czwartek, 28 lutego 2019

Krajobraz po spełnieniu.


Człowiek z natury usiłuje zagospodarować nadmiar czasu, gdy tylko poczuje, że ów marnuje mu się nadaremnie. Jedni (wzorem niedźwiedzi i świstaków) zapadają w letarg, inni (mający walońskich przodków) dłubią w nosach, jeszcze inni (pozostali) eksperymentują. Dopadł mnie niepokój twórczy i postanowiłem zakosztować nowalijek. Z gestem. Albo z fachowcem. Wymyśliłem sobie, że skoro nic, co ludzkie obcym mi być nie musi, dogonię niedyskrecje i skosztuję owocu. Krótko mówiąc stanąłem w szranki z nieznanym i dziewiczy spektakl opłaciłem z góry – będę bedeesemować! Już dziś. Od ręki i offline. Abonament opłacony zdalnie, treserka niespiesznie oliwi rzemienie i pęta wszelakie, ja w swojej niewinności zadowoliłem się prysznicem zaledwie i ubrałem odświętnie, bo przecież do teatru, czy opery też ubrałbym się adekwatnie do okazji, a tu pionierska wyprawa w zupełnie nieznane. Prawie epopeja, może nawet odyseja.

Pani skrupulatnie zbadała karnet zamówionych usług, uwiarygodniła go węchem, czy może sms-em, po czym przystąpiła do obsługi klienta, czyli mnie. Na dzień dobry otrzymałem wędzidło, niezbyt końskie, bo miało czerwoną kulkę wielkości nosa klauna z dowolnego regionu świata. Poddałem się zabiegowi ze zrozumieniem, bo przecież dziś miałem słuchać, a nie gadać. Trochę ślina mi się ulewała bokami, ale treserka uznała to za zabawne i typowe, czym mnie uspokoiła. Wiadomo – trudne początki i ignorant pełen wątpliwości mierzy się z własnymi myślami bardziej, niż z faktami. Moja elokwencja ograniczyła się do wydobywania z siebie jakichś bulgotów niezrozumiałych nawet dla mnie, co nie stanowiło przeszkody najwyraźniej w kontynuacji konwersacji i zlecenia. Zleceniobiorczyni zbliżyła się do mnie i… (przysięgam!) schwytała koszulę, by rozedrzeć ją ruchem tak płynnym, jakby to nie była gęsto tkana bawełna, a flizelina najchudsza z możliwych. Przedarła się jak dzik przez przędzę pajęczą w mateczniku, a ja stałem obdarty i zdumiony. Wystraszony też – trudno ukrywać przed sobą własne emocje.

Pani była duża. Nawet bardzo duża. Aspirowała do roli partnerki czołowych strongmanów, czy wrestlerów, tak skutecznie, że powinno się raczej analizować stan posiadania kandydatów, niż jej. Kiedy warknęła na mnie:

- Leżeć!

Poległem, zanim myśl ubrała się w znaczenie rozkazu, a wraz ze mną na podłodze zaległy muchy, pająki i (jak mi się zdaje) sprzątaczka na korytarzu, a także schodzący z poddasza staruszek i bezdomny gmerający beztrosko w podwórkowym śmietniku. Pani ściągała ze mnie spodnie i tylko krnąbrne biodra spętane skórzanym paskiem broniły się przed ciągiem dalszym. Nie byłem pewien, czy mi wolno, jednak żołądek podzielony równikiem paska na dwie półkule zaprotestował, więc z wysiłkiem rozpiąłem go ku uldze wszystkich biorących udział w eksperymencie. To był ten moment, kiedy klasnąłem pośladami o zimną, bezduszną podłogę, bo grawitacja przegrywała wyraźnie z panią od tresury i miałem przed chwilą zaledwie iluzoryczny kontakt z podłożem za pośrednictwem karku. Hmm… Nienawykłego do negocjacji i nieprzystosowanego do roli punktu podparcia.

Później było już łatwiej. Pani postanowiła zrobić ze mnie kłusownika i pejczem wywrzaskiwała rozkazy, na które mogłem gulgotać indyczym zwyczajem, albo się im poddać. Poddałem się – w końcu po to przyszedłem na „warsztaty twórcze”. Kłusowałem jak konik garbusek – nieumiejętnie, lecz żwawo, a moją pochopność pani karciła skórą pejcza, splecioną w tak wiele kantów, że od samej myśli grzbiet bolał, a nogi dostawały wigoru wystarczającego do wspinaczki po ścianach. Nie jestem pewien, ale chyba udało się jej sprowokować mnie do wycieczki na sufit (nie zapytam, bo może podlega to dodatkowej, sowitej opłacie za renowację firmamentu, osiągnięcie nieważkości, względnie na karę główną). Kłusowałem nagi, żałosny i bezbronny, a Indiana Jones w skórze świecącej tak, że słońce popadło w zadumę nad własną mizerią tresowało mnie z cyrkową doskonałością. A przecież tamtejsze lwy są nawykłe do pejcza i posłuchu. Ja byłem zaledwie spłoszonym chłopczykiem, który (ku własnemu zdumieniu) potrafi kłusować.

A kiedy pokonałem wystarczający dystans i fajeczka została postawiona w terminarzu, przeszliśmy do kolejnego punktu programu. Pani palcem poddała moje plecy grawitacji, dzięki czemu zaległem pokotem na podłodze. Zapowiedziała z nieukrywaną satysfakcją, że zamierza… Rany boskie! Zamierza usiąść mi na twarzy i namalować mi wszystkie znane jej hieroglify na obliczu. Żebym nauczył się staroegipskiego i innych, jeszcze mniej popularnych języków wymarłych niedostatecznie, bo znane są jej lędźwiom. Okazało się, że nie tylko zamierza, ale zrobi to, bez względu na moje kwilenie żałosne. Na wstępie usiadła półgębkiem, ale i to wystarczyło, żebym stracił oddech, popuścił w majtki, których nie miałem na sobie i pogrążył się podświadomie w marzeniach, gdzie rybackie kutry, schnące sieci i słońce na plaży przed portem zwiastowało obfitość połowu i resztki na żer rybitwom rzucone. Pani była tak esencjonalna, że gdybym dosięgał językiem, to mógłbym nim kroić ów zapach na cząstki elementarne i sprzedawać jak grafenowe płytki – bez końca i bez pojęcia.

Moje oszołomienie wymagało pokuty, więc zostałem rozpięty na krzyżu. Nie chrystusowym; ten ponoć zawładnął wezwaniem od świętego Andrzeja. Zawisłem, gulgotałem, łzawiłem wdzięczności, że płucom odpust był dany… Moje przeznaczenie w czarnym lateksie weryfikowało mój popis. Czułem się aniołem… Lekko zwiędniętym od emocji i bezpiórym, ale jednak aniołem. Nie musiałem nic. Nic nie mogłem. Byłem, i to stanowiło apogeum moich możliwości. Oddany na łaskę, a raczej na jej brak, patrzyłem bezmyślnie pogodzony z losem, jak zbliża się do mnie przeznaczenie, kiedy nie mogłem się nawet posikać ze strachu, bo to zrobiłem już wcześniej i wiedziałem, że nawet Salomon nie poradziłby sobie lepiej ode mnie na tym krzyżu, chyba, że wsparłby perystaltykę paroma szybkimi kufelkami. A pani usiłowała. Realizowała, odfajkowywała moją impresję na krzyżu. Kto wie, czy nie nagrywała, żeby za drobną opłatą podzielić się ze mną warsztatem i pokazać azymut. Dołożyć niewygodną karteczkę do sztambucha którego okładka zaczyna mchem już porastać i siwieć.

Niosłem na sobie nietrwałe piętna jej talentów, czerwone szramy i piekące usta, śmierdziałem strachem i niepewnością, niosłem upokorzenia w słowach wulgarnych wzniesione nade mną gradową chmurą, żeby spadły i zanurzyły się we mnie trucizną. Pani wyszła znienacka i zostałem sam na sam z niewolą. Godzinę? Dwie? Nie wiem, ale zostałem się sam rozwieszony niczym płótno, które malarz ma dopiero uświetnić własną obecnością. Czerwona piłka nie pomagała w łkaniu, choć samotność sprzyjała. Przyszła w końcu jakaś drobniutka, przygarbiona istota i paląc papierosa przyglądała się mojej nagości. Wzruszyła wreszcie ramionami z komentarzem, że popaprańcy nawet wyjść nie potrafią, a ona miała tu posprzątać, więc idzie na skargę do szefowej interesu… Chyba znała adres, bo niebawem pojawiła się szefowa, której doświadczony wzrok matuzalema powiedział mi wszystko – nie zostałem obsłużony do końca z powodów jej nieznanych, jednak – klient nasz pan i ona jako zawiadowca bedeesemowej stacji rozpusty wzniesie mój szlaban i spuści zasłonę milczenia na ciąg dalszy, skoro personel nie zdołał, pomimo pobrania. Podobno niestrawność, a może nieoczekiwany urlop na żądanie? Nieistotne. Szefowa miała doświadczenie liczone w dziesiątkach lat, a nie w pojedynczych zeznaniach podatkowych, więc tylko okiem rzuciła na karnet i doprowadziła karnet do finału gwarantowanego przez instytucję.

Gdy mnie wreszcie odpięła od krzyża zwaliłem się jak tobół na podłogę. Całowałem ziemię naśladując papieża. Niedoskonale – z ulgi zapomniałem wyjąć z ust czerwoną kuleczkę i wybiłem sobie dwa zęby. Nie – nie skarżyłem się, bo sprzątaczka patrząc na mój blady tyłek gderała, że jej roboty dokładam, a na podwyżkę liczyć nie może…

Dziewczęco.


Dziewczę matury nie miało nie dlatego,  że mało zdolne, lecz dlatego, że zbyt młode. Za to metalowy uśmiech ozdabiał jej fizjonomię dość drastycznie. Na szczęście imadło poszło w drugą stronę i minęliśmy się o szerokość hipotetycznego uścisku. Nie zawsze jest tak łatwo, bo czasami istoty obdarzone bogactwem materii tarasują całą dostępną szerokość własną wielkością – na szczęście dla roztargnionych, wpadanie na takie okazy kończy się miękkim lądowaniem na poduszce niekoniecznie powietrznej. Pani ubrana w kremowo czarny koc niosła własną kobiecość w nieznaną mi codzienność dość lekkomyślnie kołysząc biodrami. Może to wina okularów zaatakowanych przez słońce. Kos zagwizdał z podziwem, ja nie miałem tyle odwagi. Ale myślałem podobnie.

środa, 27 lutego 2019

Wodny świat.


Rzeką płynęła butelka po piwie na głębokości peryskopowej. Peryskop najwyraźniej zaintrygowany był podejrzanie samotnym kormoranem, który własnym zwieńczeniem wykonywał eksplorację przydenną w poszukiwaniu życia. Na sztuczne wyspy wdrapywały się kaczki, gołębie wolały okupować kamienne nabrzeża, drepcząc w kółko w trakcie narady z dala od wron, które gromadnie przeczesywały suche liście uwięzione na skarpie między chodnikiem, a rzeką. Wróble, niczym pociski pikowały w porośnięte winem i jeżyną zarośla bawiąc się w chowanego ze słońcem odbijającym się miliardem zajączków w wodzie. Może usiłowały obudzić bobry? Rzeką płynęła rozlazła, tajemnicza zmarszczka o kształcie nie przypominającym niczego, więc zapewne groźna. Dopiero deska calowa płynąc w kierunku morza zniwelowała zagrożenie. Chyba z jakiejś opuszczonej ławeczki się zerwała…

poniedziałek, 25 lutego 2019

Wiosennie.


Młoda kobieta siedząca na przystanku zapragnęła skośnych oczu tak bardzo, że kredką dorysowała brakujące detale rozciągając kąciki oczu do tego stopnia, że musiały hamować, żeby się z uszami nie zderzyć. Słońce uczyło ją mrużyć oczęta zalotnie i niechby nawet piętno piegów zostawiało, to przecież oczu mogła jej w takiej chwili pozazdrościć każda Azjatka.
Kolejna pani była tak wysoka, że zabrakło materiału na inne wymiary i szła betonowym strumieniem brodząc niczym żurawica… żurawina? Bo przecież nie jak żuraw – szła zdecydowanie ładniej chudzinka. Może jak przecinek pomiędzy komplementami? Przez czas jakiś podążałem za nią na wypadek nagłych porywów wiatru, kiedy jednak skryła się w czeluściach podziemnego przejścia uznałem, że już sobie poradzi.
Trawniki wydrapane z suchych liści żrą teraźniejszość. Piją. Pachną wilgocią. Drzewa pozbawiane zielonych głów jemioły drapią bezwstydnie podbrzusza chmur. Słońce z wiatrem naprzemiennie zaglądają mi w oczy, żebym nie mógł podziwiać jak zaczynają krążyć soki i żywioły się budzą… w jędrnych, dżinsowych skórach.

niedziela, 24 lutego 2019

Zdrój w zalążku.


