wtorek, 30 czerwca 2020

Zachłanność.


Zamierzam zapełnić tobą jakąś małą, prywatną wieczność. Niewielką. Ledwie taką, żeby prócz nas zmieściło się kilka osób potrafiących dodać światu koloru, albo znaczenia. Kolejny raz budzę się z podobnym postanowieniem, jakby to był niekończący się, powtarzalny sen, ale teraz, dziś, wiem, że to nie są marzenia. Horyzont myśli zaczyna być stabilny, przestaje drżeć i rozrywać się. Nie muszę widzieć daleko, ani ostro. Czasem podejrzewam, że w ogóle nie muszę widzieć. Po omacku przecież też potrafię cię znaleźć. W środku nocy, gdy sprawdzasz, jak bardzo potrzebuję twojej bliskości, ja narzekam jęcząc wskroś snu, że krzywda mi się dzieje, gdy twoje pośladki przestają ogrzewać mój brzuch, uda, moją natarczywość czujnie śpiącą, lecz gotową podnieść się i sięgnąć do źródła, by pić, jakby jeszcze nigdy w życiu nie udało się ugasić pragnienia.

Wiem – bezmyślne drgnięcia kwarcu zliczają chwile brakujące do tej, w której zacznie się przyszłość. Banalna, prosta, oby jak najprostsza. Niech powtarzają się słowa i ceremonie. Niech dłonie wciąż znajdują te pasujące do nich kontury. Lubię przymierzać twoje biodra do moich rąk, ust, ud, policzków, oddechu… I zachwycać się jak doskonale pasują – lepiej niż najwygodniejszy fotel. Cóż może być ponad wszystko? Mieszkając w niebie nie trzeba udawać, wystarczy po prostu być. Bez póz i krzywych uśmiechów. Pamiętasz? Nasza córeczka też o tym marzy. Być prawdziwą i i czuć miłość, która nic nie musi, a wszystko chce. Ja też chcę. Nie muszę. Uczę się od dziecka, bo mądrzejsze ode mnie.

Rozmarzyłem się snując ciągi dalsze, choć wciąż czekam na te bliższe. Mgły osiadają na oczach i skraplają się rosą na rzęsach. Tak samo zachowują się łąki, gdy świt przegoni już demony nocy. Twoje łąki. Te, po których biegasz bosa, a wiatr rozwiewa ci piegi. Gdybym umiał malować, byłabyś właśnie taką. Nie umiem malować, za to widziałem już podobny obraz. Szczęście siedziało przede mną, na meblach, machając nogami. Twoja krew, nie znająca jeszcze zbyt wielu upokorzeń, bo cieszyć się potrafi tak, że całe niebo zdążyłbym pomalować w harcujące baranki i wciąż nie znudziłoby się słuchać tego śmiechu.

Wracam. Z końca wszechświata. Mam po co i mam do kogo. Nie chcę dłużej zwlekać, ani włóczyć się. Chcę odpocząć. Posłuchać opowieści o codzienności, w której największym zdarzeniem jest wybór menu na obiad, który dopiero kluje się w głowach i może zmieniać się jeszcze pięć razy, jeśli przestanie pasować do humoru, bądź apetytu. Chcę, żebyś była. Bliżej, niż na wyciągnięcie dłoni. Tak blisko, żeby ciepło mojego oddechu umiało cię odnaleźć i skoczyć w twoje objęcia bez lęku. Tak blisko, żebyś przestała dostrzegać inne możliwości.

Wiem. Jestem szalony. Zaborczy. Egoistyczny bez granic w tych swoich „chcę”, „moja”, „dla mnie”, ale przecież od tak dawna nie chciałem niczego. Niczego i nikogo. Żyłem pozbawiony potrzeb i możliwości, a każde „ale” kaleczyło się obite szyderstwem, czy ignorancją. Teraz, ten jeden raz, kiedy wreszcie się odważyłem, kiedy nareszcie można, gdy jest komu powiedzieć, nie potrafię chcieć mniej. Nie umiem samego siebie skarcić za zachłanność i nawet się tego nie wstydzę. Chcę. Wszystko. Ciebie całą. Kocham. Pragnę. Potrzebuję. Szukam ciebie w przyszłości tak już bliskiej, że odbiera mi sen. Chcę.

poniedziałek, 29 czerwca 2020

Wyznanie.


Pierwsze były sroki ze swoim sardonicznym śmiechem ukrywające się w świeżo opierzonych drzewach. Potem, na ledwie skoszonym trawniku wykazującym tendencje do schnięcia pojawiły się szpaki – nieprzemakalne najwidoczniej. Młoda sroka wyglądała przy nich, jak zmokła kura i nawet żartować złośliwie nie chciała, tylko polowała na dżdżownice, które wynurzyły się z ziemi, żeby nie utonąć. Pod żywopłotami zakwitły pieczarki-mutanty. Wielkie jak talerze i brązowe od wilgoci. Śliskie niczym winniczki zmierzające w przyszłość mozolną. Pośladki w czerni zdominowały drogę do tam. Ciekawe, czy powrót będzie w bardziej wyszukanych barwach. Kostki granitowe, spomiędzy których deszcz wydłubał paprochy i piasek zdawały się być taterniczym szlakiem, pełnym wybojów i okazji do zwichnięcia kostki. Wspiąłem się. Do tam. A nie wspinam się, gdy mam obawy, że powrót mnie przerośnie. Wrócę. Wierzę, że wrócę. Chcę wrócić.

niedziela, 28 czerwca 2020

Symbioza.


Kradnę. Tylko nocą, chociaż w dzień również zdarzają się niebanalne okazje. Tych, którzy śpią w dzień oszczędzam. Oni… są i tak poturbowani przez los wystarczająco, żebym jeszcze ja…

Za to nocami skrupułów nie mam. Może dlatego, że nocą mniej widać, a demony hulają z wiatrem pośród mrocznych akwariów z szybami zamglonym do tego stopnia, że wewnątrz ledwie widać kontury śpiących. Może to zazdrość? Sam nie śpię już trzeci rok. Tak sądzę. Trzeci z rzędu, od kiedy sobie uświadomiłem, że nie umiem już spać. Nie potrzebuję tego. Jedyne, czego mi brak, to sny. Obrazy podświadomości wygładzającej kanty życia i zmieniające rzeczywistość w dzieło potrafiące zakwitnąć na skórze gęstym potem, rosą strachu, którą każdy może sobie zaaplikować. Albo uśmiechem tak bezwstydnym, na jaki nie stać ludzi na jawie.

Miliony okien. Akwaria pełne śniętych ludzi z wygaszonym czuwaniem. Odpoczywających, żeby jutro podjąć się wyzwań, na jakie dziś zabrakło sił, czasu, albo determinacji. Jutro… Kiedy się nie śpi pojęcie jutra wydaje się bardzo abstrakcyjne. Patrzę z pożądaniem. Głodny, jakbym nigdy wcześniej nie jadł, ale to nieprawda. Jadam regularnie. Każdej nocy łowię. Aż dziw, że jeszcze nikt nie upomniał się o swoje sny. Że nie szukają mnie detektywi, że prasa nie podnosi lamentu. Miasto jest wielkie i nie brakuje akwariów. Zmieniam okolice, piętra, czas…

Usiłuję być… uczciwy… Nie karmić się w jednym paśniku, nie okradać kogoś do cna. Jedna noc, jeden sen, najlepiej, żeby nigdy więcej nie stało się to samo. Wolałbym pozostać nierozpoznawalnym koszmarem, który trafił się raz i znikł wraz z krzykiem okradanego, który budził się z blizną na sennej marze i nieciągłości, jaką spowodował mój atak. Na początku stałem gdzieś obok, przycupnięty na parapecie obok śpiących gołębi i patrzyłem, jak się miotają. Kopią pościel, łapczywie piją zimną herbatę, albo wtulają się w leżące obok ciało, żebrząc o pieszczotę w środku nocy.

Smutny widok snujących się lunatyków, którym skradłem obraz. Jeden i niepowtarzalny. Chyba niepowtarzalny, bo przecież nie ponawiałem gwałtu. Dla mnie nowy. Wytytłany w nieprawdopodobne detale bardziej, niż ruski generał w medale. Byłem nałogowcem? Tak. Nie ma powodu ukrywać. Byłem i jestem. A to oznacza, że będę się staczał. Może nawet na samo dno. Na pewno. Niżej, niż dotąd przyznawałem się sobie. Nałogowcy są mistrzami w udawaniu, wymyślaniu argumentów, wyszukiwaniu alibi, albo okazji do kolejnego grzechu.

Przekroczyłem granicę. Stąd nie umiem wrócić – nieprawda – nie chcę wrócić. Przywykłem do własnego nałogu i stał się cząstką mnie. Kradnę sny. Obcym mi ludziom, których nie umiałbym rozpoznać w dzień. Wślizguję się w ciepłą pościel pachnącą nieznanymi ludźmi, przytulam się do nich, a potem, przez nosy, uszy, otwarte usta, a nawet przez pochwę… wdzieram się do ich wnętrz i zwiedzam światy surrealne, nierzeczywiste. Kolorowe, albo pełne mroku gęstszego od nocy, gdy pojawiłem się w ich nie-życiu. Zdarzało się, że miałem problem ze znalezieniem drogi powrotnej w gąszczu lęków i diabolicznych paranoi. Zdarzało się, że toczył mnie orgazm… cudzy orgazm budzący się z nieświadomości. Zdarzało się…

Ale kiedyś przekroczyłem granice. Noc sprzyjała nocnym Markom. Była ciepła, niespiesznie tłoczyła się na skwerach i rogatkach, pęczniała w nieskończonościach chmur rozrywanych niecierpliwie przez księżyc, żeby mógł położyć w nurcie rzeki gwiazdy. Nie wiem sam dlaczego, ale wróciłem. Pierwszy raz usiadłem na parapecie, z którego przecież zdarzyło mi się już uciekać po udanym zamachu. Usiadłem i gapiłem się na kontur, obdarty już raz przeze mnie z nocnych mar. Sięgnąłem poń ponownie. Kiedy wsuwałem się pod kołdrę czułem się podle, ale nie ustawałem. Ciało pachniało. Podniecało. Wciąż udawałem, że tylko przytulić się do młodego ciepła chciałem. Ale to tylko wykręt. Chciałem wniknąć w sen. I stało się.

Sen był ciepły. Rozmarzony, pełen błogości. Smaczny. Zazwyczaj szukałem rozmaitości, żeby nie nasycić się zbytnio jednym smakiem tylko, ale tu… Zachłysnąłem się. Zapomniałem zupełnie. Podarłem zasady i osiadłem w tym śnie, zabierając go ze sobą. Później grzałem się wspomnieniem, smakowałem, niczym kiper rozcierałem na języku każdą z wonnych chwil. Cały dzień przetrwałem oszołomiony i czekałem nocy, żeby… Narkoman nie ma zasad. Ma chwilowe kaprysy. Poszedłem kolejny raz. Trzecia noc w tym samym ciele. A potem czwarta i piętnasta. Trzydziesta ósma! Zanurzyłem się bez reszty, wracałem, drążyłem, zbierałem do czysta, do ostatniego ziarnka.

Dnie spędzałem coraz bliżej, patrząc jak gaśnie radość w oczach ciała. Jak gasną nadzieje i marzenia. Jak chudnie w oczach od mojej zawziętości. Ale nie umiałem oderwać się od tych snów. One były moje! Moje, moje, moje! Dla mnie śnione! Ciało słaniało się już od zapalczywości, od głodu, z jakim rzucałem się na nie, gdy tylko oczy przesłoniło powiekami. Mamrotałem, śpiewałem kołysanki, podrzucałem alkohol i proszki. Wszystko, byle tylko ciało poszło spać. Moje ciało – zacząłem tak na nie mówić sam nie wiem kiedy. Moje ciało i moje sny. Wślizgiwałem się bez zachowania ostrożności, z coraz większą wprawą i pasłem się nim w nim uwięziony.

Musiało się stać. Wiedziałem, że musiało, bo świat karze tych, którzy zapominają o ostrożności. Ja – nie miałem jej już wcale. Mój głód był tak duży, że nie dawałem rady utrzymać postronków powściągliwości. Ledwie słońce kryło się w cieniu lasu akwariów wpadałem do ciała i siedząc w kąciku czekałem na sny. Wszystkie. Ciało obolałe od mojej nieustannej obecności poddało się i przestało bronić. Zamykało oczy wyczuwając moją determinację. Wchodziłem jak po swoje i tak właśnie uważałem – moje sny, moje ciało, moje potrzeby, chcenia, nałogi…

Ciało otworzyło się na mnie bez reszty. Ze złamaną wolą wpuściło mnie w siebie, aż staliśmy się jednością. Nie miałem pojęcia, że ciało… miało już świadomość mnie w sobie. Że miało plan. Swój, nie mój… Ukryło go tak skrzętnie, że nie zauważyłem podstępu. Pułapki, w jaką wpaść może nieświadomie każdy. Ale mnie nie interesował każdy. Mnie interesowało to ciało, jego sny, które stały się moimi snami, a nocami zawłaszczałem to ciało bez reszty. Zapatrzony w sny nie dostrzegłem, że noc się skończyła, a ciało otworzyło oczy. Uwięziło mnie w sobie! Mogłem wyjrzeć jego oczami na jego świat. Tkwiłem w tym ciele, szarpałem, chciałem uciec. Próżny trud. To nie ja zawładnąłem ciałem, ale ono mną. Prowadziło mnie ścieżkami, które miało kaprys pokazać mi. Oswajało mnie z więzieniem.

