Stali
w środku i podziwiali. Ona wtuliła się w niego i ze wzruszenia nie
umiała nic powiedzieć. On chyba był dumny. Może nawet ze mnie, bo
ławkę naprawiałem ja. Pod jego okiem, ale to ja ją odnowiłem i
teraz wyglądała, jakby jeszcze nikt na niej nie siedział.
Ławka
była parkowa. Przedwojenna na pewno, ale sprzed której wojny?
Konstrukcję miała z kutego żelaza, a deski buczynowe musiały mieć
więcej jak dwieście lat. Teraz, gdy zdarłem z nich farbę,
oczyściłem, wygładziłem i wypełniłem ubytki szpachlą, kładąc
na wierzch bezbarwny lakier drzewo lśniło drugim życiem, kusząc
falistą linią słojów. Gięte poręcze i nogi drapałem do żywego
żelaza drucianą szczotką, a kiedy wreszcie dotarłem do
nieskorodowanego metalu pomalowałem całość grubą warstwą
lakieru. Nie sądziłem, że można tak ciężko pracować, żeby
odrestaurować jedną ławkę, ale teraz stałem i zachwycałem się
efektem własnej pracy. Prawdziwą, trudną do wysłowienia radość
sprawiał mi ich wspólny zachwyt.
On…
był stolarzem. Znał się na drewnie, jak nikt na świecie, Bez
niego nie dałbym rady. Nawet nie spróbowałbym, tylko pozbył się
starych desek i (jeśli w ogóle), to założyłbym nowe, sosnowe.
Zbeształ mnie. Dotykał starych desek z czułością i tłumaczył
mi moją głupotę.
-
Synu! Bluźnisz! Za karę sam te deski doprowadzisz do ładu, choćby
miała ci skóra z rąk pozłazić! Żebyś docenił i nauczył się
patrzeć.
Pogroził
mi paluchem i pokazał jak zacząć. Miał rację, lecz nie prędko
to zobaczyłem. Deski były piękne, kiedy usunąć z nich pokłady
farb, łuszczących się warstwami i strupami zastygłe od lat.
Teraz, stojąc obok nich widziałem to wyraźnie. Radość staruszki
rekompensowała ból mięśni i palców zmęczonych od długotrwałej
pracy. Ona mówiła do mnie „synku”, ale nie byłem ich
dzieckiem. Byłem przybłędą. On przygarnął mnie, gdy błąkałem
się i pozwolił odpocząć na górze ciepłych, pachnących trocin.
A potem urządził mi w stolarni kącik i sypiałem tam, w zamian
sprzątając, albo wykonując drobne przysługi. Zakupy w najbliższym
sklepie, czy transport gotowych mebelków do klientów; półki,
kwietniki, czy parapety wędrowały w moich ramionach pod różne
adresy, na ogół niedaleko stolarni.
Był
sam. Samotny nawet. Zapewne dlatego szybko zaczął do mnie mówić
„synu” i traktować, jakby to była prawda. Sam równie chętnie
uwierzyłem w te słowa – potrzebowałem kogoś, dla kogo będę
kimś więcej, niż włóczęgą podejrzanym o każdą niegodziwość,
jaką można sobie wyobrazić. On potrzebował chyba równie mocno
towarzystwa. Osoby z którą mógłby porozmawiać, podzielić się
wiedzą, czy wątpliwościami. Kochaliśmy się miłością męską,
wstydzącą się słów i jawnego okazywania uczuć. Sypiał nad
stolarnią, a dla mnie zbudował łóżko, które w dzień chowało
się pod stół, na którym zwykle pracował. Łóżko zawsze
pachniało drewnem, a w pościeli pałętały się drobinki
pokruszonych trocin.
