piątek, 29 stycznia 2021

Chorym na pohybel.

 

Krzyczą nawet niemowy. Beznodzy pełzną, usiłując znaleźć bezpieczne schronienie. Ślepcy obijają się o każdy rant i stopień. Jąkały nie potrafią z emocji przekroczyć granic pierwszej sylaby, klnąc z pasją:

- ku, ku, ku…

Strach i smród wypełnia bieliznę mniej odpornych. Tylko stoicy przechylają szklaneczki z wódką zachowując pozory nonszalancji. Zwierzęta, zarażone odludzką paniką zawodzą tak żałośnie, że trzeba odwiedzić rzeźnię, by usłyszeć równie powszechny lament.

Zginą wszyscy. Niepełnosprawni na ciele, bądź umyśle. Iście spartańskie rozwiązanie zdaje się być bliższe, niż chwila, gdy w piersiach zabraknie tchu. Tylko zdrowych nie widać nigdzie. Czyżby wcześniej wymarli?

Na horyzoncie zakwitają pierwsze, atomowe grzyby…

Dywagacje w przedświcie.

 

Noc zrzucała właśnie wylinkę. Chmury, niczym łupież, kołysały się nad okolicą, a przez liczne rozstępy zerkał łysy księżyc. Nieco zawstydzony, rumiany i pełen zachwytu. Pusto. Cicho. Na chodnikach skrzące, zamarznięte kałuże, łypiące szklanym okiem na przechodzącego nieopodal mnie. Wzdychanie nie jest złym pomysłem w taki czas. Można zachłysnąć się powietrzem nieszkodliwie. Smakuje. Zaciągam się, jak nałogowiec. Uwielbiam oddychać. Jestem uzależniony, lecz nie czuję w tym przymusu, lecz przyjemność. Powietrze nie zasiedlone tłumem smakuje wybornie. Może powinienem poważnie pomyśleć o bardziej kameralnej lokalizacji?

czwartek, 28 stycznia 2021

Epitafium.

 

Płakałem i wbijałem gwoździe. Przestałem liczyć. Zarówno gwoździe, jak i czas potrzebny, żeby kiedyś skończyć. Jak automat wbijałem w wolny fragment ściany gwóźdź i zawieszałem prostokąt płótna. Robiłem to tak bezmyślnie, że zdarzyło mi się powiesić obraz twarzą do ściany. A ile wisi do góry nogami, czy bokiem? Nie wiem i jakoś nie interesowało mnie to. Część obrazów była jeszcze pachnąca farbami, jakby malowane były ubiegłej nocy i suszone suszarką do włosów, żeby zdążyły wyschnąć. Wieszałem. Na pamiątkę. Wszystkie ściany już wcześniej były upstrzone obrazami bardziej, niż stuletnie lustro dowodami muszej wdzięczności. Więcej obrazów mieszkało w tym domu, niż w miejskich galeriach. Marszandzi, których w ostatnich latach nie brakowało przychodzili tu łykając ślinę i ręce im się trzęsły do obrazów. Kupić chcieli. Najchętniej całe mieszkanie wraz ze wszystkim, co wewnątrz.

 

Płaczę. Wieszam kolejne. Umarła mama. Wciąż do mnie nie docierało, ale do malarzy dotarło. Na cały świat rozeszły się informacje. Nie wiem, jak oni to zrobili, chyba mają ze sobą jakiś kontakt i powiadamiali się wzajemnie, jak w łańcuszku świętego Antoniego, tworząc lawinę wiadomości o jednej i tej samej treści:

 

„UMARŁA MAMA. POGRZEB W SOBOTĘ”.

 

Więcej nie było trzeba. Zjechali się wszyscy, choć nikt się ich nie spodziewał. Każdy, kogo stać było na bilet lotniczy, a nawet ci, którzy zdążyli zapożyczyć się a konto przyszłych dzieł. I każdy przywiózł ze sobą obraz. Dla mamy. Na pożegnanie. Nie kładli na grób, tylko ukradkiem wsuwali je do karawanu, gdy tylko grabarze wyjęli trumnę. A potem stali w poplamionych farbą dżinsach, chociaż widać było, jak bardzo się starali, żeby wyglądały na czyste. Stali i płakali. Wszyscy płakaliśmy.

 

Oni… Oni wszyscy mówili do niej „mama”. Przychodzili, kiedy życie ich przycisnęło. Gdy było bardzo źle. Kiedy nie mieli co jeść i gdzie spać. Dziewczyny przychodziły się wypłakać, a chłopaki poskarżyć. Ona przytulała ich i całowała w czoła. A potem robiła kawę, albo piła z nimi wino, jeśli nazbierali na butelczynę. Słuchała, co mówią i karmiła ich. A oni nie mieli się czym odwdzięczyć, więc porzucali u nas swoje obrazy, których nikt nie chciał nawet oglądać. Pamiętam, że ukradkiem wkładała im w kieszenie po parę groszy, ale tak, żeby nie widzieli. Widzieli. A nawet, jeśli nie, to wiedzieli doskonale, skąd brał się w wiecznie pustych kieszeniach grosz.

 

Komuna nie sprzyjała artystom. Kończyli swoje szkoły pełni ideałów i zapału, malowali z wiarą, że zawojują świat, ale wtedy obrazów nie kupował nikt. Muzea pełne zaduchu historii z pogardą odwracały się od współczesnej sztuki, tym bardziej, że pochodzącej z sąsiedniego podwórka, a nie z wielkiego świata. Moda na dzieła sztuki nie istniała, bo nikt ich nie dostrzegał. Każdy wolał lokatę w dolary na ewentualne zakupy w Pewexie, niż inwestycję w twórczość młodego pokolenia. Nikt nie jeździł po świecie, żeby zobaczyć i móc opowiadać, że gdzieś tam, za żelazną kurtyną jest inaczej. Normalnie.

 

Kiedy wreszcie otworzyły się granice, coś się zmieniło. Najodważniejsi wyjechali, próbując swoich sił daleko od siermiężnej szarzyzny, tu zaś zaczął zaglądać świat szukający nieprawdopodobnych okazji. Wyrafinowany, bogaty i cyniczny świat, potrafiący rozpoznać wartość, choć szukać trzeba było w slumsach. Przyjechał i wybierał niczym lis wybiera jajka z kurnika. Cena sukcesu okupiona latami wyrzeczeń. Obrazy kupione za absurdalnie niską cenę rozpierzchły się po świecie, a niegasnący apetyt koneserów ciągle dopominał się o więcej.

 

Mama śmiała się i klaskała w ręce jak mała dziewczynka. To były jej dzieci. Młode i utalentowane. Głodne. Słuchając wiadomości w telewizji, czy czytając w prasie i mówiła:

 

- Pamiętasz? To była ta chudzina, której z głodu piersi wyschły. Kładłam ją na kozetkę, żeby pooglądać, czy nie cierpi, a ona zasypiała, bo u nas było ciepło.

 

- Popatrz! Widzisz? Przyszedł do nas i niemal na jednym oddechu zmiótł czterdzieści pierogów, popił szklanką wina i zasnął nieborak nie wstając od stołu. Ty byłeś maleńki, i jakimś ołowianym żołnierzykiem wspinałeś się na jego plecy, jak na szklaną górę. Potem pomalował twój pokój. Miałeś na ścianach wszystkich bohaterów bajek, a mnie znienawidziły wszystkie mamy i tatusiowie, bo ich dzieci też chciały mieć pokój podobny do twojego.

 

- A ten? Sam zobacz. Był taki czas, że sypiał u nas kątem, bo zewsząd go wyganiali, a teraz sprzedaje obrazy, które namaluje dopiero za pięć lat!

 

Umiała opowiadać i pamięć miała doskonałą. Oni też. A teraz ja płaczę, wbijając gwoździe. Zawieszam niekończące się ramy z ukrzyżowanymi na nich obrazami. Mama umarła.

Samodzielny i niezależny.

 

- I co? Naprawdę sam mam wybrać? Nie pomożesz mi? Ani troszeczkę? – widziałem jej uśmiech, którego nie umiałem przypisać do pojedynczego uczucia. Kłębiło się w nim zbyt wiele, jednak zdawało mi się, że pomóc mi nie zamierza i zostałem sam na sam z trudnym wyborem. Co facet może wiedzieć o damskich gustach? Musi zgadnąć, albo się zbłaźni.

 

- Córeczko – jęknąłem, próbując raz jeszcze – Popatrz tylko na tego pana, który właśnie wybiera. A teraz na tę panią, która udaje, że zainteresowała ją pojedyncza chmura płynąca niespiesznie ponad kwiaciarnią. Ta, co wygląda jak kłąb mlecznej mgły nad moczarami. On wybiera drepcząc od wazonu do wazonu, a ona strzela oczami i sprawdza, czy jest już koło tych wielkich kwiatów, co wyglądają jak papuga pożerająca na miejscu kolbę kukurydzy. O! Doszedł wreszcie, a pani uśmiechnęła się łaskawie. Widzisz? Pan pokazał kwiaty palcem i już rozmawia z kwiaciarką.

