środa, 31 marca 2021

Historia.

 

        -Ryzyko!

 

Powiedział jedno słowo, nawet bez przesadnego zacietrzewienia. Widocznie pozbawiony był uczuć, albo było mu wszystko jedno. Ostatnie włosy właśnie schodziły mu z karku i po pierwotnej, karej maści śladu już nie było, a wierzchem głowy ślizgał się nawet wiatr, który zebrał kurze z miejskich deptaków. Nie powiem, że cały był oślizgły, ale dobierał słowa, jakby językiem łowił rodzynki w gorącym kisielu. Najwyraźniej, nie było ich zbyt wiele, skoro urodził ledwie słowo.

 

- Ryzyko!

 

Starcy przeżyli tyle niegodziwości, że trudno dziwić się idei, żeby właśnie im oddać władzę, żeby młodzi, pochopnością i brakiem zrozumienia, w zacietrzewieniu nie eskalowali. Nikt nie zastanawiał się, co się stanie, kiedy emeryt uzna, że świat większej od starości krzywdy mu ni uczyni, więc może pozwalać sobie na zuchwalstwa. Dylemat wciąż oscylował pomiędzy doświadczeniem, a bezkarnością, więc zespoły wzmacniane były młodzieńczym oddaniem gotowym poświęcić dobre imię mentora w nadziei na awans.

 

A on właśnie powiedział jedno słowo, które wydobyło się spoza klawiatury ceramicznego kunsztu protetyków:

 

- Ryzyko!

 

Naprzeciw usiedli zuchwali, którym się zdawało, bo zuchwałym zawsze się zdaje, nawet, kiedy napalm osmali im ogony. Dopiero szpakowate maskowanie rozumu sprawia, że zanim ogłoszą świętą wojnę, albo vendettę, to myślą. Niezbyt długo, bo krew wciąż gorąca, ale jednak. Młodość nie pozwala na aż tak wiele, a doświadczenie gardzi decyzjami, które nie strzaskają wątpliwości w mgłę podejrzeń. Starzec uparcie powtarzał, gotów chyba ducha wyzionąć, nim usiądzie:

 

- Ryzyko!

 

Kipiało pośród gęstowłosych. Mnożyły się argumenty, gdy blady, z wypryskami plam wątrobowych starzec powtarzał jedno słowo, które powoli stawało się kołysanką i miast nieść ostrzeżenie, zdawało się wieść myśli na manowce. Bo, skoro ryzyko, to może lepiej wyjechać? Na ryby? Na urlop w tropiki, gdzie niewiasty z upału zatracają się w bezwstydzie i gotowe są na frywolność, na jaką nie zdobywają się w alkowach północnej Europy?

 

Gdyby nie liczność audytorium, starzec może osiągnąłby cel, jednak w obliczu masy spoconych niedorostków jego mantra znikała w powodzi plotek, wzajemnych zaproszeń na wieczór z wyszynkiem, albo adekwatnie przy świecach, rodziły się koalicje i kwitły romanse, pośród których tajemniczo i raczej odlegle snuło się jedno, bezpańskie niemal słowo:

 

- Ryzyko!

 

Argumenty gryzły sufity, obojętność krzepła kleksami na podłodze z kanadyjskiego modrzewia, za oknami działo się misterium codzienności, w której dziecko ze zdartymi do krwi kolanami potrzebuje pieszczoty bardziej, niż pani wspinająca się na ramiona pryszczatego studenta, któremu serce bije żwawiej, niż przy zaliczeniu trzeciego semestru z fizyki klasycznej. Powietrze, przepocone wątpliwościami, tłukło się wewnątrz bezradnie, niczym mucha uwięziona paniką pośród ścian. Mimochodem owalny stół podzielił się na obozy. W grupie łatwiej przetrwać, a może i wytknąć pozostałym własne poświęcenie, które kiedyś wymagać będzie rekompensaty, wzajemności, które spolaryzuje obecnych i bezwzględnie wykaże, kto za, a kto przeciw. A nestor wciąż swoje, jakby było to jedyne słowo w jego słowniku:

 

- Ryzyko!

 

W pojedynczych głowach rosły myśli karalne, w innych zniechęcenie, aż wstał jakiś zapalczywy, zbyt młody, by kalkulować i powiedział:

 

- Spróbujmy! Bo jeśli nie…

 

Zakrzyczeli go, bo kiedy już ktoś w opozycji, to można pozwalać sobie na ekspresję, a ten dał powód. I dyskusja wrzała pomiędzy starczym ryzykiem, a młodzieńczym spróbujmy i nikt nie miał argumentu, żeby cokolwiek. A wrogów miał nawet pośród swoich. Na polu bitwy trwały przetasowania, wiązały się nietrwałe, zdradzieckie koalicje. Młody zachłyśnięty własną odwagą i przyszpilony miliardem oczu ucichł, a starzec wciąż swoje:

 

- Ryzyko!

 

Demokracja, zebrana przy stole większym od pola golfowego popadła w konsternację. Nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności, nikt nie odważył się na samobójcze wyznanie prawdziwych podejrzeń. Ba! Nikt nie zapytał starca:

 

- Dlaczego?

 

A on kręcił głową i powtarzał śpiewkę – może spał, zahipnotyzowany własną odwagą i unurzany w jednym słowie po szyję. Noc dojrzała i nabrała nocnej barwy, jeśli barwą jest brak kolorów, ale to właśnie ta chwila sprawiła że co tchórzliwsi uciekli, a odważniejsi zaczęli burczeć wątpliwości. Aż znów, jakiś młodziak, któren golił się nie z potrzeby, a w nadziei, że choć bokobrody zapuści w tym stuleciu, wygłosił mowę na całe pięć słów:

 

- Dość tego! Zróbmy coś wreszcie!

 

Echo odbijało jeszcze stateczną mantrę:

 

- Ryzyko!

 

Wtedy dopiero aplauz roztrzaskał ściany.

 

- Ale co? – echem poniósł się szept niewysłowiony i nakrywał kapturem mantrę starca.

 

Potem działo się, bo zwykle się dzieje, kiedy ktoś wrazi kij w mrowisko, a słowa strzelały pod niebiosa i pełne były patriotyzmów, pogróżek i gdybań. Zapewne – nie trwało to długo, aż kopniak rozwalił drzwi, a okna zakwitły gorącymi od wystrzałów lufami.

