-Ryzyko!
Powiedział jedno słowo, nawet bez przesadnego
zacietrzewienia. Widocznie pozbawiony był uczuć, albo było mu wszystko jedno.
Ostatnie włosy właśnie schodziły mu z karku i po pierwotnej, karej maści śladu
już nie było, a wierzchem głowy ślizgał się nawet wiatr, który zebrał kurze z
miejskich deptaków. Nie powiem, że cały był oślizgły, ale dobierał słowa, jakby
językiem łowił rodzynki w gorącym kisielu. Najwyraźniej, nie było ich zbyt wiele,
skoro urodził ledwie słowo.
- Ryzyko!
Starcy przeżyli tyle niegodziwości, że trudno dziwić
się idei, żeby właśnie im oddać władzę, żeby młodzi, pochopnością i brakiem zrozumienia,
w zacietrzewieniu nie eskalowali. Nikt nie zastanawiał się, co się stanie,
kiedy emeryt uzna, że świat większej od starości krzywdy mu ni uczyni, więc
może pozwalać sobie na zuchwalstwa. Dylemat wciąż oscylował pomiędzy
doświadczeniem, a bezkarnością, więc zespoły wzmacniane były młodzieńczym oddaniem
gotowym poświęcić dobre imię mentora w nadziei na awans.
A on właśnie powiedział jedno słowo, które wydobyło
się spoza klawiatury ceramicznego kunsztu protetyków:
- Ryzyko!
Naprzeciw usiedli zuchwali, którym się zdawało, bo
zuchwałym zawsze się zdaje, nawet, kiedy napalm osmali im ogony. Dopiero szpakowate
maskowanie rozumu sprawia, że zanim ogłoszą świętą wojnę, albo vendettę, to myślą.
Niezbyt długo, bo krew wciąż gorąca, ale jednak. Młodość nie pozwala na aż tak
wiele, a doświadczenie gardzi decyzjami, które nie strzaskają wątpliwości w
mgłę podejrzeń. Starzec uparcie powtarzał, gotów chyba ducha wyzionąć, nim
usiądzie:
- Ryzyko!
Kipiało pośród gęstowłosych. Mnożyły się argumenty,
gdy blady, z wypryskami plam wątrobowych starzec powtarzał jedno słowo, które
powoli stawało się kołysanką i miast nieść ostrzeżenie, zdawało się wieść myśli
na manowce. Bo, skoro ryzyko, to może lepiej wyjechać? Na ryby? Na urlop w
tropiki, gdzie niewiasty z upału zatracają się w bezwstydzie i gotowe są na
frywolność, na jaką nie zdobywają się w alkowach północnej Europy?
Gdyby nie liczność audytorium, starzec może osiągnąłby
cel, jednak w obliczu masy spoconych niedorostków jego mantra znikała w powodzi
plotek, wzajemnych zaproszeń na wieczór z wyszynkiem, albo adekwatnie przy
świecach, rodziły się koalicje i kwitły romanse, pośród których tajemniczo i
raczej odlegle snuło się jedno, bezpańskie niemal słowo:
- Ryzyko!
Argumenty gryzły sufity, obojętność krzepła kleksami
na podłodze z kanadyjskiego modrzewia, za oknami działo się misterium
codzienności, w której dziecko ze zdartymi do krwi kolanami potrzebuje pieszczoty
bardziej, niż pani wspinająca się na ramiona pryszczatego studenta, któremu
serce bije żwawiej, niż przy zaliczeniu trzeciego semestru z fizyki klasycznej.
Powietrze, przepocone wątpliwościami, tłukło się wewnątrz bezradnie, niczym
mucha uwięziona paniką pośród ścian. Mimochodem owalny stół podzielił się na
obozy. W grupie łatwiej przetrwać, a może i wytknąć pozostałym własne poświęcenie,
które kiedyś wymagać będzie rekompensaty, wzajemności, które spolaryzuje
obecnych i bezwzględnie wykaże, kto za, a kto przeciw. A nestor wciąż swoje,
jakby było to jedyne słowo w jego słowniku:
- Ryzyko!
W pojedynczych głowach rosły myśli karalne, w innych
zniechęcenie, aż wstał jakiś zapalczywy, zbyt młody, by kalkulować i
powiedział:
- Spróbujmy! Bo jeśli nie…
Zakrzyczeli go, bo kiedy już ktoś w opozycji, to można
pozwalać sobie na ekspresję, a ten dał powód. I dyskusja wrzała pomiędzy
starczym ryzykiem, a młodzieńczym spróbujmy i nikt nie miał argumentu, żeby cokolwiek.
A wrogów miał nawet pośród swoich. Na polu bitwy trwały przetasowania, wiązały
się nietrwałe, zdradzieckie koalicje. Młody zachłyśnięty własną odwagą i
przyszpilony miliardem oczu ucichł, a starzec wciąż swoje:
- Ryzyko!
Demokracja, zebrana przy stole większym od pola
golfowego popadła w konsternację. Nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności, nikt
nie odważył się na samobójcze wyznanie prawdziwych podejrzeń. Ba! Nikt nie zapytał
starca:
- Dlaczego?
A on kręcił głową i powtarzał śpiewkę – może spał,
zahipnotyzowany własną odwagą i unurzany w jednym słowie po szyję. Noc dojrzała i nabrała nocnej barwy, jeśli barwą jest brak kolorów, ale to właśnie ta chwila sprawiła
że co tchórzliwsi uciekli, a odważniejsi zaczęli burczeć wątpliwości. Aż
znów, jakiś młodziak, któren golił się nie z potrzeby, a w nadziei, że choć
bokobrody zapuści w tym stuleciu, wygłosił mowę na całe pięć słów:
- Dość tego! Zróbmy coś wreszcie!
Echo odbijało jeszcze stateczną mantrę:
- Ryzyko!
Wtedy dopiero aplauz roztrzaskał ściany.
- Ale co? – echem poniósł się szept niewysłowiony i nakrywał
kapturem mantrę starca.
Potem działo się, bo zwykle się dzieje, kiedy ktoś
wrazi kij w mrowisko, a słowa strzelały pod niebiosa i pełne były patriotyzmów,
pogróżek i gdybań. Zapewne – nie trwało to długo, aż kopniak rozwalił drzwi, a
okna zakwitły gorącymi od wystrzałów lufami.
- Ryzyko! – wyszeptał starzec i umarł chyba na zawał serca.
- Bzdura – odkrzyknął krótkowzroczny, otępiały od
wielogodzinnej debaty, a chwilę później ozdobił podłogę zawartością czaszki.
- A nie mówiłem? – retorycznie spytał młodziak
spływając na ziemię strumieniem własnej krwi i ściegiem haftowanym automatyczną
bronią.
Potem? Była już tylko cisza i trwała tak długo, aż barbarzyńcy
zapomnieli, jak trzymać sztylet i odlewać kule z ołowiu.
A kiedy szli po nich…
- Ryzyko – wyszeptał najstarszy…