W twórczym bólu zasugerowałem sobie (zapewne zbyt pochopnie), żeby zdegenerować po reinkarnacji. Na przykład do poziomu błota, którego problemy egzystencjalne zdają się być plastyczne i nieskomplikowane – ktoś wazon ulepi, jakiś Malbork zbuduje, względnie rozniesie na butach. Wystarczy leżeć, pachnieć, porastać szuwarem i flirtując z komarami poczekać na twórcę. Beztrosko i wdzięcznie.
Ponieważ jednak ból był incydentalny, dałem szansę popłynąć myślom, by oszczędzić sobie katuszy i kwestię transformacji przemyśleć dogłębniej. Samczy umysł zatroskany hipotetyczną posuchą doznaniową poddał pod wewnętrzne głosowanie koncepcję borowinową – też błoto, jednak szlachetne – nie pamiętam kto je nobilitował, jednak wiadomo, jakie ciała częściej przytula. Tanio się nie sprzedaje.

sobota, 23 lutego 2019

Roszada.


Patrzyła na twarz śpiącego i po raz pierwszy w życiu było jej wstyd. Wstyd za to, co zamierzała właśnie zrobić. Był… wzruszająco czuły i delikatny. Wyrozumiały i tak bardzo się starał sprawić jej przyjemność własną obecnością, że kiedy wreszcie wrócił jej rozum, kiedy przestygły emocje, w kilka chwil doprowadziła go do ekstazy i pozwoliła zasnąć, ocierając mu spocone czoło nie tylko dłonią. Zasnął błyskawicznie, błogo nieświadomy, a ona… musiała – raz w miesiącu po prostu musiała i kiedy usiłowała oszukać ten czas, zaniechać… Podświadomość przejmowała kontrolę i było znacznie gorzej. Zaczynały się plotki, bo instynkt samozachowawczy szedł na wagary, a ona, niczym wygłodniała hiena rzucała się w wir spełnień przypadkowych, nieledwie w bramie, czy pod okiem postronnych.

Rozczesując palcami włosy śpiącego, wiedząc, że nie zbudzi się zbyt szybko, pozwoliła sobie na wspomnienia. Pierwszy raz… Poczuła konieczność – właśnie konieczność, nie apetyt, nie ciekawość, a konieczność wyjścia poza dzieciństwo, poza utarte ścieżki… miała zaledwie szesnaście lat. Teraz nosiła na sobie trzykrotność tamtej niedojrzałości i wciąż za nią tęskniła. Na pierwszą konieczność wybrała pana dostojnego. Tego z apteki, który pachniał jakimiś tajemniczymi ziołami i pocił się na czubku okrągłej łysinki. Nie chciała równolatka, noszącego rozdęty rozporek przez całą dobę. Chciała kogoś, kto ją poprowadzi w nieznany świat i pomoże przekroczyć Rubikon dziewictwa, dając w zamian coś więcej, niż wulgarność i spazm. Pan drżącą dłonią uczył jej ciało dotyku ze zdumiewającym zawstydzeniem, jakby to on był prawiczkiem, jakby doświadczył nieznanego i w paroksyzmie zachwytu pieścił jej ciało pokazując szlaki niepojęte. Była pilną uczennicą i zapamiętywała meandry tamtych subtelnych dłoni, żeby je później odtwarzać samotnymi nocami. Kiedy zasnął, a ona leżała obok spełnionego ciała pozwoliła dłoniom poszukać wszystkiego, co mogła znaleźć w męskości śpiącej. Gdy w końcu dotknęła jego twarzy… poczuła, że może sięgnąć głębiej. Do wnętrza. Że może się dostać do jaźni i całą sobą wyskowyczała ową potrzebę.

Wtedy pierwszy raz wśliznęła się w cudze ciało. Przymierzała się i stroiła, jakby kreację na bal wybierała. Była okropnie głupia, bo pozwalała mieszkać w jednej głowie dwóm istotom i musiała łokciami się rozpychać. Pan we śnie kopał i szarpał się nerwowo, nie rozumiejąc co się z nim dzieje. Bronił się instynktownie, ale w końcu się poddał, myśląc, że to sen o jego nastoletniej, rozkapryszonej towarzyszce. Pół nocy plądrowała jego umysł, jego ciało i badała reakcje. Prawie popłakała się ze śmiechu, gdy we śnie poprowadziła jego dłonie do orgazmu podglądając go zachłannie. Samogwałt w męskim wydaniu wydał się jej czymś obrzydliwym i śmiesznym zarazem. Uciekła z jego głowy i mieszkania, a potem omijała tę aptekę, żeby nie spotkać go ponownie. Tylko jej dłonie nocami krążyły po ścieżkach, które jej pokazał, dając namiastkę tego, co już było.

Kiedy nadszedł kolejny nów nie wiedziała jeszcze, że jest już zarażona, że nałóg ją dosięgnął. Dożywotnio chyba. Chłopak był młody, wulgarny i tak beztrosko pewny siebie. Wziął ją szybko i agresywnie, nieumiejętnie, ale z zapałem dźgał i prężył się naśladując zachowania podejrzane z filmów pornograficznych. Wręcz ociekał niespełnieniem i testosteron wyciekał z niego nawet uszami. Cuchnął potem jak rozjuszony bawół i bódł ją boleśnie nie zważając nawet na okres, który dopadł ją kilka dni zbyt wcześnie. Kiedy zasnął nie miała skrupułów. Rozpanoszyła się w jego głowie i odwdzięczyła się za jego rozochocenie i jej niepewność. Był tak prymitywny, że prawie się nie bronił. Wędrowała po jego umyśle, jak w bańce żarówki, gdzie jeden drżący drucik jarzył się nieśmiało pośród nieskończonej próżni. To wtedy zauważyła, że jest w stanie go wygonić z jego ciała. Mogła chwycić tę jaźń w dwa palce i zamknąć w klatce, a samej zająć jego miejsce. I zrobiła to!

Boże! Co się działo… Dość powiedzieć, że stał się pośmiewiskiem i pół miasteczka wskazywało go palcami. Wyprowadziła jego nagość na nocny spacer, poszła z tym ciałem do McDonalda przy stacji benzynowej i zanim ochrona wyprosiła go, zdążyła poskładać w jego imieniu bardzo nietaktowne propozycje. Łącznie z siwowłosą dyrektorką szkoły, która napatoczyła się nie do końca trzeźwą będąc. Uciekała z chichotem i zwróciła mu umysł pozbawiony pamięci nocy. Kiedy wymknęła się zostawiając go w nieświadomości zaśmiewała się do łez. I śmiała się, aż nie wyjechał upokorzony szukając odległej szkoły z internatem, gdzie nikt nie słyszał o jego ekscesie. Więcej nie próbowała już być tak bezwzględna, chociaż pożyczanie ciała stało się natręctwem konieczności. Z każdym nowiem stawała się bezwolna, gotowa oddać się dowolnemu mężczyźnie, który pojawił się obok niej, w zamian za resztę jego nocy. Kradła brakujące do świtu godziny i w przebraniu wędrowała po miasteczku. Starała się z premedytacją wybierać ciała dające jej poczucie bezpieczeństwa – duże, umięśnione, budzące strach. Wybierała obce, jednorazowe ciała, żeby łatwiej ugasić wyrzuty sumienia. Nie bywała grzeczna prawie nigdy. Potem zasmakowała w podrywaniu kobiet. Znała je lepiej niż ciała, w których pomieszkiwała. Wiedziała jakich słów użyć i jak dotykiem wyprosić pozwolenie na więcej. A potem dawała tym kobietom tyle szczęścia, że zasypiały spełnione, jak nigdy dotąd.

Dziś, głaszcząc policzki śpiącego, poczuła jak miękkie są jej dłonie, gdy przesuwają się po niebieskim, twardym zaroście. Ciało leżące rozluźniało się i szukało nieświadomie jej dotyku. Patrzyła, jak pod zamkniętymi powiekami rozbiegają się oczy szukając czegoś, a ona nie wiedziała nawet, jakiego są koloru. Chwyciła go za rękę i położyła ją na sobie… Po brzuchu, bez pośpiechu podciągnęła ją, aż objęła pierś. Krzepnącą i poddającą się tej dłoni. Dłoń instynktownie zacisnęła się, sięgając nieokreślonej krawędzi pomiędzy bólem i rozkoszą. Nie chciała go budzić, lecz dramatycznie pragnęła pieszczoty. Wtedy pomyślała, że mogłaby pieścić siebie jego ciałem wchodząc w nie…

Był tylko jeden problem. Wchodząc w męskie ciało zostawiała własne bezwładne - jak kukłę, jak sklepowy manekin czekający, aż ktoś go ubierze i strojem dookreśli płeć, wiek, czy wartość. Nie chciała pieścić trupa. Chciała czuć i chciała dotykać. Nikt nie znał jej lepiej od niej samej, a nie umiała podzielić jaźni na fragmenty, żeby zasiedlić dwa ciała. Kolejny rewolucyjny pomysł zalągł się w niej – zamieni się z tym delikatnym panem na umysły. Będzie pieścić własne ciało najlepiej, jak potrafi, a kiedy wróci, przyjrzy się wspomnieniom, które osiądą w umyśle jej towarzysza. Poczuje, pieśń mięśni, z których parować będzie spełnienie. Ostrożnie sięgnęła pod czaszkę i wyjęła śpiący umysł, układając go we własnej głowie, a kiedy zobaczyła, że zmieścił się gdzieś obok jej czmychnęła ochoczo w opuszczone ciało.

Potem słyszała jak jej ciało śpiewa, pod jej dotykiem, jak noc umyka, a staruszka mieszkająca piętro niżej szczotką wali w sufit, żeby spacyfikować ich entuzjazm… Orgazmy przebiegały oba ciała, ekstaza splatała się w jedno wielkie tornado, dzień dojrzał już do wszystkiego, a oni nie ustawali w wysiłkach, żeby sprawić sobie nawzajem raj nieustający. Nie miała sił już krzyczeć, paznokcie rozorały prześcieradło, zarost zdarł jej skórę między udami, a ślina nie potrafiła dłużej leczyć tych drobnych skaleczeń. Ciała zapadały się w senność trudną do pohamowania. Męskie ciało wybuchło ostatnią ekstazą wolną niemal kompletnie od nasienia, a później nie miało sił nawet zwlec głowy z kobiecego brzucha.

Ostatkiem sił chciała wrócić do siebie, zanim zasną. To tylko kawałeczek, w końcu są spleceni i nie trzeba wiele. Szarpała się, lecz coś niezwykłego działo się z umysłem. Nie mogła wyjść. Jakby została uwięziona, przykuta łańcuchem do klatki w męskiej głowie. Zerwała się z popłochem i patrzyła na własne ciało wypełnione mężczyzną. Oni zdawali się nie dostrzegać problemu i byli sobą wzajemnie zachwyceni. Nawet nie próbowali udawać, że usiłują coś zrobić, tylko wtulali się jak kocięta w siebie, by w końcu wypiąć nagie pośladki w jej stronę. Jej pośladki…

Za oknem noc rozcinał ledwie widoczny, srebrny skalpel księżyca…

piątek, 22 lutego 2019

Ostrzeżenie.