 

- Ryzyko! – wyszeptał starzec i umarł chyba na zawał serca.

 

- Bzdura – odkrzyknął krótkowzroczny, otępiały od wielogodzinnej debaty, a chwilę później ozdobił podłogę zawartością czaszki.

 

- A nie mówiłem? – retorycznie spytał młodziak spływając na ziemię strumieniem własnej krwi i ściegiem haftowanym automatyczną bronią.

 

Potem? Była już tylko cisza i trwała tak długo, aż barbarzyńcy zapomnieli, jak trzymać sztylet i odlewać kule z ołowiu.

 

A kiedy szli po nich…

 

- Ryzyko – wyszeptał najstarszy…

Stopniowanie głodu.

 

Potrafię zjeść to, przed czym cofnie się szakal. I wcale nie jestem z tego dumny, że głód wyzwala we mnie instynkty zaprzeczające zmysłom. Jadłem rzeczy, którymi nie gardziły tylko bakterie. Jadłem i rzygałem krwią, bo żołądek protestował czynnie przeciwko takiej krucjacie. Chciałem żyć…

 

Potem, wezwała mnie ONA. Starsza od węgla, pomarszczona, jak owoc, który w kopcu leżał zbyt długo, albo jak egipska mumia wczoraj odkryta dopiero. Przyszła i oblizywała liszaje na wargach patrząc na mój desperacki apetyt. Chciała nagości, żeby się napawać moim upokorzeniem i biedą. Cuchnąłem, bo bieda pachnieć nie ma siły. Ona też śmierdziała, ale przecież samobójczo nie powiem jej, że czuję swąd dobywający się spod topowych kosmetyków… Cuchnęła trupem. Starością zaawansowaną biblijnie. Cud, że przy kichnięciu nie rozpadła się na fragmenty, które można byłoby zebrać na szufelkę i wyrzucić do odpadów biodegradowalnych, albo przystąpić do nieskończonej układanki puzzla.

 

Stać ją było na kaprysy, a kiedy upatrzyła sobie mnie – głodnego, bezbronnego wobec zastępów pasterzy utrzymujących jej ciało przy życiu – nadepnęła tak mocno, aż straciłem oddech. Kusiła dostatkiem, ciepłem i wszystkim tym, czego nie zdążyłem doświadczyć i uznawałem za senną marę. W zamian – pragnęła mnie. Węszyłem, jak bezdomny kundel. Mimo cyklicznej higieny cuchnęła rozkładem, ale… naprawdę głodny zeżre nawet papierowy talerz, jeśli zostanie na nim ślad oliwy, czy przypalona skwarka z panierki.

 

Łaskawie kiwnęła palcem, bym się zbliżył, a potem zesłała do łaźni. Błogość. Ciepło i miękkość wody rozczulały mnie i pożerały łzy wzruszenia. Dawno nie było mi tak dobrze. Deszcz krystalicznej wody zdzierał ze mnie nawet PESEL, a co dopiero złudzenia. Gdy w końcu wyszedłem…

 

Oblizywała się, trzymając dłoń między udami… Jak cios młotem dobiegła mnie świadomość, że lustro było weneckie i tylko śniłem mrzonkę intymnej rozkoszy pod wielorakim strumieniem wody. Oblizała palce, zanim się odezwała. A mówiła z godnością najmarniej królewską.

 

- Zbierz ze mnie kurz historii, uczyń młódką, a nakarmię cię, czym tylko zapragniesz. Powiedz cenę, a kupię twoje oddanie na wyłączność. Albo idź precz, nim daremnie spłynę sokami.

 

 

Wódz.

 

Śledziłem ławicę. Drugi tydzień, w skupieniu i wielkiej tajemnicy podążałem za nią, a ona, bez świadomości, dryfowała z ciepłym prądem ku odległym krainom. Zapewne miała jakieś marzenia, nadzieje. Czuwałem, żeby się nie rozpierzchła, żeby nie przestała być stabilną masą, bo masą łatwo rządzić, a każdą z jednostek osobno, zdawało się wręcz niewykonalne, chyba, że się jest Bogiem. A ja nim nie byłem. Uzurpowałem oficjalnie i buńczucznie twierdziłem na zewnątrz, że owszem, ale kiedy tylko gasły światła sceny wiedziałem, że to była tylko gra pozorów. Szachy polityczne. Zarzucałem sieci ostrożnie i tak rozległe, żeby nikt się nie zorientował. Sak zaciska się dopiero, gdy łup jest wewnątrz. Nigdy wcześniej!

 

W końcu szarpnąłem z okrzykiem tryumfu!

 

- Jest! Moja!

 

Sieć poddawała się niechętnie, opór wody karykaturzył wysiłki łowcy, jednak zapas mocy był wystarczający, żeby macki niewoli spadły na ławicę. Znienacka.

 

- Teraz była moja!

 

Śliniłem się, głód odbierał rozum. W sieci kipiało. Woda gotowała się, zbiorowy rozum oszalał z bólu i rozpaczy. Szarpał, wierzgał i szukał drogi ucieczki. Nie sądziłem, że plankton ma taką siłę, jednak przezornie sieć zbudowałem, jakbym chciał okiełznać grecki Panteon wraz ze wszystkimi herosami. Złowiłem! Całe stado, po najdrobniejszy okruszek. Byli moi i skazani na gest Cezara. Byłem tak wielki, że nie miałem już komu się pochwalić. Mogłem tylko przyjmować czołobitne hołdy i zawiść skrywaną pod pozorem podziwu.

 

Czyste szaleństwo. Niemal narkotyczny amok. W saku zaciskałem granice świadomości i wszechświata, który kwiczał, wył, pomstował, a ja niewzruszenie dzierżyłem lejce! Wędzidło. Musiałem dać upust euforii, ale nikt nie zasługiwał, żebym podzielił się ekstazą, więc bezwstydnie zrealizowałem ją sam. Sam – sobie. Zuchwale oblizałem spierzchnięte spełnieniem wargi – tak musiał czuć się Bóg, kiedy sprawy poszły lepiej, niż się spodziewał.