 

Córcia nie chciała ze mną współpracować absolutnie, choć chmurę obejrzała z przesadnym zainteresowaniem. Szelma! Wyraźnie była zadowolona z siebie.

 

- Dobrze! – postanowiłem unieść się honorem i nie żebrać więcej – Skoro tak, wybiorę sam!

 

Pan właśnie dostawał buziaka za doskonały wybór i odchodził, prowadząc ćwierkające szczęście pod rękę. Kwiaciarkę znałem. Zdarzało mi się bywać tu i wiedziałem, że ma wieczną chrypkę od wystawania na świeżym powietrzu, od układania bukietów, których mokre i zimne łodygi nie zawsze pozwalały cieszyć się urodą kwiatów. Wiatr i woda sprawiły, że miała spierzchnięte i czerwone ręce, a herbatka, którą popijała z sąsiednią kwiaciarką nie była do końca niewinna.

 

Oglądałem kwiaty i zerkałem, czy jednak nie pomoże mi choć odrobinę, ale stała tam taka zadowolona z siebie i zerkała z raczej złośliwą ciekawością patrząc, jak sobie nie radzę. Trudno. Oglądałem, czekając na natchnienie, lecz ono najwyraźniej nie zamierzało zbliżać się do mnie w tak odpowiedzialnym momencie. W końcu odezwałem się do kwiaciarki:

 

- Waham się, czy…

 

Y-y… - Pani nie mogła wyraźniej przekazać informacji, że to zły wybór.

 

- Albo... – Wyciągałem palec, żeby wskazać stojące w sąsiednich wazonach, a pani dyskretnie kiwała głową na „być może”, więc zaryzykowałem kolejny wybór z wazonu stojącego nieco dalej – Ewentualnie coś z tych…

 

Wreszcie trafiłem. Tak! Kwiaciarka pochwaliła mój wybór i zapakowała wiązankę, którą teraz dumnie niosłem córci. Uśmiech z mojej kobietki nie schodził, ale teraz nie było w nim już ani krzyny złośliwości. Musiała minąć dojrzała chwila, żebym zauważył, że nie do mnie się uśmiechała, lecz do kwiaciarki!

 

- A nie mówiłem, że szelma?

 

Odwróciłem się. Kwiaciarka przejęła chyba życzliwą złośliwość od dziecka, bo w jej uśmiechu znać było, że kiedy następnym razem przyjdę, będzie się ze mnie śmiała, ale niech jej będzie. Bo buziaka od córki dostałem ja, a jej radość zrekompensuje wszelkie docinki.

środa, 27 stycznia 2021

Za wszelką cenę.

 

- Wytrzymaj. Jeszcze trochę. Bądź dzielna – szeptałem, głaszcząc ją po głowie.

 

Po jej twarzy płynęły łzy tak suche, że staczały się po policzkach bez śladu i grzęzły w podłodze z cichym trzaskiem, w takt drgań podskakującej głowy. Klęczała z wypiętymi pośladkami, atakowanymi rytmicznie przez dobrze zbudowanego byczka. Gryzła wargi, żeby głośniej nie płakać. Nie chciała przedłużać tego aktu nawet o jedną sekundę. Chciała, żeby zniknął najszybciej jak się da, żeby mogła pójść do łazienki wyszorować się z jego młodej obecności. Trzeci dzień z rzędu przychodził i bez żadnych wstępów wbijał się w nią stojąc tak, żeby nie musiała go oglądać. On też nie widział nigdy jej twarzy i nie dałby rady rozpoznać jej, gdyby mijali się na ulicy. Robił swoje w milczeniu i równie cicho wychodził.

 

Ja trzymałem ją za ręce, głaskałem, szeptałem słowa, których przybysz prawdopodobnie nie rozumiał. Przyjechaliśmy z daleka i kupiliśmy jego usługi. To było bardzo krępujące dla nas. On, gotów był zrobić to bez wynagrodzenia, bo kobieta była młoda i atrakcyjna. Nie zgodziliśmy się. Nie chcieliśmy żadnych długów - ani wdzięczności, ani finansowych. Zapłaciliśmy suto, żeby uniknąć nieporozumień. Żeby zrobił swoje i poszedł. Żeby nie wnikał, nie pytał i nie szukał jakiejkolwiek wspólnoty w przyszłości. Trzy dni… Dzisiaj miał zniknąć już na zawsze tak, jak dwaj inni przychodzący o innych godzinach. Teraz pozostało tylko poczekać. Testy leżały w szufladzie, lecz dziś było za wcześnie, żeby je wyjąć. Jeżeli nie uda się, za jakiś czas trzeba będzie przeżyć upokorzenie raz jeszcze. Wytrzyma? Kobiety są silne, ale widzę w jej oczach dramatyczne błaganie, żebyśmy już skończyli ten koszmarny eksperyment.

 

Długo rozpaczaliśmy i szukaliśmy rozwiązań. Myśleliśmy pośród paskudnie pustych wieczorów. Pierwszym pomysłem było, żebym został dawcą, jednak każda surogatka poczuje w końcu więź z dzieckiem i mogłoby nam zabraknąć sił, żeby upomnieć się o noworodka i zabrać go matce. Dlatego zdecydowaliśmy się, żeby moją panią zapłodnił ktoś, kto nie będzie miał żadnej szansy upomnieć się o dziecko, a nawet jeśli, to żeby zabrakło mu pewności, czy faktycznie jest ojcem. Na wszelki wypadek, gdybyśmy trafiliśmy na upartego osła wymyśliliśmy, żeby szukać daleko i jednorazowo korzystać z usług trzech różnych dawców. Zgodziła się, choć w jej oczach mieszkały już wtedy perłowe łzy. Tak bardzo pragnęliśmy… Poprosiła, żebym był z nią, kiedy oni…

 

Bałem się. Wszystko przez geny. Kosmiczna niesprawiedliwość. Kochaliśmy się bardzo, lecz nasze geny nie. Lekarz, który przekazywał nam wiadomość, czuł się bardzo nieswojo i wiercił się, czyszcząc okulary, bawił breloczkiem, odwlekał nieuchronne, nim ogłosił wyrok nie patrząc nam w twarze. Byliśmy zdrowi i silni, każde z nas mogło zostać rodzicem dziecka. Jednak nasze miałoby tak minimalne szanse, że lepiej było nie ryzykować. Nie zostawił złudzeń sugerując, że adopcja jest dla nas jakimś rozwiązaniem, in-vitro. Sugerował też „inne” rozwiązania. Głos nam odebrał kompletnie. Coś w jego postawie sugerowało, że potrafi zorganizować te „inne” możliwości za sowitym wynagrodzeniem. Uciekliśmy przerażeni. Nie uwierzyliśmy mu i powtórzyliśmy badania jeszcze trzykrotnie, za każdym razem zmieniając klinikę. Wynik niestety powtarzał się i był równie bezwzględny. Nie pozwoliliśmy lekarzom na więcej. Chcieliśmy obyć się bez ich lodowato uprzejmej fachowości.

 

Determinacja doprowadziła nas do hotelu i żenującej sytuacji. Do dzisiejszego aktu. Wczorajszego też. Płakała, a ja spijałem te łzy, aż usłyszałem chropowaty dźwięk zasuwanego zamka błyskawicznego. Nie podnosząc głowy powiedziałem beznamiętnym głosem:

 

- Pieniądze leżą na stoliku. Bierz i nie wracaj więcej.

 

A kiedy wreszcie trzasnęły drzwi moja pani popatrzyła na mnie oczami większymi niż zwykle.

 

- To dziś – szepnęła – stało się. Nie pytaj skąd wiem, ale wiem. Po prostu.

Wyszeptane.

 

Zamierzam wypełnić tobą jakąś małą, prywatną wieczność. Niewielką. Taką, żeby prócz nas zmieściła kilka osób potrafiących dodać barw, albo znaczenia. Kolejny raz budzę się z podobnym postanowieniem, jakby to był niekończący się, powtarzalny sen. Ale teraz wiem, że to nie są marzenia. Horyzont zaczyna być stabilny, przestaje drżeć i rozmazywać się w niepamięci. Nie muszę widzieć daleko, ani ostro. Czasami myślę, że w ogóle nie muszę widzieć. Po omacku również potrafię cię znaleźć. W środkach nocy, gdy sprawdzasz, jak bardzo potrzebuję twojej bliskości, a ja narzekam jęcząc przez sen, że krzywda mi się dzieje, gdy twoje pośladki przestają ogrzewać mój brzuch, uda, moją natarczywość czujnie śpiącą, lecz gotową podnieść łeb i zaczerpnąć ze źródła, by pić, jakby nigdy wcześniej nie udało się zaspokoić pragnienia.