Wieczorem, gdy spać się kładło miałem nadzieję, że umknę. Ale ciało owinęło mnie snami, spętało i nie dało zerwać więzów przed świtem. Gdy otwierało oczy, więzienie miało mury nieprzebyte i kolejny dzień jasyru miałem przed oczami. Ciało szyderczo przyglądało się moim rozterkom. Przegrałem. To ja poddałem się ciału, które silniejszym było od mojej robaczywej woli. Zamknąłem oczy. Zamykałem coraz częściej. W tym ciele… musieliśmy zmieścić się we dwoje. Oboje go potrzebowaliśmy. Nawet teraz nie umiałem z niego zrezygnować...

czwartek, 25 czerwca 2020

Kulinarne nietakty.


Kapłan właśnie uwalniał Boga, który chyba mieszkał gdzieś pośród chmur, bo to na nich właśnie kapłan skupił własne ramiona, wyciągając je wysoko nad głowę  i starając się rozedrzeć niebo na fragmenty, spomiędzy których Bóg miał zajrzeć na mnie właśnie. Nie byłem odważny. Wcale. Pęcherz jako pierwszy poddał się uciskowi boskiego spojrzenia, które jeszcze nie wychynęło spoza chmur. Bałem się tak bardzo, że osiwiałem zanim kapłan wymamrotał całą dziękczynną formułkę. Dzisiaj Bóg nie był w humorze, bo kazał się prosić dłużej. Nie zajrzał w dół. Ani na kapłana, ani na mnie. Wcale mi to nie poprawiło nastroju.

Kapłan zaniósł się szlochem i powtórzył inwokację. Dłońmi szukał szwu w chmurach, ale te ignorowały go zupełnie. Ze mnie wyciekał mocz, jeśli o tej konwulsji można było powiedzieć, że wyciekał. On ze mnie uciekał w panice i gorączce. Jakby wiedział, że za chwilę będzie za późno. Tłum zawył, gdy tylko zawyłem ja. A ciężko było powstrzymać płuca przed zawodzeniem. Tłum powtarzał, ale w jego śpiewie więcej było radości. Więcej łaknienia. Mnie drążyły lęki. Kapłana – brak obecności Boga. Chyba złorzeczył – mi oczywiście, bo byłem bliżej. Modliłem się, żeby złorzeczył chmurom, że takie nieprzekupne. Puchate potwory. Czy to możliwe, żebym był godzien uwagi Boga? Kapłan był o tym przekonany jeszcze wczoraj, ale dziś patrzy na mnie z nienawiścią. Tłum wyje i coraz mniej w tym wyciu radości.

Zwieracz okazał się zbyt mizernym zamkiem dla mojego strachu. Brzuch uwolnił się od nadmiaru, cieknąc po udach strumieniami rzadkiej, cuchnącej mazi. I pomyśleć, że chwilę wcześniej było to wszystko we mnie i niemal definiowało mnie, jako jednostkę. Byłem masą płynnego gówna, a teraz jestem sam nie wiem czym, skoro meritum wypłynęło. Opakowaniem? Próżnym workiem na nieczystości? Kapłan zaczął kląć we wszystkich językach świata. Znał ich zdecydowanie więcej niż ja, ale czułem, że nie ominął żadnego z żywych, a może i martwych języków. Miał wprawę. Chyba wieloletnią, bo włosy miał popielate, a wzrok wyblakły, przepalony wypatrywaniem słońca i boskości. Pewnie klął już tysiące mi podobnych i wiedział, jak zareklamować własny talent przed boską interwencją.

Chmury nie wytrzymały pierwsze. Podarły się na strzępy i rozpierzchły się ku widnokręgowi, każdy fragment własną ścieżką wiedziony. Tłum poczuł przypływ adrenaliny i wycie wzmogło się. Teraz ociekało głodem niepowstrzymanym. Kapłan skarcił tłum jednym spojrzeniem, w którym gotowe były zardzewieć sztylety nasączone tajemnym jadem. Chwilę później wyłem już tylko ja. Krnąbrny byłem ponoć od urodzenia. Aspołeczny i egoistyczny. Sąsiedzi i znajomi – wszyscy, którym dane było mnie poznać kiwali głowami z politowaniem i zrozumieniem, dla martyrologii rodziny. Byłem zakałą. Nie rokowałem, ale matczyna miłość nie mogła uwierzyć w to, że nie zda się na nic jej poświęcenie i bezgraniczna wiara. Kochała mnie pomimo i na przekór. Zawsze. Kiedy wygryzałem jej sutki do krwi i kiedy chłostałem słowem niesprawiedliwym.

A teraz kapłan patrzy z pogardą i złością, że zakłócam misterium. Błękit rozpanoszył się już na firmamencie, chmury uciekły… Zazdrościłem im. Gdybym umiał uciec, jak one… nie byłoby mnie tu na pewno. Kapłan doszedł chyba do wniosku, że gołymi dłońmi nie rozedrze dziś nieba i chwycił w obie ręce zakrzywioną szablę o szerokiej głowni. Coś na kształt tureckich bułatów. Skąd w rękach kapłana tak egzotyczne ostrze? Wolałem nie ryzykować bardziej oryginalnych domysłów i poddałem się najłagodniejszej wersji zdarzeń – ofiara, danina dobrowolna złożona w podzięce za wsparcie u wrót nieba.

Wzniesiona broń wyglądała groźnie, świeciła naostrzonym ostrzem tak, że słońce zaczęło przeglądać się w nim śmiejąc się w głos, gdy ostrze zniekształcało owal konturu, by zmieścić na powierzchni cieńszej od włosa cały kształt. Kapłan ciął niebo z rozmachem. Tłum zawył donośniej i bardziej zuchwale. Czyżby miało się udać? Chwila, gdy Bóg zstąpi z nieba i zejdzie po stopniach usłużnie podsuniętych grzbietów wiernych? Chciałem wierzyć, że zejdzie i to w dobrym nastroju. Okaże łagodność, wyrozumiałość, a nawet współczucie. Kapłan wciąż był wściekły i nie powstrzymał impetu, z jakim ciął niebo. Opadające ostrze stuknęło o granitowy ołtarz, ledwie mnie zauważając. Zupełnie, jakbym był zbudowany z powietrza, albo nie stał na jego drodze. Podzielił mnie na części tak dyskretnie, że niemal nie zauważyłem. Dopiero jelita wijące się po ołtarzu, jak poruszone wężowisko uświadomiły mnie, że stało się coś nieodwracalnego. Moja pycha została skarcona, zmniejszona o połowę, a teraz wyciekało ze mnie życie. Smrodliwe, obrzydliwe życie rozpełzało się po ołtarzu usiłując ukryć się w cieniu, żeby słońce nie wychłeptało wszystkiego naraz. Kapłan obnażył zęby. Tłum napęczniał podnieceniem i pchał się do przodu węsząc i przełykając ślinę.

- Dość! - krzyknął kapłan zdecydowanym tonem i uniósł bułat ponownie. Byłem mu wdzięczny za zrozumienie – To boski posiłek, nie wam pisany!

Tłum pijany żądzą nie słuchał, dalsze szeregi popchały ten pierwszy. Wreszcie ktoś schwytał w ręce jakiś fragment moich kiszek i ugryzł je zanosząc się spazmem rozkoszy. Po brodzie ciekły mu soki, twarz oszalała z rozkoszy. Czułem jego radość – drugi koniec kiszek wciąż tkwił we mnie. Oczy mi gasły, gdy z nieba zaczął spoglądać Bóg. Słuch już zawodził, więc nie mogłem słyszeć tłuszczy, która rzuciła się na mnie. Bułat świsnął ostatni raz – tym razem nie na mnie, lecz na zachłanników. A potem usłyszałem ostatni krzyk. Kapłana pożeranego żywcem. I tych paru nieszczęśników, których dosięgło ostrze zawyło, powielając cień krzyku kapłana. Bóg patrzył. Ja też, chociaż mój wzrok stygł błyskawicznie. Zanim zgasłem widziałem jeszcze, że się skrzywił. Nieznacznie, ale jednak. Najwyraźniej nie nadawałem się na boską przekąskę, nawet doprawiony sosem z kapłana.

- Barbarzyńcy – mruknął Bóg zaciągając niebo na powrót – Tak zepsuć mięso. Jakby nie można było zapeklować, przyprawić ziołami… upiec… Nic się nie nauczyli. Ech! A wiązałem z nimi takie nadzieje...

Zaduma nie do końca jesienna.


Czarna maseczka spijała wczorajszą wilgoć z chodnika. Jeszcze niedawno podejrzewałbym, że to jedwabna bielizna, która nieznośnie przeszkadzała bezwstydnej ekstazie spełnić się w mroku nocy, gdy tylko krzyk puszczyka mógł stanowić konkurencję dla apogeum rozkoszy, która nie zna żadnych zakazów. Teraz nie. Kolejny raz uświadamiam sobie, że narodziłem się w nowym świecie, chociaż stary nie do końca się zużył. Działał. Analogowo, ale działał. Smakował. Kwiaty róż potłuczone deszczem wciąż nie chcą pachnieć, te na lipach skuliły się i ukryły pod grzywką liści. Uśmiecham się, bo znów będę je oglądał. Kwiaty, a pod nimi liście, układające się jak w zabawie dziecięcej w piekło-niebo. Srebrzysto białe brzuchy liścia i soczysta, połyskliwa zieleń wierzchem. Kamuflaż w sam raz dla sardeli, żeby je człowiek i rekin przestali niepokoić. Kos podglądający drozda zdał mi się perwersją, więc nawet nie usiłowałem zrozumieć, o czym rozmawiają, kryjąc się przed dźwiękiem szpilek spieszących do samochodu szeroko rozchylając uda, żeby połknąć całkiem poranną, więc pewnie nie do końca wybudzoną z sennych majaków istotę. Chmury dryfowały po niebie spiętrzane wiatrem, który nie dał się zamknąć w cieple sypialni, tylko pognał gdzieś daleko bawić się z bytem równie wyrafinowanym. Chcę wrócić. Do świata, w którym kontakt z człowiekiem ma wymiar fizyczny. Czy to znak, że jestem stary? Zbyt stary na nowe rozdanie? Maska śmieje się szyderczo ze mnie, jakby wiedziała, że przegrać muszę. Ale ja wciąż się łudzę. Że można. Że uda się być – tak całkiem lokalnie, a nie na wielką skalę i w lustrach kamer uwięzionym, tylko we wzroku nielicznych, którym się chciało podejść bliżej. I zostać. Być. Najzwyczajniej w tym niezwykłym świecie.

Aż prosi się, żeby napisać opowiadanie, jak pragnienie obleka się w wirtualne ciało i uwodzi inne ciała na obcych kontynentach. A na końcu okaże się, że uwodziło samo siebie. Bo oni/one również byli wirtualni. Wzruszam ramionami – samogwałt jest przecież najbardziej dostępną formą seksu i żadne słowa tego nie zmienią.

środa, 24 czerwca 2020

Celnik.


Z węży plotę koronę cierniową. Nienasyconą, podstępną, bezwzględną i śmiertelną. Zewsząd sterczą kolce zębów jadowych utkanych gęściej niż na zbroi akacji wystraszonej głodem zwierząt. Oszałamiam węże spojrzeniem. One też potrafią patrzeć z tak daleka, że ich oczy zdają się zawierać próżnię gdzieś tam, dokąd wzrokiem trudno sięgnąć, jednak moje spojrzenie zawiera odmęty nie do wytrzymania nawet dla nich. Mieszczę w nich nieskończoność wszechświata, źrenice czarnych dziur hipnotyzują doskonałym brakiem barw o tak wielkiej intensywności, że węże nie śmią drgnąć, nawet wtedy, kiedy plotę supły i sprzymierzam je ze śmiertelnym wrogiem. Wić się odtąd będą wspólnie, w jednym kłębie, który zabija z czystej nienawiści. Nie dla łupu, nie dla obrony. Zabija, bo może. Bo potrafi i każde życie uzna za wroga, jeśli tylko zbliży się na tyle, żeby sięgnąć je choć jednym kłem.

