Wymyśliłem
sobie beztrosko, że zostanę twórcą i stworzę dzieło, które rzuci na kolana męską
część ludzkości, a żeńskiej zedrze bieliznę i otworzę second hand, kiedy tylko
skończę prać te stosy majteczek od rozmiaru minus S do rozmiaru plus XXXX z
zastąpieniem ostatniego L kolejnym iksem, żeby nie przegapić żadnej z
ewentualnych fanek bez względu na rozmiar… hmmm... egzaltacji? W końcu wydatne
zaplecze choć nazwę ma niezbyt szlachetną, to jednak stanowi dolne partie pleców
tak pożądanych w promowaniu i lokowaniu produktu.
Produktem
zaś w tym przypadku miałem zostać ja - osobiście, a nie przez posły.
Standardowo trzeba było przeanalizować status quo i zdecydować co i czym
uwypuklić, a co zatuszować. Niejaki Presley uwypuklał „dozwolone od lat
osiemnastu” i „nie dla grzecznych dziewczynek”, ale ja nie chciałem go
naśladować, więc co? Poza tym chłop umarł w minionej epoce, a hit miał być na
czasie. Nie historyczny chorał, ale całkiem współczesne łupu-cupu z sekcją
rytmiczną elektronicznie wysterowaną i wyskalowaną w nanosekundach
dopuszczalnej arytmii. Gdybym płci był piękniejszej, to mógłbym uwypuklić to i
owo, trafiając w gusta, jakie akurat są na topie. W sumie, gdybym się
znieczulił, to nawet sobie mógłbym wszczepić gumową kaczuszkę na klacie. Tylko
drugiej nie mam, bo pies jedną już pożarł. No i nie wiem, czy odda mi tę drugą.
Znieczulić się mimo wszystko? Jedno solennie sobie obiecałem – ograniczę
bieliznę do absolutnego minimum, dzięki czemu zaoszczędzę na kosztach bikini,
które zazwyczaj zbyt szybko wychodzi z mody, a rzucone w stronę publiczności
nigdy nie wraca – chyba, że rozmienione na drobne w postaci ławicy koronek
plecionych misternie przez całą zimę przy kominkach gdzieś w przysiółku o
nazwie trudnej do wymówienia. Żeby przywyknąć i zaaklimatyzować się do trudnych
warunków wyciągnąłem z szafki sznurówki nie od pary – żeby było kolorowo i
asymetrycznie i usiłowałem się w nie ubrać. Kiedy się w końcu udało miałem łzy
w oczach i czułem się erotycznie wykorzystany. Trudno – sztuka wymaga
cierpienia. Błogosławiłem sobie, że zrezygnowałem z biustonosza – niech się sam
nosi i zachowuje jak należy.
Może
w tym dojrzewającym negliżu wypadałoby chociaż sierść wyskubać, co jest
zabiegiem, którego nawet w horrorach puszczanych grubo po północy nikt nie ma
odwagi pokazywać publice z obawy o eksodus ludzkości na najbliższe telewizorów
SOR-y. Szczęściem widziałem demonstrację w zamierzchłej przeszłości, kiedy kury
jeszcze biegały po klepisku i wydłubywały to, co z psa spadło. Taką kurę po
ukręceniu łba, patroszeniu i wydarciu pierza opalało się nad płomieniem, by
pozbyć się resztek. Pierza nie miałem, więc darcie mogłem pominąć zarówno w
rozważaniach, jak i działaniu. Za to resztek na mnie co niemiara. Popatrzyłem na
uśmiechniętą złośliwie mordę psa i doszedłem do wniosku, że zbierał tego, co z
niego spadło nie będę na pewno. Poprzestanę na opalaniu. Lut-lampa stała zapomniana
gdzieś w garażu, więc mogłem pomysł wprowadzić w czyn z zaskoczenia i świecić
nagością, jak przykładem. Trochę odstręczał mnie spodziewany smród płonącej
sierści, gdyż i to (niestety) zapamiętałem z operacji Kurczak 1977. Za to
potem… Mógłbym założyć kabaretki bez obaw, że dziurki będą przypominały
eksperymentalną plantację kukurydzy modyfikowanej nie tylko genetycznie.
Zaskwierczało,
zaśmierdziało, aż się pies ożywił czując pieczyste, a ja musiałem ochłonąć
przechodząc szybki kurs nurkowania w oczku wodnym. Wynurzyłem się niczym Wodnik
Szuwarek z bajki dla dorosłych inaczej i poczłapałem do lustra. Okazało się że
byłem ortodoksyjny i poszedłem na całość. Odkłaczyłem się totalnie i dookólnie.
Nawet dziurki w nosie uwolnione od Lasów Deszczowych były w stanie zaciągnąć
dawkę powietrza wystarczającą do napompowania balonu wyczynowego na trasie
Paryż-Dakkar. Używałem nosa eksperymentalnie, bojąc się, że zaciągnę nozdrzami
zapas herbaty lipowej na całe stulecie, więc na wszelki wypadek wraziłem w nos
filtry urwane z papierosów wałęsających się na dnie barku. Mówiłem trochę przez
nos, ale TWÓRCOM wybacza się głos odbiegający od przeciętnej. Czasami wręcz
takowego się spodziewa po nim. I po niej również, żeby oddać sprawiedliwość
płciom większościowo prześladującym świat.