 

Pijany, chwiałem się na nogach, kiedy niespodziewanie wodze naprężyły się. Roiłem sobie, że to złudzenie, że nietrzeźwość zmysłów płata mi figle i walczę z fatamorganą. Ale nie! Sak, pchany zbiorową paniką wypełnił się strachem, jakiego świat nie znał i podyktowanym przez anonimowy byt wektorem podążał ku wolności. Sieć nabrzmiała jak ciało kobiety przed rozwiązaniem i opanowana jedną ideą – parła przed siebie, jątrząc boskość, której z rąk nie zamierzałem wypuścić.

 

- Moi! Oni wszyscy byli moi! Dlaczego się buntują, po co męczą się broniąc przed nieuniknionym?

 

Krzyczałem na ławicę, nawoływałem do rozsądku, do odrobiny chłodnej myśli i konkluzji, że z Bogiem walczyć nie warto, bo to boli bardziej, niż uległość. Ławica, głucha na apele drążyła zbiorowy wektor i sunęła niewzruszenie ku nieznanemu. Napiąłem mięśnie! Zacisnąłem jarzmo mocniej. Ale, zamiast utrzymać w ryzach maleństwa – dałem się porwać pędowi instynktów. Sieć szarpała coraz zuchwalej i krew zaczęła ciec z kwitnących czerwienią ran.

 

- Do kogo modli się Bóg, kiedy trzeba mu wsparcia? – pomyślałem zaciskając zęby, bo kląć jakoś nie wypadało, nawet w obliczu zuchwalstwa plebsu – Kim są istoty mające siłę sprawczą, by wesprzeć wszechmocnych? Każdy świat ma swojego, czy jeden administruje wieloma?

 

Obłęd ogarnął mnie i gdybym był własnym psychoterapeutą wysłałbym siebie do zakładu dla obłąkanych, żeby prozac uwolnił mnie od mar i mrzonek. Myśli plątały się w głowie bardziej, niż słowa w gębie pacjenta izby wytrzeźwień. Sieć napierała. Mocna była. Wiedziałem to, dzięki krwi ściekającej na ziemię. Wciąż trzymałem wodze tej zuchwałej anarchii, chociaż organizm uprzedzał, że niebezpiecznie zbliżam się ku samozagładzie. Tępa, bezmyślna ławica narzucała mi swoją nierozumną wolę siłą. Broniłem się, chociaż przed chwilą zaledwie wywijałem biczyskiem i krzyczałem na zaprzęg:

 

- Jazda! Gamonie, szubrawcy i nikczemniki! Naprzód parchy! Lebiegi i darmozjady! Juuuuhuuuu!

 

A teraz, oni wszyscy naraz, poddali się myśli przewodniej i szarpnęli lejcami. Mną! Z wysiłku zaczęły mi łzawić oczy. Nie! Nie płakałem, bo Bóg płakać nie będzie w obliczu drobiazgu. To tylko pot, który wypływał wprost z płuc i sumienia. Bóg ma sumienie? Chyba ma, skoro dał je ludziom…

 

- Dlaczego tak? Skąd w nich zgoda, porozumienie i jedna myśl, wiodąca na manowce, poza zasięg mojej łaski? Przecież tam…. Czarny Lud, głębia zimnej, skostniałej nieskończoności, kiedy tu…

 

Lejce śliskie od krwi wymykają z rąk… Zamykam oczy – nie chcę tego widzieć! Fatum, czy kie inne licho?

wtorek, 30 marca 2021

Skarga (zapewne nieuprawniona).

 

Chciałem skłamać, że potrafię, ale łgarstwo nie zmieściło się w gardle. Każdy, kto zechce zaczepić mnie wzrokiem, widzi bezapelacyjnie, że wcale nie! Nie umiem żyć. Usiłuję. Nerwowo, spazmatycznie, ekstrawagancko. Szamocę się pośród pozorów. Płaczę nad minionym, utraconym bezpowrotnie, pomimo wysiłku. Innym razem winszuję sobie lenistwa, które uchroniło mnie przed przebiegłością zewnętrza. Złośliwego, czyhającego na dowolnie mizerną ekspresję. Wyciągam dłonie, bo może tam… znajdę balsam, który ukoi niepokoje…

 

Nawet tego nie potrafię. Steruję, niczym Odys we mgle – byle do przodu! Co dalej? Dopiero się okaże.

 

Dlaczego jest tak, że złote runo osiągnąć mogą tylko pomazańcy, dodatkowo namaszczeni przychylnością losu? A ja?

Na żółto, może nawet niebiesko.

 

Stado srok debatowało zuchwale wprost na chodniku i chyba nie podobało się im, że zakłócam zebranie swoim absurdalnym niezrozumieniem powagi spraw. Przemknąłem zawstydzony i nawet „przepraszam” nie udało mi się wystękać w sroczym języku. Głupio usprawiedliwiam się, że mój antytalent do języków w pewnej mierze mnie usprawiedliwia, ale to tylko austriackie gadanie. Dziewczęta coraz odważniej demonstrują blade, pozimowe kostki. Spódniczki, obowiązkowo wsunięte na czarne rajstopy powoli stają się wystarczająco krótkie, by właścicielki mogły chwalić się zdrowymi mięśniami ud, co jest godne zazdrości po długich miesiącach przymusowej bezczynności. Kos z poziomu trawnika pogwizduje zachwycająco, ale na wszelki wypadek kryje się za pień drzewa, forsycje testują odporność otoczenia na słoneczną barwę, narcyzy rozsypały się po trawnikach cytrynową żółcią, której daleko do intensywności krokusów. Niebo budzi się godzinę później, ale wciąż pachnie nadziejami na błękit i wiatr wyczesujący z włosów zapodziane, niekoniecznie przyjazne sny. Psy żebrzą o jeszcze i zapierają się łapkami, żeby zostać, nie wracać, pozwolić sobie na wagary, jakich zima brakowało. Wciąż potrafię się uśmiechać, a to znakomita nowina.

poniedziałek, 29 marca 2021

Pokorność.

 

    Nikt nie umknie przed twoją pogardą. W albumach zajadłej pamięci kolekcjonujesz epitety, wytrwale uzupełniasz dossier nieszczęśników, aby wyjąć gdy nadejdzie czas, przyszpilić zuchwalca i wskazać mu miejsce w szeregu. Masz dopracowane monologi zarówno na koniec, jak i początek świata.

 

                          

    Niekiedy pozwalasz nikczemnym na komplementy, dyskretnie analizując zachwyty, wyłuskując najlżejszy cień przygany. Raczysz się ludźmi sięgając jak po smakołyk, a resztki porzucasz beztrosko - niech spleśnieją, skoro spełniły kaprys. Łatwiej nie dostrzegać, niż posprzątać.