Oset z zazdrości zwiądł i zesztywniał. Nie było go stać na więcej. Martwe igły stwardniały w słońcu, gdzie im jednak do korony. Mogą wzbudzić najwyżej pełne pasji przekleństwo i drobną uciążliwość, kiedy trzeba wyciągać ciernie igłą, czy zębami. Korona dyszy i ocieka jadem. Od samego patrzenia można dostać gęsiej skórki, a co wrażliwsi, to i drgawek. Konwulsji przedśmiertnej, nim zostaną namaszczeni błogosławieństwem niebytu. Rytuał przejścia wymaga odrobiny bólu i drugiej – strachu. Bez tego każdy chciałby spróbować. Czas poleruje szkielety odważnych, pozbawiając męstwa tych, którzy dopiero chcą. Albo zdaje się im, że chcą. Bo ci, którym nie straszne przesłanie i tak przyjdą do mnie. Przymierzyć koronę. Poszukać nieśmiertelności w śmierci. W lustrze gasnącej świadomości przejrzeć się i przejść tam, dokąd nie ma dostępu życie. Jedyne wrota. Wąskie oko klepsydry z cieknącą piaskiem ścieżką.

Węże… Chyba wreszcie polubiły dotyk. A może łatwiej im trawić, kiedy ściskam obłe ciała i przesuwam dłońmi szukając splotu. Chude są moje węże. Gdybym widział kolory, może okiem konesera mógłbym delektować się barwą ciał, szukałbym niedoskonałości, albo ciągłości przejścia między ich elastycznymi skórami pełnymi błyszczących łusek. Dziś… wszystkie są czarne. Szaro-czarne. Nie potrzebują kolorów, by wabić, albo ostrzegać. Korona jest wabikiem i śmiercią tak jawną, że nie musi manifestować nic. Nie przyjdzie po nią żaden romantyk chcący skosztować tajemnicy. Żaden ciekawski nie przytuli się, by zrobić niepowtarzalne ujęcie. Przyjdą ci, którym świat barw zda się mdłym i niestrawnym daniem. Przyjdą szukać ukojenia w mroku. Tam, skąd nie wraca się już nigdy, albo wraca odmienionym.

Kopię od niechcenia jakieś kości, czaszki mdleją i zakwitają kurzem ostatniego grzyba, by wiatr ukołysał kurz w miniaturową wydmę i połączył ją z innymi. Węże krztuszą się i zachłystują. Zupełnie, jakby czuły aromat gnilnych procesów, gdy tkanki miękkie rozchylają się smrodliwym kwiatem, by odsłonić nasienie kręgosłupa. W łukach kości biodrowych kołyszą się resztki jadalne dla ścierwojadów, których skóra jest toksyczna od urodzenia. Tu nie mają dostępu. Korona nie potrzebuje służby. Nie potrzebuje ukłonów i potwierdzenia swojej wielkości. Tu mięso dogorywa statecznie i bez pośpiechu. Ścierwojadom kręci się w głowach na samą myśl o marnotrawstwie, jakie ma tu miejsce, jednak podchodzą dopiero wtedy, gdy przekroczą granice strachu. Przychodzą po śmierć. Korona nie oddaje łupów. Nie zna zmęczenia i litości. Nie ma wątpliwości, czy dylematów. Naznacza życie kroplami jadu, zręczniej, niż zdolny tatuażysta. Potem… mięso może już tylko dojrzewać i odsłaniać kości.

Muchy oszalały z bólu. Wirują, jak ohydna aureola konsumując własny głód w sobie. Powietrze tężeje, jakby słońce zapomniało o tym miejscu. Korona wypatruje łupu. Leniwie. Wie, że nie musi biec, że wystarczy poczekać, aż przyjdą. A przyjdą na pewno. Zawsze przychodzą. Jedni biegną, inni wahają się, ale kiedy zdepczą już kości, kiedy przełamią w sobie bariery – przychodzą. Mierzę koronę. Wsuwam ją ostrożnie na wygładzoną czasem czaszkę, jakbym zakładał perukę. Włosy ożywają. Korona uwielbia moje ciepło, chociaż nie mam go za wiele. Raptem tyle, ile zostawi słońce, które chyba gaśnie, ukrywając wirujące muchy w niebycie. Przysiadłem na kamieniu. Czekam. To jedna z niewielu rzeczy, które potrafię robić. Nie ma we mnie niecierpliwości. Nerwów nie ma. Czas już dawno obrał mnie z nich. Korona układa się w wątłym cieple i drzemie zdradziecko. Oczy im gasną, jakby zasypiały. Tylko języki przeszukują pasma nadciągających smaków usiłując wyłowić życie. Pozwalam im zostać. Nie śpię, nie żyję. Trwam, dając koronie oparcie. Potrzebuje tego. Życie potrzebuje. Niezawodnego końca, który się nie ulęknie i spełni. Wszystko. Strzegę bramy. Granicy między tu i tam. Nie mam potrzeb, więc przekupić mnie trudno. Jeszcze się taki żywot nie znalazł, który przyniósłby mi dar nieodparty. Z obu stron zjawiają się zuchwalcy, żeby przymierzyć koronę. Wiecznie nienasyconą. Przechodzą. Idą, zostawiając wszystko.

wtorek, 23 czerwca 2020

Gladiator.


Byli tacy, co dokarmiali manty, albo własną piersią bronili niepokalanej dotąd rafy koralowej. Trzeba przyznać, że zaangażowane zostały piersi takiej urody, że ledwie zauważyłem spoza nich ową rafę. Kupa… gówna? Odchody i odpadki z ginących bez końca skorupiaków, czy innego podwodnego planktonu. Czym tu zachwycać się? Gdyby nie pomnikowe, zapewne lekko podrasowane piersi rzecz trudna do zauważenia. Przypomniałem sobie, że są księgowi zliczający bociany, czy żurawie, albo zaglądający do gniazd orłom, albo krukom, bo podobno taka karygodna ciekawość gotowa ocalić życie ptaszyskom. Ciekawe jak. Jajeczka – owszem - niezły rozmiar, można byłoby pomyśleć o porządnym śniadanku, ale ocalenie gatunku? Brednie jakoweś chyba!

Można zdalnie adoptować zwierzątko w ogrodzie zoologicznym gdzieś w Patagonii, czy Lizbonie… Dokarmiać tranzytem. Przelewem błyskawicznym. Walutą europejską, albo jakąś inną – okazy nie są wybredne i żrą, jak popadnie. Nawet mocno zdewaluowane waluty. Grunt, żeby było dużo. Bo jeść trzeba i nikt dotąd nie opanował życia poza układem trawiennym. Nawet Salomon z przysłowiowej próżni nie zdołał uronić ani kropelki, a co dopiero zapewnić dostatek i typowy dla wieku dojrzałego lekki bufor bezpieczeństwa zwany pogardliwie otyłością brzuszną. Nie do końca zrozumiałem ideologię hodowania okazów niewolniczych w krajach ościennych i wspierania tej formy ucisku, jednak łzy w oczach celebryckich mają przekonać mnie o słuszności idei i konieczności złożenia daniny współczesnym bogom, pod groźbą, że kolejnym razem nosorożca ujrzę na archiwalnym filmie BBC, albo po ułożeniu tysiącelementowych puzzli 3D. Jakbym kiedykolwiek widywał go w innych konstelacjach...


Łatwo kpić komuś, kto żadnej wojny nie przetrwał, nawet tej, która bezskutecznie skrywała los ptaszka dodo wymarłego z powodu apetytu drapieżników i własnej niezdolności do odlotów. Przegrani poszczą na ogół i nurzają się w martyrologicznych wspomnieniach bardziej niż kombatanci stadnie grzejący w popołudniowym słońcu członki, które udało im się wynieść z frontu wschodniego. Postanowiłem walczyć. Żeby nie umrzeć jako wieczny rezerwista, dezerter globalnego zacietrzewienia. A ponieważ najłatwiej walczyć o coś, czego da się dosięgnąć, trzeba było poszukać wroga odpowiednio małego, albo zawrzeć sojusze z olbrzymami. Dziura ozonowa zacumowała gdzieś na odległych krańcach stratosfery, więc pozostawała poza moim zasięgiem, a liny cumowniczej nikt dotąd nie odnalazł i nie zesłał jej na wieczne wygnanie w zimną toń kosmosu, więc i ja skazałbym się na błąkanie się jako ta ślepa kura licząca na szyderczy uśmiech losu bez większych szans na sukces. Walczyć, by przegrać? Kim trzeba się urodzić, żeby podjąć taką walkę? Mesjaszem?


Potrzebowałem czegoś dla małych. Prostych, może nawet prymitywnych. Widziałem wokół takich, co zrezygnowali z żywiny i z dumą okrążali miski pełne trawy, albo jak osy obsiadali paterę owoców. Inni, wcale nie mniej radykalni oszczędzali wodę do tego stopnia, że nie musieli się tym chwalić, bo nosy w ich otoczeniu dysponowały wiedzą o postępach i sukcesach w zwalczaniu niedoborów wody pitnej, albo tylko zdatnej po przegotowaniu. Śmierdzieć jest łatwo, trudniej smród znosić. Nie pamiętam pochodzenia wiedzy, jednak ktoś wcześniej zauważył, że wystarczy cuchnąć gorzej od wszystkiego, żeby wszystko inne stawało się boskim aromatem. Iść na łatwiznę? Przetartym szlakiem? Jak jakiś święty rozdać wszystko, żeby oddalić pokusy i zastygnąć w skorupie dojrzewającej pleśni? Obrzydliwość podobnego rozwiązania świat dostrzegł na szczęście – konwencje genewskie piętnują użycie broni biologicznej i straszą sankcjami, embargiem i wiecznym potępieniem. A miałem walczyć z maluczkim, nie z machiną sięgającą mackami na całą Europę, a aspiracje mającą daleko większe.

Sięgnąłem w głąb siebie. Niewielka ta „głąb” ale sięgnąłem. Burczało mi w brzuchu, a gazy usiłowały rozprostować kości. Gazy tak mają, że dążą do rozprężeń. Może to i lepiej? Rozprężenie wnosi do organizmu podejrzanie słabo uzasadnione zadowolenie, ale przecież błogość nieudawana maluje się na sumieniach, bo twarz stara się jak może zamaskować zachwyt, gdy organizm uwolni się od balastu. Atmosfera w jakiś sposób potrafi zapanować nad obrzydzeniem i pozwala woniom mieszać się bez końca. Nawet tym, z ujemnej strony osi zapachów. Podziwiam ją za determinację. Moja wyobraźnia od razu zaczyna zadawać pytania, a co, gdyby się jej znudziło? Wystarczyłoby małe rozprucie, chwila nieuwagi i przez dziurkę… jak za Grzesiem piasek…

Trzeba koniecznie pomóc. Wesprzeć. Duchem chociaż. Modlić się, żeby wytrwała bidulka, żeby nie popuściła, jak pluton wojska po grochówce. Jak boża krówka po pracowitym przedpołudniu poświęconym na rozdrabnianie łąki za domem i przetwarzanie jej na bezwartościową paszę nadającą się na nawóz, lub ognisko po starannym osuszeniu. Olśniło mnie! Mogę walczyć i wygrać! Wystarczy, że nie będę jadł grochu pod żadną postacią. A niech tam! Gotów byłem nawet nie hodować bydlątek. A co! Ma się ten rozmach, rodem z ofensywy pancernej pod Kurskiem. Samopoczucie i nie tylko poprawiło mi się natychmiast. Zachwycony uniosłem nos i poszedłem krokiem zwycięzcy. Świat powinien być ze mnie dumny, ale jeszcze o tym nie wie. O bojowniku, który właśnie za waszą i naszą… grochu jadł już nie będzie. Poświęcenie epickie wręcz. Godne mistrzowskiego pióra. Obym wytrwał. Przegranych bojowników często myli się z rebelią. Zwycięscy zawsze stają na piedestałach.

poniedziałek, 22 czerwca 2020

Wyzwanie.


Niebo ciężkie od chmur przydusiło do ziemi aromat kwitnących lip. Z niebytu wychynęły pomrowy i liżą chodniki (po co?) bezwstydnie całkiem. Nie patrzą nawet na winniczki, które zdają się być koneserami czegoś, co mieści się po drugiej stronie. Zawsze po drugiej… Osobnik płciowo niezdecydowany dyskretnie grawitował w kierunku kobiecości, chociaż powyżej kostki miał wygrawerowaną, półnagą kobietę z uniesionymi rękami i w czarnych stringach naśladujących całkiem udatnie odwrócone w pionie logo Mercedesa. Pewności brak i nie podjąłem trudu organoleptycznego doświadczenia. Lepiej trwać w niepewności i drżeć, jak ten kryształ kwarcu, który swoją stałością zawstydza inne wzorce miar w Sèvres. Wróbel usiłuje mnie podglądać zamieniając optycznie osie X-Y. Wczepił się w pionową krawędź tynku i zawieszony tak nienaturalnie podgląda mnie, sprawdzając, czy grawitacja dorówna jego fantazji. Albo chociaż, czy ja docenię wysiłki. Doceniam. Ja. Grawitacja pozostaje niewzruszona. Może to i lepiej?

sobota, 20 czerwca 2020

Determinacja.