 

Wiem. Drgnięcia kwarcu zliczają mikroskopijne chwile brakujące do tej, w której zaczyna się przyszłość. Banalna, prosta – oby jak najprostsza. Niech powtarzają się słowa i uśmiechy. Niech celebrują się codzienności. Niech dłonie wciąż znajdują wzajemność i te pasujące do nich. Wiesz? Twoje biodra pasują nie tylko do moich rąk, ale również do policzków, ramion, ust, oddechu. Do mnie pasują tak, że nie chcę szukać wygodniejszych, bo cóż może być ponad wszystko? Kiedy jest się w niebie, kiedy nie trzeba udawać, kiedy można po prostu być. Bez póz i krzywych uśmiechów. Pamiętasz? Nasza córeczka też o tym marzy. Być prawdziwą i czuć miłość do tej, która nic nie musi, a wszystko chce. Ja też chcę. Nie muszę. Uczę się od dziecka, bo jest mądrzejsze ode mnie.

 

Rozmarzyłem się snując ciągi dalsze, choć czekam niecierpliwie na te bliższe. Mgły w oczach gęstnieją, osiadają i skraplają się rosą na rzęsach. Tak samo zachowują się łąki, gdy świt przegoni już demony nocy. Twoje łąki. Te, po których biegasz boso, a wiatr rozwiewa ci piegi. Gdybym umiał malować – byłabyś właśnie taką. Widziałem ciebie na cudzym obrazie, bo sam malować nie potrafię. Chyba, że chodzi o kuchenne ściany, z pomocnikiem siedzącym na stole i machającym beztrosko nogami. Gdy poczuję wzrok wpatrzony we mnie z uśmiechem, który tylko on rozumie, wtedy gotów jestem pomalować całe niebo, a nie tylko plasterek przestrzeni ograniczonej ciasnymi ścianami.

 

Wracam z końca wszechświata. Mam po co, mam do kogo. Nie chcę dłużej zwlekać, ani włóczyć się. Chcę odpocząć. Każdy wie, że wracanie jest najważniejszą częścią każdej podróży, która nie ma sensu, jeśli się nie wraca. Wracam, by opowiadać, by słuchać o codzienności, jaka mnie ominęła na zbyt długo. Chcę, żebyś była. Na wyciagnięcie ręki. Tak blisko, żeby ciepło oddechu potrafiło znaleźć cię bez kluczenia. Po prostu. Żeby przestało znać inne znaczenia i możliwości.

 

Jestem szalony. Zaborczy. Bezgranicznie egoistyczny w tych swoich „chcę”, „moje”, „dla mnie”, ale przecież od tak dawna nie chciałem niczego. W świecie pozbawionym potrzeb i wyborów, gdzie każde „ale” bywa wyszydzone, lub zignorowane. A teraz, kiedy wreszcie się odważyłem, gdy już mogę powiedzieć, to nie potrafię chcieć mniej. Nie umiem skarcić się za zuchwałość, zachłanność i nawet się tego nie wstydzę. Chcę. Pragnę. Potrzebuję. Szukam ciebie w przyszłości tak już bliskiej, że odbiera mi sen.

poniedziałek, 25 stycznia 2021

Macając wzrokiem niedościgłe.

 

Wdychałem chłód nocy i rozkoszowałem się własną nieobecnością. Wokół działo się tak niewiele widzialnego świata, że aż zachłystywał niedopowiedzeniami. Na krawędzi widzenia sterczały niewzruszenie czubki cudzych świerków, niebo płonęło odległą łuną szklarni rekompensujących pomidorom brak lata ostrymi sztyletami reflektorów, jezdnia wydarta z mroku nieregularnym rytmem zbiorowego wysiłku mieszkających za Miastem, którzy luksus świeższego powietrza opłacają krótszym snem i wieczną pogonią tam-i-z-powrotem. Pies wyglądający jak pluszowa zabawka upominał się o uwagę. Bezskutecznie, bo choć maść miał na przekór nocy jasną, to jednak wzrok właściciela pogrążony był w czarnej rozpaczy. Pustka przerywana nielicznymi dzwonkami telefonów i wytrwale radosnym migotaniem elektrycznych świeczek na choinkach i balkonach dopełniały wszystkiego, czego widać nie było całkiem.

czwartek, 21 stycznia 2021

Rodzinne tajemnice.

 

- Nie wchodź tam proszę – głos ojca powstrzymał dłoń już leżącą na mosiężnej klamce zrobionej na zdecydowanie większą rękę, niż moja. Obróciłem głowę, czując gładkość zimną i połyskliwą na opuszkach palców – Dobrze wiesz, że w tym domu nie zabrania się realizacji własnych pomysłów i zaspokajania ciekawości, ale w tym jednym przypadku proszę, żebyś tam nie wchodził, przynajmniej dopóki nie posłuchasz, co mogłoby się wydarzyć, gdybyś jednak zdecydował się na ich otwarcie. Zgoda? Pozwolisz, żebym opowiedział, zanim podejmiesz decyzję?

 

Kiwnąłem głową. Ojciec naprawdę potrafił opowiadać. W jego ustach codzienny powrót z pracy brzmiał, jak kosmiczna Odyseja, wielka przygoda, z jakiej dotychczas nikt nie powrócił bez szwanku. Lubiłem go słuchać bardziej, niż historii wyczytanych z książek. Był najciekawszą z okładek, a mieścił w sobie tak wiele gawęd, że powinien być masywniej zbudowany, żeby wszystkie udźwignąć.

 

A pokój? Pojawiłem się tam przez przypadek, a raczej zaintrygował mnie wieczne naburmuszony wujek Zenek, który wszedł do środka z kwaśną miną. Wydawał się być wiecznie nieszczęśliwy i twarz miał porytą bruzdami od tajemniczych zmartwień. Wszedł i cicho zamknął za sobą drzwi. Zajrzałem przez dziurkę od klucza, ale zobaczyłem tylko gęsty, nieprzenikniony mrok. Zafascynowany tym, co mógłby taki mruk robić w ciemnym pokoju, do którego nie wchodził nikt więcej, położyłem rękę na klamce.

 

W domu nie zamykało się na klucz niczego, jakby klucze były przeklęte. Pamiętam z dzieciństwa, że tylko jedna z kuchennych szafek, pełna butelek z kolorowymi trunkami dla dorosłych, miała kluczyk, bo bez niego otwierała się znienacka kłapiąc na przechodzących, podzwaniając szkłem i strasząc babcię, reagującą nerwowo na wszelkie niespodzianki. Potem tata wymienił szafkę na nową i ostatni klucz z domu przepadł bez śladu. Dopiero chodząc do szkoły i odwiedzając kolegów zauważyłem, że świat pełen jest zamknięć - kluczy, kłódek, łańcuchów, szaf pancernych i sejfów, domów okolonych kolczastym drutem pod napięciem i patrolowanych przez głodne psy, albo elektroniczne czujniki.

 

Ojciec gestem zaprosił mnie do kuchni. Uśmiechnąłem się szeroko. Nigdzie nie słuchało się lepiej, niż w kuchni. Tam zawsze można było znaleźć blachę ciasta przykrytą lnianą serwetką, owoce świeże, albo w słoikach, dzbanek z pachnącą herbatą stojący niedaleko drugiego, z kwaśnym mlekiem. W tym królestwie władzę dzierżyła babcia, ciepła kobieta, która potrafiła nawet obcego przytulić i krzątała się wokół domowników, bez końca lepiąc pierożki, czy smażąc konfitury. Uśmiechała się przy tym, choć potrafiła trzepnąć po łapach jakąś ścierką, kiedy akurat ktoś usiłował wyjadać farsz, czy oblizywać pozornie zapomniany słoiczek z powidłami. Nawet tata podkradał łakocie spod jej ręki, a ona udawała, że się złości, trzepiąc go po plecach ścierką, choć jednocześnie usiłowała dać mu buziaka. W tej kuchni można było nie zauważyć, że spadł pierwszy śnieg, bo wiecznie działo się coś, w czym warto było wziąć udział.

 

- To po kolei – ojciec usadowił się na krześle w pobliżu okna i podparł łokieć o parapet, starając się nie potrącić doniczek z anginką, czy ziołami, albo słoików pełnych smakołyków lub przypraw. Usiadłem naprzeciw, zaborczo przysuwając talerzyk pełen kruchych ciastek, żeby nie sięgać ręką przez pół stołu Mama najwyraźniej zwietrzyła zabawę, bo przyniosła kubki, nalała w nie gorącej herbaty i przysiadła się obok mnie.