 

    Tępy świat wciąż obraża cię swoją niedoskonałością, więc absolutnie zasadnie obarczasz winą bliskich – już dawno powinni go poprawić, żeby dłużej nie kaleczył twojej niewinności. Cichutko, nie budząc furii.

Ekstrakty cz. 6

Lekarze bez granic.

                      Strzelali w głowę, bo tam mieszkał ból. Ostrożnie podchodzili z tyłu, żeby strach się nie zorientował i bum! Zanim echo ucichło, nawet największy ból ulatniał się przez dziurę i wsiąkał w ziemię.

 

Posłuszna córka.

                      Mama wytrwale ją upominała, żeby darmo nie oddawać. Ona nie była przesadnie pazerna, więc godziła się na najdrobniejszy fant – pomięte, przepocone papiery z rządowej mennicy, metalowe precjoza spod jubilerskiej ręki. Żeby wziął jej ciało - nie pogardziła nawet szlifowanymi kamieniami.

 

Lustro?

                      Nie potrafię cieszyć się własnym życiem, bo jest tak nudne i przewidywalne, że szkoda oczu otwierać. Otwieram więc okno, patrząc, jak obcy przechodzi poniżej, a w oknach naprzeciw nieśmiało czai się ruch – absolutnie zachwycające! Zastanawia, że stamtąd dobiega równie szklący się głód poznania.

 

Dygresja z prasówki.

                      Dziesięć miliardów drzew na pustyni – plan tak zacny że tylko książęta z naftowego topu gotowi są na podobną ekstrawagancję. Gdybym sam to wymyślił, byłbym najwyżej kretynem. Najwyraźniej demokracja nie jest szczytowym osiągnięciem ludzkości, a interpretacje zachowań zależą od pojemności portfela.

 

Zawziętość.

                      Ubieram się w pozory, bo przecież przyjdziesz, a cierpisz, gdym nagi, odarty z cywilizacyjnego sznytu. Zaciągam więc szczelnie habit nowomody i modlę się, że nadejdzie ciemność wystarczająca, żebym mógł zrzucić pozory. Żebyś bezwstydnie wyśpiewała zachwyt, nie podejrzewając nawet, żem nagi.

Zbyt wąskim rozumem.

    Kos, merdając ogonkiem, z wysokości komina chwali dzień, który dopiero ma nadejść.. Albo suszy piórka, korzystając z ekstrawagancji człowieczej, która tyle ciepła wydmuchuje daremnie w atmosferę, zamiast ją zużyć do ostatniego Joule`a… choć autor teorii dawno już spulchnia i użyźnia ziemię, jako nawóz dla pracowitych dżdżownic, tłustych wielkością minionych idei.


    Psy ogonami rozpędzają aksamit gęsty od igieł mrocza i nawet mają sukcesy, choć istoty na drugim końcu smyczy nie są w stanie docenić poświęcenia podwładnych. Niewidzialna otulina rozpostarta nad Ziemią pilnuje, żeby masa pozostała niewzruszoną, mimo dramatów rozgrywających się na poziomie jej składowych. Einstein, zuchwale (może był wtedy zbyt młody na roztropność), twierdził, że blask słońca potrafi rozpędzić masę poza krańce rozumu. Ale nawet on nie ośmielił się opowiedzieć, co znajduje się POZA. Stchórzył, czy zdechł PRZED objawieniem? A może tajne służby wszechświata odebrały mu oddech, nim wygenerował maluczkim prawdę w słowach zrozumiałych dla prymitywnych instynktów?


    Potrafisz sobie wyobrazić sytuację, kiedy bankowe odsetki są bzdurą, bo masa nie może urosnąć? Potrafisz pozwolić myślom na pytania, za które zakują cię w dyby, za niepokorność? Nie? Za oknem, na polbrukowanym placu kołaczą kółka trzykołowego roweru dla tych, którzy nie znają ograniczeń - śmiech słyszę, nim wzrok zdąży się zogniskować...


    A TY? Dasz radę?

piątek, 26 marca 2021

Przychodzi baba do lekarza.


                - Pragnie pani dziecka? Poważnie? Przypomnę, lekko podpierając się ironią, że wymarzony piesek już po tygodniowym turnusie we wspólnej przestrzeni wybrał bezdomność, miast nieustającego szczęścia w pani objęciach…

 

- Rozumiem. Stanowił jedynie mięso, a potomstwo zapewni pani genetyczną łączność z absolutem. Faktycznie – tygodniowy noworodek nawet w przypływie desperacji nie ucieknie, będąc skazanym na uzależnienie fizyczne najmarniej kilkanaście lat. Prawna i ekonomiczna niewola potrwać może zdecydowanie dłużej.

 

- Czuję się zdeprymowany pani spontanicznym pożądaniem. Żandarm mógłby studiować paragrafy. Ja, nie dysponuję narzędziami, jednak problemu wciąż nie rozumiem mimo medycznego wykształcenia…

 

- Ach! Ojciec złośliwie jajeczkuje…

 

- Czemu nie? Wszak pani również…

czwartek, 25 marca 2021

Doskonały.

 

                      Bonifacy wcale taki nie jest. Wiadomo, udaje, jak każdy. Jeśli w ogóle ktokolwiek go dostrzega. Przeciąga się, pozwala brzuchowi poburczeć raczej żałośnie, niż złowieszczo i generalnie akumuluje energię na czas, kiedy nikt nie patrzy. Nadużyciem byłoby powiedzieć, że wtedy rusza na łowy, bo on nigdzie nie rusza. On czeka, a ofiary same przychodzą, zwabione czymś, czego zdefiniować nie potrafię. Przecież nie urodą, już prędzej dostatkiem cielesnym. Wygląda jak przesadnie złośliwa karykatura ideału promowanego przez świat urody.

 

                      Ale przychodzą. Ukradkiem, trwożliwie rozglądając się na boki, żeby nikt nie dostrzegł objawów perwersji. Może szukając odmiany, albo chcąc podnieść własne samopoczucie widokiem obrzydliwości jaką ciężko byłoby przebić. Może cuchnął feromonami, oszałamiając niewinne ofiary, oraz te sfrustrowane, które przywiodła rozbuchana nadzieja. Upajał ich zmysły wabiąc ku sobie, jak migotliwa świeca ćmy.