- Wytrzymaj. Jeszcze trochę. Bądź dzielna – szeptałem głaszcząc ją po głowie.

Po twarzy płynęły jej łzy tak suche, że staczały się z policzków bez śladu i kapały z brody wprost na podłogę z cichym trzaskiem. Spadały w rytm drgań podskakującej miarowo głowy. Klęczała z wypiętymi pośladkami, które rytmicznie atakował dobrze zbudowany facet. Gryzła wargi, żeby nie rozpłakać się głośno. Nie chciała przedłużać aktu, za który przecież zapłaciliśmy sowicie. Chciała, żeby wreszcie zniknął ten, którego jutro nie będzie w stanie nawet rozpoznać w tłumie. Żeby zniknął jak najszybciej, a ona pójdzie do łazienki wyszorować się z jego młodej obecności. Trzeci dzień z rzędu znosiła upokorzenia, wypinając pośladki w stronę obcych mężczyzn trzymając mnie za rękę i gryząc palce, albo wargi, a za nią stawał obcy tak, żeby przynajmniej patrzeć na niego nie musiała.

Ja trzymałem ją za rękę i dodawałem otuchy. Głaskałem po włosach i szeptałem słowa otuchy, których żaden z tych mężczyzn nie był w stanie zrozumieć. Przyjechaliśmy z daleka i kupowaliśmy ich obecność. To bardzo krępujące dla nas, oni… gotowi byli przyjść nie tylko dla pieniędzy. Albo wręcz zrezygnować z nich. Była naprawdę atrakcyjną kobietą. Żadne z nas nie dopuszczało myśli, że obcy może wejść w nią za darmo. Nie chcieliśmy długów, czy niedomówień. Płaciliśmy za usługę, za to, żeby zrobił swoje i poszedł bez słowa. Trzeci dzień z rzędu, za każdym razem inny facet chwytał biodra mojej pani i zostawiał w niej nasienie. Teraz… trzeba będzie poczekać. Testy leżały w szufladzie, jednak dzisiaj było za wcześnie, żeby je wyjąć. Jeżeli nie uda się, za miesiąc trzeba będzie przeżyć upokorzenie raz jeszcze w kolejnej trzydniówce. Wytrzyma. Kobiety są silne, ale widzę w jej oczach dramatyczne błaganie, żeby wreszcie było po wszystkim.

Długo myśleliśmy. Jednym z pierwszych pomysłów było wynajęcie surogatki, a ja miałbym stać się dawcą nasienia. Baliśmy się. A jeśli dziewczyna poczuje rodzący się instynkt macierzyński i odbierze nam dziecko? Nie pozwoli nam nawet zobaczyć dziecka, a każdy przyzna jej nie tylko rację, ale i pochwali za decyzję. Później pomyśleliśmy, że ona może stać się naczyniem na obce nasienie. Wieczory, duszne od ciężkich myśli obrodziły pomysłem, żeby pojechać daleko od domu, żeby zmniejszyć ryzyko przypadkowego spotkania w przyszłości i zmniejszeniu wątpliwości poprzez rozmycie odpowiedzialności i przekonania o hipotetycznym ojcostwie. Dlatego musiało być ich przynajmniej trzech, w trzy dni, kiedy szanse na sukces były maksymalnie duże. Więcej jak trzech nie chciało nam przejść przez gardło, a i ta trójka wzbudzała w głowach protest i wielkie niezadowolenie. Bała się. Żądała, żebym był blisko i trzymał ją za rękę, żeby nie zostawiać jej sam na sam z dawcą. Też się bałem. Jednak była to jedyna możliwość, żeby oszukać los.

Wszystko przez geny. Kosmiczna niesprawiedliwość. Kochaliśmy się tak bardzo, a nasze geny nie. Lekarz, który przekazywał nam wiadomość czuł się bardzo nieswojo i wiercił się, czyszcząc okulary, albo bawił się długopisem, żeby tylko nie patrzeć nam w oczy. A potem ogłosił wyrok. Choć oboje jesteśmy zdolni stać się rodzicami, to nasze potomstwo ma minimalne szanse na normalne życie. Tak małe, że warto rozważyć adopcję, bądź „inne” rozwiązania. Kiedy skończył mówić oboje straciliśmy głos. Coś w postawie lekarza sugerowało, że mógłby nam pomóc zorganizować owo „inne” rozwiązanie, ale uciekliśmy stamtąd przerażeni. Powtórzyliśmy badania jeszcze dwukrotnie w innych ośrodkach, miastach nawet. Strach był silny, jednak determinacja przywiodła nas do obcego kraju i dzisiejszego aktu. Po wczorajszym i tym wcześniejszym. Płakaliśmy dziś oboje, kiedy usłyszałem krzyk spełnienia najemnika.

- Pieniądze leżą na blacie szafki w przedpokoju, idź już, proszę i nie wracaj nigdy więcej – nawet głowy nie uniosłem, gdy podciągał spodnie i zapinał zamek. Kiedy wreszcie stuknęły zamykane drzwi popatrzyłem na kobietę. Była spocona, z rozmazanym przez łzy makijażem i włosami w nieładzie, chociaż nie dotykał ich nikt.

- To dziś – szepnęła – Stało się. Nie pytaj skąd wiem, ale jestem pewna. Kobiety wiedzą takie rzeczy. Po prostu.

piątek, 19 czerwca 2020

Zamach stanu.


Budziłem je kopniakami. Nie żałowałem butów. Na pewno bolało – miało boleć. Kopałem je gdzie popadnie, ilekroć usiłowały spać. Sam chodziłem ledwie żywy, bo nocą… Psów było więcej. Podzieliłem je na dwa szwadrony. Lotne eskadry. Psy są szybkie. Tak szybkie, że człowiek nie ma żadnych szans na żadnym sensownym dystansie. I mają zęby, przed którymi nieszkolony polegnie. Szczególnie, kiedy sfora zacznie współpracować. Jak wilki, szukające żeru, gdy zima zmiażdży ich żołądki głodem. Nocą budziłem tę drugą połowę mojej armii. Zatracałem się w swoim uporze. Kopałem nawet wtedy, gdy nie było potrzeby. Psy, parkany, kamienie leżące w kurzu drogi kończącej się na moim domu.

Psy nie miały tam wstępu. Za każde, najdrobniejsze uchybienie tłukłem je, aż krew zaczynała tryskać dokoła. Po pierwszej próbie żaden nie odważył się jej ponowić i choć przypadkowo nastąpić na próg. Ich zakrwawionymi pyskami wyznaczyłem granice, za przekroczenie których były karane najsurowiej, jak tylko umiałem. Poza domem… Och! Poza domem pozwalałem im na wiele. Na prawie wszystko. Poza domem byłem tylko królem stada. Najstarszym, powolnym, ale nie mniej okrutnym jak one. Nie! Byłem najokrutniejszy, bo one uczyły się ode mnie. Nieudaczników tępiłem bez wahania. Jeśli któryś był na tyle głupi, żeby zbliżyć się do podkutych blachą butów i połamał się o nie – reszta stada pożerała go, nim zdążył zawyć. One wiedziały, że muszą być twardsze od mojego buta, jeśli chcą żyć, albo zejść mi z drogi. A ja, w ręku nosiłem bat z grubej, niewyprawionej skóry. Harap zostawiał niezapominalne ślady na grzbietach tych, które śmiały się ze mnie szczerząc pożółkłe kły z niebezpiecznej dla nich odległości.

Nie cierpiałem ludzi. Z psami potrafiłem porozumieć się, ustalić hierarchię, potrzeby i wzajemny szacunek. Jak w stadzie wilków, gdzie basior jest wodzem bez granic do czasu, kiedy potrafi ją skutecznie i krwawo wyegzekwować. Ja umiałem. Rządziłem moim stadem, a raczej dwoma stadami. Nocnym i dziennym. Niewiele czasu musiało minąć, gdy psy nauczyły się moresu i granic przyzwolenia na ich obecność. Przysypiałem coraz częściej, czasem nawet maszerując otoczony ostrożnym szacunkiem stada. Przezornie dłuższe drzemki ucinałem poza ich zasięgiem. W domu. Za nieprzekraczalną, wyblakłą linią psiej juchy. One i tak wiedziały, czego się po nich spodziewam. Krążyły po terenie okalającym dom nienawidząc każdego życia, jakie tam znalazły. Same. Nauczyły się i mogłem zwolnić. Pozwolić im samopas patrolować rewiry łowieckie.

Przyszedł w końcu taki dzień, w którym ze snu zbudził mnie podniecony jazgot stada i gasnące okrzyki przerażenia. Chłopak z dziewczyną zaplątał się szukając odludzia, żeby przeżyć niezapomniane chwile. I przeżył je. Krótkie były to chwile, bo stado karmione rzadko, rzuciło się na dwójkę i zagryzło ich bez wahania. Kiedy nadszedłem psy cofnęły się o krok. Niechętnie. Warcząc własną wściekłość. Ale cofnęły się przed butem i harapem. Ciała były już odarte z odzieży, a brzuchy ziały wielkimi, krwawymi dziurami. Wszystkie psy miały mordy ociekające krzepnącą krwią, którą zlizywały patrząc na mnie z lękiem i głodem. Podszedłem do ciał wzruszając ramionami. JA głodny nie byłem, ale musiałem pokazać, że to mój łup. Że zdobycz należy do mnie. Sięgnąłem w głąb brzucha i wyszarpnąłem ochłap wciąż ciepłego mięsa. Wątroba? Ugryzłem, a krew popłynęła po policzkach kapiąc na ubranie. Nie lubię surowego. Wolałbym upiec je na ogniu, posolić, ale teraz musiałem pokazać stadu, że rządzę. Drugie wnętrzności były wyżarte mocniej. Dziewczyna. Widać miała bardziej miękkie mięso. Skosztowałem, łokciem ocierając twarz z krwi. Psy miały rację. Ona była smaczniejsza. Delikatniejsza i słodsza. Odstąpiłem, a psy zawyły jak na komendę i rzuciły się na zwłoki.

Nocą, kiedy w teren wyruszyła druga sfora słyszałem łkania i zawodzenia. One też chciały. Pasły się resztkami i wylizywały krew z piachu i kurzu. Zrozumiałem, że nie mogę ich dłużej karmić królikami, które pouciekały gdzie pieprz rośnie, albo liczyć, że wciąż będą zadowalać się szczurami, czy truchłem głupich pobratymców. Stado musiało jeść. Ludzie zdawali się być łatwym łupem dla watahy, szczególnie nocą, na otwartej przestrzeni. Żadnemu kretynowi nie przyjdzie do głowy, że pies, który miał być niewolnikiem ludzi może stać się łowcą gustującym w ludzkim mięsie. Postanowiłem zmienić ich dietę. Zaczęliśmy regularne polowania. Z dala od świadków, od tłumu i rozgłosu. Bezdomni włóczędzy, turyści wystarczająco głupi, żeby zajrzeć w te strony, chociaż nie było tu nic szczególnego, co warto byłoby odwiedzić.

Krąg łowiecki powiększał się. Żeby obejść posiadłość czasami trzeba było całego dnia. Aż nadszedł dzień, kiedy przed nosem stada przekicał zając i ani jedno zwierzę nie okazało zainteresowania. Wszystkie węszyły. Gdzieś, daleko, czuły mięso. Patrzyły na mnie z nadzieją, a ja kiwnąłem głową na zgodę. Pognały prowadzone wiatrem. Zostawiłem je. Umiały sobie radzić. I tak nie dałbym rady dotrzeć tam, dokąd biegły pchane apetytem. Wolałem pospać. Kiedy wreszcie wróciły przyniosły mi prezenty. Czapkę czerwoną od krwi i kawał uda. Nadziałem na patyk i piekłem na ogniu pod pełnym pogardy wzrokiem stada. W ich mniemaniu psułem mięso. Udo było znakomite. Zjadłem, ile tylko potrafiłem, a resztki rzuciłem w kurz podwórza. W stadzie zawsze znajdzie się sierota bardziej głodna od innych, albo zbyt słaba żeby wywalczyć dla siebie wystarczająco dużo pokarmu.