Któregoś
dnia poszedłem na spacer - w miasto, które wreszcie przestawało
być obcym. Miałem dokąd wracać. Miałem w nim swój kąt i teraz
nie szedłem, a wychodziłem, albo wracałem. Upajałem się
brzmieniem tych słów – wracałem do siebie… Nosiłem kwietniki
skrzynki, półeczki, a wracając starałem się chodzić innymi
ścieżkami. Zaraziłem się. Ciągnęło mnie w to miasto i szukałem
zakamarków, miejsc, które niepostrzeżenie zaczęły stawać się
ważne i istotne. Dla mnie. Miejsc, gdzie mogłem usiąść na chwilę
i odpocząć, albo pozwolić się sobie rozmarzyć. Pogrzać w
słońcu, albo posłuchać, jak deszcz gra na fortepianie dachówek
rzewną pieśń. Przypomnieć sobie, że już raz, czy dwa byłem
tam. A potem wrócić do stolarni. Do siebie…
Wreszcie
przyszło mi zanieść jakieś półki trochę dalej, w wąziuteńką
uliczkę pełną kocich łbów, w którą słońce zaglądało
niechętnie. Niskie, jednopiętrowe budyneczki wyglądały jak
miniatury miejskiej zabudowy. Jakby ktoś zbudował tu plac zabaw
pełen domków dla nieco większych lalek i dzieci pragnących mieć
własny dom, w którym to one będą decydować o przeznaczeniu i
wyglądzie izb. Wsiąkłem. Zakochałem się w tych domkach
przytulonych do siebie, jakby marzły wiecznie i malutkich, jak moje
o mnie mniemanie. Teraz, kiedy wiedziałem, że tu są, nie umiałem
się powstrzymać i musiałem przyjść. Jeśli nie każdego dnia, to
chociaż co drugi.
Przychodziłem,
aż nabrałem odwagi, żeby wejść do wnętrz. Wdychać zapach
werniksu, głaszcząc granity i brązy polerowanych płaszczyzn
rzeźb, wdychając kurz zasiedlający wątki gobelinów i makat.
Oglądałem wystawy i wnętrza maluteńkich galerii, wypełnionych po
brzegi dziełami szerzej nieznanych twórców, którzy liczyli, że
kiedyś zmienią zapomnianą galerię na większą, pełną zachwytu
tysięcy zwiedzających i przepełnionych pragnieniem posiadania choć
jednego z ich dzieł, które dziś przysypiały na półeczkach,
ścianach, albo zgoła leżały na zapleczach oparte o ścianę, żeby
zrobić miejsce innym twórcom.
Szczególnie
upodobałem sobie jedną z galerii, prowadzoną przez starszą panią.
Miałem wrażenie, że kobieta urodziła się już stara i było jej
z tym do twarzy. Przychodziłem, mamrocząc jakieś dzień dobry pod
nosem i natychmiast wlepiałem oczy w ściany pełne ram wypełnionych
światami wyobraźni malarzy. Patrzyłem na sploty biżuterii
ukrytego pod patyną srebra, na kamienne bryły, którym niedostatek
światła dodawał czarodziejskiego znaczenia. Gabloty pod szkłem
zaparowane moim oddechem mgliście deformowały drobiazgi tkwiące
wewnątrz niczym motyle nanizane szpilką i wczepione w pluszową
poduszkę.
Podchodziła
do mnie, skromniutko stając za plecami i sprawdzała dyskretnie, w
jakim kierunku podążyły moje oczy i mój zachwyt. A potem
opowiadała. Wiedziała doskonale, że nie mam pieniędzy i nie kupię
nic spośród wystawionych przedmiotów, ale mimo to opowiadała mi o
nich, jakby to były dzieła jej dzieci. Może nawet były? Sam nie
wiem kiedy zacząłem się do niej przytulać, jak do ukochanej
babci, która najlepiej na świecie rozumie, co dzieje się w małym,
spragnionym serduszku wnuczka. Do babci, jakiej nie miałem prawa
pamiętać. Przytulałem się, a ona wsuwała mi rękę we włosy
czesząc je palcami z niepojętą cierpliwością. Opowiadała o
artystach, o ich dziełach, o wszystkim, co mogłem zobaczyć w
galerii. Zupełnie, jakby wiedziała wszystko. Wszystko, co warte
poznania na świecie.
Na
imię miała Maria, ale, kiedy już pokonałem wstyd i zacząłem
zwracać się do niej bezpośrednio, mówiłem „babciu”. Nie
gniewała się. Nie wiem nawet, czy w ogóle potrafiła się gniewać.
Babcie nie gniewają się, bo szkoda im na to czasu. Wiedzą, że
niewiele życia im zostało i szkoda marnotrawić dni na gniewy i
nienawiści, że lepiej kochać i cieszyć się każdym widokiem i
każdą obecnością – tak mówił Jerzy. Stolarzowi dano na imię
Jerzy i nosił je z szacunkiem i nie nadużywał go bez potrzeby. Ja,
skrępowany, pomimo tej naszej męskiej miłości nie umiałem do
niego powiedzieć „tato”, czy „dziadku”, więc mówiłem po
imieniu, a on mówił do mnie „synu” Nie „synku”, czy
„syneczku”, jak mawiała babcia, lecz „synu”. Ale ja i tak
wiedziałem, że kocha mnie i że trzymam go przy życiu, któremu
coraz trudniej było znaleźć uzasadnienie dla obecności Jerzego.