 

                      Zły nie był, bo to wymagałoby choćby śladowego działania, a on pozbawiony był emocji, inspiracji i inicjatywy. Po prostu – konsumował. Bez żadnych uprzedzeń, nie grymasząc, jakby demokracja była jego wyznaniem. Patrzył obojętnym, małym okiem na wszystko, co zbliżało się doń i czekał, aż dojrzeje do uległości. Dopiero wtedy łaskawie pobierał darowaną bliskość i pasł się bez najmniejszego wstydu. Niektóre uciekały zawstydzone brakiem własnej śmiałości, albo krygowały się, wierciły pod beznamiętnym wzorkiem Bonifacego i nie były zdolne do przekroczenia granic intymności. Cierpliwość miał kamienną. Nie poganiał, nie naciskał – czekał.

 

                      Wciąż przychodzą, kiedy tylko świat spowiją mgły ciemności.

 

środa, 24 marca 2021

Piekarz.

 

                      Z mąki usypuję nowe, nieistniejące dotąd światy. Bezmyślnie sypię i pozwalam krajobrazom na frywolność. Pozorną, bo grawitacja dusi rozpasanie i każdą wątłą myśl zamienia w strukturę tępą, masywną i niewzruszoną. Daleko jej do dziecięcej konstrukcji z klocków, gotowej rozpaść się, gdy zbyt pazernym wzrokiem się na nią spojrzy.

 

                      Wydmuchuję wciąż nowe obłoki i zadowalam się obojętnością, pozwalając światu na samodzielność. Ja ojciec, który udaje, że ma wszystko pod kontrolą i pozwala dziecku skaleczyć się, zapłakać, podumać nad niesprawiedliwością  wszechrzeczy. Bo nie służą, lecz kaleczą.

 

                      Świat wzrusza się i wzrusza mną. I powstaje niezmordowanie, kiedy strużką mąki, chmury baraniejące, spadają ku przeznaczeniu na wieczność, bądź chwilę. Westchnąłbym, ale obawiam się zakłócić proces twórczy, więc tylko skomle w sobie, gdy świat gromadzi w sobie drobiny, dzieli się, mnoży, doświadcza, dojrzewa, krzepnie i kruszy się w sobie.

 

                      Chciałbym, by powstał choć jeden, jeszcze bardziej, by trwał, a najmocniej, żeby był pięknym, niepokalanym, lepszym od moich o nim wyobrażeń. Może potrzebne będzie wsparcie Wielkiego, więc klękam i błagam o wsparcie, o przychylne spojrzenie. Mąka sypie się cichuteńko. Nie brzęczy, nie skarży się – bierze w posiadanie wciąż nowe bezkresy. Najpierw nieśmiało smuży się, ale chwilę później wykwita garbem, spod którego powinno wytrysnąć życie.

 

                      Sypię, a mąka posłusznie rzuca się ku dołowi. Na łeb, na szyję, bez myśli, czy zwątpienia. Buduję. Dumny jestem. Mąka wciąż niewzruszona – nie wie, że stanie się tym, czym mi nie udało się być Będzie jajkiem, które przerosło kurę. Dumny jestem tak, że drży mi ręka, a wnętrze dłoni poci się, aż z mąki powstają kluski spadające na tworzony świat jak spadała bomba na atol Bikini, by pokalać go poza zasięg ludzkiego żywota.

 

                      Powietrze gęstnieje od moich marzeń i kurzu historii. Nawet mąka poci się jak potrafi, kłębiąc się, roznosząc i szukając wilgoci, gdziekolwiek jej sięgnie.

 

                      Pani mówi – jajko, szczypta soli i cukru, może drożdże, albo chociaż waniliowy aromat? Nie wiem, czy chcę, nie wiem, czy świat potrzebuje aromatu z obcej mu idei. Woda? Gotowa zabić mój świat tak wątły, że nawet oddech przemodelowuje teraźniejszość. Czy naprawdę potrzeba? Nie wolno poprzestać na małym? Na tym, co już jest? Gdybym miał inny materiał – westchnąłbym, a tak, nawet tego się boję.

 

                      I nie krzycz na mnie, że jestem nieudaczny… Wszak stworzyłem wszechświat różny od twojego. Może nikczemny, może próżny, ale inny. Nie wszystko błyskawicznie da się stworzyć samym chceniem. Niekiedy trzeba czasu, albo pracy. Sypię mąkę – by jutro…

Przechylam.

 

Rowy, wyschnięte po bezśnieżnej zimie… A ja… właśnie ukradłem „małpkę” spirytusu! Tam, gdzie kamery potrafią zajrzeć kobietom pod bieliznę przesiąkniętą okresem, żelazem, uruchomiającym elektroniczne zabezpieczenia.

 

Wsunąłem flaszeczkę za pazuchę śmierdzącej kufajki, w rozporek, gdzie… wstyd się przyznać – zimą nie zdarza mi się kąpać, bo strumienie zamarzają, a jeśli nie, to musiałbym poszukiwać własnej męskości pół dnia. Miałbym sikać, oszukując dłonie?

 

- Upić się, zapomnieć! – Myśl elektryzuje mnie, pamiętając minione retrospekcje. Spirytus saute powala mnie na ziemię i natychmiastowa reinkarnacja na OIOM-ie, stanowi absolutne minimum!

 

- Pić! - Desperacko sikam do znalezionej, plastikowej butelki, żeby ochrzcić ambrozję!

 

Łaskawie nikt nie widzi!

Z prądem płynąć jest łatwiej.

Bezmyślnie pobrałem komplement tak wyrafinowany, że treści nie zrozumiałem absolutnie.

 

- Przypadek? Walić w gębę? Czy zapłonąć rumieńcem piękniej od nastolatki, w której amant nareszcie dostrzegł coś więcej, niż niewinność?

 

Nie chciałem okazać się zwierzęciem, bywalcem slumsów, gdzie życie twardsze od erekcji, a policja zachowawczo omija widnokrąg, by zadość uczynić teorii Darwina.

 

- Ale przecież stanąłem! Zaatakowany komplementem schnę jak lej po bombie, z zazdrością patrzący na rozkwitający pod niebiosami grzyb!

 

Za późno na dywagacje. Komplement oblał mnie niczym mus malinowy śmietankowe lody.

