Dotknęła mnie plastikowa pani.
Wreszcie, bo już traciłem nadzieję. Po co mi to było? Sam nie wiem. Ale
zdarzyło się wczoraj, więc dzisiaj od rana siedzę sam przy barze i nie wiem
czym jeszcze mógłbym zdezynfekować umysł, żeby posprzątać własne myśli, w
których chaos kłębi się w obliczu przeciwstawnych i wykluczających się opcji.
Ogień i woda. Dzień i noc, a ja poszarpany wiecznymi głodomorami wymagającymi
jednoznaczności tkwię przy barze, przy którym wcześniej udawało mi się
poskarżyć barmance. Tej samej, która mówiła, że skoro nie patrzy nawet, to i
tak widzi i wie, bo kobiety tak mają, że czasem… że często tak wyrażają uczucia
– udając ignorancję, że proszą w ten sposób o więcej wysiłku, o staranie, o
zdobywanie, żeby szacunek własny zbudować i zazdrość otoczenia. Wtedy
uwierzyłem jej i starałem się wciąż, choć nadzieje zetlały we mnie już mocno.
Uwierzyłem i udało się wczoraj. Plastikowa pani dotknęła mojego ramienia, a
nawet usiadła naprzeciw mnie i patrząc mi w oczy wygłosiła… Jednak – nie wolno
mi tego zrobić dziś…
Ale – po kolei. Przecież był taki
czas, w którym plastikowa pani nie istniała dla mnie wcale. Podkusiło mnie
wstąpić do lokalu, który był dla mnie zbyt drogi, a ona weszła, zanim zdążyłem
zamoczyć wargi w piwie, którym chciałem zasłonić własne ubóstwo. Weszła to
słabe słowo – najpierw weszły jej piersi i wtedy nie wiedziałem, że to
rękodzieło wykonane na prywatne zamówienie za jakieś szesnaście tysięcy przez
rzeźbiarza ciał, do którego kolejka ustawia się licząc terminy w kategoriach
długich miesięcy. Wtedy jeszcze nie wiedziałem wielu rzeczy, że pośladki, nosy,
wargi, brwi, rzęsy, policzki, że sztuczne paznokcie, depilacja… Naiwny byłem
czystą naiwnością i zachwyciłem się wchodzącą madonną o włosach jak z portretów
renesansowych malarzy – złotych, przetykanych platynowymi nićmi, ułożonymi w tak
wiele obietnic i niedopowiedzeń, że męska część sali wydała zbiorowe
westchnienie pełne nadziei i marzeń.
Poszła do baru krokiem, któremu
morskie fale mogłyby pozazdrościć płynności, miękkości i wdzięku. Łaskawie
kiwnęła głową kilku mężczyznom, którzy najwyraźniej zasługiwali na uwagę, na
zauważenie, a nawet drinka w jej towarzystwie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że
potrafi wyselekcjonować towarzystwo szacując zasobność portfeli na podstawie niewidocznych
metek ubrań, że umie skosztorysować zapachy w kilku uniwersalnych walutach, a
nawet określić zakład medycyny kosmetycznej, w której udoskonalone zostały
detale urody poszczególnych egzemplarzy siedzących w jej otoczeniu. Patrzyłem
zachłannie, a piana na piwie skwierczała żałośnie porzucona, niezauważona i
zlekceważona kompletnie. Dopiero kelner pogardliwie patrzący na mnie z góry
uświadomił mi, że nie pozwolą mi tu zostać przy niewypitym piwie do rana i albo
coś zamówię, albo wywali mnie ten Wezuwiusz mięśni napędzanych sterydami w
modnej, czyli zbyt drogiej siłowni, w której na ogolonych klatkach piersiowych
pysznią się grube złote łańcuchy, często sięgające aż sześciopaka do wynajęcia,
na którym jak na pianinie grają zapewne sprośne melodie samotne kobiety
szukające jednodniowej atrakcji z samcem – przewodnikiem stada.
Wyszedłem wtedy, ale nie dałem rady zapomnieć
tej opalenizny układającej się warstwami na młodym ciele; tej prawdziwej,
zebranej gdzieś na południu Europy i tej sztucznej, sięgającej niedwuznacznie tam,
dokąd wzrokiem dotrzeć mogą jedynie wybrańcy. Zapewne zdawało mi się, jednak
odprowadziła mnie rozbawionym wzrokiem – a może tylko była to sugestia dla tego
kwiczoła obok, żeby jawnie zaczął zachwycać się jej towarzystwem i eksponować
owo szczęście za pomocą czegoś równie wyrafinowanego jak ona.