Nocą, kiedy stado poszło spać, a wstała nocna zmiana – poszliśmy. Psy wyły wściekłość i żal, że nie im się trafiło. Na miejscu znalazłem ze trzy namioty i sporo niedojedzonego mięsa. Psy zajęły się białkiem ogryzając kości, a ja usiłowałem zebrać na kupę wszystkie pozostałości obozu. Spaliłem je patrząc na walczące o resztki psy. Posprzątałem, żeby nie został ślad ludzkiej obecności. Reszty miał dokonać czas i deszcz. Nie zawsze był dobry czas. Stada chodziły głodne, choć węch wyostrzył się im i człowieka potrafiły wyczuć na parę kilometrów. Niewielu gości zapuszczało się w te strony. A potem przyszedł dzień, kiedy w obejściu pojawił się szeryf. Przyjechał (na swoje szczęście) samochodem i zatrzymał się w obrębie podwórza. Zaniepokojony był, szukał jakichś małolatów, którzy gdzieś mieli się tutaj pałętać. Psy zdążyłem wygnać i żaden nie zawył zmykając z podkulonym ogonem, ale i tak zrozumiałem, że nasz czas się skończył. Nie mogliśmy zostać tu dłużej. Musieliśmy ruszać w drogę. To była nasza jedyna szansa. Ruszyć i liczyć na szczęście. Wilki nic innego nie robią, a my byliśmy wilkami. Najgroźniejszymi z możliwych. Uspokoiłem szeryfa mamiąc banałami, a potem wspomniałem, że i ja wyjeżdżam lada dzień, niech więc się nie niepokoi, gdyby mnie nie zastał tutaj, bo rodzina się o mnie upomniała na drugim końcu świata, żebym przyjechał na dłużej, a może nawet na zawsze?

Odczekałem dzień, żeby mieć pewność, że odjechał i szybko nie wróci. Na drugi, kiedy zmierzch zaczął zmieniać barwy otoczenia zbudziłem wszystkie psy. Ruszyliśmy w świat. Na wieczne łowy i włóczęgę. Ruszyliśmy, bo czas był najwyższy. Byliśmy głodni, ale tu nie mieliśmy przed sobą przyszłości. Trzeba było szukać nowej przystani. I jedzenia. Odludzie, niegościnne, nie mogło być nam dłużej domem. Musieliśmy przemieszczać się, gubić tropy, przemykać niepostrzeżenie przez świat. Stado, dotąd podzielone nie miało kłopotu z adaptacją. Obwąchało się wzajemnie i mogliśmy ruszać. Noc była już dojrzała, kiedy stanęliśmy na nocleg. Rozstawiłem wartę z nocnej eskadry, a dzienna poszła spać. Położyłem się między nimi. Bladym świtem śpiące psy zaczęły się budzić napotykając ziewanie nocnej zmiany. Musieliśmy zostać w miejscu, aż i one trochę odeśpią. Za to mieliśmy pewność, że nad snem nieustannie ktoś czuwa.

Do ludzi było daleko. Trzy dni szliśmy, zanim psy poczuły upojną woń mięsa i ciepłej krwi. Dalekiej, groźnej, bo zamkniętej w konserwach samochodów. Jednak tam, gdzie samochody, ludzie nie są już marzeniem, a celem, który można osiągnąć. Szliśmy kierując się hałasem autostrady, jakby na śmierdzącym asfalcie miał się odnaleźć psi raj. Psy chciały biec, jednak ja nie dałbym rady przebiec dwudziestu kilometrów w tempie ich zadowalającym. Szczególnie, że miałem już w nogach trzy dni forsownego marszu. Wszystkim nam burczało w brzuchach. Usiadłem na jakimś zwalonym drzewie i dumałem. Puścić zwiad przodem? Pozwolić im na samodzielność? A jeśli nie wrócą? Albo uznają, że beze mnie poradzą sobie lepiej? Jeśli nie dam im jeść, zbuntuj się i odejdą. Stanęły w kręgu, przysiadły na zadach i patrzyły na mnie z nadzieją, że znajdę rozwiązanie i podejmę decyzje, które napełnią im brzuchy.

Miałem właśnie pokazać palcem autostradę i wyznaczyć nocną zmianę, żeby sprawdziła teren, kiedy jeden z dzikusów nocnych zawarczał. Parę innych odpowiedziało, tłukąc ogonami ziemię. Ogony twarde niemal jak mój bat tłukły ziemię wzbudzając tumany kurzu. Ogony mnożyły się. Instynkt stadny. Dołączały kolejne i kolejne. Najpierw te najodważniejsze, potem reszta, a na końcu niedowiarki i najsłabsi. Patrzyły na mnie i czekały na sygnał. I sygnał przyszedł. Nie ode mnie. Nocny dzikus zawył znienacka, a kilku jego kompanów powtórzyło. Zanim wstałem z pnia rzuciły się na mnie. Dobre były. Umiały polować doskonale. Pierwszą krew utoczyły ze mnie, a wtedy dołączyła reszta. Całe stado oszalało z głodu i zapachu mdląco słodkiej krwi. Nie zdążyłem nic zrobić, kiedy do gardła rzucił mi się ten pierwszy. Nowy król. Basior, większy od poprzedniego. Ode mnie. Na chwałę stada. Na przetrwanie.

czwartek, 18 czerwca 2020

W dobre ręce.


Sprzedam ojca.
Matka mało go eksploatowała, więc zapewne można będzie go przysposobić do alternatywnych zastosowań. Narowów większych w dotychczasowej eksploatacji nie stwierdzono; osobnik posiada aktualizowaną skrupulatnie książeczkę szczepień ochronnych i dyplom przeniesienia do rezerwy z kategorią A1. Że niby wojsko przeżył bez większych odchyleń, jednak dla cywili wyjaśnię, że osobnik potrafi pościelić łóżko, wypastować buty, ogolić się (względnie wykąpać) w piętnaście sekund, a z talerza zmiecie wszystko, łącznie z jesiennymi liśćmi, gdyby nieostrożnie spadły na talerz. Na wypadek braku dalszych poleceń potrafi trwać niewzruszenie na dowolnie wskazanym posterunku niczym sfinks, odmierzając upływający czas biologicznym zegarem, bezpiecznie zlokalizowanym w układzie pokarmowym.

Model może nieco zabytkowy, jednak zadbany, odkurzony i wydepilowany, z akcentami przedwojennej odporności na każdą możliwą zarazę – w wersji mikro i makro. Płeć – z dużą dozą prawdopodobieństwa - męska. Niepochopny, ostrożny i zachowawczy. Może nawet stoik, który wytrzyma uporczywe i zuchwałe towarzystwo nieletnich, gderanie, dłubanie w tkankach miękkich, albo zębach, obelgi i jawne niesprawiedliwości. Nietoksyczny; zęby jadowe usunięte przez bieżącego właściciela, dziąsła wygojone, wiecznie gotowe stanąć do zwarcia z kluskami śląskimi, czy pierogami z niemal dowolnym farszem. Prosty w utrzymaniu. Pierwszy właściciel. Na wyposażeniu czapka uszanka, siedem par niecerowanych kalesonów z wyhaftowaną na niewymownych nazwą dnia tygodnia, w jakie można je użytkować bez narażania się na mandat, grzech, lub pogardę. Garnitur trumienny, góralskie papucie i instrukcję obsługi z tłumaczeniem na trzy języki z rożnych kręgów kulturowych dostarczę na życzenie w pakiecie startowym.

Sprawność seksualna niepotwierdzana od parunastu lat, jednak wcześniejsze osiągnięcia (nieposzlakowany genotyp autora ogłoszenia), oraz zgrubne, bieżące obserwacje osobnika i wrażliwość na bodźce zewnętrzne wskazują na brak obojętności wobec płci pięknej, oraz świata sportu, czy polityki, jednak tylko pierwszy z wyborów charakteryzuje się jednoznaczną, bezwstydną aprobatą (ślinotok, spazmy, błędny wzrok, EKG powyżej krytycznego), gdy pozostałe budzą raczej ambiwalentne uczucia. Jednostka werbalnie obojętna. Potrafi korzystać, jednak czyni to wyłącznie na życzenie, pozostając całodobowo w stanie stand-by. Energooszczędność klasy najwyższej, dotąd jeszcze niezdefiniowanej (coś koło siedmiu A z dużym plusem na końcu, albo pojedyncze A z siedmioma rosnącymi plusami stojącymi niczym wykładniki potęgi za jej podstawą). Z dotychczasowych, wieloletnich doświadczeń wynika, że komunikuje się z zewnętrzem w dwóch językach – ojczystym (dostrzegam dwuznaczność wyrażenia, jednak nie umiem się pohamować) i mrukliwo-gestowym. Z większych osiągnięć – potrafił streścić półtora tysiąca odcinków telenoweli w jednym geście (machnięcie ręką), albo określić swój stosunek do następnej wizyty teściów (wzruszenie ramion) bez konieczności posiłkowania się strunami głosowymi, które (być może) są dziewicze i niezdeflorowane przez płoche użycie.

Intelektualnie zdolny do rozwiązywania zadań z fizyki na poziomie klasy szóstej, oraz matematycznie dwa levele wyżej. Po dojrzałym namyśle, w skrajnie sprzyjających warunkach dysponuje praktyczną umiejętnością obsługi maszyn prostych – młotek, wkrętak, pędzel ławkowiec, mop. Selektywna znajomość anatomii – rozpoznaje wątróbkę (po zapachu), żeberka (zmysłem smaku – tj: mlaska przyp. autora) i piersi (wzrokiem - szczególnie młode i obnażone, choć w marzeniach eksperyment poznawczy rozciąga się również do bliskich spotkań trzeciego stopnia dłońmi i nie tylko). Bezbłędnie wykrywa u zaprzyjaźnionych jednostek zapotrzebowanie na płyny spienione, względnie zgrillowane ciała stałe. Wykazuje w tej dyscyplinie szczególne talenty i potrafi, niczym zdeterminowany admirał totalnej ofensywy reklamowej zaszczepić w domniemanych konsumentach histeryczne niemal przeświadczenie o fizjologicznym zapotrzebowaniu na podobne produkty i zaspokoić je do utraty świadomości rzeczonych, bądź własnej.

Ostatni przegląd techniczny przeszedł bez większych zastrzeżeń trzy sezony wcześniej (certyfikaty i zalecenia organów kontrolnych dostarczam przy zakupie, wcześniej do wglądu dla zainteresowanych) pomimo podwyższonych, europejskich norm ISO i zaostrzających się nieustannie lokalnych ustaw o gospodarce odpadami. Model wyposażony jest w dres, komplet sztućców, otwieracz do butelek i maszynkę do golenia z wieczystą gwarancją. Sprzedam, względnie zamienię na młodego, groźnego psa (może być wściekły) do pilnowania sadu.

PS. Model ekologiczny – sypia nago, nie otacza się przedmiotami (poza nieodrywalnym pilotem RTV – jw. dostawa w pakiecie startowym), niezwykle oszczędnie korzysta z wody, a z kosmetyków wyłącznie na spersonalizowane żądanie właściciela. Niezweryfikowane nigdzie wtórne dziewictwo wysoce prawdopodobne, co może okazać się wadą, gdyż wymagać będzie od nowego użytkownika wykorzystania łagodnej siły perswazji przed ponowną defloracją.

Uwaga:
Krawędzie/zakończenia przewodu pokarmowego na obu końcach mogą wymagać pilnej wymiany uszczelek – obiekt spontanicznie przepuszcza, wydając dźwięki nie mające nic wspólnego z komunikacją werbalną. Planowany serwis w certyfikowanej jednostce zabukowany na najbliższy możliwy termin, tj: sierpień 2028 roku (rezerwacja w cenie).

Z nieśmiałości wystawiającego licytacja nie zawiera ceny minimalnej, która odzwierciedlałaby subiektywne przeświadczenie sprzedającego (dwa dzikie psy, może nawet trzy mniejsze…). Dni otwarte zaplanowane zostały na ostatni weekend sierpnia, gdy obiekt pokryje się melaminowym nalotem, i zasiądzie wzorem uznanego poety pod lipą, z gracją dzieląc się ze zwiedzającymi niekończącym się toastem – ewentualna interakcja na koszt i ryzyko zwiedzającego, po wcześniejszej rezerwacji terminu/noclegu (wolno karmić - to nie ogród zoologiczny).

Gdy kosy chwalą dzień nowy.


