Człowiek
z natury usiłuje zagospodarować nadmiar czasu, gdy tylko poczuje, że ów marnuje
mu się nadaremnie. Jedni (wzorem niedźwiedzi i świstaków) zapadają w letarg,
inni (mający walońskich przodków) dłubią w nosach, jeszcze inni (pozostali)
eksperymentują. Dopadł mnie niepokój twórczy i postanowiłem zakosztować
nowalijek. Z gestem. Albo z fachowcem. Wymyśliłem sobie, że skoro nic, co
ludzkie obcym mi być nie musi, dogonię niedyskrecje i skosztuję owocu. Krótko
mówiąc stanąłem w szranki z nieznanym i dziewiczy spektakl opłaciłem z góry –
będę bedeesemować! Już dziś. Od ręki i offline. Abonament opłacony zdalnie,
treserka niespiesznie oliwi rzemienie i pęta wszelakie, ja w swojej niewinności
zadowoliłem się prysznicem zaledwie i ubrałem odświętnie, bo przecież do
teatru, czy opery też ubrałbym się adekwatnie do okazji, a tu pionierska
wyprawa w zupełnie nieznane. Prawie epopeja, może nawet odyseja.
Pani
skrupulatnie zbadała karnet zamówionych usług, uwiarygodniła go węchem, czy
może sms-em, po czym przystąpiła do obsługi klienta, czyli mnie. Na dzień dobry
otrzymałem wędzidło, niezbyt końskie, bo miało czerwoną kulkę wielkości nosa
klauna z dowolnego regionu świata. Poddałem się zabiegowi ze zrozumieniem, bo
przecież dziś miałem słuchać, a nie gadać. Trochę ślina mi się ulewała bokami,
ale treserka uznała to za zabawne i typowe, czym mnie uspokoiła. Wiadomo –
trudne początki i ignorant pełen wątpliwości mierzy się z własnymi myślami
bardziej, niż z faktami. Moja elokwencja ograniczyła się do wydobywania z siebie
jakichś bulgotów niezrozumiałych nawet dla mnie, co nie stanowiło przeszkody
najwyraźniej w kontynuacji konwersacji i zlecenia. Zleceniobiorczyni zbliżyła
się do mnie i… (przysięgam!) schwytała koszulę, by rozedrzeć ją ruchem tak
płynnym, jakby to nie była gęsto tkana bawełna, a flizelina najchudsza z
możliwych. Przedarła się jak dzik przez przędzę pajęczą w mateczniku, a ja
stałem obdarty i zdumiony. Wystraszony też – trudno ukrywać przed sobą własne
emocje.
Pani była duża.
Nawet bardzo duża. Aspirowała do roli partnerki czołowych strongmanów, czy
wrestlerów, tak skutecznie, że powinno się raczej analizować stan posiadania
kandydatów, niż jej. Kiedy warknęła na mnie:
- Leżeć!
Poległem,
zanim myśl ubrała się w znaczenie rozkazu, a wraz ze mną na podłodze zaległy
muchy, pająki i (jak mi się zdaje) sprzątaczka na korytarzu, a także schodzący
z poddasza staruszek i bezdomny gmerający beztrosko w podwórkowym śmietniku.
Pani ściągała ze mnie spodnie i tylko krnąbrne biodra spętane skórzanym paskiem
broniły się przed ciągiem dalszym. Nie byłem pewien, czy mi wolno, jednak
żołądek podzielony równikiem paska na dwie półkule zaprotestował, więc z
wysiłkiem rozpiąłem go ku uldze wszystkich biorących udział w eksperymencie. To
był ten moment, kiedy klasnąłem pośladami o zimną, bezduszną podłogę, bo
grawitacja przegrywała wyraźnie z panią od tresury i miałem przed chwilą zaledwie
iluzoryczny kontakt z podłożem za pośrednictwem karku. Hmm… Nienawykłego do
negocjacji i nieprzystosowanego do roli punktu podparcia.
Później
było już łatwiej. Pani postanowiła zrobić ze mnie kłusownika i pejczem
wywrzaskiwała rozkazy, na które mogłem gulgotać indyczym zwyczajem, albo się im
poddać. Poddałem się – w końcu po to przyszedłem na „warsztaty twórcze”.
Kłusowałem jak konik garbusek – nieumiejętnie, lecz żwawo, a moją pochopność
pani karciła skórą pejcza, splecioną w tak wiele kantów, że od samej myśli
grzbiet bolał, a nogi dostawały wigoru wystarczającego do wspinaczki po
ścianach. Nie jestem pewien, ale chyba udało się jej sprowokować mnie do
wycieczki na sufit (nie zapytam, bo może podlega to dodatkowej, sowitej opłacie
za renowację firmamentu, osiągnięcie nieważkości, względnie na karę główną).
Kłusowałem nagi, żałosny i bezbronny, a Indiana Jones w skórze świecącej tak,
że słońce popadło w zadumę nad własną mizerią tresowało mnie z cyrkową
doskonałością. A przecież tamtejsze lwy są nawykłe do pejcza i posłuchu. Ja
byłem zaledwie spłoszonym chłopczykiem, który (ku własnemu zdumieniu) potrafi
kłusować.