Kiedy w ramach zawodowego spotkania
zjawiłem się tam czas jakiś później, ogień we mnie zapłonął już wytrwałością
godną wiecznej lampki. Z nieswojego budżetu łatwiej było mi zamawiać coś mniej
wstydliwego niż piwo, więc i kelner nie pastwił się nade mną, tylko w służbowej
uniżoności serwował, choć bez wylewności. Ona trwała, bo boginie trwają, a nie
są tak po prostu jak ludzie, czy pasożyty. Trwała tam, ukrywając zapach własnej
kobiecości pod chemiczną sukienką kosmetyków wartą więcej, niż kiedykolwiek
miałem w portfelu, a przed nią pośród szklaneczek i talerzyków dyskretnie zaczęły
pojawiać się kluczyki od samochodów. Co odważniejsi przechodząc w stronę baru bezszelestnie
kładli je na jej stoliku. Ona kończyła pić coś niebieskiego, a może zielonego –
trudno wyczuć komuś, kto nie jest przyzwyczajony do półmroku i migotania
świateł imitujących ogień. Nie patrzyła na tych facetów w marynarkach skrojonych
na miarę, butach ze skór zwierząt pewnie nieistniejących na ziemi. W końcu
wybrała jakieś i położyła je na pustym talerzyku. Kiedy wstawała męska część
świata wstrzymała oddech – tylko szczęśliwiec zerwał się, żeby jej krzesło
odsunąć i ramię podać chwytając w przelocie własne kluczyki…
Nawet w najbrzydszej ramie wyglądała
na personifikację raju. Kiedy wyszła wreszcie, a oddech nieśmiało zaczął mi
wracać, poczułem, że ten bogaty galimatias na stole stracił smak i aromat. Żułem,
jak gumę żutą drugi dzień z rzędu, a oczy miałem pełne obrazu odchodzącej.
Odepchnąłem w końcu talerze, bo żucie miliona złotych bez smaku, to tortura,
którą chciałem przerwać jak najszybciej. Na szczęście towarzystwo miało chyba
również dość udawania rozkoszy, więc wyszliśmy, a gdy tylko pożegnałem się z
oficjalną częścią wieczoru, poszedłem miastem na oślep, żeby ochłonąć i głowę
wystudzić. Tak, jakbym miał jeszcze nadzieję, że uda się zapomnieć.
Los sprzyjał, a knajpa wydawała się
nie wiedzieć zupełnie dlaczego pasująca do wszystkich biznesowych części
nieoficjalnych – ot, takie kuluary, w którym można było to, czego nie sposób
oficjalnie i przy świadkach, więc intymnie, przy potrawach tak wyszukanych jak
poruszane tematy, przyszło bywać częściej i nawet Wezuwiusz zaczął się
uśmiechnąć do mnie otwierając drzwi. Plastikowa pani bywała częstym gościem,
więc wiodłem sam siebie na pokuszenie, albo na zgubę. Raczej na zgubę, bo
niewiele było trzeba, żebym zaczął zaglądać tam o różnych porach już bez
oficjalnej delegacji, alibi w postaci gości, lecz samotnie – na lunch, na kawkę
poranną przy prasówce, na kolację, czy kieliszeczek czegokolwiek, czemu udało
się utracić przeźroczystość i palność, żeby oszukać samotność. Utraciłem
naiwność. Barmanka patrzyła na mnie z niemym wyrzutem, że staczam się w tę
powierzchowność, przed którą wbrew własnemu interesowi starała się mnie
ochronić i wyrzucić za drzwi. To od niej poznałem ów świat tabloidowy,
naskórkowy, sztuczny i ona pokazała mi jak pieniądze potrafią zmienić człowieka
w karykaturę, zmumifikować za życia i w pawiooką srokę wystroić.
Plastikowa pani nie była głupia. O
nie. Ona zaadaptowała się do tych warunków i korzystała z tej powszechnej
afirmacji, jak tylko umiała. Płynęła z prądem pilnując, aby lakier zawsze był
nieskazitelny, karnacja lśniąca, a włosy ułożone w najdrobniejszym szczególe.