Czerń na kobiecych ciałach jest już taką normą, że trudno udawać zdumienie. Ale dzisiaj się udało i nawet udawać nie było trzeba. Dziewczę miało włosy spętane tornadem w kulę i karnację tak ciemną, że rajstopy w jedynie słusznym kolorze rozjaśniały obraz, zamiast go tonować. Ładnie rozjaśniały, bardzo estetycznie, choć temperatura kiwała głową z dezaprobatą, widząc minispódniczkę na afrykańskich pośladkach. Obraz drgał żywiołowo, elektronicznie komunikując się z odległym światem, a na osi rajstopy-wzrok wyrosła ciemna kitka spięta kablem-sprężynką jak z archaicznych telefonów stacjonarnych. Oczywiście na czarno… Starsza pani pachnąca jak zaniedbany kurnik zaproponowała mi swoje towarzystwo i wciąż jeszcze sprawdzam, czy nie podkradłem jej zbyt wiele aromatu, chociaż wiatr nieustająco łasy na wszelkie przejawy bezpańskich woni czyha na chwilę nieuwagi. Pozwoliłem, bo słońce wprawia mnie w nastój błogiej beztroski – niech kradnie, niech się pasie, niech mnie omiecie z doczesności powiedzie na pokuszenie kogoś, kto być może za rogiem martwi się, że życie go (ją?) omija. Smutni ludzie chodzą ulicami pochylając wzrok, kryjąc go przez kurzem, a na trawnikach krokusy od tygodnia zwiastują wiosnę. Nawet straż miejska wdzięczy się do turystów w nieznanym sobie języku. Więc uważaj – jeśli zawitasz do Miasta, może spotkać Cię mój wzrok ciekawy i głodny wrażeń. Będę tam. Dziś również. Znów...

czwartek, 21 lutego 2019

Nim sczeźnie noc.


Różowo-fioletowy zmierzch kąsał krawędzie widnokręgu, a cztery słońca zachodziły jednocześnie, chowając się przed wzrokiem za najbliższym. Okolica zaczęła posapywać z ulgą i pustynia puchła otwierając się na mrok. Stado księżyców zerkało zazdrośnie na odpoczywające piaski, które stygły pospiesznie i usiłowały napić się powietrza po skwarze. Lato miało potrwać jeszcze ze sto cykli, nim układ gwiazd pozwoli zaistnieć jesieni. Ale już teraz widać było, że w dobowym, sześćdziesięciogodzinnym cyklu powierzchnia pustyni nie kryje się tak gęstym szkliwem stopionych piasków, a w spękaniach czają się pierwsze zalążki cieni. Wyłażą z głębin i wypatrują z niesamowitą cierpliwością, aż orbity słońc rozpierzchną się i zaczną dokuczać pozostałym planetom układu.

Noc, poraniona mgławicą o gwiazdach rozsianych tak chaotycznie, że nikomu nie chciało się ich nazywać, dzielić na fragmenty gwiazdozbiorów, czy konstelacji pojawiła się z nagła, w przybraniu kosmicznego śmietnika. Uroczy, jeśli oglądając trzyma się za rękę pierwszą miłość i obojętny w każdym innym przypadku. Nawet wilki wolały wyć do kraterów wulkanicznych, niż użerać się z tą drobnicą zbyt odległą i bezużyteczną. Zresztą – wilki też musiały przetrwać lato, więc walka o dna kraterów była zażarta i czasami trwała przez cały skwar. Pechowcom zostawała politura stopionej pustyni szklącej się tak, że z powodzeniem mogła naśladować gwiazdy. W taki dzień wzrok ludzki skierowany na powierzchnię musiałby zostać przepalony słońcem aż po dno czaszki ignoranta.

A przecież życie potrafiło poradzić sobie z tak nieprzyjaznym terenem. Głęboko pod lakierem spoconej, lśniącej pustyni, okryte kilometrem płaszcza trwało życie przyzwyczajone do okresowych eskapad i ucieczek w głąb planety, gdy tylko chwilowy układ słoneczny przekraczał odporność organizmów. Wilkom nikt nie oferował schronienia, a jednak potrafiły w jakiś sposób przetrwać, dzięki sześćdziesięciogodzinnej nocy, gdy mgły ciężkie od chłodu siadały na powierzchni gruntu. Trzask pękającej skorupy dobiegał nawet schowanych w głębi ziemi ludzi, a na powierzchni huk powielających się eksplozji stygnącego i pękającego szkła musiał być ogłuszający. Wilki przeczekiwały ten czas w kraterach. Dopiero, gdy powierzchnia przestawała drgać pod opuszkami wyłaziły i z płaskich tafli leżących dosłownie wszędzie zlizywały pot nocy. Woda, która ważniejsza była od pokarmu skraplała się na futrach i ostrych rantach spalonego na szkło piachu.

W taki czas na powierzchni pojawiali się czasem i ludzie. Sprawdzali upływ lata i zbierali wodę. Pracowity, pełen niepokoju czas, gdzie warty pilnowały upływu nocy, a reszta poławiała wodę. Jeśli nikt się nie obijał w jednym cyklu potrafili zapewnić wodę społeczności na sześć długich dni. Nie więcej, bo potem woda zdawała się już być trucizną. Gorzka, stęchła i powodująca kłopoty gastryczne. Jakieś życie w niej kwitło, lecz zdegenerowane mocno brakiem światła nie mogło się w pełni ujawnić, więc sączyło jad w organizmach ludzkich zatruwając je i wykorzystując na wzór pasożytów, którym zapewne było. Siedmiodniową wodą można było wyłącznie spłukać wydzieliny. Konieczność pchająca na powierzchnię stawała się utrapieniem całego letniego przesilenia. Jesień, czy zimę ludzie spędzali na powierzchni, ciesząc się z łaski klimatu, lecz przecież nie byli w stanie zapewnić sobie zapasu wody na całe lato. Dobrze, że udawało się napełnić spiżarnię. Końcem lata zaczynała się orka. Ciężka, niebezpieczna orka, gdzie trzeba było zwalić na hałdy spalony piach i szukać miałkiego gruntu. Nasiona przechowywane jak najcenniejszy skarb suszone nieodmienne w cieniu i pod silną strażą składowano sukcesywnie w głębinach, nie czekając na ostatnią chwilę. Orka, siew, dojrzewanie, zbiór, ucieczka…

Monotonia… I wilki. Pozbawione słuchu od pękających skorup, z węchem spalonym na wiór wykształciły zmysł czucia i wzroku do stopnia niewiarygodnego. Potrafiły wyczuć łopot serca oddającego się uciechom na skraju pola uprawnego i pójść za ofiarą wyczuwając ruch powietrza i zaburzenia w prądach wiatru. Potrafiły węchem… za dużo. Potrafiły z kojców wybrać młode, gdy tylko ochrona się zagapi. Potrafiły ominąć drżące w zimowym wietrze kłosy przewidując ich kolejny ruch pod wpływem naporu. Potrafiły z oczami zamglonymi, pozornie ślepymi całkiem nad nosami spalonymi na skwarki dostrzec nieregularność ruchu, żeby pośród stada wypatrzyć kalekę, którego łatwiej porwać, niż zdrowe, silne osobniki. Wybierały kobiety. Najchętniej podczas menstruacji, lecz jak to robiły? Po czym poznawały, kiedy węch był im obcym zmysłem? Miały swoje sposoby, a ich upodobanie i determinacja sprawiały, że społeczność daleka była od płciowej równowagi. Z czasem ludzkość dostrzegła schemat, chroniąc narybek i żeńską część społeczności w kręgu zamkniętym i chronionym lepiej jak Fort Knox, a przecież wciąż zdarzały się skuteczne ataki.

Zuchwalstwu wilków musieli przeciwstawić węch. Oczy, skazane na wielodniową, przymusową rezygnację ze światła stanowiły zaledwie aluzję obrazów oglądanych na powierzchni. Czasem, gdy zuchwalstwo wilczych stad osiągało apogeum wyruszali na krucjatę i potem wąskie, długie pasy mięsa schły na żerdziach wysoko nad ziemią, żeby nie dosięgły ich drapieżniki, a obiad podlany ich krwią dostarczał energii łowczym i siewcom. Zjadali siebie nawzajem, gdy tylko nadarzyła się okazja. Pod ziemią żyły wyspecjalizowane stworzenia, jednak łowy na nie były niezwykle trudne, gdyż wgryzały się w tę ziemię tak sprawnie, że pościg mijał się z sensem. Więcej energii kosztowały łowy, niż dostarczał łup. Pułapki, padlina, każde białko nadające się do spożycia traktowane było jak rarytas i nie marnowała się najmniejsza kostka, sierść, czy ścięgno. Krew była rarytasem, którym raczono w pierwszej kolejności młodzież i kobiety, żeby zapewnić przetrwanie społeczności.

I właśnie dziś wilkom po raz kolejny udało się porwać bliźnięta ledwie od piersi odstawione. Wprost spod matczynej ręki, spod topora strażnika, a choć niejedno truchło zostało na placu, to dwoje dzieci, których tak bardzo brakuje zostało porwane i już nie płacze… Ludzie wiedzą to najlepiej, bo z braku wzroku słuchem posługują się do granic wrażliwości. Węchem zresztą też. Matka pierwsza poczuła krew dzieciątek płynącą z wiatrem i usłyszała jak pękają kości miażdżone potężnymi szczękami. Słyszała kłótnie watahy o co lepsze kęsy… Żaden wilk nie potrafi zawyć tak, jak wyje matka, której dziecku ktoś zrobił krzywdę. Dzisiejszej nocy granica została przekroczona i choć do świtu zostało zaledwie około dwudziestu godzin decyzja zapadła szybko.

Zemsta! Wielkie łowy, choćby przyszło uciekać przed blaskiem, ryzykując spalenie, co przecież też się zdarzało. Głupie wahanie, krotochwila, cokolwiek wystarczało, żeby nie udało się opuścić powierzchni i zstąpić w czeluści chłodne. Kobiety zabrały dzieci i pod strażą zeszły przez krater w głąb ziemi. Ustawiono ołtarz. W kamiennym kręgu, na postumencie posadzono nestorów – żywą przynętę. Wiedzieli, bo każdy z nich wiedział, że przyjdzie taki dzień, kiedy wściekłość i konieczność zmuszą ludzi do polowania i nastąpi czas, gdy oni zasiądą jako danina. Dziś usiadła para. Ucałowali dwóch synów, którzy z pikami w dłoniach zaciśniętych sztywno i oczach okrutnie bezwzględnych zatonęli już słuchem w mroku. Odeszli. Nie było czasu na długie pożegnania. Noc nie trwa wiecznie, a młodość pomścić trzeba. I zdobyć mięso. Oczywiście. Zdobyć, by przetrwać lato, by dać kobietom brzemię potomstwa. Starcy… przekazali już swoją mądrość światu żywych. Popatrzyli na siebie z miłością i trzymając się za ręce oddali mocz. Pod siebie. Grzali go własnym ciałem, a wiatr roznosił aromat ofiar. Dygot ciał wystawionych na loterię. Zewsząd dobiegał odgłos łakomstwa i smród spragnionych ciał.

Nie mieli prawa przeżyć i wiedzieli o tym doskonale. Nikomu się nie udało dotąd. Wilki, porażone czuciem krążyły już, wychwytując z powietrza drobiny kłębiącego się lęku. Mocz szemrał na kamieniach spływając po nierównościach, a kolejne krople wprawiały stado w ekstazę. Święte uniesienie, gorączka bitewna. Ogony tłukły ziemię, aż kleszcze spadały z oburzeniem na ziemię, gdy instynkty kazały stadu zatoczyć koło. Bez węchu było to absurdalne, jednak krąg i wilki to jeden rytm, który zachowany być musi. Krąg się zagęszczał, niepokój w centrum rósł. Staruszek szeptał staruszce wszystkie słowa, których nie zdążył jej dotąd powiedzieć; ona tylko się tuliła, chcąc nacieszyć się bliskością. Nie żyli już. Ludzie nie przyjdą tu po wilki, dopóki nie usłyszą agonii, a słuch mają tak dobry, że nie pospieszą wcześniej. Muszą zwabić jak najwięcej wilków. Muszą pokazać im ofiary i dać skosztować. Potem zacznie się rzeź. Oszołomione, głodne, wilki wgryzające się w jeszcze drgające ciała staruszków będą masowo mordowane, zanim im wróci rozsądek i uciekną. Ale krew na językach poczuć muszą. Inaczej będzie ich zbyt mało… Szkoda tak wielkiej ofiary na jakieś ochłapy. Dziś musi paść ich wiele.