 

- Ech! – Pomyślałem z rezygnacją – Lody znoszą z godnością owocową namolność, czemu nie ja?

 

Zawstydzony - dygnąłem…

Smutek i nieomal jesienna zaduma.

 

Starych dobrych nieznajomych gdzieś wywiało i nawet pies spłowiały tej zimy nie raczył pokiwać ogonem, że rozpoznaje i dobrego dnia życzy. Nie raczył, bo go nie było. Szpaki pogwizdują, ale czym się zachwycają, to nie wiem. Bo przecież nie tym panem, co zaparkował samochód pieszym na złość. Krzewom zupełnie już się znudziła zimowa szata i przymierzają bardziej płoche sukienki, odważniejsze w barwie, lecz delikatne tak, że trzeba wzrok wytężyć by dostrzec. Śpią ci, którym dane spać, wstają inni, którym pisana poranna aktywność. Gołębie patrolują krużganki i blanki dachów, czujnie gruchając, ilekroć w zasięgu wzroku znajdzie się człowiek, pies, lub sucha bułka. Z parapetów zalotnie zerkają orchidee tak obce tutejszemu klimatowi i bezbronne wobec zimy, że tylko troska zachwyconych nimi posiadaczek pozwala im przetrwać. Ale o owocowaniu mowy nie ma absolutnie – one rodzą cokolwiek poza ulotnością westchnień estetycznych?

wtorek, 23 marca 2021

Zwierzyniec.

 

Niewidzialny kot przeciąga się między tytułami, których drugi raz nie przeczytam na pewno, ale pozbyć się nie potrafię. Taki kot… potrafi więcej, niż książka, bo ta, choć ma grzbiet skórą oprawny, nie przeciągnie się, nie wygnie. A w środku? Jak porównać kocią zawartość z atramentem, który, choć płowieje wolniej od kocich wnętrzności, to jednak ciepła i życia posiada niewiele.

 

Otworzyć? Udawać że rozumiem intencje autora i interpretacje krytyków? Może lepiej zamknąć okładki tak cicho, żeby nawet pająka nie spłoszyć – tego, co pamięta jeszcze uśmiech dziadka, który pobudzony strachem babci usiłował zamieść go pod dywan historii.

 

- Sięgnąć? Trochę się boję…

Noc wciąż krótsza.

 

Bladziuteńka skóra okrywała ciało tak ubogie, że wysłałem mentalny przekaz do pracodawcy – daj dziewczęciu podwyżkę, bo zmarnieje do cna! Nie wiem, czy posłuchał, a nawet jeśli, to przecież efektów nie powinienem oczekiwać od ręki. Spłowiały pies pociągnął na spacer zaspanego właściciela, który przegrał z pozostałymi domownikami sen - rzutem monety, czy kości. Tak sadzę, bo właściciele psów, często są nimi z głupoty i chęci zaimponowania innym. A zwierzę ma potrzeby, które zaspokoi tak, czy owak. Więc wychodzą senni i nie potrafią się cieszyć radością psiny, która z zachwytu, że dzień wstał, ogonem potrafi zetrzeć grę w klasy z poprzedniego popołudnia, namalowaną rączką wymagającą jeszcze szlifu i odrobiny doświadczenia. Ale przecież – kwiatom nikt nie mówi, co mają robić, kiedy marzec zaczyna wzdychać nad swoją dojrzałością i wspominać chwile dzieciństwa. Czapki i nagie kostki przeczą sobie, a może tylko przypominają, że w marcu, jak w garncu… każdy ułowi swoją skwarkę…

poniedziałek, 22 marca 2021

Przegląd poranny.

 

Starsza pani wyprowadza na spacer torbę o dwóch kołach, młodej pani wystarczają krótkie spodenki wsunięte na rajstopy, choć góra kożuszek szczelnie zapięty. Inna korzysta z monitora telefonu, by wydłużyć rzęsy – widać, że to ważne, skoro nawet tramwajowe drgawki nie potrafiły wytrącić jej z równowagi. Wrona próbuje pogonić dwie sroki, jakiś dzięcioł zaatakował pień drzewa rzucając się z pazurami, by utłuc coś wstrząsoodporną główką. Mróz kurczowo trzyma się trawników i uśmierca płytkie kałuże, krzewy nieśmiało się zielenią. Tydzień temu – pierwsze krokusy, a dziś rozsiadły się po całym Mieście. W parku łypią niesymetrycznymi oczami sęków stylizowane na wiosenną modłę drzewa. Może i służy im modne strzyżenie, choć odbiera dzikość, z jakiej dotąd słynęły.

piątek, 19 marca 2021

Uległość.

Sprzedałem ideały, żeby nakarmić dzieci. Szydziłeś z mojej uległości, jednocześnie żądając pełni oddania. Klękałem przed tobą, pokornie otwierając usta… Naprawdę hojnie płaciłeś spolegliwym.

 

Zawsze bolało, gdy rozchylałem pośladki, kiedy zrealizowałeś najdziksze perwersje. Nikomu się nie przyznam. Nocą, nim wilki zawyją, spowiadam się księżycowi, papierosem oszałamiając pogardę dla własnej słabości, wymyślając nieprawdopodobne uzasadnienia.

 

Każdego dnia deprawujesz mnie z premedytacją. Piętnujesz zgniłym kaprysem, który każdorazowo odchorowuję; pożeram własne jelita, nim doznasz spełnienia.

 

- Jesteś kurwą! - Powiedziałeś, w pijanym widzie prostytuując mnie, nim uiścisz należność.

 

Cynicznie fruną banknoty, gdy wiążesz sznurowadła rodem z Saville Road i rzucasz beztrosko:

 

- Do następnego malutki!

Fatamorgana.

 

Kobieta szła przez zamgloną do absurdu łąkę. Musiała znać okolicę, skoro bez lęku wkroczyła między wyschnięte zimą nawłocie i wrotycze, pomiędzy splątane jeżyny i trawy pokładające się z braku słońca pod ciężarem mrozu. Mgła snuła się bez celu, otulając świat chłodem i wilgocią. Nie każdy to lubi, jednak kobieta szła. Bez pośpiechu, niemal jak ta mgła snując się w granicach wątłego widnokręgu. Otulona chustą, czy szalem… może peleryną z szorstkiej, samodziałowej wełny w geometryczne wzory nieumiejętnie naśladujące naturę.