Fabrycznie produkowane meble z trocin, plastik, wyparły
zapotrzebowanie na usługi Jerzego i coraz trudniej było mu znaleźć
zajęcie dla własnego talentu.
Któregoś
razu poprosiłem babcię, żeby pozwoliła mi wejść na stryszek –
takie małe pomieszczenie nad galerią, do którego prowadziły
wąziuteńkie, mocno już wypaczone schody, spracowane i skrzypiące
swoje skargi. Przekomarzała się ze mną, że tam tylko pajęczyny i
kurz, a kto wie, czy nie truchło gołębia, ale zgodziła się. Było
wszystko, co mi opowiadała. I była ławka. Parkowa. Zakurzona,
obwieszona girlandami pajęczyn. Poddasze było niskie. Drewniana
konstrukcja, przez kratownicę której widać było lewą stronę
łusek dachówki, podłoga z uginających się pod krokami desek i
zapyziałe, małe okienka wychodzące na dachy podobnie małych
budynków po drugiej stronie uliczki.
Zapytałem,
czy pozwoli mi tam zamieszkać. Bardzo cicho spytałem, bo wstyd mi
było, że zdradzam Jerzego. Jednak na tym stryszku spodobało mi się
tak, jakby to od zawsze miało być moje miejsce do życia. Babcia
patrzyła na mnie długo, a potem przytuliła mówiąc:
-
Przyjdź tu z Jerzym, to pogadamy.
Tydzień
zbierałem się, żeby powiedzieć Jerzemu o propozycji babci, a jemu
drugi, żeby ochłonął i poszedł ze mną. Był twardy jak dąb i
ani się zająknął na moją zdradę. Wyjął z szafy garnitur „do
trumny”, otrzepał i zerknął krytycznym okiem – raz na niego, a
raz na mnie. Kiwałem tylko głową, bo chciałem, żeby poszedł ze
mną i nie mówiłem nic, że fason już nie ten, a i płowieje tu i
ówdzie. Jerzy stroił się, jak na wesele. Golił zawzięcie,
szorował szorstkie ręce i skropił się czymś, czego zwykle nie
używał. Nawet buty wypastował, a to było już coś! Bo Jerzy
pastował buty dwa razy w roku – na święta. A teraz pastował
buty i palcem mi pogroził, żebym nie śmiał kpić z niego. U pani
Basi kupił kwiatka. Pani Basia była tak zdumiona jego obecnością,
że obsłużyła go poza kolejką i jeszcze mu krawat poprawiła, bo
Jerzy ani wprawy, ani oka nie miał.
-
Powodzenia panie Jerzy – powiedziała na koniec z uśmiechem –
Trzymam kciuki!
Jerzy
udawał, że nie rozumie, a pani Basia śmiała się serdecznie,
zajmując się już następnym klientem i udając, że nie widzi
rumieńców na twarzy Jerzego mówiła:
-
Bo ja proszę pana, to zawsze wiem. Jak chłop po kwiatka przychodzi,
to widać po nim, czy dla mamy, czy żony. A Jerzy nie ma żony i
widać, że na randkę idzie. Jeśli randka się uda, to przyjdzie do
mnie znów i weźmie więcej kwiatów. Zobaczy pan. A jak kosza
dostanie, to prędzej monopol odwiedzi, jak mnie…
Jerzy
uciekał z kwiaciarni i chował się przed wzrokiem stojących w
kolejce, Nieśmiały był. Tylko przy drewnie zyskiwał odwagę i
pewność siebie. Mimo to poszliśmy do babci. Podała Jerzemu obie
ręce, o on ucałował obie. Chyba babcia mu się spodobała, bo
ucałował też oba policzki i w czoło, aż się babcia zaróżowiła
od tych czułości.
A kiedy dostała kwiat wybrany przez panią Basię, to wręcz
odmłodniała. Oczy się jej świeciły, pod rękę wzięła Jerzego
i panie Jerzyku to, panie Jerzy tamto i kawkę mu zrobiła w SWOJEJ
filiżance… O mnie niemal kompletnie zapomnieli. Jerzy rozglądał
się, troszkę się obawiając, czy czego nie potłucze wiedziony
niezgrabnością męską, bo chłopisko duże, a sklepik maleńki i
pełen bibelotów, drobiazgu, okruszków niemalże. Strzelał oczami
na boki, ale na babcię najwięcej. Dopiero, kiedy ręką oparł się
o schody na poddasze, odzyskał rezon i poczuł się pewniej. Oglądał
i oglądał. Pukał palcem i pod stopnie zaglądał.