Noc rozpierzchła się pod wrzaskiem ataku, pod strachem dławionych istnień na ołtarzu, pod jazgotem reakcji. Wściekłość, błysk, zaślinione zęby i krew wsiąkająca wokół piedestału. Ludzka. I wilcza. A potem już tylko wilcza. Szkoda krwi… Mogłaby dać wiele dobrego, lecz przecież dziś ZEMSTA. Najpierw zemsta, potem dopiero rozsądek, kiedy krew z oczu odpłynie i uwolni zmysły od wściekłości. Noc pocięta bólem i trwogą. Zabita zuchwałym, tryumfalnym okrzykiem. Zbyt krótka. Stado niedobitków umknęło bezładnie, a kobiety z dziećmi wróciły, żeby zebrać ogony i pociągnąć je w czeluści. Spragnieni pili ze zranionych tętnic. Teraz można. Teraz każdy może wypić tyle, ile zmieści, bo przecież nie doniosą tej krwi. Szkoda. To życie. Energia. MOC!. Piły i dzieci i kobiety – każdy, kto pośród sierści wywęszył ranę ssał bez pamięci. Do amoku. To lepsze niż woda. Życie ciepłe i pulsujące wciąż paroksyzmem.

Z ołtarza zwisały krwawe ochłapy… I dwie ogryzione dłonie splecione tak mocno, że nawet wataha ich nie rozdzieliła… Nie wolno zostawić daniny stadu. Niech cierpi. Niech krwawi i rany liże, aż słońce je spali. Śmierć! Ta ofiara musi zostać odkupiona. Ktoś odgarnął pot z czoła, czym zostawił krwawą pręgę ponad oczami. A potem zdjął z ołtarza nawet skrawki, szczątki staruszków. Nim dzień dojrzeje zacznie się stypa – zjedzą rosół z ofiar. Zupę sytą, choć gorzką, lecz będzie to zupa zaduszna, zwycięska. Hołd darczyńcom. Stado? Niech liże rany.

środa, 20 lutego 2019

Jak NIE zostałem poetą.


Jak ktoś ma pecha, to nawet kiedy złoty ząb znajdzie na ulicy, nim zdąży się wyprostować okaże się, że jest dziurawy i oszukany przez chytrego dentystę, który kruszec podmienił na mosiądz. Strach pod nogi patrzeć, a nie patrzeć jeszcze gorzej, bo można nadepnąć organizm, który ów ząb zgubił, a taki organizm może być bardzo wulgarny i o dyplomacji mowy nie będzie, gdy panoramicznie rozpuści wiatrak z pięści, kolan i czego tam jeszcze się nabawił w ramach popełnianego życiorysu. Trzeba uważać – widziałem onegdaj (nie umiałem się powstrzymać i zapomnieć o tak pięknym słowie, więc czym prędzej skorzystałem z nadarzającej się właśnie okazji jego użycia), jak przed podobnym organizmem wiewiórki wiały na drzewa, aż furczało i żadna nie wykazała się wystarczającym głodem, czy ciekawością, żeby sprawdzić, co się ukrywa w tych wielkich pięściach. W mądrość natury lepiej nie wątpić, bo to się odbija pańskim krzyżem i żadna maść nie pomoże.

I szedłem sobie ulicami, uważając na właścicieli złotych zębów leżących sporadycznie na kratkach piwnicznych, na ubytki w chodnikach wypełnione burą mazią, w której taplają się z lubością młodzieńcze zachwyty, a psy nieufne omijają szerokim łukiem, jakby tam mieszkał Nessie w szczytowej formie i wielkim apetycie na hot doga. Starsze panie niosące własną obfitość stadnie i gromadnie nie wyglądały na turystki, lecz kontemplowały róg ulicy, jakby zamierzały założyć osadę, względnie przenieść tam stolicę. Przedarłem się przez opary dobrobytu, czując jak więdnie mi sumienie, więc wstrzymałem oddech. Niestety, pojemność skokowa płuc nie pretenduje mnie do rangi poławiacza pereł, nawet tych przed wieprze rzuconych, więc zachłysnąłem się aromatem pielęgnowanym wystarczająco długo, żeby pięknie się ukisił i nadawał do wybielania drewna zamiast kwasku cytrynowego.

Potem było już łatwiej, gdyż wypłynąłem na zupełnie nie mickiewiczowski przestwór. Znaczy – dopiero zamierzałem wypłynąć. Gdzie mu tam do stepów, ale przestwór jakiś był. Taki lokalny i na skalę niegodną poezji. Już się w ów przestwór miałem zanurzyć, kiedy osaczył mnie dyszkant:

- Szefuniu, ziomal, e…

Zaczął wielobranżowo, barwnie i na wszystkich możliwych poziomach elegancji, a rzecz była prozaiczna tak bardzo, jak brak dwuzłotówki w mięsistej dłoni spracowanej nie wiadomo czym. Lepiej nie dociekać jej historii, gdyż wysłuchanie żywego audiobuka z artystycznie ubarwioną trylogią, martyrologią, albo nawet horrorem mogłoby nadszarpnąć ufność karty kredytowej do poziomu, którym zaczęłaby protestować we wszystkich znanych jej językach. Brak bilonu przyjął ze zrozumieniem i niezrażony niepowodzeniem przeczesywał wzrokiem pejzaż szukając innej ofiary, albo szefunia. Teraz wreszcie mogłem w ten przestwór się zanurzyć, ale gdzie tam… Przed sklepem mięsnym kłębił się jakiś futrzasty zgiełk uwiązany do słupków i zdaje się, że zamierzał kopulować nie bacząc na zbieżną płeć obiektu westchnięć. Cóż. Nawet w świecie zwierząt mniejszości się zdarzają i chcą realizować potrzeby nie ukrywając preferencji. Zostałem schwytany w lasso z dwóch smyczy i skrępowany lepiej niż dowolnie wybrany rzezimieszek z kreskówki, kiedy dzielny Lucky Luck dobierze mu się do… powiedzmy skóry.

Już miałem nadzieję, że zły los się odwrócił, gdyż ze sklepu wypłynęła boska Diana, bogini pól, lasów i wielkich łowów, żeby mnie wyplątać, zanim te bezpruderyjne istoty zmumifikują mnie smyczami i skonsumują przypadkowy zapewne związek na moich butach nie pierwszej świeżości. Boska istota upubliczniła wizerunek pośladków przecudnej urody, pochylając pierś ku jednemu z łapserdaków, kiedy wytoczył się Budda wypasiony lepiej niż zawodnik sumo przed mistrzostwami i usiłował dołączyć piersiami do tej ludzkiej wylewności. Sapał ciężko i widziałem że woli zerkać na ekspozycję cudu natury, niż zwalczać splątaną materię psich afektów. Posunął się do tego, że zaproponował Dianie, aby wspólnie oddalili się w bliżej niesprecyzowanym kierunku, aby pieski bezstresowo skonsumowały uczucie, a i oni mogliby skorzystać z podsuniętego wzoru, gdyż wiosna oczywiście tuż za rogiem i warto sokom pozwolić krążyć żywiej, a nawet wypłynąć. Diana szarpnęła się i smycz i wytrąciła z równowagi zwierzątko i mnie. W rezultacie stado rozrosło się o eksponat leżący, czyli mnie w bukiecie psów. Zostałem poddany pobieżnej degustacji i uznany za niejadalnego, acz wartego oznakowania kroplą złocistych perfum, żebym się pieskom nie zgubił. Pamiątkę usiłowała wytrzeć Diana, ku jawnej zazdrości Buddy, ale czyniła to, jakby pierwszy raz w życiu wykonywała podobną czynność i tylko rozniosła aromatyczną wilgoć po spodniach.

A potem, to już odchodzili szczebiocząc, jako te zakochane ptaszęta, gdyż Diana była łasa na komplementy i okazała bezgraniczną łaskę Buddzie, pozwalając uprowadzić psy i się w krzewy nagie bezwstydnie. Zostałem z pachnącą pieczęcią schładzającą mi kolano, a i tak mogę mówić o szczęściu w nieszczęściu, gdyż plama mogła przycupnąć bliżej rozporka, co postawiłoby mnie w sytuacji jeszcze mniej komfortowej. Może wreszcie przestwór stanie mi otworem, albo się mi stanie, albo nie wydarzy się wreszcie nic więcej i dryfował będę swobodnie, jak bezpański jeździec po bezkresnej dziczy. Musiałem jeszcze minąć ofertę trumien szytych na wymiar, bar mleczny, w którym wszystko prócz mleka, kościelny dzwon wgryzający się w ucho na przemian z jękiem karetki pogotowia wiozącej krew nie dla mnie.

Od przestworu wreszcie dzieliła mnie rzeka asfaltu i czerwony palec sygnalizacji świetlnej karcił moją niecierpliwość do chwili, kiedy słońce, które jak raz się objawiło, raczyło mnie oślepić, bym bez świadomości wstąpił w bród rzeki i brodził jak jakiś żuraw dostojnie i z godnością zdobywcy. Przekraczałem Rubikon, a wzrokiem mogłem pobłogosławić maluczkich tego świata. Przestwór w postaci wielkiej budowy obsługiwanej przez nie mniej dumne żurawie był tuż tuż, gdy parka niebiesko odzianych młodzieńców zapragnęła zapoznać się z moimi personaliami i obciążyć mnie kosztami pozyskania owej wiedzy. Z mozołem jeden z nich grawerował kosztorys, gdy drugi za pośrednictwem Wielkiego Brata upewniał się, czy nie jestem Szakalem poszukiwanym przez Interpol, który dzięki czujnej prewencji może zostać schwytany, ogłuszony i ku chwale ojczyzny zaowocować spektakularnymi fotosami i gwiazdami na pagonach w takich ilościach, że flaga unijna spłonęłaby z zazdrości. Potem popatrzył na mnie z pogardą, bo nie byłem, a on już chciał zademonstrować na mojej chudobie własne talenty i wyszkolenie.

Niebo zaczęło płakać nad moją żałością, gdyż nie potrafiło mi pomóc w sposób doskonalszy. Żeby choć kaszę marną rzuciło, ale gdzie tam – tylko pył cementowy opadł na mnie łapczywie niczym radioaktywny świąd. Teraz, to już zacząłem plag wypatrywać. Co mi tam zloty ząb z ubytkiem, kiedy szarańcza i siedem chudych krów na firmamencie i pierworodny jeszcze nie poczęty, a już skazany na piekielne męki… Wreszcie widnokrąg zaczął wypełniać się przestworem, jakby był sprzężony z dobrym humorem, który jełczał, gliwiał, psuł się i zmierzał ku ostatecznemu upadkowi. Przysiadłem na krawędzi przestworu, bo kolejny krok mógł zakwitnąć podstępną katastrofą, na którą jeszcze nie byłem gotowy i nawet ciekawość wronia nie skłoniła mnie do dalszej wędrówki. Śmiało się czarne bydlę ze mnie, ale poza zasięgiem moich rąk. Czujnie NIE ZDJĄŁEM BUTA, żeby nim cisnąć w ptaszysko, bo musiałbym pewnie boso kontynuować, względnie zarządzić strategiczny odwrót. A kiedy wreszcie się znudziło i czarne istnienie postawiło na krawężniku białą kropkę nad i, albo nade mną chwyciłem kawałek patyka i w kurzu klepiska zacząłem pisać poemat. Wierszem, bo tylko wierszem pisać można nieszczęścia doznane. Przemierzyłem historię od poczęcia świata do poranka powodującego konieczność powstania utworu, gdy los podły dopadł mnie psią ciekawością i wskazany patykiem fragment rzeczywistości przeistoczył się w furię. Ziemia pryskała, dziurawiła się, wybrzuszała, a pieskie szczęście rosło, gdy czytał poemat, zanim sczezł on w niebycie. Dwie garście rzucone na wiatr. Tyle zostało z mojego trudu. Wiatr wpychał mi słowa, a może pojedyncze litery, wprost w oczy, w usta, jakby mnie nimi karmić chciał. Pies chłodził mnie ogonem rozpędzonym do niebywałej prędkości zwalczając gorączkę twórczą.