A
kiedy pokonałem wystarczający dystans i fajeczka została postawiona w
terminarzu, przeszliśmy do kolejnego punktu programu. Pani palcem poddała moje
plecy grawitacji, dzięki czemu zaległem pokotem na podłodze. Zapowiedziała z
nieukrywaną satysfakcją, że zamierza… Rany boskie! Zamierza usiąść mi na twarzy
i namalować mi wszystkie znane jej hieroglify na obliczu. Żebym nauczył się
staroegipskiego i innych, jeszcze mniej popularnych języków wymarłych
niedostatecznie, bo znane są jej lędźwiom. Okazało się, że nie tylko zamierza,
ale zrobi to, bez względu na moje kwilenie żałosne. Na wstępie usiadła
półgębkiem, ale i to wystarczyło, żebym stracił oddech, popuścił w majtki,
których nie miałem na sobie i pogrążył się podświadomie w marzeniach, gdzie
rybackie kutry, schnące sieci i słońce na plaży przed portem zwiastowało
obfitość połowu i resztki na żer rybitwom rzucone. Pani była tak esencjonalna,
że gdybym dosięgał językiem, to mógłbym nim kroić ów zapach na cząstki
elementarne i sprzedawać jak grafenowe płytki – bez końca i bez pojęcia.
Moje
oszołomienie wymagało pokuty, więc zostałem rozpięty na krzyżu. Nie
chrystusowym; ten ponoć zawładnął wezwaniem od świętego Andrzeja. Zawisłem,
gulgotałem, łzawiłem wdzięczności, że płucom odpust był dany… Moje przeznaczenie
w czarnym lateksie weryfikowało mój popis. Czułem się aniołem… Lekko
zwiędniętym od emocji i bezpiórym, ale jednak aniołem. Nie musiałem nic. Nic
nie mogłem. Byłem, i to stanowiło apogeum moich możliwości. Oddany na łaskę, a
raczej na jej brak, patrzyłem bezmyślnie pogodzony z losem, jak zbliża się do
mnie przeznaczenie, kiedy nie mogłem się nawet posikać ze strachu, bo to
zrobiłem już wcześniej i wiedziałem, że nawet Salomon nie poradziłby sobie
lepiej ode mnie na tym krzyżu, chyba, że wsparłby perystaltykę paroma szybkimi
kufelkami. A pani usiłowała. Realizowała, odfajkowywała moją impresję na
krzyżu. Kto wie, czy nie nagrywała, żeby za drobną opłatą podzielić się ze mną
warsztatem i pokazać azymut. Dołożyć niewygodną karteczkę do sztambucha którego
okładka zaczyna mchem już porastać i siwieć.
Niosłem
na sobie nietrwałe piętna jej talentów, czerwone szramy i piekące usta, śmierdziałem
strachem i niepewnością, niosłem upokorzenia w słowach wulgarnych wzniesione
nade mną gradową chmurą, żeby spadły i zanurzyły się we mnie trucizną. Pani wyszła
znienacka i zostałem sam na sam z niewolą. Godzinę? Dwie? Nie wiem, ale
zostałem się sam rozwieszony niczym płótno, które malarz ma dopiero uświetnić
własną obecnością. Czerwona piłka nie pomagała w łkaniu, choć samotność
sprzyjała. Przyszła w końcu jakaś drobniutka, przygarbiona istota i paląc
papierosa przyglądała się mojej nagości. Wzruszyła wreszcie ramionami z
komentarzem, że popaprańcy nawet wyjść nie potrafią, a ona miała tu posprzątać,
więc idzie na skargę do szefowej interesu… Chyba znała adres, bo niebawem
pojawiła się szefowa, której doświadczony wzrok matuzalema powiedział mi
wszystko – nie zostałem obsłużony do końca z powodów jej nieznanych, jednak –
klient nasz pan i ona jako zawiadowca bedeesemowej stacji rozpusty wzniesie mój
szlaban i spuści zasłonę milczenia na ciąg dalszy, skoro personel nie zdołał,
pomimo pobrania. Podobno niestrawność, a może nieoczekiwany urlop na żądanie?
Nieistotne. Szefowa miała doświadczenie liczone w dziesiątkach lat, a nie w pojedynczych
zeznaniach podatkowych, więc tylko okiem rzuciła na karnet i doprowadziła karnet
do finału gwarantowanego przez instytucję.
Gdy
mnie wreszcie odpięła od krzyża zwaliłem się jak tobół na podłogę. Całowałem
ziemię naśladując papieża. Niedoskonale – z ulgi zapomniałem wyjąć z ust
czerwoną kuleczkę i wybiłem sobie dwa zęby. Nie – nie skarżyłem się, bo
sprzątaczka patrząc na mój blady tyłek gderała, że jej roboty dokładam, a na
podwyżkę liczyć nie może…