-
Trzeba przerobić – mruknął – niewygodne i skrzypią…
-
Panie Jerzyku, pan zostawi, niech się pan nie fatyguje
-
Pani Mario, ale…
-
Panie Jerzy…
Przerywali
sobie i nie dali skończyć, aż się babcia zaśmiała i pod rękę
go wzięła.
-
Aleś ty uparciuch! Niech ci już będzie, ale pod warunkiem, że
będziesz do mnie mówił Marysiu!
-
… - Jerzego zatkało, ale babcia już przełamała pierwsze lody i
musiał się poddać.
Weszliśmy
na strych. Jerzy bez słowa przeprowadził inspekcję. Nie jakąś
pobieżną, ale w pełni profesjonalną. Zdyskwalifikował podłogę.
-
Do wymiany – mruknął, a przyglądając się belkom w poszyciu
dachu dodał – Tu, może być.
-
Pani Ma… - zaczął, ale pod karcącym wzrokiem babci szybko się
poprawił – Marysiu. Podłogę trzeba wymienić koniecznie, a strop
obić boazerią chociaż. Będzie cieplej i czyściej. On zrobi.
Pomierzy, przyniesie i zrobi. Ja pomogę. W zakładzie mam deski i
boazerię. Dopilnuję osobiście. Ławkę też dopieści, żeby była
jak nowa.
Zeszliśmy
ze strychu i ani słowo nie padło o moim tam mieszkaniu. Tylko o
drewnie, pracy i remoncie. Jerzy przejął dowodzenie i ustalał z
babcią harmonogram prac. Gdy się żegnaliśmy babcia ucałowała
nas obu. Jerzy doszedł do siebie dopiero na drugi dzień. Trochę
się podśmiewałem z niego, a on udawał, że się złości na mnie,
ale w końcu przytulił mnie mocno, choć nie zwykł tego robić
wcześniej.
-
Synu! U Marysi masz zrobić wszystko, jak dla siebie. Albo i lepiej.
Postaraj się. Ja pomogę. A schody zrobię sam, bo to poważna
robota i nie można sfuszerować.
A
potem odszedł pogwizdując. Jerzy, który nigdy nie pogwizdywał…
Nazajutrz objuczył mnie narzędziami, a sam wbił się w garnitur i
przyglądał się jeszcze krytyczniej niż poprzednio. Zdjął, Znów
założył, krawat trzy razy zdejmował i zakładał, aż westchnął
i zostawił na szyi. Wyszedł bez słowa. Wrócił z kwiatami. Pani
Basia miała rację – kupił więcej. Wreszcie poszliśmy. Ja, jak
wół roboczy, objuczony narzędziami, on pachnący i gładki, z
kwiatami. Babcia czekała na nas chyba od wczoraj. Założyła
sukienkę i pachniała różami bardziej słodko, niż te kwiaty
niesione przez Jerzego. Jerzy znów całował rączki i policzki,
wręczał kwiaty, babcia wtulała się i krygowała.
-
Ależ Jerzyku… Nie trzeba było… Tyle pieniędzy… - a przecież
widziałem, że nie oddałaby tych kwiatów za worek pełen waluty.
Jerzy mruczał coś niezrozumiale, ale babcia chyba wiedziała w czym
rzecz, bo się zarumieniła i nie zamierzała powrócić do
naturalnie wyblakłych barw.
Wygnali
mnie do roboty. Posprzątać, pomierzyć. Gdy wróciłem – pili
kawę. I ciastka jedli. Beze mnie! Ledwie mnie zauważyli. Jerzy
kazał pomierzyć schody i gadał dalej, ledwie od czasu do czasu
zerkając na mnie, a ona oka nie odrywała od jego twarzy.
-
Co dalej mistrzu – zagaiłem z lekką ironią i potrząsnąłem
nim, gdy skończyłem
-
Co dalej… - powtórzył tępo – dalej, pokażę ci, jak zrywać
deski i wybierać gwoździe, a my… z Marysią…
No
tak! Zamknęli galerię i
poszli na zakupy. Ja w tym czasie wyrywałem deski i wyjmowałem
stare, pordzewiałe gwoździe. Nim wrócili było już po robocie.
Tylko znieść deski ze strychu, ale Jerzy… Był w nowym garniturze
i krawat miał o pięćdziesiąt lat młodszy. Chyba był też u
fryzjera, bo jakoś inaczej układały mu się włosy. Oczywiście,
taki piękny, nie mógł pracować, więc deski znosiłem sam.