Podeszło dziecię niewprawnym, rozkołysanym krokiem. Zerkało to na mnie, to na psa, to na patyk, a może i na zgliszcza arcydzieła. Gdyby był Zorbą, zachwyciłby się katastrofą, jednak dusza urzędnicza była w nim zaszczepiona i przeprowadzał już śledztwo:

- Skąd masz patyk? Daj!
                                                                                         
Dałem. A on rzucił i rechotał, kiedy pies w miejscu wykręcał, żeby po niego pobiec. I ręce miałem puste od wiersza, od myśli, którą pies ukradł i rozproszył. I pióro pośród rechotu się połamało całkiem w zdrowych szczękach, a ziemia niewzruszenie trwała. Wiatr wygładzał muldy po słowach, ktoś zdeptał je bezmyślnie. Poszedłem. Nie dla mnie przestwór. I poezja nie mi pisana.

wtorek, 19 lutego 2019

Polowanie.


Słowa gasną, jak gwiazdy na jeziorze, kiedy tuman niskich chmur przekrada się po omacku gdzieś zza horyzontu. Bladozielona iskra świetlika kołysze się na żyłce odprowadzonej długą wędką nad wodę. W szuwarach szepczą coś nocne skrzaty, pająki bez niepokoju kołyszą się na zbyt długich nogach, w rytm narzucony trzcinom przez wiatr i przyglądają się łupom dojrzewającym w kokonach lepkiej nici. Coś ucieka przed głodem szczupaka, płosząc ciszę ogonem bijącym o powierzchnię, szopy pracze nadstawiają ucha, żeby przechwycił zdobycz wraz z myśliwym. W gałęziach sytych drzew drży nocnym powiewem pliszka – może śni się jej ten biało-czarny rozbójnik wiecznie wykradający jaja z gniazda, nie bacząc na desperację rodzicielskich, samobójczych ataków. Ziemia sapnęła pod racicami, złamana gałąź eksploduje krzykiem przerażenia. Wiatr czochra się w szuwarach i liczy orzechy na leszczynach. Nigdy mu się rachunek nie zgadza, bo łapska ma niedelikatne i zanim skończy, strąci to i owo. Albo larwy much wygryzą miąższ słodki, choć jeszcze niedojrzały. I on i one.

Brzeg nasiąka wilgocią i studzi ciało, zmuszając je do szukania ciepła gdzieś w sobie. Oczy usiłują wydłubać z czerni chociaż kontury, dowolne znaczenia, ale tylko świetlik blado kołysze się w lustrze wody oddychającym pulsem wiatru. Spłoszony ptak szamocze się w gałęziach i pewnie jest kompletnie zdezorientowany, skąd atak nadszedł i czy w ogóle. Nietoperze zlizują plankton z nieba zbyt wolno. Nad świetlikiem kłębi się obłok drobnicy, pośród której furkoczą skrzydła tłustej ćmy. Noc zachłanna, wszechmocna otula płaszczem każdy, nawet najchudszy życiorys. Łapserdaków i rzezimieszków, świętych i tych, którzy czekali jej, by powić miłość naiwną, bezgrzeszną, piękną. W starych dziuplach grzechocze narybek, seniorzy pierdzą i wzdychają do minionej doskonałości, zaskrońce przytulają własne, aksamitne ciała zwijając się w sprężynki ściśnięte szczerą modlitwą o przetrwanie. Nawet, jeśli coś zachichocze ponad wodą, to odległość przepoczwarzy dźwięk, obarczy jarzmem karykatury, albo nasączy lękiem zrodzonym w zakamarkach duszy, która nie wierzy, lecz się boi, bo może nie miała racji i lepiej było uwierzyć.

Na krańcu nieskończoności płonie radość wielu. W żółto-pomarańczowych jęzorach ogień wspina się na cienie buków i pewnie chciałby na niebie namalować demony, jednak cienie kładą się szarością na czerń granatową od natężenia i nie widać ich wcale. Może i lepiej, bo nocą demony potrafią podziurawić sumienia na wylot. Taflą wody, niczym zmarszczki sunie radość wzmocniona wódką, wiją się splecione żywiczną lepkością aromaty mięsa skwierczącego gdzieś daleko, lecz i tu pobudzając soki żołądkowe do furii. Daleko od harmidru pomarańczowy ogień punktowo przecina noc żarem papierosa, jakaś latarka, chyba rowerowa kolebie się na wykrotach, uwożąc dwa przytulone ciała tak dalece, żeby mogły bezwstydnie wykrzyczeć sobie wzajem dźwięki nieznane słownikom. Żeby w noc tylko ubrani mogli grzać swoje ciała oddechem pospiesznym, odbierającym rozsądek i prowadzącym w kosmos emocji nieskażonych oszustwem.

Za lasem, a wiem, że gdzieś tam trwa, sapał jakiś spóźniony pociąg, lecz on na poręczach szyn zagubić się nie może, więc mozoli się wioząc sennych pasażerów, nocnych czytaczy książek wystarczająco lekkich, żeby posapywanie nie stanowiło przeszkody w zrozumieniu treści, albo przynajmniej nie miały znaczenia. Samolot do raju usiłował podzielić niebo na części dysząc żarem płonącego paliwa jonizującego powietrze, lecz stąd był zaledwie ważką, mającą na skrzydłach zaledwie po jednej kropce – zielonej i czerwonej. Niczym jętka jednodniowa zniknął, lecz to, że był, stanowiło sugestię, że kolejne jętki, są kwestią chwili. Uszy zwiotczały, gdy wiatr stanął na palcach i w zachwycie umilkł. Wiatr stać na podobne gesty, ale nigdy za darmo. Gdzieś całkiem niedaleko zabłyszczały blade pośladki, roześmiane swawolą, wzajemnością, bezkarnie zanurzające się w toń niepoznaną. Na chwilę, wraz z wiatrem umilkli, kiedy pchany elektrycznym silnikiem jacht ze zwiniętymi żaglami przepłynął z godnością Latającego Holendra. A potem wrócił śmiech i wiatr i noc trwała całkiem-nie-nadaremnie.

Świetlik zdechł i kołysał się smętnie na żyłce, a ja nie wiedziałem, czy chcę kolejnego pozbawiać energii. Patrzyłem, jak dogorywa, jak wiatr usiłuje wykrzesać z niego resztkę koloru, żeby ją pożreć w swojej zachłanności. Nikomu nie odpuścił. Dwa sztylety reflektorów samochodowych rzuciły się na skraj jeziora i chlastały je bezmyślnie. Jezioro milczało, a silnik jęczał i rzęził, aż umarł pod omszałymi olchami i kłapać zaczęły drzwi, żeby wypuścić dusze stłoczone wewnątrz. Dusze były rozemocjonowane, wulgarne i agresywne. Stemple dźwięku zatrzaskiwanych drzwi piętnowały niebo stygmatami, które wiatr koił i głaskał, przepraszał i starał się za adwokata robić. Adwokata diabła. Chyba, ktoś tam, wysoko, mu uwierzył i dał szansę, bo poleciał do tych głosów mnie zostawiając w spokoju. Nawet szuwary znieruchomiały, a lustro wody wygładziło się. Bez świetlika nie widziałem uśmiechu, ale zapewne tam był. Powinien być.

Siedziałem na brezentowym krzesełku urągającemu mojemu zapleczu. Nawet dziecko czułoby się nadmiernie wyposażone na podobnym zydelku. Na szczęście, wraz z wiatrem zanikł czas. Może miał randkę w krzakach, może po drugiej stronie jeziora dziać się zaczynała HISTORIA? Nie takie tam bajanie pośród mroku, tylko zalążek dzieła godnego encyklopedii, albo choć szeptów rzucanych w zaufanym gronie, bądź legend bajanych przy ogniu, gdy na dnie kubków zastygać będzie smród samogonu, a w ogień kapną skwarki oderwane głodnym jęzorem ognia. Czas bezszelestnie uciekł i nawet całusa na dobranoc nie zostawił. Tylko chłód. I wilgoć protestująca przeciw grawitacji i wspinająca się na przekór. Buty już zżarła, a teraz trawersem, poprzez łydki usiłuje pokonać ekspozycję i wyjść na płaskowyż kolana, żeby stamtąd zaśpiewać pieśń tryumfu. Bez zabezpieczenia, bez gwarancji i ubezpieczenia.

Siedziałem pośrodku niczego i ostatnie odniesienie do kierunków przestrzeni skwierczało dogorywając, a przede mną pustka nieskończona. Pode mną grawitacja w skisłym błocku, a nade mną firmament – zbyt odległy, żebym się przedarł do tamtej rzeczywistości. Wisiał, zasłonięty zawistną chmurą i tylko skowytem wilka mogłem się nań powołać. A nie wiedziałem, czy chciałem się powoływać. Zwinąłem żyłkę i to chyba wytrąciło wszechświat ze stagnacji. Zwijałem nieskończoność nicości, zwijałem mrok. Kołowrotek brzęczał jak dziecinny bąk w euforii, a mrok udawał niewzruszoną, granitową kolumnę. Wstałem. Nie wiem po co, bo mrok nie był kobietą, nie był nestorem, któremu szacunek chciałem okazać wstając. Wstałem, żeby nie siedzieć, bo krzesełko dość już pokancerowało moją stabilność największą. Osadzony w brzoskwini pośladków czułem spokój, jaki czuł niegdyś Budda, tylko mniej wyrafinowany w słowach. A teraz zachciało mi się pochopności, więc wstałem dać brzoskwini czas na regenerację. Zamiast tego… cóż – wstyd mówić, komarzyca dopadła mnie od zaplecza i realizowała własne chuci na moich miękkich tkankach, korzystając z okazji, że ręce miałem zajęte – zgwałciła mnie i krwawiłem zapewne, choć w czeluściach nocy nie mogłem wiarygodnie posługiwać się paletą barw.

Na haczyku wisiała próżnia. Bezgraniczna, ale spodziewana. Za to haczyk ściągnął na brzeg jeziora skraj nocy. Tłusty, czarny zalążek pulsujący zachłannością. Za nim, jak obrus ciągnięty za dowolną krawędź zmierzała ciemność. Na drugim brzegu, choć ogień przycupnął w popiele, zaczynały wynurzać się kontury krajobrazu. Pejzaż dopominał się o uwagę i z każdą chwilą stawał się bardziej zasadniczy, czytelny i jednoznaczny. Niebo pękło fioletami i rozrzedzało się do różów w tak wielu odcieniach, że nawet poeci nie znaleźli nazw dla wszystkich deseni. A potem, zza węgła widnokręgu łypnęło głodne, słoneczne oko. I zaczęło malować kolory. Wilgoć, dopiero co tryumfująca z wysokości kolan zaczęła pospieszną ewakuację, a droga powrotna była chyba jeszcze bardziej skomplikowana. Słońce dotykało wszystkich blizn pozostawionych przez noc. Ślizgało się po tafli jeziora z wdziękiem utalentowanego surfera, zerkało pomiędzy drzewa, w intymność namiotów…

Prześwietliło mnie, a ja poddałem się mu bez końca. Zamknąłem oczy, żeby je ośmielić, a ono drapało mi powieki, żeby jednak nie, żeby zobaczyć zachwyt w moich oczach, albo spalić mi wzrok, gdybym był niegodny. Wiatr, jak wierny pies roznosił kolory po świecie, jakby poranną prasę przed domem zostawiał, jakby aportem uzasadniał swoją niezbędność. Zamknąłem oczy pełne kolorów, na krzesełku zbyt małym, żeby miało się stać rajem. Cóż… Nie umiem chcieć mniej… Nawet jemu potrafię powiedzieć CHCĘ WIĘCEJ!

poniedziałek, 18 lutego 2019

Dylematy.


Wciąż mi się wydaje, że tracę łączność z rozsądkiem i zaprzątam sobie umysł pytaniami, na które trudno mi odpowiedzieć. Sam siebie oszukuję, uzasadniam nieszczerze, jednak oszukać własną głowę, to zajęcie dla bardzo wyrafinowanych umysłów. Nie dysponuję potrzebną subtelnością – najwyraźniej pośród przodków zbyt wielu stało twardo na ziemi i to zapewne bosą stopą, gdyż obuwie przewidziane było tylko po to, żeby Boga czcić z czystymi stopami, a i to nie za często. Może wręcz ono było czczone i stawało się wiekuistym opłatkiem przekazywanym z pokolenia na pokolenie?