Młoda kobieta na rowerze wyglądała niemal tak, jak mógłby wyglądać patyczak – tyle, że ona była z grubsza po całości na czarno wystrojona, a patyczaki grawitują w kierunkach zieleni i brązów. Pierwsze skojarzenie – maszyna-człowiek. Ręce i nogi pracowały wytrwale i miarowo, a okazałością ledwie przekraczały średnice ramy rowerowej. I okulary na nosie (oczywiście czarne i wielkie, jak oczy muchy-plujki) dopełniające całości. Autobusy, jak warczące konserwy pakowały w przepastność wnętrz zaspanych, albo apatycznych klientów i nawet dzieciątka nie zdążyły rozbudzić w sobie radości, tylko snuły się niczym śnięte ryby. Konserwa rybna… Dobrze, że w sosie własnym, a nie w pomidorach. Na skraju jezdni jabłko. Okazałe, ledwie raz, czy dwa ugryzione. Rumiane z wysiłku. Czeka nie wiadomo na co. Przypomina mi inne, jakbym nadgryzione jabłka w miejskiej przestrzeni miał znajdować dożywotnio. I pisać o znaleziskach, żeby nie zapomnieć. Gra w klasy leży zapomniana na puzzlach w cieniu budynku. Jeszcze przyjdzie na nią czas. A teraz wróble grają zapamiętale, choć pewnie reguł nie znają. A może znają, tylko naginają je do swoich, trudnych do odkrycia celów? Kiedy pozwolić umysłowi na zadumę, ten nie przestaje zdumiewać. Podrzuca wczorajsze obrazy kobiet ubranych w spłowiałe błękity, choć podobne skojarzenie zdaje się być wulgaryzmem, bo jak to? Błękit spłowiały? A jednak. W spodniach i w sukienkach, w detalach, którymi kobiety ozdabiają własną zewnętrzność, taki właśnie zużyty do cna błękit pojawiał się przede mną wystarczająco często, żeby stać się rozpoznawalnym powtórzeniem. Mleka ktoś dolał do farb, czy słońce tuliło się zbyt intensywnie, sądząc, że dopadło nieba na ziemi?

środa, 17 czerwca 2020

Dzieje się.


Kiedy minęła mnie niewiasta ukradkiem wpuszczająca wiatr pod bluzkę z długim rękawem, żeby schłodzić nieskrępowane piersi pokiwałem głową ze zrozumieniem. Druga biegła. Albo tylko podbiegała, ale jej piersi wytyczały nowe szlaki, wycierając od wewnątrz lekki materiał. Potem była trzecia i kolejne, aż pomyślałem, że najwyraźniej właśnie dziś jest dzień bez biustonosza. Nie powiem, żebym się martwił. Rzekłbym raczej, że wprawiło mnie w dobry humor powtarzające się widzenie. I nie zepsuło go nawet rosnące zgromadzenie umundurowanych, bądź nie funkcjonariuszy wysypujących się z komendy ciurkiem. Zgromadzenie. Chyba legalne, skoro kręciły się kamery i drony, koguty na dachach barwiły myśli naprzemiennie - na żółto od słońca i niebiesko. Pierwszy siniaczek, którego wyłowiłem na łydce zdawał się przedstawiać wulkan z zaczopowanym ujściem. Na wszelki wypadek starałem się zejść mu z celownika. Kopernik z wysokości zerkał na kule różnej wielkości rozsypane na pozór bezładnie i usiłował z nich ubierać jakiś skromny układ słoneczny z sobą w centrum, ale postarzał się biedak przedwcześnie i smętnym wzrokiem patrzy na rozgardiasz. W miejskiej fosie ryby nie silą się na zabójcze prędkości, tylko dryfują z wdziękiem i spokojem. Jazgot pozbawia trawniki czupryn, jeżących się na wszystkich, róże żółto-różowo wspinają się na metalowy płot. Spokój. Trochę hałaśliwy, ale jednak spokój. Najwyraźniej jestem na swoim miejscu.

wtorek, 16 czerwca 2020

Suplement.

Pęczek półnagich kobiet przytroczonych łańcuchami do sufitu zawodził zbiorowo. Łańcuchy, widać, że nie pierwszy raz używane, podzwaniały złowieszczo. Wiatr bawił się piersiami ich wszystkich. Przez okna pozbawione nie tylko szkła, ale nawet okiennic wpadał rozchichotany i dokazywał. Pozwalał sobie na wiele. Tak wiele, że kobiety klęły go, choć przecież przynosił ulgę i ścierał pot z ich ciał. Wystraszonych tak, że każdej włosy pojaśniały o kilka tonów. Stały tak, przytroczone obiema rękami do sufitu. Boso, jedynie w długiej spódnicy – jak zauważyła z sarkazmem jedna z nich – żeby muchy nie wygryzły im wagin i nie wypiły ostatniego źródła wilgoci. Bo łzy wyschły już dawno.

Żadna nie umiała powiedzieć, jak długo stały tak pośrodku pokoju, wyglądając jak opuszczony kandelabr wymagający pilnego czyszczenia. Żadna nie pamiętała, kiedy skończyły się łzy. Dreptały w miejscu, bo łańcuchy nie pozwalały na więcej. Jednak czasu minęło wystarczająco, żeby minął paraliż i umysł oswoił się z nieuniknionym. Nie zostało im wiele przyszłości do przeżycia. Są skazane i nikt ich o zdanie już nie zapyta. Czy można upokorzyć kobietę bardziej, niż każąc jej wydalać pod siebie i dreptać w odchodach na oczach innych? Nieważne, że inne robiły to samo nie mając wszak innej możliwości. Co jakiś czas karzeł wypłukiwał spod ich stóp mierzwę i sypał wiecheć słomy drapiącej delikatne śródstopia do krwi…

Karmił je. Karzeł je karmił podstawiając zydel z drewna niemal czarnego. A potem wspinał się na place i wpychał między zęby każdej chętnej łyżkę pulpy, w smaku której czuć było resztki mięsa, kaszy i ziół. Tak! Ziół było najwięcej. Pulpa była zielonkawa, co dawało się rozpoznać, kiedy słońce łaskawie rzuciło okiem na ucztę zniewolonych niewiast. Karzeł nie nalegał. Jeśli któraś nie dość gorliwie otwierała usta wzruszał ramionami i pchał łychę innej, o opornej zapominając do kolejnego posiłku. Nie był pamiętliwy i nowy posiłek znów stawiał je wszystkie w jednym szeregu głodnych, które usiłował nakarmić. Chciały mu ofiarować własne ciała w zamian za odpięcie od łańcucha, ale karzeł śmiał się z tego głośno i bardzo obrzydliwie. Same wiedziały, że nie byłyby w stanie skutecznie obronić się przed jego chucią, gdyby był zdeterminowany.

Stały. Wciąż i wciąż. Niektóre miały wrażenie, że pękają im mięśnie, inne myślały, że przestają istnieć. Ale przecież wszystkie chciały żyć, choć sytuacja nie wyglądała ani odrobinę różowo. Jedyną szansą na róż była krew sącząca się spod kajdan, albo zgryzionych warg. Nawet okres – niezawodna wskazówka kobiecości je opuścił. W skrajnie niekorzystnych warunkach okres ukrywa się tak głęboko, że nie sposób go odnaleźć, szukając śladów na udach umęczonych ponad wyobrażenie. Stały… Czekały? Nie! Żadna nie czekała chyba. Każda sięgała w głąb siebie i liczyła, że teraźniejszość jest tylko złudzeniem, sennym koszmarem, a nie rzeczywistością. Otwierały usta, kiedy łyżka karła pchała w ich stronę ziołową zawartość i przełykały. Jak gęsi. Ale im karzeł dawał też pić. Czasem wodę, czasem zwierzęcą (chyba) krew rozcieńczoną, słodką i powodującą zamęt w głowie. Można upić się krwią? Nieszczęściem? Kiwały się pośród pobrzękiwania łańcuchów, ale nie umiały znaleźć słów pocieszenia dla współtowarzyszek. Bo takich słów po prostu nie było! Nie mogło być.

Wychudły wszystkie i gdyby stać je było na krytyczne spojrzenie, każda musiałaby przyznać, że równie dobrze skrojonej sylwetki nie miały nigdy. Nie było stać. Poza tym, jaka kobieta potrafi dostrzec sylwetkę, kiedy umazana jest własnymi, albo (o zgrozo!) cudzymi odchodami? Karzeł zdecydowanie zbyt mało uwagi poświęcał ich higienie. Czy to był symptom? Objaw, na podstawie którego można byłoby wyciągać jakieś wnioski? Nie. Karzeł był tępy, ale był tylko narzędziem. Pracował, choć potworność jego pracy powinna wyplenić w nim wszelkie zalety. Kiedy karmił kobiety podwieszone pod sufit i tańczące własny strach na palcach w brunatnych spódnicach sięgających kostek zdawał się mieć przebłyski uczuć innych od obowiązkowej obojętności i skrupulatnego wykonywania rozkazów. Może przypominał w tym esesmana, który rozstrzeliwał kolejną dziesiątkę ludzi nieświadomych swoich przewin, kiedy jednocześnie wspomniał podobieństwo jednego z rozstrzeliwanych właśnie do swojego pierworodnego cherubinka o oczach bardziej błękitnych, niż niebo? Może.

Kobiety zwracały ku niemu swoje przerażone, lub zrezygnowane oczy. Niektóre wciąż próbowały coś ugrać, chociaż żadna nie miała argumentów, które mogły przechylić szalę. Jeżeli szala w ogóle istniała. Świty i zmierzchy przewijały się poza otworami okiennymi, karzeł pojawiał się jak epizod, jak zima każdego roku, która w ten, czy inny sposób, jednak nadejść musi. Gdyby wyostrzyć wzrok, poza dziurami w poczerniałych, zmatowiałych od pajęczych wysiłków cegłach horyzont rozwijał się bezwstydnie szeroko. Sięgał nieba, którym nakrywał leżące na ziemi połacie pól, nierówności wyżyn i górskie szczyty. Słońce na zmianę z księżycem patrolowało okolicę nadając im blasku złota, bądź srebra. Tylko czas niewzruszenie dreptał i nie stał w miejscu ani przez moment.

Musiało być wysoko, skoro widoku nie przesłaniało nic, co mogło, albo zazwyczaj bywało w pobliżu. Żaden mieszczuch nie pochwali się niezakłóconym widokiem po widnokrąg, bo przeszkody człowiek mnoży bez końca. A tu, w tym miejscu niezwykłym, posiadającym pęknięcia, przez które wkracza wilgoć i noc, dzień z zaschniętym, nienasyconym pragnieniem, z każdej strony świata było go widać bez przeszkód. Jakby wieża na szczycie szklanej góry. Kto mógłby je uwięzić tak wysoko?

Próbowały szukać resztek normalności opowiadając własne przeszłości na obolałych z wysiłku nogach. Łydki pękały z bólu, palce podkurczały się, mięśnie drżały ze strachu. Niewiele było trzeba, żeby poznały się wzajemnie na wskroś. Bardziej, jak bliźniacze siostry wtulone we wspólną kołdrę. Gdyby stać je było na analizę, to każda była inna. Inne wspomnienia, pochodzenie, posiadanie i myśli. A jednak wisiały na wspólnej kiści i świat sprowadzał się do tej jednej jedynej szypułki, z jakiej zwisały przerażone i niepewne najbliższej godziny. Trudno się bronić, gdy nie wiadomo skąd nadciągnie wróg i jakie ma zamiary. A może wcale go nie ma? Skąd mniemanie, że każde działanie musi mieć sens? Może mają tu wisieć, aż uschną, jak bukiet kwiatów od chłopca wystarczająco zuchwałego i mądrego, żeby na randkę przyjść z nimi? I zbyt głupiego, żeby rozpoznać znaczenie tego cmentarza wspomnień, któremu ołtarz zbudował własną zuchwałością, albo podświadomie wstąpił na ścieżki niepojęte i prowadzony jej ręką dotarł tam, gdzie nie udało się innym?

Wisiały podzwaniając rdzewiejącymi łańcuchami, a wiatr dokazywał, nie znajdując rywala, ani przeszkód nie do przebycia. Spódnice wydymały się niechętnie. Czas na drutach nawlekał kolejne przęsła spychając w przeszłość nawet ekstrawaganckie chwile. Wizyty karła, stanowiące jedyną odmianę, były zbyt rzadkie, by sprawić psikusa monotonii. Bały się nieokreślonego. Przecież, poza niewygodą niewoli nie działo się nic, co mogłoby usprawiedliwić przypuszczenia, że przyszłość będzie zdecydowanie gorsza od teraźniejszości. I miała taką być. Wizyta karła, zanim żołądki zaczęły się ślinić w oczekiwaniu na łyżkę pulpy były więcej niż wskazówką.

Karzeł nie żałował wody. Płukał podłogę, jakby właśnie teraz miał ją wyszorować do czysta. Ignorował kobiety. Lał nie patrząc, przez czyje kostki popłynie strumień i jaką spódnice pochlapie do ud. Kiedy wreszcie skończył odrzucając wąż wciąż tryskający zimną wodą podszedł i zaczął zbierać spódnice, zdzierając je beznamiętnie. Wszystkie były chude. Spódnice zsuwały się z bioder bez protestów. Być może, kiedyś, krygowałyby się ubrane w nagość na oczach innych, jednak teraz szukały zrozumienia w oczach karła. Równie dobrze mogły szukać w oku cyklonu. Woda zaatakowała uda i pośladki. Płeć ukrytą pod kępą zmierzwionych włosów. Marzły i darły się bez opamiętania. Zdjęcie spódnic było niczym wobec tego bicza wodnego, spłukującego każdy brud przyklejony tam, gdzie nigdy i nikomu… Ciekawe, że żadnej do głowy nie przyszło zapytać.