Żadnej naturalności, tylko pozy, jakby pracowała i zapewne tak było. Na mnie
wciąż uwagi nie zwracała, wybierając jednego z tych byczków spoconych pod
ciężarem dźwiganych kart kredytowych bez względu na karnację, rasę, a nawet
płeć. Sam widziałem, jak wyszła z biuściastym miliardem dolarów pod rękę, a
cztery półdupki zgodnie meandrowały w stronę intymności. Wiem, głupi byłem,
jestem i takim już zapewne pozostanę, ale nie potrafiłem jednak oderwać oka od
plastikowej pani. Za to jej przychodziło to nieznośnie lekko. Aż do wczoraj,
kiedy podeszła do mnie tym krokiem, przed którym morze gotowe byłoby się
rozstąpić i dotknęła mojego ramienia. Dotknęła i usiadła naprzeciw patrząc mi w
oczy. Wzrok miała ostrzejszy od lancetu, choć przecież widywałem ją dotychczas
ze wzrokiem zamglonym, zwiastującym spełnienie w uniesieniu. Patrzyła na mnie
skrupulatnie, jakby liczyła w moich oczach elektrony skaczące po wiązaniach
neuronowych. Kiedy oblizała wargę świat ode mnie odpłynął. Zawitała niepojęta,
kosmiczna pełnia. A ona głosem tak cichym, że musiałem przestroić się na odbiór
kierunkowy wyszeptała do mnie słowa:
- Mogę być twoja i tylko dla ciebie dożywotnio, ale nie
dziś. Od jutra mogę być, jeśli nadal będziesz tego chciał. Nikomu więcej nie
powiem tych słów i ty ich nikomu nie powtórzysz. Wiem, bo różnisz się od tych
wszystkich tutaj, którzy przeglądają się w cudzych ciałach jak w lustrach,
którzy szukają potwierdzeń i akceptacji poprzez metki droższe, bogatsze
wystroje, bardziej wyrafinowane rozrywki. W tobie tkwi jeszcze prawda, choć
bywasz tu za często niestety. Jeśli to co powiedziałam już ciebie boli,
przerwij mi, uciekaj, a nie wrócę więcej, bo może mi się zdawało tylko…
Jak miałem przerwać jej monolog,
kiedy czekałem na niego dłużej chyba niż życie trwa? Jak miałbym zrezygnować z
marzenia, którego spełnienie wkładała mi właśnie w ręce? Nie! To byłoby
zaprzeczenie życia, lecz ona wiedziała więcej… Wargi mi pękły z suchości i
żadne trunki nie dały rady zdezynfekować słodkości kropli krwi wyrosłej gdzieś
na środku. Podała mi serwetkę papierową, a kiedy skinąłem głową, że chcę ciągu
dalszego westchnęła zupełnie jak ci, których kluczyki zostawały bezpańsko na
stolikach:
- Dobrze. Powiem ci ciąg dalszy, ale on pozostanie naszą
własnością i tajemnicą pilnowaną równie skrupulatnie, jak tajemnica arki
przymierza. Nie było mnie tu kilka dni. Wyjechałam tak daleko, jak tylko
umiałam, żeby nikt się nie zorientował, że muszę. Stać mnie, ale ten bęcwał, z
którym widziałeś mnie ostatnio uparł się, że mnie podrzucić choćby do Zurychu,
więc tylko głową kiwnęłam, a jemu skrzydła wyrosły równie spocone, jak tors.
Jestem nosicielem… Potrójnym… Noszę w sobie dwa życia własne i jedną cudzą
chorobę... Mam HIV i bliźnięta nieznanej rasy… Jeśli to wszystko cię nie
przeraża i nadal chcesz, możesz mnie mieć na wyłączność i wieczność, która w
moim przypadku będzie dość niedługą wiecznością. Pewnie nie zdążę się zestarzeć…
- Tylko nic nie mów. Wyjdź teraz bez słowa i idź sobie.
Idź i jeśli odpowiedź będzie pozytywna przyjdź jutro tutaj. Jeśli ciebie nie
będzie… Ja będę… Od jutra tylko twoja… A teraz idź już zanim się rozpłaczę…