Gmeram w tej mojej pamięci, jakbym od niechcenia w second-handzie szukał okazji za trzy grosze, a ilekroć coś w dwóch paluchach na światło dzienne za uszy wyciągnę, to twarz mi się wyciąga ze zdziwienia, psując greckie postulaty proporcji i piękna. O ile w ogóle o pięknie można mówić, w przypadku czegoś, co jest paszczą plebejską poddaną nietłumionemu zdumieniu. Ja wiem, że filozoficznie rzecz ujmując szpetota jest niezbędna, żeby piękno mogło się pławić w majestacie i dzień bez nocy przestałby się pysznić kolorami nie mając punktu odniesienia. Nawet Bóg potrzebował Judasza, żeby na jego tle móc zajaśnieć niezłomnością i istnieje przynajmniej domniemanie, że bez niego nie osiągnąłby doskonałości godnej dwóch tysiącleci czołobitnych psalmów.

Na podwórku pełnym porzuconej materii pachnącej raczej mniej niż pięknie wyrosła hałda węgla. Bez sejsmicznych ekscesów, bez procesów górotwórczych, w typowej dla geologii stateczności. Ze swoją Czomolungmą mierzy się pan, mający herkulesowe przygody tak daleko za sobą, że prywatny pamiętnik zetlał mu zupełnie, a słowa drżą z obawy, że nikt im nie uwierzy. Pośród kancer pradawnej epoki matuzalem poci się przędąc obelgi żarliwsze od słońca bezwstydnie przyglądającemu się parcelacji gołoborza. Himalaje sięgają panu najwyżej do nosa, i to wyłącznie dlatego, że organizm wyeksploatował kręgosłup, a reumatyzm pogłębił jego skłonności do trwałego poddania się sile ciążenia. Głowa zbyt ciężka do noszenia przez tak kruchy organizm.

Pan w porywach optymizmu dociągnął szuflę na odległość stopy od górotworu i przystąpił do kontemplacji. Rozpoczął (jak sugeruje Budda) od wyrównania oddechu i oderwania się od pochopności doczesnej). W tym czasie zaniepokojona bezruchem pani rzuciła haczyk zapytania z czeluści okna trzy kondygnacji nad poziom podwórza (npp – wysokość względna nieznana nauce poza zaściankiem). Mogła rzucić wzrokiem, ale czuła sentyment do gałek ocznych, które może i niewiele widziały obecnie, ale wciąż żyli tacy, którzy daliby się pokroić, że pozostały niebieskie. Teraz – blado-niebieskie, z wielkim naciskiem na blado, co wcale nie zwiększało zasięgu kontrolowania trójwymiarowej przestrzeni (objętości?).

Pan w obliczu haczyka usiłował i nawet skłonił lemiesz łopaty, żeby zaśpiewała na krawędzi gołoborza, jednak lemiesz w drżącej dłoni krygował się i bezwstydnie wypierał talentu mu przypisanego z wciąż ważnym certyfikatem unijnym pyszniącym się gdzieś na stylisku. Drewno schodów skrzypiało swoje codzienne utyskiwania, kiedy schodziła z pękatym kubkiem parującej herbaty. Schody po dwakroć od niej starsze, lecz przecież dla drzew sto lat nie jest weselnym toastem, lecz obelgą, szyderstwem niedorostka. Dzień dojrzewał, pani schodziła na poziom ziemi i pewnie miała ze sobą torbę na zakupy, bo nie można marnotrawić sił nadaremnie. Schodziła znacznie wolniej niż promienie słoneczne, niż kurz i zeszłoroczne liście wydłubane przez wiatr z jakiejś nieczyszczonej rynny. A jednak schodziła, chociaż herbata w kubku chciała zostać na górze i bezwzględnie zostawiała upalny aromat na mijanych kondygnacjach.

Chciałem tego widoku, ale oczy usiłowały pokryć się mgłą, a w głowie rosły pytania nieustająco. Zapaliłem papierosa. Dym popłynął na czołowe zderzenie z szybą i przegrał. Nie szkodzi. Wzrok poprzez dwa pryzmaty wody i gazu zanim doszły do obrazu na szkle okna zabarwiły go moim chceniem. Na szybie kotłował się stygnący dym, za oknem świat zamarł. Z Czomolungmy oderwał się jakiś fragment i grzechocząc poleciał na łeb, na szyję. Zanim umarł, życzyłem mu przeźroczystości. I Matuzalemowi też życzyłem, żeby ów fragment umarł niczym Feniks, rodząc prawowitego syna Koh-i-Noora, który mając w tle dumnych protoplastów wyrośnie potężniejszym, mając zapewniony start z tak wysokiego pułapu.

Tak bardzo chciałem, żeby mu wpadł do wiaderka, do piwnicy, w oko… Żeby pośród gołoborza zasnutego mrokiem zabłyszczał, że niemal widziałem, jak się stacza w czeluści piwnicy. Pani właśnie osiągnęła ziemską wysokość, a herbata temperaturę podłoża, kiedy okruch katulał się w mrok piwniczny. Być może (poza sroką) byłem jedynym, który dostrzegł staczanie się tłustego blasku, być może był to omam, który miał mnie wyzuć z cech ludzkich i skłonić do działań ekstremalnych, albo oszołomić do bezwładu. Nie wiem. Sroka z pogardą patrzyła na węgiel, bo piórka miała czarniejsze, czystsze i nawet błyszczące prawie jak syn Koh-i-Noora, który skręcił właśnie kark w piwnicy pełnej stęchłych pajęczyn, butwiejących kartofli i kisnących w zapomnieniu słoikach ogórków, fasolki, czy buraków.
Wtulili się w siebie, a węgiel niepostrzeżenie usiłował osiągnąć okres połowicznego rozpadu – nie z litości, lecz dla własnych, egoistycznych celów. Każdy chce spać. A potem pani poszła kupić pęczek koperku, cztery ziemniaki i dwie mandarynki, z tej skrzyni, gdzie leżą owoce zbyt miękkie, by dożyć zamknięcia sklepu i rano szczury i wrony dostałyby je darmo z dostawą pod nos/dziób, czy wręcz mordę. Pan wciąż umiał trzymać kubek i miał w tym większą wprawę niż ze styliskiem łopaty, a ja zgasiłem papierosa na szybie niewzruszonej i bezdusznej. Ani zaćwierkała. Westchnąłem o raz za dużo, żeby mgła dłużej stała mi na drodze i zapytałem. Nie wiem kogo, bo szyba odbiła te pytania prosto mi w twarz. Nie byłem gotów stawić im oporu. Dopadły mnie, jak wściekłe psy sukę w rui. Jak pyłki topoli alergika. Jak… Jakbym sam siebie dopadł i za gardło złapał. Nikt nie jest w słowach tak bezwzględny dla mnie, jak ja sam. Tylko mnie stać na tak wiele, żeby samego siebie odrzeć z pozorów i ukamienować bez litości. Znam słowa, które ropieją, nim celu dosięgną, a potem z zajadłością zarazy wgryzają się w ciało i pokonują wszelki opór.

- Dlaczego brudny, czarny węgiel? Skoro diamenty są czyste, skoro płoną doskonalej, skoro więcej ciepła dadzą i mniej śmieci? Przecież mógł… Cóż to dla Boga…

- Dlaczego paliwo jest tak głęboko ukryte? Człowiek nie potrafi gryźć ziemi niczym dżdżownica. Może to nie nasze? Może trzeba szukać płycej? Na wysokości nosa?

- Dlaczego nie ma dwóch słońc, żeby nie niszczyć ziemi kopiąc jak pies, usiłujący zasypać czymkolwiek własne ekskrementy, żeby stały się pożywką łańcucha życia, a nie tylko chwastem, śmieciem, uciążliwością złapaną w paragrafy gróźb karalnych?

- Dlaczego zimą jest za zimno, a latem za ciepło? Po co ta odmiana, sprzeczna z ekonomią, z przyzwyczajeniem? Rozmaitość, która boli, doskwiera –jednych bardziej, innych mniej, ale jednak boli wszystkich. Nie dało się tak prostego problemu rozwiązać?

- A złoto? Ludzie wysysają je z najbardziej niegościnnych zakamarków, żeby zrzucić na hałdę w innym miejscu i pilnować zajadlej, niż czyniłby to brytan wygłodzony i nauczony mowy nienawiści. Tylko patrzeć, jak przyjdzie dzień, kiedy maszyny rozbiorą ziemię i posortują na pierwiastki i zamiast raju będzie wielki magazyn pierwiastków – pospolitych i śladowych. Rzadkich, gęstych i nietrwałych. A wszystko z metką i nadzieją na „Czarny Piątek”, gdzie za pół ceny można będzie kupić to wszystko, co z piwnic się wymiata w mozole klnąc, że znów dzień mija nadaremnie, a chaos rozpanoszył się i nadal jest głodny.

- A…

Pytania zaczynały się rozpełzać niczym zawartość puszki Pandory. Przydałby się ktoś, kto powie „DOŚĆ!”, albo wyjaśni – jak dziecku. Bo pytać jest łatwo. Łatwiej niż odpowiadać. Niż zrobić cokolwiek. Choćby w milczeniu.

niedziela, 17 lutego 2019

Nadzieja.


Może przyjdziesz, bo przecież obiecałem okryć twoją nieśmiałość dotykiem tak miękkim, żebyś mogła sobie go wymruczeć chowając oczy w raju. Bez ogródek obiecałem dłońmi namalować bukiet tylko twoich słów. Otulić drżącym ciepłem świecy bezwstyd wspinający się niespiesznie po kręgosłupie. Szeptałem zachwyt i nieskrępowaną ciekawość. Intymność, jakiej być może nie poznałaś jeszcze. Kilka niedopowiedzeń odważnie zaplątanych na wargach, nie znające rozsądku westchnienie… Dotknąłem twojej dłoni, żebyś poczuła smak mojego ciała na skórze, a ty patrzyłaś mi w oczy i gryzłaś dolną wargę, gdy język trzepotał w zamkniętej klatce, usiłując powstrzymać dźwięk nie wymagający tłumaczenia. Teraz, przez drzwi, nasłuchuję kroków. Może przyjdziesz…

piątek, 15 lutego 2019

Poza światem.


Płacz nie zawsze musi mieć uzasadnienie. Czasami jest. Tak po prostu. Jakby organizm wiedział lepiej, czego mu brakuje i realizował swój intymny plan, nie bacząc na wolę i na przekór argumentom. Jednak dziś miała powody. Czuła się brzydka i niekochana do tego stopnia, że żałość wypływała nie tylko z oczu, ale i z nosa. Jak małej, zasmarkanej z nieszczęścia dziewczynce, skarżącej się wszystkim świętym z oburzeniem sięgającym wskroś drobnego ciałka, gdy chłopczyk wyrwie jej z dłoni łopatkę w piaskownicy, albo zdepcze piaskową babę. Gardło chciało wyć. Rozpaczliwie rozkrzyczeć noc i nie pozwolić jej minąć bezszelestnie. Wyć, zbudzić każde licho i każdą życzliwą duszę. Stać się dźwiękiem pierwotnym, słowem pierwszym, po którym świat urodzi się do życia i wreszcie ją zauważy. Przez pryzmat łez przyglądała się ścianom, czy uniosą tak bezgraniczną rozpacz i było jej coraz bardziej obojętne co zrobią.

- Niech je szlag!

Nawet kląć nie potrafiła i w skołatanej głowie kalekie obelgi tłukły się, jakby to były pijane ryby w akwarium o pancernych, szklanych szybach. Patrzyła jak rosną, a może to łzy sprawiały, że puchły podglądane przez powiększającą, słoną soczewkę. Resztkami konwenansów usiłowała sobie przypomnieć kiedy ostatnio pozwoliła sobie na słowo niecenzuralne i znajdowała same wykrzykniki pozbawione mięsa. Duchy obelg. Była wychowywana. W rodzinie o konserwatywnych poglądach i zasadach. Tak wielu zasadach, że nie było w nich miejsca na uczucia. Tylko zasady i obowiązki. Przywileje - nie. Samo życie było przywilejem tak wielkim, że nic więcej nie przysługiwało. Dostała je i musiała do niego dorosnąć. Zasłużyć. Odwdzięczyć się i odpracować. Może nawet odpokutować?

Łzy spływały po twarzy, z której rękawem zmyła już kosmetyki, żeby wreszcie nie musieć się chować. Tu… było z nią tylko lustro niedoskonałe, szklany prostokąt w oprawie mroku. Klęczała, siedząc na własnych piętach i w srebrze spatynowanego prostokąta wyglądała jak kropla wody siadająca na lodowej nieskończoności. Boże! Jak jej było zimno. A ponoć ten lód jest dywanem z włókien bardziej naturalnych, niż obiad, który jadła w restauracji dziś z kimś, kto niedwuznacznie sugerował chęć… a może to było żądanie?