 

- Pies? Może biegał gdzieś tam, stanowiąc alibi i wyjaśniając jej nieoczywistą obecność?

 

- Absolutnie! Jeśli nawet był, to mgła pożarła nie tylko jego obraz, ale również radość ze spaceru i zapach łudząco podobny do smrodu zwilgotniałego, starego koca.

 

Więc – nie. Poszła sama, albo pies dawno już stał się wilkiem i pobiegł szukać pobratymców gdzieś w Bieszczadach, czy resztkach Kampinosu, kompletnie ignorując nieumiejętność niegdysiejszej właścicielki w tropieniu i ściganiu zwierzyny. Sylwetka zdawała się być czernią zanurzoną w szarym, tłustym oleju. Kontur, niejasno pojawiający się tam, gdzie mgła chwilowo osłabła mógł zawierać każdą sylwetkę. Włosy proste, spłakane wisiały i kto wie, czy ze strąków nie kapała woda nie mogąc utrzymać się pośród ich wiotkości. Twarz i kostki nieśmiało bielały wystając poza wszechobecną czerń.

 

Wiatr, udając, że wcale go nie ma – zaczepiał. Podrywał. Wślizgiwał się pod pelerynę i uciekał, zanim go obsobaczyli. Aż dziw, że kobieta nie śmiała się z tych zalotów, albo nie sklęła go raz, a porządnie, żeby znalazł sobie inny obiekt. Przecież gdzieś tam… muszą być drzewa. Chmury, przesmyki miedzy tym, a siamtym, rzeki gładsze od lakierowanych stołów, albo stoki, po których można się ześliznąć i nabrać zachwycającej prędkości, by dać upust emocjom gwiżdżąc i śmiejąc się pełnią szczęścia.

 

- Byłaś taka mała… idąc między nieskończonościami, ukrywając się w niedopowiedzeniach. I niezwykle odważna, bo przecież Odys przez wiele lat błądził i całował ziemię po powrocie, gdy wreszcie los go ułaskawił i pozwolił powrócić. Jesteś aż tak silna? Czy tak obojętna?

 

Wymyślam twoją rozpacz, wymyślam nadzieje. Wstrzymuję oddech, by poczekać, aż przybiegnie do ciebie dziecko, czy ten, z którym zabłądzić jest lepiej, niż z pozostałymi się odnaleźć. Lubisz błądzić?

 

Brakuje mi oddechu, ale wciąż staram się wysłyszeć zwiastun, że się tobie udało. Ściskam kciuki i wargi zagryzam – ty… nikniesz bez słów, skąpana w nieprzyjaznej atmosferze, nim zdążę uchwycić haust powietrza ratujący życie. A zaraz potem cisza bezkresna, zwątpienie.

 

- Zdawało mi się, czy naprawdę szłaś pośród łąk?

Gasnące życia.

 

Mgły mieszają się z dymem ulatniającym się kominami kotłowni. Mleko zaburza widzenie. Kos, zagubiony w bezkresie kwili poranne pieśni, jak syrena mgłowa, wabiąc ku sobie równie zabłąkane towarzyszki. Na dachach śmietników i na jałowcach znów rozsiadł się śnieg, a firany szronu osłoniły samochodowe szyby. Szpaki nie ustają w rozchwiewaniu brzozy. Pani wyprowadziła na spacer tłustego kota – bez smyczy i kagańca, a ten, bez zaproszenia zwizytował koronę klonu i poszukuje na trawniku dziewiczego fragmentu, nie upstrzonego wcześniej przez psy. Drugi bezpańsko przechadza się po prywatnym podwórku i sennie kolekcjonuje spostrzeżenia. Śpiące okna z rzadka tylko łypią obojętnym wzrokiem, kiedy mijam je – większość bez najdrobniejszej iskry życia. Małe psy entuzjastycznie zamiatają kurze z chodników, ilekroć dostrzegą ludzką obecność. Ludzi znaczą świat raczej bezmyślnym okiem.

czwartek, 18 marca 2021

Rekonstrukcja.

 

Obierasz mnie - najpierw z pozorów, później ze skóry. Zupełnie nie przejmujesz się protestami. Nie wzruszasz się, gdy żebrzę o litość. Śmiejesz się, gdy pytam.

 

-Zostawisz mnie takiego? Bez treści i wnętrza?

 

- Głuptasie! A któż ci nakładł do głowy bzdur, że wartość mieszka wewnątrz? Jesteś szkłem w którym kisną niegodziwości i skwierczy ściek destylowanych bzdur. Trzeba wylać szambo, żebyś znów zalśnił. Pomyślałeś o tym?

 

Fachowo strzepujesz opakowanie, wytrząsając krwiste resztki zapieczonych nieszczęść. Pierzesz nie oszczędzając dłoni, wyżymasz. Schnę pod twoim drwiącym spojrzeniem. Nigdy nie byłem równie upokorzony.

 

- No! Czas na ciebie. Tylko tym razem nie spieprz sobie życia!

Prasówki kolejny odcinek.

 

1.

Kiedy moja matka zajęta była rodzeniem pierworodnego, amerykańska armia, zamiast zimną wojną, zajmowała się zimnym lądem, spod którego wydobywała prehistoryczny las, choć o sensacji odkryć armia dowiedziała się z prasy ponad pół wieku później, bo – kto badałby to, co już leży na stole – trupami niech się zajmują prosektoria, a armia jest po to, by dostarczać im zajęcia.

 

2.

A jeśli posiadasz kuchenne doświadczenie i pragniesz ekstazy niewinności, to MUSISZ skorzystać z porady, że zużytą torebką herbaty wypolerujesz drewno. Był czas, że drewno polerowało się papierem ściernym ale to prehistoria i kto w ogóle śmie we współczesnym świecie przejmować się skandalicznymi metodami naszych dziadków. Ludzkość stanowi historię rozwoju i wstecznictwo nie jest mile widziane.

 

3.

Współczesna poprawność językowa zeszła na manowce, kłamiąc i uwodząc naiwnych. Był czas, kiedy słowo kotlet dotyczyło kawałka mięsa smażonego na patelni, a kotlet mielony (zgodnie z naiwną definicją), był tym samym, lecz smażonym po uprzednim zmieleniu. Obecnie słowo kotlet może dotyczyć tak wielu warzyw, że przed zamówieniem, trzeba zadać minimum piętnaście pytań precyzujących. To samo tyczy się pasztetów i kiełbas. O rany…

 

4.