Chlania
zresztą też się spodziewa po jednostkach wybitnych, więc korzystając z
nieprzypadkowej obecności w objęciach barku wyciągnąłem z jego trzewi jakieś
niedopite od trzech lat sto pięćdziesiąt gram przeźroczystości i usiłowałem je
chlać, jednak albo pochłaniacz mam za duży, albo opakowanie było za małe, gdyż
zanim zacząłem, to już skończyłem. Popiłem wodą z kranu, bo nic innego w płynie
nie miałem poza ukiszoną i spleśniałą wodą wciąż pamiętającą moczące się w niej
ogórki, ale tę zostawiłem na poranek, który mógł, choć nie musiał nadejść już
jutro koło południa. Kokainy oczywiście również nie miałem, więc musiałem
narkotyzować się cukrem pudrem, co było nawet zabawne, gdyż po degustacji
przypominałem pączka, tylko pachniałem mniej efektownie, za to zdecydowanie
bardziej wytrawnie. Wypadałoby jakoś ekskluzywnie zakąsić, jednak w lodówce
mieszkał lód i nie miał ochoty wypluć spomiędzy zębów niczego, co do niego
przywarło. Znając niecne intencje darczyńców na kwiaty stojące na parapetach
nawet nie zwróciłem uwagi. Strychnina i szalej jadowity, to najmniejszy wymiar
kary… Znaczy intencji.
Przysiadłem
skromnie w nieskromnym odzieniu na brzeżku fotela pamiętającego poprzedni
ustrój i pielęgnującym te wspomnienia do amoku – nawet pluskwy były czerwone
jak pomidory. Nie jak rzodkiewka. Przycupnąłem, bo pod wpływem cierpień rosła
we mnie moc twórcza i pragnienie, żeby zew powołać do życia i wycia i we
wspólnym śpiewie z milionem serc gorących zapalić zapalniczkę, która miałaby być
zbiorową świecą rozsypaną na okruchy niezmierzonego gwiazdozbioru. Podobno pod
wpływem i z nieszczęścia rodzą się wielkie treści i epopeje. Nie było czasu na
szaleństwo twórcze. Mógłbym postarzeć się nadaremnie, albo przegapić chwilę.
Potrzebna była natychmiast pieśń, która porwie tłum, tylko uwspółcześniona,
żeby ziomale płci obojga dali radę strawić, nucić i broń Boże dowolnej rasy -
uczyć się słów. Słowa musieli już znać i to od dawna, zanim bunt przyszedł im
do głowy po raz pierwszy.
Do
„wlaskotka” jakoś nie miałem przekonania, „autobiografię” przerobiono już chyba
na wszystko, Bob Dylan raz już obrodził milionem i trudno było go podejrzewać o
recydywę. A mi się zachciało folkloru i tubylczej swojskości. I jeszcze, żeby
znali… Dramat twórczy godny dzieła wielkiego. I to bez wsparcia. Chciałem psa
wysłać po zapas gorzałki, jakby był psem świętego Bernarda, ale wykpił się
łachudra, że niepełnoletni i nie podadzą, a tak w ogóle to żebym go nie
deprawował i mogę go ewentualnie pocałować w nos, lub zeżreć to, co się z niego
wysypało na dywan. Warunki skrajnie niekorzystne twórczo, a czas mijał ku memu
utrapieniu. Tragedia w trzech aktach prozą. Szczęściem pies kolaborował, gdyż
zdawał sobie sprawę, że powodzenie artystyczne zdecydowanie wzbogaci jego
dietę, tudzież horyzont rozrywek, że nie wspomnę o perwersjach i beztroskiej
kopulacji wielorasowej. Wiedziony niezbyt czystymi intencjami pies nadepnął
pilota wałęsającego się gdzieś na podłodze, by telewizor zamrugał powiekami, a
następnie huknął na mnie mazurkiem. Tym, którego zna każdy ziomal występujący
pod sztandarami…
- O Bogowie! –
wrzasnąłem – Tego było mi trzeba. Tylko odmłodzić, lifting
przeprowadzić, scyfryzować dodać sznytu. Miałem swoją pieśń! Znaną wszystkim,
więc swojską i prostą. Murowany hit. Choć sznurówki wraziły się tak głęboko, że
będę je usuwał jak sznurki z szynki wędzonej, tradycyjnie na święta kupowanej,
to przecież już maszerowałem dziarsko i chwacko, a obok mnie pies i tylko zerkał,
czy dywidendą będę się z nim dzielił i czy nie porzucę pomysłodawcy gdzie pod
drzewem wakacyjnym. Ech! Głupi! Gdzie ja takiego drugiego mądralę znajdę!