od mówiącego. Dąb. Chyba dąb, bo pod nogami miałem liście z charakterystyczną chmurką i całkiem okazałą plantację żołędzi. Po korze nie umiałem poznać, a gałęzie, chociaż to dąb, były zbyt wysoko. Kora była pobrużdżona jak nie przymierzając mój rozmówca i omszała na dodatek. Obejrzałem się za siebie, ale fajeczką ponowił gest. Patrzyłem na to drzewo, aż w końcu zaczęło mi się ćmić w oczach. Zdawało mi się, że dostrzegam wyrzeźbioną w korze twarz. Niezbyt przyjemną, pewnie wrogą, o oczach złośliwie przypatrujących się jakiejś szczerbie między drzewami.

- Co ma z tym wspólnego kompas? – dumałem. Może rzeźba pokazuje kierunek? Powoli posuwałem się po obwodzie drzewa, dłonią trzymając się pnia. Kolejna twarz, ta, dla odmiany uśmiechnięta uśmiechem bezzębnego staruszka, który z życzliwości pomarszczył się, jak jabłuszko zbyt długo leżące w kopcu. Kiedy zatoczyłem pełen krąg okazało się, że odkryłem cztery twarze. Światowid? W puszczy mogły przeżyć wierzenia starsze od Piastów.

- Ta sroga gęba pokazuje północ – łaskawie mnie poinformował – resztę już chyba rozpoznasz?

- Rozpoznam, ale nic mi po tym – pokazałem, że kompas mam ze sobą. Przy okazji sprawdziłem. Nos, niczym igła kompasu celował na północ bez kłopotu.

- No dobrze, skoro tubylcy ci nie powiedzieli, to ja powiem. Ten uśmiechnięty patrzy na najbliższy strumień, staw, albo rzeczułkę. Srogi rzeczywiście zerka na północ, ale to przypadek. On patrzy na siedzibę ludzką. Smutny zerka w kierunku gościńca, a ostatni pilnuje mojego domu. Gości nie zapraszam, ale jeśli przyjdą, to poratuję w biedzie. Chyba, że żartowniś się trafi, albo zabójca lasu. Potrafię unikać podobnych i ścieżki im splątać.

Patrzyłem z niedowierzaniem, aż pokręcił głową wytrzepując wygasły tytoń z fajki.

- No dobra, pójdę z tobą kawałek, bo widzę, że nie poradzisz. Szedł miękko, jak kot. Zupełnie, jakby nie miał tysiąca lat, a kilkanaście – Tu, w puszczy, moi protoplaści rzeźbili znaki tak, jak ja rzeźbię. I ktoś po mnie będzie rzeźbił. Wystarczy patrzeć na drzewa, które zdążą spękać ze starości. Młodzieży nie ruszam. I tak walczy o przetrwanie, a starcom blizny przystoją, to tnę. Płytko, żeby nie krwawiły. I rzeźbię ścieżki dla ludzi, którzy nie potrafią. Dla ciebie. A teraz idź. Czujesz dym? Słyszysz? Wracaj między swoich. A na przyszłość patrz, gdzie leziesz.

czwartek, 23 kwietnia 2020

Wątpliwości.


Krótkie spodenki odważnie odsłaniają ciała pełne tatuaży i nie tylko. Obok przeźroczyste bluzki, pod którymi przeświecają pancerne biustonosze – chyba antywirusowe. Bluzeczki wyglądają jak jedwabne misiurki, ale prawdziwa stal znajduje się poziom głębiej. Wewnątrz często mieszkają wulgaryzmy wyrywne i mało wyrafinowane, więc trzeba raczej uciekać, niż delektować się nieznanym. Złotliny japońskie okryły się takim bogactwem, że trudno oczy przy sobie utrzymać. Pigwa kwitnie bladoróżowymi kwiatami, a słońce rozdrapuje rany na asfaltach. Tramwaje kręcą się to tu, to tam, jak stado ogłupiałych jamników. Tylko straż miejska do spółki z policją dostojnie przetacza zwały służbowego czasu przed sobą i niebieskim, podgumowanym palcem wskazuje staruszkom miejsca do odpoczynku. Sklepy szeroko rozwarły ramiona i kuszą tajemnicami ukrytymi we wnętrzach, ale czy ja jeszcze potrafię korzystać?

Popas.


Odsuń się dziecko – stanowczym ruchem dłoni powstrzymał zbliżające się do stołu dziecię płci najpiękniejszej z możliwych – Będę jadł!