 

- Dorośli wiedzą, a dzieciom, kiedy przyjdzie czas, również się opowiada o tym, co może się zdarzyć po otwarciu tych drzwi. Na pewno domyślasz się, że i one nie są zamknięte, więc gdybyś zechciał bez trudu je otworzysz i wejdziesz do środka. Jednak to, że są otwarte nie sprawia, że każdy tam wchodzi, a raczej, prócz wujka Zenka, nie wchodzi tam nikt. Skoro jednak położyłeś rękę na klamce, to znak, że najwyższy czas opowiedzieć tobie, dokąd nieświadomie zamierzałeś się wybrać i jakie mogą być konsekwencje.

 

- Nasz dom jest bardzo stary. Może zauważyłeś, że był rozbudowywany wielokrotnie, że dokładano pomieszczenia, burzono ściany, żeby zmienić układ pomieszczeń i zaadaptować je do aktualnych potrzeb rodziny. Najstarszej części domu jednak nie ruszał nikt i ma najmarniej siedemset lat. A może i więcej? Jakoś nikomu dotąd nie przyszło do głowy, żeby prowadzić rodzinną kronikę. Może ty chciałbyś? Sadzę, że każdy pomoże ci na tyle, na ile mu pamięć pozwoli i zacznie wspominać zadziwiające historie, które czas okrywa coraz grubszą warstwą kurzu.

 

- Babcia, jeśli ją poprosisz, przypomni sobie własną prababkę, która jako ostatnia z kobiet w rodzinie wchodziła do tego pokoju. Rzadko i tylko wtedy, gdy miały się dziać ważne rodzinne sprawy, gdy ktoś planował ślub, albo wspólny interes naruszający rodzinne dobra. Wchodziła, a kiedy wracała w bardzo oszczędnych gestach i jeszcze uboższych słowach przekazywała wiedzę, czy wchodzącemu do rodziny można zaufać, czy zostanie z nami na wieki, czy tylko na chwilę.

 

- Widzę, że jesteś zdziwiony, ale poczekaj na ciąg dalszy, to zaczniesz rozumieć. W tym pokoju… czas biegnie inaczej! I nie ma żadnej reguły. Prababcia twojej babci wchodziła tam, żeby zobaczyć przyszłość. Czasem dwadzieścia lat w przód, a czasami sto. Może nawet widziała nas, jak siedzimy przy rodzinnym stole, a ty podjadasz ciasteczka? Mój dziadek wchodził też, ale jemu pokój pokazywał zdarzenia z przeszłości. Dziadek nie przyznawał się nawet babci, że pokój przenosi go w młodość, w czas, kiedy dopiero poznał babcię. Gdy wracał stamtąd, zachowywał się jak zakochany nastolatek. Biegł do babci, po drodze zahaczając o oranżerię, skąd porywał dowolny kwiat i obłapiał babcię wpół całując, choćby goście patrzyli. Babcia burczała na niego, gderała, że taki raptus, ale sam wiesz, jak burczy babcia. Oczy się jej śmiały i nadstawiała policzki na te zachłanne pocałunki, a potem nakładała dziadkowi na talerze najlepsze kąski i tyle, że koń sapnąłby z wrażenia, że tyle ma zjeść na jedno posiedzenie.

 

Tata przerwał na chwilę, bo babcia, jak chyba każda kobieta, w niewytłumaczalny sposób dowiedziała się, że o niej plotkują i przyszła posłuchać, a po zdradzieckim wspomnieniu ojca trzepnęła go szmatą przez łeb ze dwa razy, nim ją złapał i posadził sobie na kolanach. Śmiechu było co niemiara, bo za babcią przyszli chyba wszyscy domownicy, żeby zobaczyć, jak tata obrywa ścierą.

 

- A wujek Zenek… - szepnął konspiracyjnie i tyko do mnie, puszczając przy tym oko – Wujek jest z przyszłości! Zobaczysz być może, że kiedyś wejdzie w te drzwi i zniknie. Nie wróci więcej. Jako jedynemu ze znanych członków rodziny udało mu się przenieść w czasie trwale. Jest z nami od czasu, kiedy byłeś malutki. I nikt nie wie, że wcale nie wrócił ze Stanów, tylko cofnął się w czasie, a teraz ciągle usiłuje znaleźć drogę powrotną do swoich czasów. To dlatego jest wiecznie zmartwiony i snuje się po domu zły, jak osa.

 

- Wchodzi tam każdego dnia i szuka świata, który pokój mu zabrał. Wyobrażasz sobie, że ten siwiejący człowiek, to nie jest mój brat, tylko na przykład twój wnuk? A może jeszcze więcej pokoleń musi minąć? Wcale nie zdziwiłbym się, gdybyś spotkał wujka Zenka, jako niemowlę, kiedy sam będziesz w wieku babci. A babcia? Ona jest ze swoich czasów i dlatego jest taka wiecznie uśmiechnięta! Teraz, jeśli zechcesz otworzyć te drzwi, nikt cię nie powstrzyma.

 

Zakończył opowieść głośnym buziakiem dla babci. W drzwiach stanął wujek Zenek. Zrezygnowany oparł się o futrynę. Ojciec popatrzył na niego pytająco, a on tylko wzruszył ramionami i westchnął. Mama wzięła go pod rękę i posadziła przy stole podając kubek herbaty. Może choć ona jest taka, jaka mogłaby być w jego czasach?

Przez pryzmat nocy.

 

    Wstawiałem kroki w mrok, jakbym wkładał kamienie do mętnej wody w miejskiej fosie. Ostrożnie i z niekłamaną ciekawością, co się wydarzy. Prostokąt światła w oknie bramy zadrżał lekko, może wystraszył się, albo nagły chłód spowodował dreszcze. Dalej było już tak, jak czuć się musi astronauta wystrzelony w czerń kosmosu i widzący dalekie, niedosiężne przyczółki świateł, o których trudno powiedzieć, czy są gościnne. Niczym komety pędzące w wiecznym mroku pojawiały się na moment jakieś sylwetki, by zniknąć w atramentowej otchłani bez echa. Bo echo potrzebuje tła, od którego może się odbić, by wrócić, tak, jak człowiek potrzebuje dna, by się odbić i zachłysnąć powietrzem na powierzchni. Otoczony kosmiczną ciszą, wiecznością bez granic, mgławicami świateł samochodów, które jakimś cudem trafiły pomiędzy właściwe drzewa i sunęły asfaltem, zamiast ciężko zwalić się na osiadłe za rowami nieużytki. Psy zapierały się łapami, żeby nie brodzić w tej ciemni, ale właściciele rzadko wykazują się zrozumieniem, więc ciągną zwierzęcy opór ku domowi, bo czas goni, choć każdego gdzie indziej. Śnieg sczezł już i wygląda jak łupież na ramieniu marynarki, gdy tak leży pośrodku niczego i świeci nieregularnymi plackami. Niebo musiało mocno się wysilić, żeby urodzić księżyc, bo teraz, w przedświcie demonstruje rozstępy, blizny i szramy jątrzące się fioletem, albo różem. Może nocą narodził się nowy świat? Dziwnie cichy, prawie martwy, nie mający nic z bezczelnej, zuchwałej skargi oseska drącego się pod niebiosa, ile nieszczęść spotkało go od pierwszej chwili „samodzielności”. Zaciągam się tym spokojem, jak niemal zapomnianym aromatem dymu z płonącego drewna.

środa, 20 stycznia 2021

Ciemno, niemal mrok.

 

Wieżowce białe jak zęby rekina starczą zewsząd, chaotycznie rozrzucone po widnokręgu. Nad nimi kłębią się chmury udając wysokogórskie pasma pełne złowrogich nawisów czekających chwili, by znienacka spaść na nic nie podejrzewające, śpiące miasto. Idę, pośpiechem się brzydząc pośród ten nocy, z której wynurzają się na okamgnienie młode kobiety wędrujące do pracy, albo starzy ludzie uczepieni psich smyczy. Mijam niewielką górkę wyślizganą wczorajszym śmiechem dzieci do tego stopnia, że ostatnie ślizgi musiały nurzać się już w błocie. Z blaszanego dachu deszczem ścieka zima i szeleści miliardem kropel rozbijających się o ziemię. Ślizgam się na kocich łbach, na asfaltach skrytych pod muldami zmotłoszonego śniegu. Dzień dopiero zastanawia się, czy warto wstawać w tak nieprzyjaznej okolicy i tylko mysikrólik pośród nagich, wierzbowych gałęzi śpiewał coś, czego nie rozszyfrowałem.

wtorek, 19 stycznia 2021

Kipiąc emocjami.