Z trwogą czytam porady utkane pod hasłem – po czym rozpoznać prawdziwy miód. Boję się, że jutro przeczytam, po czym poznać że dziecko jest twoje, albo łóżko, fortepian, czy wkrętak, którym dotąd beztrosko fechtowałem, ilekroć zawiasy się poluzowały. Czy naprawdę musi być tak, że powinienem mieć wiedzę ekspercką, jak rozpoznać autentyk? Dotąd naiwnie sądziłem, że oszustwa są prawnie ścigane i karane bezwzględnie. Czyżbym coś przegapił? Aż tak?

 

5.

W Czechach, słynących z języka wzbudzającego powszechnie humor, w Safari Parku Dwur Kralowe ktoś wpadł na pomysł, żeby małpom pozwolić na oglądanie TV – cóż… Pandemia sprawiła, że na żywych ludzi patrzeć nie mają okazji, więc niech choć ersatzem się napasą bidulki. Od nie pamiętam kiedy mam wrażenie, że ogrody zoologiczne są bardzo wyszukaną formą farmy, dostarczającej pokarmów dla wyrafinowanych, subtelnych i niezwykle bogatych języków. Biedniejsi, już na początkowym etapie hodowli i znacznie przed epizodem konsumpcyjnym porzucają niedojrzałe okazy (aligatory/żółwie/czarne pumy/nie chcę wiedzieć, co jeszcze) w miejskich fosach, rzekach, lasach, i kanalizacji ściekowej. Małpy czeskie najwyraźniej czeka leniwa emerytura przed monitorem. Piwko i chipsy by się przydały do kompletu, żeby rozpusta była pełną.

 

6.

Pan Elliot usunął piesi. Obie. Uznał, że karmić potomstwa nie zamierza (być może z braku wiarygodnego dawcy nasienia), więc po cóż nosić zbędne wyposażenie, albo zawstydzać nim hipotetyczne partnerki. Ciekawe, czy mięso trafiło do detalicznej sprzedaży, czy też wystawiono je na globalną licytację żeby dokarmić na przykład małoletnią Kambodżę. A może jakaś pani zapragnęła pozbyć się członka i wymienić go na piersi pana Elliota? Całkiem niezłośliwie – zagubiony jestem w bogactwie współczesnych płci zwierząt z gatunku naczelnych. Pójść na kurs? A! Pandemia – więc może interaktywny? Sprawdzić warto – byle organizator uwzględnił opcję, że przyjdzie ktoś tak tępy, że gotów kliknąć "nie rozumiem”, jeśli tylko będzie miał w co kliknąć.

 

7.

Ach! Idąc za ciosem – Personal Best Indonezyjskiej siatkówki żeńskiej oddelegowany na emeryturę – okazał się być mężczyzną. Nie wiem, co na to jego koleżanki z drużyny, z którymi po meczach myli sobie nawzajem plecy, a może i coś więcej. Najwyraźniej, drużyna zatrudnia niewidome siatkarki, co byłoby zgodne z ideą olimpijską i wyrównywaniem szans „sprawnych inaczej”. Mimo wielkiej tolerancji ciężko mi uwierzyć, że w trakcie tak rozpasanej kariery nikt nie dostrzegł moszny u koleżanki, z którą dzieliło je wiele lat wspólnych ekscytacji. Rzecz wydała się pooperacyjnie, czyli po usunięciu męskich pierwiastków kalających ciało znakomitości, a rzecz dotyczyła już emeryckiego ciała. Okuliści pilnie potrzebni. Zdumiewająca przenikliwość chirurga nie powinna przejść niezauważona.

 

8.

W Indiach, święte małpy postanowiły ukarać dorosłą kobietę oddająca się niepoważnej zabawie w badmintona. Emocje rosły, a małpom najwyraźniej spodobało się łajanie kobiety, bo skatowały ją na śmierć. Proces morderczyń może być precedensem w historii prawa i bezprawia naraz. Nie sprawdziłem, czy Hammurabi wprowadził w Indiach zasadę oko-za-oko, ani też, czy nie została uchylona jedną z poprawek do konstytucji. Może jednak ogrody zoologiczne i telewizory, to nie taki głupi pomysł?

 

9.

W szponach śmierci pozostając – był taki czas, kiedy polskie niewiasty za podszeptem celebrytek przestały nosić bieliznę, więc pewien desperat pojechał aż do Norwegii, żeby zaspokoić swoje niebanalne potrzeby erotyczno/cyfrowe. Trudno wyczuć, czy był zbyt biedny, żeby zakupić bieliznę damską, czy też tak wysublimowany, że innej, jak znoszona i skropiona płcią przez prawowitą właścicielkę i dysponującą możliwościami obcymi męskiej proweniencji nie uznawał. Zastanawia również desperacja właścicielki, która walcząc o zachowanie intymności bielizny rzuciła się wprost pod młotek zachłannego kolekcjonera.

 

10.

Bez reklam świat byłby zbyt ubogim miejscem i rozumiem, skąd już dzisiaj idee osiedlenia kolonii na Księżycu, czy Marsie. Pamiętam podejrzenie sprzed dekady, czy dwóch, że naga kobieta sprzeda wszystko – nie w sensie własnej fizyczności, lecz jej wizerunkiem firmować można zasadniczo wszystko, bo są tacy, którym się kojarzy jednostajnie i monotonnie. Dlatego z pobłażaniem czytam wieści od pana Małgorzata, czy też Grażyna, którzy chcą spłacić za mnie kredyt, albo spółkować beztrosko jak foki na Galapagos. W dobie wyzwolenia, samostanowienia i 3xS (może nawet więcej onych esów) nie dziwi, kiedy Bożen poszukuje seksu drogą rozsiewczą. Wierzę w jej/jego nieposkromiony apetyt – wszak mógł pracować detalicznie. Nie musiał propagować zakresu pożądania poza jakiekolwiek granice geograficzne.

PS. Dyskretnie sprawdziłem potencjał ukryty w steranym moją nikczemnością dresie… Nie dorastam absolutnie – spasowałem, i tylko trochę mi żal…? Wstyd? Nierówno los dzieli zasoby! Ech! I nawet nie śmię zaproponować desperatowi własnych majtek, choć po młotek nie sięgnę absolutnie.