Chciał jej w trakcie jedzenia. Ale nie jej, jako człowieka, tylko chciał jej ciała. Chciał je przywłaszczyć i wykorzystać. Nie podzielić się, nawet nie kupić. Chciał je wymusić, upokorzyć i skłonić do uległości. Chciał, żeby mu je przyniosła i pokazywał jej niedwuznacznie ołtarz, na którym powinna je położyć i czekać na akceptację, albo grymasy. POWINNA! A ona potrafiła tylko pomyśleć o nim „świnia”, nawet bez wykrzyknika. Normalna kobieta wydrapałaby mu oczy, zanim ona pomyślała „świnia”, a jej krzyk byłby słyszany na Antypodach. Czy była normalna? Łzy wsiąkały w dywan ignorując jej chwilowe dylematy. Nawet one lekceważyły istotę stworzoną chyba tylko po to, żeby nawet wesz czuła się księżniczką w jej towarzystwie.

Uciekła, kiedy poszedł do łazienki. Chciał dać jej czas, żeby przemyślała, jak wielką łaskę jej wyświadcza, że w ogóle ją zauważył. Że dopuścił domniemanie, choćby tylko ironizując, że pozwoli jej grzać się w blasku jego nocnej chwały niewątpliwej i nie podlegającej dyskusji. Sterczącej prąciem potrafiącym mimochodem wskazać mgławicę Magellana, po czym z wdziękiem przenieść zainteresowanie na gwiazdozbiór Kasjopei, którą gotów był sprowadzić na ziemię siłą własnego majestatu. Poskromić i sprowadzić do parteru, żeby Andromedę wychować na grzeczną dziewczynkę z szacunkiem odnoszącą się do życia wyposażonego w penisa. A ona uciekła, chociaż jej pęcherz bardziej potrzebował łazienki, niż jego – widziała, że przed wejściem przeanalizował wzrokiem zawartość kreacji dwóch stojących koło szatni dziewcząt, a jednej bezczelnie wetknął wizytówkę w kieszeń bluzki napęczniałą od piersi pomieszkującej pod nią.

Uciekła. Cud, że stać ją było aż na tyle. Na ogół, kiedy tylko spotykała bezpośredniość śliniącą się niewybrednie zastygała w bezwładzie, który oszałamiał ją do cna. Pamięta przecież, jak przechodzący obok mężczyzna rzucił wulgarną uwagę i nie czekając na reakcję poszedł, bo sam nie wierzył w pozytywny odzew, a ona trwała w stuporze, wsparta o ścianę, jak płaskorzeźba w oczami otwartymi szeroko i ustami, z których ulotniło się każde słowo. Została niemową aż do świtu i powlokła się w rzeczywistość zmęczona i brudna, ucząc się na nowo języka, bo nawet o poranku wciąż był jej obcy.

Dziś znów uciekła. Znów udało się. Uciekła nie zastanawiając się, czy służbowe, albo ekonomiczne konsekwencje poniesie od razu, czy dotkną ją za jakiś czas. Gdyby w drzwiach miała piętnaście zamków – zamknęłaby wszystkie dwa razy. Nie miała, a te dwa nie dawały jej satysfakcji, nie zaspokoiły potrzeby odcięcia się od świata. Roztrzaskała telefon, torba poroniła w przedpokoju rozsypując zawartość po kątach.
- Biały ser – pomyślała – biały ser kupiłam na kolację i pewnie już całkiem zgliwiał…

Nie pamiętała, jak rozbierała się klęcząc na podłodze przedpokoju, jak w zimnych kaflach podłogi usiłowała zahibernować dożywotnio przeszłość. A potem przyszły łzy, które usiłowały zmyć grzech pierworodny - urodziła się kobietą. Mięsem. Do wzięcia, do wynajęcia, do posługi. Zanim nauczyła się formułować własne myśli kończyła uniwersytet życia na wrogim uniwersytecie. Już zdawała egzaminy z posłuszeństwa i pokory. Pod surowym wzrokiem, upominana palcem, paskiem, wzrokiem, albo krzykiem uczyła się być powolną. Na każde zawołanie. Na rozkaz. Uczyła się, jak stać się przyjaznym gadżetem, który sam się zaktualizuje, dostosuje i dopasuje do trendów. Do czasów, kaprysów i oczekiwań.

Pierwszy raz uciekła z domu, w którym coraz trudniej było sprostać oczekiwaniom. Trudniej? To niedopowiedzenie godne słów z zakresu dyplomacji – to było niemożliwe! Później uciekała już regularnie, przed samcami i samicami wiedzącymi lepiej. Kiedy nabawiła się łatki „dziwna” uciekła raz jeszcze. Tym razem daleko tak, żeby nikt nie mógł jej znać. Była mistrzem świata w uciekaniu, ale nikt nie powiesił jej na piersiach medalu, choć na jej piersi zerkało chyba zbyt wielu nienasyconych. Szkoda, że Ziemia jest taka mała, bo stać ją było na ucieczkę na krawędzie wszechświata. Tylko po co? Żeby znów się ślinił jakiś troglodyta?

Noc pieściła jej ciało nienachalnie, jednak kafle były niemal tak zimne, jak wzrok jej ojca dzielący łaski z salomonowym uśmiechem. Usiadła pod ścianą i objęła kolana ramionami. Nikt nie chciał jej przytulić, więc nauczyła się tulić się do siebie. Ile lat ćwiczyła tę umiejętność? Szkło zwróciło jej widok spłoszonej dziewczynki, a przecież dorosła podobno już trzy razy…. I trzy razy nieumiejętnie. Biała ściana zaraziła ją bladością, kafle zabrały ciepło. Pęcherz przestał się upominać nadaremnie i próbował ogrzać uda kobiety i podłogę. Wilgoć ostra w zapachu usiłowała otrzeźwić siedzącą. Ciepło… czy tylko na takie zasługuje?

Bezmyślnie malowała palcami stóp w krzepnącej plamie wilgoci jakieś niezrozumiałe nadzieje. Słowa stygły szybciej niż je pisała. Gasły, a ona wciąż nie nauczyła się wyć… To takie trudne? Otwierała usta raz po raz, ale tonęły w nich łzy tak gorzkie, że wargi broniły się przed kolejnym i zaciskały się kurczowo. Trudno wyć z zamkniętymi ustami. Trudno wyć, gdy nawet podłoga odbiera resztki nadziei na ciepło. Spazm rozpasany bardziej od poprzednich niemal pozbawił ją zmysłów. Czy były jej potrzebne? Może łatwiej byłoby je oddać, sprzedać, przehandlować za chwilę spokoju. Za jedną cnotę… Za chwilę prawdy…

Pozwoliła kolanom rozchylić się na boki i sięgnęła ręką pomiędzy. Pierwszy raz w życiu sięgnęła skraju ud, nie po to, żeby oczyścić ciało z historii, lecz, aby z nim negocjować. Warunki kapitulacji. Wsunęła palce głęboko. Ścieżką, którą dopiero co opuściła ją wilgoć. A przecież wciąż czuła ją na sobie. Lustro przed nią zaczęło drżeć, a szkło matowiało do mlecznego blejtramu, na którym mróz mógłby pazurem malować paprocie. Pierwszy raz w życiu usiłowała popatrzeć sobie w oczy. Własne oczy, odbite w szkle metr przed nią. Z palcami utopionymi we własnym ciele, które znała zbyt pobieżnie. Podniosła rękę do oczu. Patrzyła, jak pomiędzy palcami krzepną pajęcze nici lepkiej przędzy. Byłaby znakomitym pająkiem, mogła kleić własnym sokiem labirynty tak zawiłe, że nawet Herkules zdechłby w ich okowach.

Na podłodze dogorywała torebka, a z rozdartego brzucha wysypały się drobiazgi. Codzienność, przewidywalność i konieczność. Z jej brzucha wysypała się ona. Wszystko w tej torbie było nią i definiowało ją ostatecznie. Niemal czuła kaganiec, jakim ją pętają podpaski, notes, w którym terminarz i obowiązki (oczywiście!), miliard drobiazgów, bez których żadnej kobiecie nie wolno wyjść z domu nawet wyrzucić śmieci, zapomniane zakupy sprzed pięciu lat i nasiona jodły kaukaskiej, które obiecała komuś, kto drugi raz się w jej życiu nie pojawił. Te nasiona... jodła… kaukaska… obiecane temu, który chociaż udawał…

To był już koniec rozsądku. Zdechł pod płotem, gdy łzy wezbrały, jak górski strumień na wiosnę. I popłynęły nienawistnie w doliny, niszcząc żywiołem wszystko, co stało na drodze. WSZYSTKO. Łącznie z nią. Chwyciła klucz, bo był pod ręką, bo wypadł z torby w sam raz na skraj pierwszego potopu i dłoń go dosięgła. Nie tak, jak mandarynki, które potoczyły się daleko poza zasięg wzroku nawet. Ta dłoń rozogniona nie czuła już litości i współczucia – jej dłoń nie znała jej wcale. Patrzyła nierozumnie i nie poznawała siebie. Kipiała przekrwawionymi oczami. Konwulsyjnie zacisnęła się na kluczu – staromodnym, wielkim jakby miał otwierać Sezam… Żelazo zimniejsze od kosmosu parzyło ją w dłoń. Żądało ciepła. Wymagało uwagi. Chciało jej. Całej. Bez ograniczeń i wątpliwości.

W głowie zamieszkała rewolucja, której z rozsądkiem nie po drodze. Jej też nie było po drodze. Nie umiała nawet myśli sformułować, jak bardzo nienawidziła domu, który uczył ją rozsądku. Uznała, że rozsądek, to przekleństwo, to piętno, któremu hołd oddaje zbyt długo. Który zapewne już nie żyje, tylko jej wiarą napędzany istnieje, jak plakat zapomniany gryzący ścianę porzuconego parkanu budowy. Rozsądek pękał jak szyba samochodu tłuczona w nieskończoność gradem większym od piłeczek golfowych. Została wyhodowana. Na miarę aspiracji hodowcy.

Gdyby szkło miało twarz, musiałoby zmierzyć się z tą nieokiełznaną wściekłością, Ale ono bezwolnie dryfowało w czasie i udawało, że nie jest istotne. Kobieta obnażyła zęby – więcej nie mogła, bo gdzieś w niepojęciu zdążyła porozrzucać wokół pozory i cywilizację, a teraz siedziała pośród rozgardiaszu i pierwszy raz w życiu czuła satysfakcję. Biustonosz wiądł na klamce, buty wspinały się na szafkę sosnową, torba umarła w podłodze, choć wciąż chłepcze mocz… Tylko dłoń zaciśnięta na kluczu stała się krystalicznie bezwzględna. Twardsza od diamentu. Popatrzyła na nią… W lustro popatrzyła… Z kła spłynęła jej kropla rosy. Ślina? Łza? Nawet lustro nie było pewne.

Siedziała patrząc się w szkło tak beznamiętnie, że ono zaczęło się niepokoić, że ktoś może pokonać dystans, którym od świata się odgrodziło. Dłoń z kluczem zmierzała w kierunku ciała. A potem klucz wszedł w to ciało, drąc granicę niepokalaną bezpowrotnie. Kiedy wrócił, popatrzyła na klucz - spływał czerwienią. Miękką, niepewną, nieumiejętną. Może nieśmiałą jak ona cała. A potem noc przecięła błyskawica krzyku dziewiczego. Wilczycy. Nowonarodzonej w krzywdzie wielkiej… Jej krzyku pierworodnego.

Oblizała klucz patrząc sobie w oczy, temu lustru naprzeciw. Wciąż nie umiała kląć, ale po języku rozpływała się słodka przyprawa grzechu. Już się nie bała. Za ścianą zapłakało dziecko. Facet. Dziś niedorajda, ale jutro bohater. Zaśmiała się sardonicznie. Pierwszy raz w życiu. Po mokrych od moczu kaflach rozpływały się dendryty samogwałtu. Z kącika ust spływał wąziutki strumyczek. Nie był gorzki. Nie on, on był pazerny, głodny i bezwzględny. Potrafił zakląć, chociaż się nie przechwalał. Wolał schować się pośród pozorów.