 

Drzwi poczerniałe ze starości, zdobne były w kute, żelazne zawiasy, które zdawały się obrastać skrzydło niczym bluszcz. Do kompletu sterczące ćwieki i kołatka – łeb brodatego faceta cierpiącego na chroniczny ból zębów. I pomyśleć, że w dwudziestym pierwszym wieku ktoś może jeszcze odgrodzić się od świata dębową deską na dwa cale grubą i zamiast elektronicznego dzwonka powiesić kołatkę ze zmartwioną gębą, którą trzeba schwytać za uszy i porządnie przyłożyć w kowadło, żeby aż echo poszło. Kim są ludzie, którzy tu mieszkają? Zastanawiałem się raczej retorycznie, bo zdążyłem poznać przynajmniej jednego z nich, a dziś byłem zaproszony przez ową dziewczynę, obiecując sobie zapoznawać się wytrwale i tak dokładnie, jak tylko mi pozwoli.

 

Wzruszyłem ramionami podszedłem do kołatki. Aż dziw, że nie miała rogów. Uderzyłem nią trzykrotnie i odstąpiłem na krok. Metal był zimny, gładki, wyślizgany wiekami używania i pociemniały ze starości. Cierpliwie czekałem na efekty, jednak to, co się stało przerosło mnie. Twarz z kołatki zaczęła otwierać oczy i przyglądać mi się wnikliwiej, niż mógłby to uczynić chory z bólu człowiek. Otaksowany zostałem niczym skąpo odziana kobieta przechodząca przed frontem maszerującego donikąd plutonu wojska.

 

- Czego? – warknęła kołatka – Guza szukasz, czy adres pomyliłeś? A może przylazłeś coś ukraść? Znam takich gagatków doskonale!

 

Milczałem, bo nic mądrego nie chciało przyjść do głowy. Trzeba być niespełna rozumu, żeby gadać z kołatką, ze starożytnym, metalowym detalem ukrzyżowanym na drzwiach kowalskimi gwoździami, albo nitami. Zresztą – co miałem powiedzieć? Ignorowałem, udając że jestem ponad fantasmagorie archaicznego dzwonka.

 

- Pewnie sądzisz, że tu ktoś na ciebie czeka nadęty bufonie? Adres sprawdziłeś? Wy gówniarze, to nawet nie wiecie, do kogo pukacie. Nie pomyliłeś się aby? Cofnijże się ze dwa kroki, niech ci się przyjrzę, a następnym razem, jak tu przyleziesz, to z mety dostaniesz kopa między te cwane oczka.

 

Cofnąłem się. Nawet nie ze strachu, a ze zdumienia. Odruchowo zerknąłem na numer bramy uczepiony strachliwie portalu i poszarzały tak, że ledwie dało się odcyfrować numer. Nie pomyliłem się. Byłem tu, gdzie miałem być. Żaden inny adres nie wchodził w rachubę. Wciąż zerkałem na kołatkę, jak na dziwoląg – zabawkę. Na wszelki wypadek rozejrzałem się ostrożnie wokół, czy ktoś nie robi mi psikusa i nie śmieje się ukradkiem, podziwiając moją pantomimę z zamkniętymi drzwiami w tle. Najbliższa okolica była jednak pusta, a okna w kamienicy pozamykane szczelnie i nie pozostawiając złudzeń, jakoby ktoś spoza szyb mógł drwić ze mnie w tak wyszukany sposób.

 

- Za dużo gadasz! – mruknąłem i ująłem raz jeszcze kołatkę w dłoń, mimochodem uważając, żeby nie zbliżyć ręki do zepsutej szczęki metalowego jegomościa.

 

- Zostaw to łobuzie! – kołatka sapnęła z wściekłością – Łeb chcesz mi rozbić? Ten dąb ma pięćset lat i żaden beton nie jest tak twardy, jak on. Łomotałeś już wystarczająco. Jeśli ktokolwiek miałby zamiar cię wpuścić, już dawno by się pojawił. Ale niech tam, bo widzę, że nie przestaniesz. Zapowiem cię, jeżeli nie łżesz i faktycznie chciałeś odwiedzić domowników.

 

- Ja do Izy – Boże, rozmawiam z kołatką! Tłumaczę się, jak szczeniak, przed starszym wirażką. Pewnie mam gorączkę…

 

- Do Izy? – kołatka upewniła się patrząc niemal zezem na moje cierpienie – Taki łachudra? Gdzie kwiaty? Będę szczery, nie wyglądasz, jakbyś przyszedł do Izy. Przyjrzałeś się sobie pryszczaty młodzieńcze? Uczesz się chociaż, albo przyliż grzywkę. Tam, obok, masz kałużę. Przejrzyj się, ochlap, wyprostuj!

 

Ścisnąłem kołatkę, aż krew odpłynęła z kułaka. Zamorduję! Zamierzałem tak walnąć nią, żeby rozsypała się na trociny. Jeśli z randki nici, to chociaż z wielkim gestem. Z całą fantazją pomnożoną przez wściekłość. Nim jednak zdążyłem wcielić w życie plan, drzwi zachrobotały i zaczęły się uchylać.

 

- Widzę, że zdążyliście się już poznać – Iza parsknęła śmiechem widząc moją minę i wciąż tkwiącą w dłoni kołatkę – Wybacz. Mój tata uważa, że ktoś, kto nie potrafi poradzić sobie z kołatką, nie jest wart tego, by go zapraszać do domu. Miałam cię uprzedzić, ale wyszło mi z głowy zupełnie. Nieczęsto ktoś nas odwiedza przychodząc samotnie, a przy mnie kołatka jest grzeczna. Nie gniewaj się proszę, ani na mnie, ani na kołatkę. Robi, co może, żeby chronić mnie i nasz dom…

Żywe trójnogi.

 

Prześladuje mnie ostatnimi czasy widok trójnogich psów, ubranych w sweterki. Śnieg mokry pod nogami zachowuje się zupełnie inaczej, niż ten zmrożony. Zaschnięte jesienią kwiaty hortensji bieleją głowami nabitymi śniegiem, jakby były kukiełkami i w lichym wietrze kiwają ciężkimi łbami. Miasto oślizgłe, wymykające się spod stóp. Znów rynek, który ledwie się zaróżowił od chłodu poranka. Pustawy, cichy, zostawiony na pastwę krasnali stężałych od spiżu. Reklamy odważnie wspinają się na elewacje szklanych, czy kamiennych elewacji i trwają tam daremnie, pośród pustki, na jaką bywają narażeni alpiniści wczepieni w odległą od szlaków skałę.

poniedziałek, 18 stycznia 2021

Niedowiarek.

 

- Ten nóż, to oryginalny? Z kości? – spytałem nieśmiało, a kiedy skinął głową kontynuowałem – słoniowa?

 

- Prawie. Dokładniej, to z mamuciej. Wiesz…

 

- Zalewasz – przerwałem raczej niegrzecznie – Jak zwykle robisz mnie w konia, a potem zaczniesz snuć te swoje niesłychane opowieści, żeby uzasadnić mrzonkę i stajesz dumny, kiedy komuś we łbie zawrócisz. Ale dobrze, spróbuj raz jeszcze!

 

- A pamiętasz, że był taki czas, kiedy nie było mnie przez ruski rok i to z grubym okładem? Byli tacy, co już mnie oficjalnie uznali za zaginionego i nawet nekrologi w lokalnej prasie opłacili, żeby wykazać się ostatnią posługą temu, którego nikt nigdy nie zasłużył na taka uwagę, jak wtedy, kiedy zniknął bez śladu?

 

Zadumałem się przez chwilę, bo po rodzinie krążyła plotka, która powoli stygła, jednak, gdy rodzinnych gawędziarzy dobrze podlać gorzałką i zahaczyć o temat, to jednak nadal potrafili zakwitnąć opowieścią, od której policzki cierpły zżarte gęsią skórką. Lubiłem takie chwile, ale zawsze słuchałem ich w bełkocie, poprzedzonym taką ilością promili, że nawet płotki stawały się krwiożerczymi żarłaczami, a we mnie wiary było już tak niewiele, że uznawałem każdą z opowieści za fabułę, jakiej dotąd nie wymyślił Lem z Polańskim do spółki.

 

- Lecieliśmy we dwóch – najwyraźniej stracił wzrok i słuch, bo niezrażony moimi wątpliwościami kontynuował, a słowa jego nakładały się na koniec moich mrzonek, w których usiłowałem polemizować z rodzinną plotką. – Syberia…

 

Sapnął i zaciął się w sobie. Najwyraźniej przeżywał i nie potrzebował słuchacza. Wyglądał na oszołomionego, kiedy powrócił do opowieści:

 

- Lądowaliśmy na lodzie porowatym tak bardzo, że cud tylko sprawił, że przeżyłem lądowanie. Pilot umarł, rozbijając łeb o pulpit sterowniczy w chwili przyziemienia. Szlag trafił przytomność, a kiedy się obudziłem, z niebytu wydostawał mnie jęzor husky. Za nim stało dwóch gości odzianych w skóry reniferów, czy łosi, którzy coś do siebie szemrali w nieznanym mi języku. Załadowali na tobogan, a w wiosce miejscowy szaman posklejał moje ciało i kości.