A potem już jadł. Nie kłamał wcale. Pobierał kwanty energii tak rozrzutnie krojone, że jako pojedyncza dawka stosowana mogła być wyłącznie przez koneserów, pośród których i tak już uchodził za guru. Jedzenie doprowadził do formy sztuki użytkowej, cepelii, która kwitła pod strzechą nie siląc się na klasyczne piękna wysublimowanych, perfumowanych idoli o głosie zabarwionym nadziejami na zbliżenie poprzez sztukę, albo i pomimo niej. Jadł, żarł, pochłaniał. Zmieniał się w kontener na paszę, silos, kompostownik, czy jak kto chce nazywać śmietnik, w jakim przetwarzał i przetwarzał nie popadając w letarg, znudzenie, czy monotonię. Potrafił czynić to długofalowo i z wdziękiem nienachalnym.

Dziecko popadło w zachwyt, w jaki popaść może koneser sztuki na widok świeżo odkrytego Modiglianiego, który przeleżał tak wiele wojen pod ściółką z siana nad oborą, że na wylot przesiąkł torfem. Stało z buzią otwartą, gotową na wizytę stomatologa, albo cięcie migdałków żywcem. Talerze rotowały i oddalały się próżne, wylizane, oczyszczone z resztek i dopiero niezwykle szczegółowa analiza materiału genetycznego potrafiłaby określić zawartość przed spożyciem. Zasadniczo talerze można było obetrzeć szmatką i skierować je na kolejny rejs w poprzek stołu.

Smaki na talerzach zmieniały się szybciej niż cera jedzącego. Słony rzucał się konwulsyjnie na okupujący środek stołu kwaśny, a słodki rozciągał się po flankach niepostrzeżenie usiłując okrążyć ich razem, a ostrości szczerzyły zęby tu i ówdzie znienacka napadając co mniejsze wyspy. Ledwie podjęły się okupacji, a już terror wilczego apetytu zmiatał z powierzchni ziemi ślad agresji. Jedzenie puszyło się, albo kuliło ze strachu – bez znaczenia. Niepojęty głód sięgał po wciąż nowe i nowe wyzwania i każdemu potrafił sprostać nie wahając się ani chwili.

Stos zbędnych naczyń piętrzył się i zerkał nerwowo w stronę kuchni, wypatrując ciepłej kąpieli w szamponie przeciwłupieżowym, choć i łupież był wylizany do czysta. Talerze bały się, że w zapomnieniu chwili pozostaną na stole o jedną chwilę za długo, by rozsypać się najpierw jak talia kart na obrusie, a potem grawitacja zaprosi je do tańca pośród parkietu, by roztrzaskać ostatnie nadzieje na przetrwanie. Stos piętrzył się niczym wieża Babel i chwiał się przeczuwając nadchodzący kres. Ewolucja zatoczyła koło i w proch się obrócić przyjdzie, a tu kolejny ostrzyżony z zawartości pojemnik wędruje na szczyt, niczym kopuła nad świętością bazyliki rozpięta.

Jedzący wykonał w końcu gest zbędny z punktu widzenia wymiany energii – sapnął, a nadzieje zakwitły, niczym stokrotki na majowym trawniku.

- Pić! – zażądał głosem, w którym trudno było doszukać się zmęczenia – I jeszcze ten… no… czy została odrobina sosu…?

- Jest… - Stos talerzy wtulił się w biust niewiasty, która zdążyła go schwytać nim rozsypał się na plasterki.

- A czy możesz… - najwyraźniej w obliczu żywiciela pochłaniacz tracił pewność siebie – Czy możesz rzecz powtórzyć?

Spoza stosu talerzy napłynął zachwyt. Że oczywiście, że owszem, tak. Kto to widział tak skromnym posiłkiem podejmować Goliata. Kuchnia rozwrzeszczała się radością i poczęła spełniać życzenia w tempie, które wciąż zdawało się być kuso skrojonym na potrzeby chwili, która rosła w błogość i oczekiwanie. Na stół zaczęły wdrapywać się talerze z drugiej, zapewne nieostatniej dziś zmiany. Smaki zajęły pozycje strategiczne i szukały szczęścia w szachowym debiucie. Pomiędzy zębami łopotał nieśmiało fragment czegoś, co obroniło się chwilowo przed nieposkromionym apetytem. Gorset soków, sosów i innych resztek kwitł na obfitym apetycie i powolutku wkraczał na schody w kierunku odległych wciąż niebios.

Pośród wojennego szczęku, w zwarciu, w bezpośrednim starciu, w chmurach biologicznych chmur aromatów niezłomność rosła w zacietrzewienie i bitewny szał. Po nas… choćby potop!