Świat przesłonił cień. Spoza otworów okiennych światło przestawało się sączyć, jakby ktoś uszczelnił wyciek i nie pozwalał na dalszą destrukcję. Strach zagościł we wnętrzu na dobre. Na nic płukanie strumieniem wody, gdy gardło zduszone przerażeniem. Szemrały gorące strumyczki moczu wijące się po nogach, żeby ukryć się w mroku podłogi. Krzyk. Rozpaczliwy, ostateczny, niepowstrzymany, śmiertelny. W dziurze większej od innych przycupnął gad. Potwornie wielki. Cuchnący. Zwijał skrzydła, żeby wejść, bo nawet największy otwór nie był wystarczający, żeby objąć majestat w rozkwicie. Karzeł ukląkł i nie ważył się podnieść głowy.

Śliski, gorący i spragniony jęzor sięgnął kiści zwieszającej się z sufitu. Krzyk. Zbiorowy, dramatycznie dziki… Zwierzę, bo musiało być to zwierzę zlizało sól z bezbronnych ciał. Zlizało brud. Nie było delikatne. Nie na tyle, żeby zachować cała skórę na ciałach. Gdzieniegdzie pojawiła się kość, krew tryskała na wszystkie strony. Żadna nie została bez ran. Jęki zastąpiły krzyk. Zwieszone ramiona najciężej rannych sugerowały rychłą śmierć. Gad znów wyciągnął język. Odarł życie z resztek soków. Jęki ucichły. Łańcuchy podzwaniały beztrosko. Obciążenie było zbyt nikłe, żeby utrzymać je w milczeniu. Karzeł klęczał bez słowa. Gad beknął wystarczająco mocno, żeby poniszczyć pajęczyny nawet w najdalszych zakamarkach wieży.

- Następne przypraw mi mocniej – mruknął oblizując się, a karzeł tylko kiwał głową – Wiem, że potrafisz. Zrób to, albo sam zajmiesz ich miejsce. Posprzątaj tu. Jutro przywlokę następne. Słodszej soli nie znajdziesz na świecie. Spróbuj, jeśli chcesz, ale nie przesadzaj. One są moje. Potrzebuję ich. A ty potrzebujesz mnie. Przypraw je jeszcze mocniej. Dla mnie. Dla nas.

Wciąż potrafię się dziwić.


Dziewczę było ściśnięte garderobą tak, że przyglądałem się z podziwem, jak też będzie oddychać. Płytko. Dżinsy kurczowo przytulały się do łydek i ud, pasek wyprofilował talię osy, bluzeczko-bandaż ściskał niewielkie piersi – szczęśliwie niewielkie, bo przy większym rozmiarze materiał musiałby puścić. Dziewczyna o białych kostkach. Najwyraźniej krew aż tam nie docierała. Twarz również cierpiała na niedostatek krwi i tylko czarne kreski flankujące oczy stanowiły kontrast dla jednolitego tła. Znów zakwitły lipy i sukienki wyległy na ulice, znak, że sezon na siniaczki znów nadszedł. Będę zerkał. Ilekroć się zdarzy. Dopiero co oglądałem w autobusie brzuchacza topless, jak sapał w maseczkę i pocił się, jakby zamierzał w trakcie jazdy zbić wagę przynajmniej do ciężkiej. Na siedząco? Wiatr przebiega mi drogę i usiłuje poczęstować młodymi liśćmi wierzby, ale na chininę nie czuję apetytu. Wróble kryją gniazda przed głodem srok w gęstym listowiu drzew. Budowlańcy zza wschodniej granicy uczą beton wspinaczki, a wiatr slalomu między nieistniejącymi wczoraj ścianami. Chodnik usłany płatkami maków wygląda jakby przeszła procesja zielonoświątkowa. A to ja przeszedłem… Albo dopiero mam przejść.

poniedziałek, 15 czerwca 2020

Wspomnienie.


Stali w środku i podziwiali. Ona wtuliła się w niego i ze wzruszenia nie umiała nic powiedzieć. On chyba był dumny. Może nawet ze mnie, bo ławkę naprawiałem ja. Pod jego okiem, ale to ja ją odnowiłem i teraz wyglądała, jakby jeszcze nikt na niej nie siedział.

Ławka była parkowa. Przedwojenna na pewno, ale sprzed której wojny? Konstrukcję miała z kutego żelaza, a deski buczynowe musiały mieć więcej jak dwieście lat. Teraz, gdy zdarłem z nich farbę, oczyściłem, wygładziłem i wypełniłem ubytki szpachlą, kładąc na wierzch bezbarwny lakier drzewo lśniło drugim życiem, kusząc falistą linią słojów. Gięte poręcze i nogi drapałem do żywego żelaza drucianą szczotką, a kiedy wreszcie dotarłem do nieskorodowanego metalu pomalowałem całość grubą warstwą lakieru. Nie sądziłem, że można tak ciężko pracować, żeby odrestaurować jedną ławkę, ale teraz stałem i zachwycałem się efektem własnej pracy. Prawdziwą, trudną do wysłowienia radość sprawiał mi ich wspólny zachwyt.

On… był stolarzem. Znał się na drewnie, jak nikt na świecie, Bez niego nie dałbym rady. Nawet nie spróbowałbym, tylko pozbył się starych desek i (jeśli w ogóle), to założyłbym nowe, sosnowe. Zbeształ mnie. Dotykał starych desek z czułością i tłumaczył mi moją głupotę.

- Synu! Bluźnisz! Za karę sam te deski doprowadzisz do ładu, choćby miała ci skóra z rąk pozłazić! Żebyś docenił i nauczył się patrzeć.

Pogroził mi paluchem i pokazał jak zacząć. Miał rację, lecz nie prędko to zobaczyłem. Deski były piękne, kiedy usunąć z nich pokłady farb, łuszczących się warstwami i strupami zastygłe od lat. Teraz, stojąc obok nich widziałem to wyraźnie. Radość staruszki rekompensowała ból mięśni i palców zmęczonych od długotrwałej pracy. Ona mówiła do mnie „synku”, ale nie byłem ich dzieckiem. Byłem przybłędą. On przygarnął mnie, gdy błąkałem się i pozwolił odpocząć na górze ciepłych, pachnących trocin. A potem urządził mi w stolarni kącik i sypiałem tam, w zamian sprzątając, albo wykonując drobne przysługi. Zakupy w najbliższym sklepie, czy transport gotowych mebelków do klientów; półki, kwietniki, czy parapety wędrowały w moich ramionach pod różne adresy, na ogół niedaleko stolarni.

Był sam. Samotny nawet. Zapewne dlatego szybko zaczął do mnie mówić „synu” i traktować, jakby to była prawda. Sam równie chętnie uwierzyłem w te słowa – potrzebowałem kogoś, dla kogo będę kimś więcej, niż włóczęgą podejrzanym o każdą niegodziwość, jaką można sobie wyobrazić. On potrzebował chyba równie mocno towarzystwa. Osoby z którą mógłby porozmawiać, podzielić się wiedzą, czy wątpliwościami. Kochaliśmy się miłością męską, wstydzącą się słów i jawnego okazywania uczuć. Sypiał nad stolarnią, a dla mnie zbudował łóżko, które w dzień chowało się pod stół, na którym zwykle pracował. Łóżko zawsze pachniało drewnem, a w pościeli pałętały się drobinki pokruszonych trocin.

Któregoś dnia poszedłem na spacer - w miasto, które wreszcie przestawało być obcym. Miałem dokąd wracać. Miałem w nim swój kąt i teraz nie szedłem, a wychodziłem, albo wracałem. Upajałem się brzmieniem tych słów – wracałem do siebie… Nosiłem kwietniki skrzynki, półeczki, a wracając starałem się chodzić innymi ścieżkami. Zaraziłem się. Ciągnęło mnie w to miasto i szukałem zakamarków, miejsc, które niepostrzeżenie zaczęły stawać się ważne i istotne. Dla mnie. Miejsc, gdzie mogłem usiąść na chwilę i odpocząć, albo pozwolić się sobie rozmarzyć. Pogrzać w słońcu, albo posłuchać, jak deszcz gra na fortepianie dachówek rzewną pieśń. Przypomnieć sobie, że już raz, czy dwa byłem tam. A potem wrócić do stolarni. Do siebie…

Wreszcie przyszło mi zanieść jakieś półki trochę dalej, w wąziuteńką uliczkę pełną kocich łbów, w którą słońce zaglądało niechętnie. Niskie, jednopiętrowe budyneczki wyglądały jak miniatury miejskiej zabudowy. Jakby ktoś zbudował tu plac zabaw pełen domków dla nieco większych lalek i dzieci pragnących mieć własny dom, w którym to one będą decydować o przeznaczeniu i wyglądzie izb. Wsiąkłem. Zakochałem się w tych domkach przytulonych do siebie, jakby marzły wiecznie i malutkich, jak moje o mnie mniemanie. Teraz, kiedy wiedziałem, że tu są, nie umiałem się powstrzymać i musiałem przyjść. Jeśli nie każdego dnia, to chociaż co drugi.

Przychodziłem, aż nabrałem odwagi, żeby wejść do wnętrz. Wdychać zapach werniksu, głaszcząc granity i brązy polerowanych płaszczyzn rzeźb, wdychając kurz zasiedlający wątki gobelinów i makat. Oglądałem wystawy i wnętrza maluteńkich galerii, wypełnionych po brzegi dziełami szerzej nieznanych twórców, którzy liczyli, że kiedyś zmienią zapomnianą galerię na większą, pełną zachwytu tysięcy zwiedzających i przepełnionych pragnieniem posiadania choć jednego z ich dzieł, które dziś przysypiały na półeczkach, ścianach, albo zgoła leżały na zapleczach oparte o ścianę, żeby zrobić miejsce innym twórcom.

Szczególnie upodobałem sobie jedną z galerii, prowadzoną przez starszą panią. Miałem wrażenie, że kobieta urodziła się już stara i było jej z tym do twarzy. Przychodziłem, mamrocząc jakieś dzień dobry pod nosem i natychmiast wlepiałem oczy w ściany pełne ram wypełnionych światami wyobraźni malarzy. Patrzyłem na sploty biżuterii ukrytego pod patyną srebra, na kamienne bryły, którym niedostatek światła dodawał czarodziejskiego znaczenia. Gabloty pod szkłem zaparowane moim oddechem mgliście deformowały drobiazgi tkwiące wewnątrz niczym motyle nanizane szpilką i wczepione w pluszową poduszkę.

Podchodziła do mnie, skromniutko stając za plecami i sprawdzała dyskretnie, w jakim kierunku podążyły moje oczy i mój zachwyt. A potem opowiadała. Wiedziała doskonale, że nie mam pieniędzy i nie kupię nic spośród wystawionych przedmiotów, ale mimo to opowiadała mi o nich, jakby to były dzieła jej dzieci. Może nawet były? Sam nie wiem kiedy zacząłem się do niej przytulać, jak do ukochanej babci, która najlepiej na świecie rozumie, co dzieje się w małym, spragnionym serduszku wnuczka. Do babci, jakiej nie miałem prawa pamiętać. Przytulałem się, a ona wsuwała mi rękę we włosy czesząc je palcami z niepojętą cierpliwością. Opowiadała o artystach, o ich dziełach, o wszystkim, co mogłem zobaczyć w galerii. Zupełnie, jakby wiedziała wszystko. Wszystko, co warte poznania na świecie.

Na imię miała Maria, ale, kiedy już pokonałem wstyd i zacząłem zwracać się do niej bezpośrednio, mówiłem „babciu”. Nie gniewała się. Nie wiem nawet, czy w ogóle potrafiła się gniewać. Babcie nie gniewają się, bo szkoda im na to czasu. Wiedzą, że niewiele życia im zostało i szkoda marnotrawić dni na gniewy i nienawiści, że lepiej kochać i cieszyć się każdym widokiem i każdą obecnością – tak mówił Jerzy. Stolarzowi dano na imię Jerzy i nosił je z szacunkiem i nie nadużywał go bez potrzeby. Ja, skrępowany, pomimo tej naszej męskiej miłości nie umiałem do niego powiedzieć „tato”, czy „dziadku”, więc mówiłem po imieniu, a on mówił do mnie „synu” Nie „synku”, czy „syneczku”, jak mawiała babcia, lecz „synu”. Ale ja i tak wiedziałem, że kocha mnie i że trzymam go przy życiu, któremu coraz trudniej było znaleźć uzasadnienie dla obecności Jerzego. Fabrycznie produkowane meble z trocin, plastik, wyparły zapotrzebowanie na usługi Jerzego i coraz trudniej było mu znaleźć zajęcie dla własnego talentu.