 

- Leżałem potem tydzień, albo dwa. Musieli mieć wprawę, o jakiej nie śnią europejscy fachowcy. Wiem, bo po powrocie sprawdziłem u zawodowca chlubiącego się opinią niemal cudotwórcy. Po cichu przyznał, że sam nie dałby rady poskładać mnie tak, jak uczynił to lekarz z wioski wędrownych Innuitów. Potem, wciąż leżąc w kojcu, w toboganie, gdy przyszło zmienić miejsce postoju, uczyłem się języka. Oni byli ciekawi mnie tak samo, jak ja ich. Do tego potrzebne było porozumienie. Byłem dziwolągiem z nieba, który chciał z nimi rozmawiać. Wolno, ale jednak udało się nawiązać nić porozumienia. Oni wiedli życie, jakie cywilizacji nawet się nie śni, ale potrafią marzyć, czy posługiwać się logiką. Daliśmy radę dzięki wzajemnej otwartości. Uczyłem się żyć pośród nich, jak swojak, jak osesek, który w końcu, na chwałę wioski dorósł i była nadzieje, że upoluje fokę, czy renifera.

 

- Nim minęła rekonwalescencja, ruszyliśmy w drogę. Kiedy szaman kiwnął głową osada stanęła, czekając na rozkazy. Rozpoczęła się bodowa, igloo stawały jedno za drugim, a psy wierciły się w granicach nowej osady. Usiłowałem pomagać, wciąż nie do k0ńca sprawny, jednak nawet ja rozumiałem, że osiedle zapewni nam harmonię i spokój. Kopaliśmy w zmrożonym śniegu i lodzie. Dłubaliśmy doły i długie szańce, wyrywaliśmy z lodu prostopadłościany na nowe, czyste i zimne domy, a potem wypalaliśmy ogniem ich szczelność, żeby wiatr nie zakłócał snu dzieci.

 

- Sił miałem niewiele, a dni były już krótkie. Pomagałem zagryzając wargi, aż jeden z kopiących krzyknął w takim zdumieniu, że poderwał cała wieś! A potem wieś opanowała radość niepojęta. Nie rozumiałem, ale cieszyłem się wraz z nimi, a oni tańczyli i obejmowali się. Czyste szaleństwo pośród arktycznej zimy!

 

- Zrozumiałem, gdy zaczęliśmy wszyscy, na zmiany drążyć śnieg w jednym miejscu Dłubaliśmy jamę głębszą i rozleglejszą niż potrzeby osady. Zrozumiałem, kiedy spod śniegu zaczęło wystawać futro. Bez polowań, bez ryzyka, że młodzi myśliwi zginą, wioska miała utrzymanie, mięso wprost z arktycznej lodówki. Nie musisz wierzyć, ale nie zmarnowało się nic. Wioska trwała w miejscu prawie rok i przez ten czas wydobyliśmy spod lodu i zjedliśmy mamuta – ze siedem ton mięsa, skóry i kości…

 

- Nie zmarnowało się nic. A ten nóż… Być może zrobiony z kości, którą ogryzłem z mięsa zdjętego znad ognia?

Pochłodniało. Wciąż ciemno.

 

Psy prowadzą hieroglificzną korespondencję, drapiąc pazurami zmarznięty śnieg, w nadziei, że po południu odcyfrują odpowiedź, wysikaną na skraju trawnika bezwstydnym zawijasem wyglądającym jak gorący cień ucieczki zaskrońca przed szopem praczem. Idę. Chodnikiem, który od wczesnej jesieni wronom służył za dziadka do orzechów, wykorzystywanym tak często, że musiał pokryć się lodem, żeby ukoić i zamrozić blizny spękanych fug łączących puzzle. Świerki załamują ramiona choć śnieg je utulił czapą skrzypiącej, iskrzącej się bieli. Zjadłem odrobinę, nie wierząc, żeby dieta złożona z niepokalanych gwiazd mogła powalić mnie i zmumifikować. Światła latarni z przerażeniem wstrzymały oddech i zgasły, jak znicze na zapomnianych grobach. Śnieg skarżył się i zawodził, bo to jedna z tych umiejętności, jakich nie zapomina się. Genetycznie uzasadniona konieczność.

piątek, 15 stycznia 2021

Wyzwanie.

A gdybyś… Przepraszam, że naruszam strefy delikatniejsze o jedwabiu…

 

Jednak spróbuj! Powiedz, zanim język rozpuścisz bez cienia litości, zanim w oddaniu, rzęsami zatrzepoczesz, zanim obarczysz mnie winą za każdy twój wybór – powiedz, do końca szczerze i bez zbędnych uzasadnień. Ile lat mieć trzeba, by poczuć się w końcu sobą? Tą istotą, która już jest odarta z kagańców i przesądów, z iluzji, niedościgłych marzeń, a wciąż czuje się człowiekiem atrakcyjnym zewnętrznie, jednocześnie mającym przeświadczenie o wewnętrznej wartości.

 

Stać cię na odwagę, żeby w odpowiedzi kliknąć dwie cyferki? Za dużo? A może za mało? Powiedz proszę, bo może znów mi się WYDAJE!

Ekstrakty cd.

 

Zaraziłem się historycznym wyzwaniem, żeby napisać coś, co zmieści się ledwie w trzech zdaniach i maksymalnie trzystu znakach wliczając spacje (oba  warunki są niezależne i mają zajść jednocześnie, co wcale nie jest oczywiste, a tym bardziej proste), więc próbuję ponownie.

 

 

Niepewność.

Gryzę własne palce z niepokoju. Bo może przyjdziesz, zostaniesz i sprawisz, że jutro nie nadejdzie przez trzysta lat. Ponoć to mrzonka, ale wierzę tak bardzo, że palce bieleją mi od ściskania kciuków i niemal słyszę nieśmiałe kroki na schodach – jeden, drugi, aż wreszcie skrobiesz w drzwi ostrożnie…

 

Niepewność.

Gryzę własne palce z niepokoju. Bo może przyjdziesz, zostaniesz i sprawisz, że jutro nie nadejdzie przez trzysta lat. Ponoć to mrzonka, ale wierzę tak bardzo, że palce bieleją mi od ściskania kciuków i niemal słyszę nieśmiałe kroki na schodach – jeden, drugi, aż wreszcie skrobiesz w drzwi ostrożnie…

Chciałbym.

Dać coś z głębi siebie. Zostawić ślad, wiekuistą pamiątkę, jaką zapamięta każdy – nawet ten, który w procesie mnie-stworzenia nie miał świadomości wspólnoty z moimi genami. Masochistycznie przyznam się, że gówno potrafię i nie utoczę ani kropli więcej – tylko tak mogę obdarować przyszłość.

Dorastanie pośród ignorantów.

Mikroskopijne przedszkole, realizuje na podwórku nieuświadomione, trudne do artykulacji potrzeby niedojrzałych istot, które ledwie pojawiły się w skomplikowanej rzeczywistości. Pod nadzorem tych, którzy już zdążyli pozbyć się złudzeń, bo wiedzą. Słowa bezlitośnie przecinają powietrze: nie wolno!

Głód życia.

Własną krwią chciałem nakarmić oseska, którego dopiero co począłem. Z trzewi moich, z genów skażonych niedoskonałością przeszłych pokoleń. Ssał tak zawzięcie, jakby słońce nie miało wzejść jutro – w odmętach jego apetytu sczezłem, usychałem szybciej, niż opadłe jesienią liście drzew.

Apetyt.

Pierworodnego dla przykładu zjadłem sam, następnego z miotu podałem tobie. Płakałaś przełykając, bo matki nigdy nie uwierzą w nemezis, kiedy ja, niewzruszony, mówiłem:

- Bez nas nie mają żadnych szans, pustą piersią nie nakarmisz nawet jednego, a ja prędzej zdechnę, niż na czczo cokolwiek upoluję!


Pogoda nie dla bogaczy.

 

Liczę płatki śniegu. Łzy kapią mi z oczu bezwstydnie. Nie nadążam z rachunkami, nie mam kogo poprosić o wsparcie. Jednym nie mogę, innym nie chcę, tymczasem spadające gwiazdy masowo tłuką się o krawężniki, kruszą na chodnikach, pękając pod naprężeniem skamieniałych nawierzchni.

 

Dziwne. Ciebie też zdziwiło? Dlaczego śnieg ma ledwie dwa wymiary, zamiast chociaż czterech? I kto powiedział, że nie powinien mieć więcej? Instynktownie zaczynam rozumieć własne łzy – śnieg mógłby mieć więcej wymiarów – mi trafił się ersatz dla ubogich! Wszechświat emituje tyle możliwości, a śnieg płaski, jak nie przymierzając flądra.