Wstała. Sprawdziła dłońmi własną nagość. Otarła łzy. Napluła w twarz lustru. Była potwornie zmęczona. Dlatego nie zauważyła, że już jest jutro. Ale jej jutro miało nadejść, dopiero gdy wstanie. Gdy mu na to pozwoli. Wiedziała że wstanie. Wreszcie była pewna czegoś. Wstanie i zamiast warkocza zaplecie rano pejcz, by okiełznać narowiste życie. Kiedy wstanie… Zakrwawionym palcem pokaże życiu komendę:

- Siad!

czwartek, 14 lutego 2019

V.S.O.P.


Był nieznośnie angielski. Taki, jakim być mógł dziewiętnastowieczny szlachcic namaszczony primogeniturą i od pełnoletniości uczony cierpliwości w oczekiwaniu na zgon głowy rodu. Flegma okryta marynarką skrojoną ręcznie w warsztacie, w którym rodzina zamawiała ubrania od kilkuset lat, ignorując modę, chwilową popularność, czy zamorskie trendy. Ubrany w coś, co było niemal skórą i patrząc na niego człowiek miał wrażenie, że urodził się już w garniturze, a zamiast pępowiny trzeba mu było odciąć rodowy krawat pospiesznie związany płochą ręką pierworódki. Dzisiaj wiąże sobie sam, spoglądając w lustro starsze od królowej Wiktorii i z pietyzmem formując go w węzeł, jakby na wiązaniu krawata zamierzał spędzić czas przynajmniej do emerytury. Lokaj, a w zasadzie konsjerż, z którym spędzał czas dorastania na beztroskich zabawach, które wygrywał, żeby nauczyć pokory dzisiejszego sługę stał obok, kontemplując wirtuozerię wiązania, jakby doglądał pasącego się stada klaczy tuż przed startem w Grand National na torze Aintree. Nie kur, bo kury podziwiać jest trudniej, a on miał w oczach niekłamany podziw oglądając każdego dnia tę samą celebrę.

Kiedy już krawat zajął należne mu miejsce we wszechświecie, a węzeł stał się odzwierciedleniem bieżącego nastroju nosiciela, sługa odczytując przesłanie pokiwał z uznaniem głową stanowiąc pierwszą z wróżb rozpoczynającego się dnia. Nieodmiennie życzliwą i pełną podziwu. Za drzwiami słychać było dyskretne pobrzękiwanie doświadczonych sreber i porcelany tak kruchej ze starości, że trzeba było walczyć z jej osteoporozą, a chwycenie filiżanki dłonią skażoną używaniem groziła nieszczęściem. Zagrożenie było większe, niż wtedy, gdy drwal syberyjski przymierzał się do wymiany żarówki. Służba, nim dostąpiła zaszczytu dekorowania stołu przed posiłkiem przechodziła intensywne i niezwykle rygorystyczne kursy obsługi stołu, a nacisk na delikatność eliminował ospałość i niezguły bezpowrotnie. Nie każdemu będzie dane ustawić filiżankę na spodku naprzeciw oblicza wygolonego precyzyjnie brzytwą ostrzoną na wołowej skórze od trzystu lat (według rodzinnej kroniki, za zasługi na rzecz imperium, w prezencie co najmniej nieoficjalnym, otrzymanym od bardzo oficjalnej faworyty królewskiej potrafiącej utrzymać królewskie rozpasanie między udami, aż do jego tajemniczej, acz szczęśliwej śmierci tam właśnie) i napełnić ją kwintesencją herbaty w skrupulatnie odmierzonych trzynastu kroplach, uwypuklonych kroplą mleczka selekcjonowanego (jak się zwykło się w DOMU żartować) z wyłącznie rodowodowych jałówek o pochodzeniu równie czcigodnym, jak konsumenta.

Śniadanie dla dwojga, bo nigdy nie można skutecznie przewidzieć, kto w gościnne progi zawita, składało się na ogół z siedemnastu dań, od święta łamiąc tę monotonię dodatkowymi piętnastoma. Białe fartuszki wykrochmalone do sztywności arkusza stalowej blachy furkotały w zapale układając (dosłownie) martwą naturę i dbając o estetyczny krajobraz stołu, gdzie milimetr zaledwie dzielił arcydzieło kulinarne od kiczu. Fotel wieńczący stół, na którym według legendy został przyjęty na świat pradziad w wyniku przedwczesnego porodu wciąż tlił się resztkami świetności zdobień i żłobień, a jego miękkość i całkowite oddanie pośladkom kolejnych właścicieli było domyślną oczywistością. Krzesło przestało skrzypieć na wiele lat przed koronacją obecnej królowej, która uporczywie, choć taktownie trzyma się życia ku utrapieniu oczekujących na swoją szansę licznych synowych. Zachęcająco odstawione od krawędzi stołu zapraszało już w swoje objęcia, stanowiąc pierwszy plan w dębinie odrzwi bezszelestnie otwierających się, by aromat nocnej sypialni mógł podzielić się wrażeniami z porzuconą na noc jadalnią.

Ze ścian, surowym, barbarzyńskim czasem, a być może i korsarskim wzrokiem patrzyli potomkowie uwiecznieni talentem i strachem twórców, którzy sapiąc z wysiłku wytężali wyobraźnię, aby nadać rysom przodków ton szlachetności, a ukryć oczy przekrwione kurestwem birbantów, trwającym miesiące całe. Cóż – w obliczu pełnego trzosa głodny żołądek gasi skrupuły i prawdę potrafi modelować lepiej, niż dziecięce dłonie plastelinę. Patrzyły opryszki, złodzieje, dziwkarze. Patrzyły panie dyszące w ciężkich, złoconych ramach na przeciwległej ścianie, lecz o ich proweniencji dżentelmeni nie rozmawiają, chyba, że mają apetyt na całkiem nielegalny dziś pojedynek – broń wybiera pozwany. Nawet furia musi mieścić się w konwenansach i nie wolno jej wypuszczać jak myśliwskiego psa, żeby płoszył dzikie bażanty pod szlachetne lufy epoksydowane wiekiem. W takim otoczeniu chrząknięcie zdawało się ekspresją niegodną kogoś, kto samodzielnie potrafił zatańczyć walca nie z służką, której talenty były plebejskie, a z matką, gdy ta w chwili słabości pozwoliła synowi zbliżyć się na tyle, żeby dotknął jej dłoni. Syn piersią mamek karmiony i zaspokajający samczą ciekawość bezwstydnie zadzierając fartuszki służących musiał poświęcić sporo talentu, żeby pierś jego matki wyłożyła się na klapach smokingu grzejąc butonierkę nieznanym dotąd ciepłem matczynej dumy.

Boy niósł właśnie gazetę, wciąż pachnąca drukarnią, na stół pospiesznie wjeżdżało pieczywo, a krzątanina serwetek, czepków i fartuszków zdawała się być życiem, które toczy się pomimo wszystko i zapewne tak było, choć życie na orbicie gospodarza urodzonego, by pod jego łaskawym okiem kwitły nawet dziewicze rumieńce, chwasty swawolnie mieszkające pod płotem i dzikie kotki zaglądające do kuchni, kiedy tylko łowczy wyprowadzi stado psów na pastwiska, żeby im nie zwiotczały mięśnie. Zapowiadał się dzień znakomity. Dzień identyczny z poprzednim, swojsko stabilny i przewidywalny po kres świata. Właśnie taki, jaki pozwala z otwartą głową zerknąć na przyszłość imperium, w którym ród zachowa pozycję, a może nawet wyprzedzi tych nuworyszy osiadłych po sąsiedzku zaledwie trzysta lat temu. Wstyd patrzeć, na trawnik dopiero co założony i dżdżownice, z proletariacką swadą srające w ziemię nawożąc ją z lekką obawą, że może jutro trzeba będzie się wynieść.

Za oknem prężył się mur, pieszczony kocim ogonem i lizany promieniem średniowiecznego słońca. Mur, który zapewniał intymność fanaberiom, gdy pośród nocy przyszło iść do łazienki, albo przejść do gabinetu na szklaneczkę Scotcha (broń boże bourbona), żeby dookreślić politykę klanu na najbliższe pięćset lat. Żeby nie skaleczyć nadchodzących nieśmiało pokoleń skazą w ogrodzie po jodle kaukaskiej, której wiatr od morza dokucza coraz mocniej i przy większym szkwale zrzuca gałęzie liniejąc z rozpaczy nad własna słabością. Nawet drzewa żyją krócej od dynastii… Żeby w rodowym grobowcu nie pojawił się znienacka grys pospolitości i pobieżności. Żeby kamienne lwy pilnujące bram ogrodu nie wychudły od lekceważenia…

Konsjerż, do którego z lekkim zawstydzeniem, poufale zwracał się per John, gdy nikt inny nie słyszał otworzył wrota, żeby mógł przepłynąć portalem w światła dnia i własną nieskazitelną elegancją wypełnić jadalnię, dając szansę daninie zaistnieć i spełnić się płonąc w trzewiach niepowstrzymanego apetytu dynastii podglądany przez trzy pokolenia kobiet przypisanych do nazwiska niemal tak mocno jak kolor poszewki, czy rodowe barwy na krawacie i herb nad głównym wjazdem na teren posiadłości. Uwielbiał tę chwilę, gdy rozsiadał się w fotelu szukając pośladkami cienia niedyskrecji i znaleźć go nie umiał. Czasami, gdy ogarnęła go frywolność pozwalał sobie puścić oko do najdostojniejszej z trojga Matrioszek biegających wokół niego, by posiłek mógł być zwiastunem raju. Najmłodsza wieszała mu serwetę pod brodą i pachniała wciąż mlekiem – nie tym, którego kropli wymagała herbata, lecz takim, które niosło przesłania – obietnicę kobiecości. Uległej, miękkiej i oddanej bardziej nawet, niż wyżeł czekający pod stołem, aż dane mu będzie polizać pańską dłoń wypełnioną plastrem bekonu, chudym skrawkiem kaczej piersi, czy choćby jakiem na twardo, gdzie gdańskiej skali imć Fahrenheita pilnowała kucharka tak skrupulatna, że urząd skarbowy powinien spłonąć ze wstydu.

A dziś? Dziś poczuł wewnętrzny niepokój. Rzecz nieprzystojna dla kogoś, kto potrafił śmierci kazać umówić się na wizytę i czekać na odpowiedź, jeśli karta wizytowa była podłej jakości. Dzień ledwie napoczął, a wnętrze skręcało się w domysłach. Nie potrafił cieszyć się krzątaniną, codziennością, przestał śledzić meandry zapachu, którymi zamierzała oszołomić go kajzerka i aromat kawy palonej na gorącym kamieniu, jak nikt poza rodem nie czynił. Stopy usiłowały popełnić ceremonię poranka, żeby zniknąć pod żaglem obrusa i oddać się psiej niecierpliwości, ale ciało drżało w niedopowiedzeniu. W nieznanym, tajemnym i obcym. Buntowało się, choć to tak abstrakcyjne i anormalne, że można było tylko z politowaniem kiwać głową. „Lepsze jest wrogiem dobrego”. Prawda, którą zna katolicki kościół i natura – obie konserwatywne tak bardzo, że góry siadają na zadach, zanim cokolwiek w nich się zmieni. A on? Był taki sam. Był częścią natury. Był starożytnością świata i jego stoickim spokojem. A tu taki afront. Pojęcia nie miał, co ma począć z sobą wobec tego niepokoju. Pamięcią przebiegał kroniki rodzinne, lecz albo pamięć dogorywała, albo kroniki nie znały problemu, przed którym stanął. Stał a z jadalni zapachy mieszały się w warkocz gruby, cygański, niedopowiedziany. Barokowy. Zbyt bogaty, bo nie wchłonął każdej nuty indywidualnie, tylko prowadził rozpoznanie. Organizmu, który go wystawił na wielka próbę. Na niepoznane. Przodkowie płci obojga patrzyli na niego w napięciu, stołowe obciągały fartuszki… A on?

Zesrał się. Wypełnił niepokalany fason garnituru zgniłą, rzadką zawartością, która poskromiła zapach pieczywa i kawy. Nawet nadzieje pań stołowych poskromiła bez śladu wysiłku. Konsjerż pozwolił twarzy na mimikę – najwyraźniej był równie mocno przejęty jak jego pan, którego uda zaszczycił strumień wartości przetrawionych ubiegłą nocą.