Kolejne
dni były podobne i niewiele różniły się od siebie. Rankiem Jerzy
szykował partię desek czy boazerii, potem szykował samego siebie,
a na koniec odwiedzał panią Basię i przebierał się na galowo. U
babci zasiadał do kawy, a ja wracałem po kolejną partię drewna,
bo nawet wyschnięte lekkie nie było i trzeba było nosić na raty.
Trochę trwało, jednak w końcu podłoga zajęła właściwe jej
miejsce i nie skarżyła się ani jednym jęknięciem na to, że
leżeć musi na poddaszu, a boazeria przykryła zacieki na starych
dachówkach. Pojedyncza żarówka osłonięta abażurem, który
babcia dostała z sąsiedniej galerii rozświetlała widok na pokój
o skośnych ścianach i podłodze pachnącej świeżo ciętym
drewnem.
Na
weekend Jerzy zamknął się w stolarni i wyciął schody. Przy
okazji parę prostych mebli. Stół, łóżko, parę półek na
książki, szafkę nocną. Zamiast szafy gołe wieszaki na ścianie.
Byłem zachwycony. Kiedy wymieniliśmy schody babcię zaczęli
odwiedzać goście z sąsiednich galerii. Nie wytrzymali, słysząc
od tygodni stukanie i nas ciągnących deski bez końca. Ciekawość
przygnała wszystkich sąsiadów. Pojedynczo i małymi grupkami
zaglądali do babci i nieśmiało pytali, a babcia prowadziła ich na
poddasze., żeby sami zobaczyli. Oglądali, podziwiali, klepali
Jerzego po plecach, że taki fachowiec. Jerzy pękał z dumy i ani
słowem nie zająknął się, że sam zrobiłem większość pracy,
bo on wtedy, z babcią na zakupy chadzał. Każdy przyniósł ze sobą
jakiś drobiazg – wazon, lampę, obraz – co kto miał w galerii.
A potem zapraszał do siebie Jerzego, żeby okiem rzucił i
sprawdził, czy ich poddasze też można byłoby tak odświeżyć.
Jerzy
chodził, sprawdzał, mierzył, kiwał głową. Dawno nie miał
takiego zapotrzebowania i był rozchwytywany, jakby rajem ludzi
obdarzał. Ja w tym czasie mozolnie odkręcałem przeżarte rdzą
stare śruby mocujące deski ławki z metalową konstrukcją. Zarówno
Jerzy, jak i babcia upierali się, że ławkę należy wyremontować,
a nie zbudować nową. Ramę czyściłem przed galerią, kiedy nie
było ruchu. Deski nosiłem na stolarnię i wracały, gdy
doprowadziłem je do stanu akceptowalnego przez Jerzego. Trwało to
dłużej, niż remont poddasza, jednak ostatecznie udało się
skończyć. Kiedy skręcałem całość ktoś zapytał o autora i
chciał kupić. Myślał pewnie, że to eksponat. Wciągnęliśmy z
Jerzym ławkę na poddasze.
Babcia
głaskała deski nie widząc nic i nikogo. Wyciągnęła na ślepo
rękę, a Jerzy chwycił ją i pozwolił pociągnąć się na ławkę.
Usiedli razem, a babcia wtuliła się w Jerzego. Z oczu płynęły
jej łzy, które on całował i pytał co się stało. Szczęście
babci wymagało łez i pocałunków. Bezwstydnie patrzyłem, jak
nieporadnie Jerzy stara się zrozumieć, pomóc, albo wziąć udział
w misterium. Jeśli tak wygląda miłość, to wymaga ona
przewodnika. Oboje oślepli, nie widzieli nic dookoła. Mogłem do
nich krzyczeć dowolnie głośno. Wyszli poza zasięg mojego krzyku,
choć siedzieli przede mną. Magia trwała. Zszedłem na dół, w sam
raz w porę, bo ktoś właśnie dopytywał o jakieś drobiazgi.
Stanąłem obok, żeby pomóc w wyborze. Praca nie była ciężka, a
przedmioty na tyle drogie, że chętnych zbyt wielu nie było.
-
Poradzisz sobie syneczku? - usłyszałem zawstydzony głos babci –
Chcielibyśmy z Jerzym pójść do parku. Obiecałam mu pokazać skąd
pochodzi ławeczka. Wiesz? Na tej ławce oświadczył mi się mój
Adam, a dzisiaj…
Patrzyłem
na Jerzego i widziałem, jak chowa oczy w podłogę. Zawstydzonego
jeszcze go nie widziałem.
-
Bo wiesz… - mruknął, ale nie dałem mu skończyć. Przytuliłem
oboje.