 

Czyżby dla ubogich śnieg padał w wersji ekonomicznej, zamiast Business Class?

Diagnoza.

 

- Zauważył pan może, z jaką pieczołowitością i starannością został pan przebadany? Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby, jako klient, mógł pan docenić nasz profesjonalizm. Jesteśmy najlepszą kliniką w kraju, a kto wie, czy nie na świecie!

 

- No tak… - wydukałem wciąż oszołomiony wielowątkowym tempem i rozpiętością przeglądu. Nigdy wcześniej nie byłem poddany tak wszechstronnemu bilansowi. Przyznam, że nawet szukając w palcie ostatniego grosza nie przetrząsałem kieszeni, aż tak zawzięcie.

 

- No widzi pan! A my? Owszem! Drążymy, aż nie dotrzemy do istoty rzeczy! Musimy! Klient oczekuje od nas kompleksowego rozpoznania i na fuszerkę nie możemy sobie pozwolić. Konsekwencje mogłyby być porażające! Szczerze zachwycony jestem pana zrozumieniem tematu, więc pozwolę sobie przejść niezwłocznie do konkluzji. Przykro mi, że muszę to panu uświadomić, jednak wykazuje pan ponadnormatywne odchylenie od propagowanej, ustawowej średniej krajowej. Nawet najbardziej tolerancyjne normy przekroczył pan alarmująco! Zbyt wiele wyobraźni, kompulsywne posługiwanie się całą paletą uczuć i zachłanne, spazmatyczne kolekcjonowanie wrażeń pochodzenia zarówno wewnętrznego, jak i obcego. Pan działa w przestrzeniach absolutnie nie uzasadnionych akceptowalnymi społecznie faktami. Zupełnie tak, jakby chciał pan własne życie zgadnąć, albo dopiero wymyślić je na potrzeby własne. Tak nie wolno!

 

- Ale ja chcę… – zacząłem, lecz przerwał mi natychmiast.

 

-Właśnie! Od tego zacznijmy. Najpierw JA, a zaraz potem CHCĘ! Pan wybaczy, ale tak nie można. Nie jest pan już dzieckiem. Gdyby każdy był podobny do pana, mielibyśmy totalną anarchię na świecie i charakterologiczny rozgardiasz. Wykluczone! Żadne JA, żadne CHCĘ! Te mrzonki trzeba z pana wyrugować, uporządkować pozostałą w panu szczątkową schludność i obowiązkowość, uczesać, wyczesać wszy utopii, a gnidy wypalić aż po korzenie. Ukierunkować wnętrze, żeby przestało stwarzać zagrożenie dla porządku publicznego.

 

- Ale ja chciałem być sobą… Nic więcej – jąkałem się lekko przytłoczony szybkostrzelną serią argumentów.

 

- Znowu JA, i znowu CHCĘ! Kolejny raz podzielił pan świat na siebie i resztę. Bez żadnego szacunku dla gabarytów planety i własną, skądinąd (przepraszam za wtrąconą dygresję) nikczemną posturę. Zachowuje się pan, jakby był lepszy, ważniejszy, czy więcej znaczący od pozostałych użytkowników ekosystemu zamieszkującego Ziemię. Przypomnę, że panu podobnych pod tym samym kosmicznym adresem pomieszkuje przejściowo około dziesięciu miliardów jednostek. Często inteligentniejszych, czystszych, czy estetycznie usadowionych powyżej luksusowych półek w sklepach dla koneserów, niż wszystko, co pan sobie w obmierzłym umyśle wyduma. Nie zniżajmy się (proszę) do dyskusji na poziomie nierozumnego zwierzęcia. Nie, miły panie! Nic z tego! Kategorycznie zapraszam na terapię z zakresu stabilizacji i standaryzacji życia wewnętrznego. Gwarantuję panu, że kiedy wróci pan po drobiazgowo zaprojektowanym cyklu musztry pańskiej tymczasowej niesubordynacji, zdecydowanie łatwiej będzie się nam rozmawiać! I przestanie pan uzurpować rolę, jaką bezczelnie i absolutnie bezpodstawnie odznaczył pan swoje ego. Czas na radykalny detoks!

 

- Ale ja nie chcę! – prawie się rozpłakałem w obliczu zahartowanej determinacji diagnosty.

 

- Do tej pory pan CHCIAŁ! Czyżby coś się zmieniło? Od początku naszej polemiki podkreślał pan wartość własną i potrzebę samorealizacji, żeby nie powiedzieć autodestrukcji. A teraz, kiedy nadarza się okazja, żeby przez chwilę być pasożytem i na koszt społeczeństwa przystąpić do epokowego programu, pan staje okoniem! Karygodne zachowanie, na jakie nie możemy panu pozwolić. Wszelkie diagramy bez cienia wątpliwości wykazują konieczność wygładzenia i oszlifowania pańskiego zuchwałego, egoistycznego światopoglądu i bezkompromisowego ograniczenia jego bezpodstawnie domniemanej roli w zbiorowym trudzie globalnej koegzystencji. Trzeba pana odprasować, nadać sznyt, wypolerować, jak poleruje się diamenty, żeby wydobyć z nich ogień brylantu. Do zobaczenia! Będzie pan, jak nowo narodzony, kiedy znów się spotkamy. Klnę się na wszelkie świętości, że wróci pan bliski ideału, a nasza rozmowa wreszcie wypłynie na szerokie, spokojne wody.

Drobne spostrzeżenia.

 

Pies, wyglądający niemal tak, jakby ukradkiem zerwał się z wiekowej, czeskiej kreskówki wiódł na spacer chudzinę okutaną dokładnie we wszystko, co ciepłe i grube, wszystko, pod czym można zgubić własne kształty, a nawet płeć i kolor skóry. Inny, zdecydowanie dostojniej prezentujący się pies ciągnął za sobą zasapane dziewczę, a w pysku niósł zapakowaną w folię kanapkę, na wypadek, gdyby zgłodnieli po drodze. Pani w crocsach przeskakiwała wydmy kolein w drodze do tajemniczej, chwilowej potrzeby. Gawrony zasiedlały czubki drzew, a te, dla których miejsca zabrakło, latały wokół złorzecząc. W zajęte krzesła grały? Śnieg zaciera ślady ludzkiej działalności, ale najwdzięczniej zachowują się płożące jałowce, które od wczoraj zdają się być zimowym pejzażem z bardzo starych gór. Dziewiczym i dotąd nie tkniętym żywą stopą. Biało-czarny bałwanek stracciatella przysiadł skromnie na skraju trawnika i pewnie cieszył się, że dotąd nie nabrał karmelowej karnacji w wyniku zbiorowej, psiej łaskawości.

czwartek, 14 stycznia 2021

Zamknij oczy.

 

W miejscu, gdzie trudno spotkać uśmiechniętego Boga – znalazłem plamę. Brzydką, starą i wytrwale płowiejącą. Patrzyłem bezmyślnie, bo jakież wielkie myśli mieć można na widok kleksa z potłuczonego furią pomidora? A przecież patrzyłem i bezmyślność, gdyby potrafiła się zmieniać, na pewno skorzystałaby skwapliwie z podobnej okazji. Wędrowałem po bezdrożach wolnych od rozumu, a przecież takie plamy potrafią pobudzić nawet niewybredną wyobraźnię. Zaczęło mną kołysać. Nieznane nie ustawało w wysiłkach, chociaż na pustkowiu trudno dopatrywać się drogowskazów.

 

Z braku lepszych pomysłów ponownie zerknąłem na plamę, jak na coś, co mogłoby stać się zalążkiem filmu. Coś, czemu warto dać szansę, by urosło, opierzyło się w znaczenia i zakwitło owocem. Żeby poszło do ludzi z przesłaniem. Rozpuściłem wodze i pozwoliłem na wiele dzikim mustangom, o krwi zbyt gorącej, by ją ujarzmić, na wędrówki do miejsc, w jakie nie zapuszcza się nikt szanujący czas i podejmujący decyzje pod rygorem ekonomicznych ograniczeń.

 

Dziewczynka miała najwyżej pięć lat. Tańczyła. Kusa, trzepocząca w niewyczuwalnym wietrze sukienka pełna była kwiatków, sandałki i (zapewne) białe skarpetki. Włosy miała niezbyt gęste, jasne i tak długie, jak na to pozwalało krótkie życie. Przed nią podskakiwał pies. Duży i silny. Chyba labrador. Ogon zadzierał ponad dziecięcą główkę, a paszczą udawał, że chwyta dziewczynkę za kostki. Ona piszczała ze szczęścia i również udawała, że okropnie boi się wielkiego psiska z wywalonym jęzorem, większym od plastra surowej szynki, ale w oczach miała gwiazdy rozpalone mocniej, niż płonie ogień fasetach krwawych brylantów.