Któregoś razu poprosiłem babcię, żeby pozwoliła mi wejść na stryszek – takie małe pomieszczenie nad galerią, do którego prowadziły wąziuteńkie, mocno już wypaczone schody, spracowane i skrzypiące swoje skargi. Przekomarzała się ze mną, że tam tylko pajęczyny i kurz, a kto wie, czy nie truchło gołębia, ale zgodziła się. Było wszystko, co mi opowiadała. I była ławka. Parkowa. Zakurzona, obwieszona girlandami pajęczyn. Poddasze było niskie. Drewniana konstrukcja, przez kratownicę której widać było lewą stronę łusek dachówki, podłoga z uginających się pod krokami desek i zapyziałe, małe okienka wychodzące na dachy podobnie małych budynków po drugiej stronie uliczki.

Zapytałem, czy pozwoli mi tam zamieszkać. Bardzo cicho spytałem, bo wstyd mi było, że zdradzam Jerzego. Jednak na tym stryszku spodobało mi się tak, jakby to od zawsze miało być moje miejsce do życia. Babcia patrzyła na mnie długo, a potem przytuliła mówiąc:

- Przyjdź tu z Jerzym, to pogadamy.

Tydzień zbierałem się, żeby powiedzieć Jerzemu o propozycji babci, a jemu drugi, żeby ochłonął i poszedł ze mną. Był twardy jak dąb i ani się zająknął na moją zdradę. Wyjął z szafy garnitur „do trumny”, otrzepał i zerknął krytycznym okiem – raz na niego, a raz na mnie. Kiwałem tylko głową, bo chciałem, żeby poszedł ze mną i nie mówiłem nic, że fason już nie ten, a i płowieje tu i ówdzie. Jerzy stroił się, jak na wesele. Golił zawzięcie, szorował szorstkie ręce i skropił się czymś, czego zwykle nie używał. Nawet buty wypastował, a to było już coś! Bo Jerzy pastował buty dwa razy w roku – na święta. A teraz pastował buty i palcem mi pogroził, żebym nie śmiał kpić z niego. U pani Basi kupił kwiatka. Pani Basia była tak zdumiona jego obecnością, że obsłużyła go poza kolejką i jeszcze mu krawat poprawiła, bo Jerzy ani wprawy, ani oka nie miał.

- Powodzenia panie Jerzy – powiedziała na koniec z uśmiechem – Trzymam kciuki!

Jerzy udawał, że nie rozumie, a pani Basia śmiała się serdecznie, zajmując się już następnym klientem i udając, że nie widzi rumieńców na twarzy Jerzego mówiła:

- Bo ja proszę pana, to zawsze wiem. Jak chłop po kwiatka przychodzi, to widać po nim, czy dla mamy, czy żony. A Jerzy nie ma żony i widać, że na randkę idzie. Jeśli randka się uda, to przyjdzie do mnie znów i weźmie więcej kwiatów. Zobaczy pan. A jak kosza dostanie, to prędzej monopol odwiedzi, jak mnie…

Jerzy uciekał z kwiaciarni i chował się przed wzrokiem stojących w kolejce, Nieśmiały był. Tylko przy drewnie zyskiwał odwagę i pewność siebie. Mimo to poszliśmy do babci. Podała Jerzemu obie ręce, o on ucałował obie. Chyba babcia mu się spodobała, bo ucałował też oba policzki i w czoło, aż się babcia zaróżowiła od tych czułości. A kiedy dostała kwiat wybrany przez panią Basię, to wręcz odmłodniała. Oczy się jej świeciły, pod rękę wzięła Jerzego i panie Jerzyku to, panie Jerzy tamto i kawkę mu zrobiła w SWOJEJ filiżance… O mnie niemal kompletnie zapomnieli. Jerzy rozglądał się, troszkę się obawiając, czy czego nie potłucze wiedziony niezgrabnością męską, bo chłopisko duże, a sklepik maleńki i pełen bibelotów, drobiazgu, okruszków niemalże. Strzelał oczami na boki, ale na babcię najwięcej. Dopiero, kiedy ręką oparł się o schody na poddasze, odzyskał rezon i poczuł się pewniej. Oglądał i oglądał. Pukał palcem i pod stopnie zaglądał.

- Trzeba przerobić – mruknął – niewygodne i skrzypią…

- Panie Jerzyku, pan zostawi, niech się pan nie fatyguje

- Pani Mario, ale…

- Panie Jerzy…

Przerywali sobie i nie dali skończyć, aż się babcia zaśmiała i pod rękę go wzięła.

- Aleś ty uparciuch! Niech ci już będzie, ale pod warunkiem, że będziesz do mnie mówił Marysiu!

- … - Jerzego zatkało, ale babcia już przełamała pierwsze lody i musiał się poddać.

Weszliśmy na strych. Jerzy bez słowa przeprowadził inspekcję. Nie jakąś pobieżną, ale w pełni profesjonalną. Zdyskwalifikował podłogę.

- Do wymiany – mruknął, a przyglądając się belkom w poszyciu dachu dodał – Tu, może być.

- Pani Ma… - zaczął, ale pod karcącym wzrokiem babci szybko się poprawił – Marysiu. Podłogę trzeba wymienić koniecznie, a strop obić boazerią chociaż. Będzie cieplej i czyściej. On zrobi. Pomierzy, przyniesie i zrobi. Ja pomogę. W zakładzie mam deski i boazerię. Dopilnuję osobiście. Ławkę też dopieści, żeby była jak nowa.

Zeszliśmy ze strychu i ani słowo nie padło o moim tam mieszkaniu. Tylko o drewnie, pracy i remoncie. Jerzy przejął dowodzenie i ustalał z babcią harmonogram prac. Gdy się żegnaliśmy babcia ucałowała nas obu. Jerzy doszedł do siebie dopiero na drugi dzień. Trochę się podśmiewałem z niego, a on udawał, że się złości na mnie, ale w końcu przytulił mnie mocno, choć nie zwykł tego robić wcześniej.

- Synu! U Marysi masz zrobić wszystko, jak dla siebie. Albo i lepiej. Postaraj się. Ja pomogę. A schody zrobię sam, bo to poważna robota i nie można sfuszerować.

A potem odszedł pogwizdując. Jerzy, który nigdy nie pogwizdywał… Nazajutrz objuczył mnie narzędziami, a sam wbił się w garnitur i przyglądał się jeszcze krytyczniej niż poprzednio. Zdjął, Znów założył, krawat trzy razy zdejmował i zakładał, aż westchnął i zostawił na szyi. Wyszedł bez słowa. Wrócił z kwiatami. Pani Basia miała rację – kupił więcej. Wreszcie poszliśmy. Ja, jak wół roboczy, objuczony narzędziami, on pachnący i gładki, z kwiatami. Babcia czekała na nas chyba od wczoraj. Założyła sukienkę i pachniała różami bardziej słodko, niż te kwiaty niesione przez Jerzego. Jerzy znów całował rączki i policzki, wręczał kwiaty, babcia wtulała się i krygowała.

- Ależ Jerzyku… Nie trzeba było… Tyle pieniędzy… - a przecież widziałem, że nie oddałaby tych kwiatów za worek pełen waluty. Jerzy mruczał coś niezrozumiale, ale babcia chyba wiedziała w czym rzecz, bo się zarumieniła i nie zamierzała powrócić do naturalnie wyblakłych barw.

Wygnali mnie do roboty. Posprzątać, pomierzyć. Gdy wróciłem – pili kawę. I ciastka jedli. Beze mnie! Ledwie mnie zauważyli. Jerzy kazał pomierzyć schody i gadał dalej, ledwie od czasu do czasu zerkając na mnie, a ona oka nie odrywała od jego twarzy.

- Co dalej mistrzu – zagaiłem z lekką ironią i potrząsnąłem nim, gdy skończyłem

- Co dalej… - powtórzył tępo – dalej, pokażę ci, jak zrywać deski i wybierać gwoździe, a my… z Marysią…

No tak! Zamknęli galerię i poszli na zakupy. Ja w tym czasie wyrywałem deski i wyjmowałem stare, pordzewiałe gwoździe. Nim wrócili było już po robocie. Tylko znieść deski ze strychu, ale Jerzy… Był w nowym garniturze i krawat miał o pięćdziesiąt lat młodszy. Chyba był też u fryzjera, bo jakoś inaczej układały mu się włosy. Oczywiście, taki piękny, nie mógł pracować, więc deski znosiłem sam.

Kolejne dni były podobne i niewiele różniły się od siebie. Rankiem Jerzy szykował partię desek czy boazerii, potem szykował samego siebie, a na koniec odwiedzał panią Basię i przebierał się na galowo. U babci zasiadał do kawy, a ja wracałem po kolejną partię drewna, bo nawet wyschnięte lekkie nie było i trzeba było nosić na raty. Trochę trwało, jednak w końcu podłoga zajęła właściwe jej miejsce i nie skarżyła się ani jednym jęknięciem na to, że leżeć musi na poddaszu, a boazeria przykryła zacieki na starych dachówkach. Pojedyncza żarówka osłonięta abażurem, który babcia dostała z sąsiedniej galerii rozświetlała widok na pokój o skośnych ścianach i podłodze pachnącej świeżo ciętym drewnem.

Na weekend Jerzy zamknął się w stolarni i wyciął schody. Przy okazji parę prostych mebli. Stół, łóżko, parę półek na książki, szafkę nocną. Zamiast szafy gołe wieszaki na ścianie. Byłem zachwycony. Kiedy wymieniliśmy schody babcię zaczęli odwiedzać goście z sąsiednich galerii. Nie wytrzymali, słysząc od tygodni stukanie i nas ciągnących deski bez końca. Ciekawość przygnała wszystkich sąsiadów. Pojedynczo i małymi grupkami zaglądali do babci i nieśmiało pytali, a babcia prowadziła ich na poddasze., żeby sami zobaczyli. Oglądali, podziwiali, klepali Jerzego po plecach, że taki fachowiec. Jerzy pękał z dumy i ani słowem nie zająknął się, że sam zrobiłem większość pracy, bo on wtedy, z babcią na zakupy chadzał. Każdy przyniósł ze sobą jakiś drobiazg – wazon, lampę, obraz – co kto miał w galerii. A potem zapraszał do siebie Jerzego, żeby okiem rzucił i sprawdził, czy ich poddasze też można byłoby tak odświeżyć.

Jerzy chodził, sprawdzał, mierzył, kiwał głową. Dawno nie miał takiego zapotrzebowania i był rozchwytywany, jakby rajem ludzi obdarzał. Ja w tym czasie mozolnie odkręcałem przeżarte rdzą stare śruby mocujące deski ławki z metalową konstrukcją. Zarówno Jerzy, jak i babcia upierali się, że ławkę należy wyremontować, a nie zbudować nową. Ramę czyściłem przed galerią, kiedy nie było ruchu. Deski nosiłem na stolarnię i wracały, gdy doprowadziłem je do stanu akceptowalnego przez Jerzego. Trwało to dłużej, niż remont poddasza, jednak ostatecznie udało się skończyć. Kiedy skręcałem całość ktoś zapytał o autora i chciał kupić. Myślał pewnie, że to eksponat. Wciągnęliśmy z Jerzym ławkę na poddasze.

Babcia głaskała deski nie widząc nic i nikogo. Wyciągnęła na ślepo rękę, a Jerzy chwycił ją i pozwolił pociągnąć się na ławkę. Usiedli razem, a babcia wtuliła się w Jerzego. Z oczu płynęły jej łzy, które on całował i pytał co się stało. Szczęście babci wymagało łez i pocałunków. Bezwstydnie patrzyłem, jak nieporadnie Jerzy stara się zrozumieć, pomóc, albo wziąć udział w misterium. Jeśli tak wygląda miłość, to wymaga ona przewodnika. Oboje oślepli, nie widzieli nic dookoła. Mogłem do nich krzyczeć dowolnie głośno. Wyszli poza zasięg mojego krzyku, choć siedzieli przede mną. Magia trwała. Zszedłem na dół, w sam raz w porę, bo ktoś właśnie dopytywał o jakieś drobiazgi. Stanąłem obok, żeby pomóc w wyborze. Praca nie była ciężka, a przedmioty na tyle drogie, że chętnych zbyt wielu nie było.

- Poradzisz sobie syneczku? - usłyszałem zawstydzony głos babci – Chcielibyśmy z Jerzym pójść do parku. Obiecałam mu pokazać skąd pochodzi ławeczka. Wiesz? Na tej ławce oświadczył mi się mój Adam, a dzisiaj…

Patrzyłem na Jerzego i widziałem, jak chowa oczy w podłogę. Zawstydzonego jeszcze go nie widziałem.

- Bo wiesz… - mruknął, ale nie dałem mu skończyć. Przytuliłem oboje.