 

        Kleks dawno już przestał mi być potrzebny. Niech linieje dla innych! Zamknąłem oczy. Utonąłem we wzruszeniach, w fantazjach ciągów dalszych. Sam siebie zachłannie spytałem – co dalej? Śmiech dziecka tętnił we mnie napędzając krwiobieg, a poszczekiwanie psa sprawiało, że niecierpliwość we mnie rosła bez końca. Patrzyłem oczyma wyobraźni, jak stwarza się świat niepojęty, napoczęty niegdyś i porzucony, nim wybrzmiał. Ciśniętym w grzechu pomidorem naszkicowana historia która trwała chyba tylko po to, żebym przyszedł i ją przeczytał wprost z sufitu. Ja, który ledwie na oczy widzę, gdy mgli się wszystko i ćmi, więc niedopowiedzenia uzupełniam omamami. Bezpodstawnie uzurpuję jutro!

 

Nieopodal, oparta o framugę, stała kobieta. Kiedy ja tonąłem w zachwycie śmiechu dziecka powielonego echem psiej radości, ona milczała zawzięcie i wcale nie radością malowała twarz. Zdawało się, że w obliczu tak beztroskiego szczęścia uśmiechnie się każdy, zarażony widzianym szczęściem. Ona minę miała raczej zaciętą, a oczy czujne, rozbiegane, gorączkowo szukały, ile przyjdzie zapłacić za frywolność. Płakała. Cicho żeby nawet pies nie zdołał usłyszeć. Usta zasłoniła dłonią, a łzom pozwoliła płynąć po skórze bez przeszkód.

 

Podszedłem. Wystarczyło, żebym otworzył ramiona, aby wpadła w nie, nie odrywając wzroku od rozbawionej pary. Pilnowała psa? Żeby w zabawie i psotach dziecku nie zrobił krzywdy? Nie odrywała wzroku, ale chwili nie zakłóciła, bo naruszyć szczęście banalnym zakazem zdawało się zbrodnią. Płakała, bo kobiety potrafią znaleźć w sobie łzy na każdą, nawet najbardziej wyrafinowaną okazję. Mnie wychowano z dala od łez, więc słuchałem tylko, jak się słucha o rozpoczętej właśnie wojnie światów, czy fanaberiach nieuchwytnej Nessi. Ukradkiem zbierałem łzy, które się pojawiały na jej policzkach. Słodsze były od soku z malin wygrzanych sierpniowym słońcem, gdzieś daleko, poza zasięgiem ludzkiej chciwości. Kobieta ściskała moją rękę tak mocno, jakby bała się, że wraz ze mną zniknie dziecko, i pies, i radość nie zmącona najlżejszym szelestem wątpiących.

 

Wtulona, nawilżała moje ramię miłością do tańczącej chwili, która właśnie się rozgrywała przed nami, do każdej niespełnionej dotąd nadziei, do marzeń, jakie jeszcze nie zdążyły zakwitnąć. Nawet do psich pcheł, gdyby zdążyły osiedlić się na kosmatym, wesołym sumieniu labradora! Rysy jej twarzy łagodniały, miękły, jakby nawilżone łzami skazane zostały na ciepło. A potem, w niepewne drżące zuchwałą odwagą dłonie wzięła moją twarz i wgryzła się spojrzeniem czystszym od zimowego powietrza.

 

- To koniec! – szepnęła, a jej wargi zdawałaby się trzepotać szybciej niż skrzydła ważki – Wreszcie! Koniec pustych prześcieradeł, kołder zimnych bardziej, niż dworcowe poczekalnie lutową nocą, dłoni spragnionych dotyku, pustych od powtarzających się niespełnień. Minął czas niekochania. Złe poszło precz i wreszcie zaświeci słońce. Płacz. Płacz proszę, a jeśli nie potrafisz, to cię nauczę. Mamy czas… Mnóstwo czasu…

M(aryn)istyczna epopeja.

 

Zaczęło się gdy ulubiony fotel, nie bacząc zupełnie, że go używam, zaczął porastać włosem. Sierścią? Futrem? Nie jestem biologiem, więc może to było runo, ale porastał bezwstydnie, gdy w nim zanurzony niespiesznie delektowałem się nic-nie-robieniem. Czułem jak pod siedzeniem przybywa materii, jednak powstrzymałem się od komentarzy do chwili, kiedy fotel sapnął wyraźnie poirytowany:

 

- Może byś zlazł wreszcie łaskawco z mojego grzbietu?

 

Miał mnie! Autentycznie się wystraszyłem. Podskoczyłem naśladując zwierzątka z kreskówek Disney’a i w okamgnieniu schroniłem się za węgłem kominka. Solidnego, kamiennego mebla którego ząb czasu nie zdążył wyszczerbić zanadto. Ująłem w dłoń żeliwne narzędzie – jedno z wielu mieszkających nieopodal na stojaku i służących zapewne do mieszania w ogniu i popiele. Zerkałem spłoszonym wzrokiem na fotel, który w tym czasie wyhodował bokobrody, sumiaste wąsiska i brodę spływającą kaskadami na dywan. Brwi miał tak krzaczaste że mogły w niej zamieszkać wszystkie wikłacze z pobliskiego ogrodu zoologicznego, a grzywka sięgała już nerek.

 

- Nerek? To fotele mają nerki? - Najwyraźniej moje zdrowie psychiczne sięgnęło dna i pogrążając się w niekończących się wątpliwościach wybiło w nim głęboką dziurę, żeby pomieścić otchłań absurdu. Na wszelki wypadek, choć pewnie zbędnie, doprecyzowałem ideę w myślach, że mówiąc nerki miałem na uwadze to miejsce, gdzie człowiek by je miał, gdyby był fotelem… Znaczy – fotel miałby nerki tam gdyby był człowiekiem, to znaczy… ech! Zaplątałem się całkiem w nieistotnej dygresji, a tymczasem dno rozumu pogrążało się w czarnej dziurze tętniącej energią fatamorgany.

 

Szok pogłębił się jeśli w ogóle możliwym jest stopień wyższy od szoku, gdy na ekspansję fotela zareagował dywan! Niepozorny, często zapominany prostokąt grubo splecionych włókien, o kraciastym wzorze nagle zapragnął stać się oceanem i falował, jak wściekła manta gdy ją uwięzić w wątłej jamie podczas odpływu. Fotel z wysokości mostka nawigował z godnością morskiego wygi i wprawą jakiej nikt nie miał prawa podejrzewać. Przeszukałem w pamięci pochodzenie mebla odkrywając historię niebanalną. Ówże stanowił rodzinny nabytek sprzed paru wieków, wcześniej pozostając na usługach jakiegoś portugalskiego baroneta raptownie zubożałego wskutek uporczywie nieszczęśliwego obstawiania w Monte Carlo, więc wcześniej miał pełne prawo uprzednio należeć choćby i do Vasco da Gamy, który drzemiąc w miękkich zakamarkach, mógł sącząc od niechcenia porto, udzielić meblowi kilku lekcji żeglarskiego kunsztu.

 

Widelec do dłubania w popiele czmychnął ukradkiem z mojej dłoni i zanurzył się w toń dywanu niby wielki wąż morski. Kominek szczerzył się jakoś tak, jak się szczerzą klify Etretat, gdy pogoda nie ma zamiaru kolaborować z dobrym humorem. Za to drzwi wypięły się na podobną niefrasobliwość stanęły murem i wypięły się zamykając ujście fanaberii, a i mnie przy okazji. Kwiaty na parapetach z przerażenia zaczęły wspinać się firankami na wyższą kondygnację kiedy dywanowy ocean w pełnej euforii osiągał właśnie ósmy stopień w skali Beauforta.

 

Cud że nogi miałem wciąż suche, jednak ten stan nie mógł trwać wiecznie, a miejsca na karniszach i szafie były już dawno zajęte. Telewizor zzieleniał, najwyraźniej nie nawykły do życia na morzu, a ława taplała się niezgrabnie na płyciźnie pozbawiona kilu i żagli. Lampa uchyliła abażuru na pożegnanie i popełniła samobójstwo w otmęcie. Drewniany wieszak skrycie zakochany w lampie poczuł się Romeem i Julią jednocześnie by pośród szlochu podążyć za ukochaną lampą zapominając, iż posiada dodatnią wyporność i nie dla niego spokój dna obok ukochanej. Mikroklimat zmieniał się, a dywan pokonywał ostatnie szczeble kariery na osi wściekłości. Z pogardą minął dziesiątkę i rozwijał skrzydła, pokazując demoniczną moc.

 

Runąłem! Jak kolos z Rodos! Każdy by runął. Ostatni raz zaciągnąłem się słonym od wody powietrzem i runąłem w przestwór bez życia.