piątek, 31 grudnia 2021
Wciąż czuję.
Poradnik. Rozmnażanie łodzi podwodnych metodami naturalnymi.
czwartek, 30 grudnia 2021
Poradnik. Jak przetrwać inwazję mszyc.
Poradnik. Przytulanka.
Zanim (kluczowe słowo!) postanowisz adoptować jeża,
dobrze wiedzieć, że pchlarzem jest niemożebnym, bo któż miałby regularnie iskać
poduszkę pełną cierni? Boży plankton drapieżnie zachwycony ciepłem chronionego drutem
kolczastym banku krwi stadnie i gromadnie osiedla się w warstwie miękkiego
futra kolczastej z wierzchu myszy, nie niepokojony przez osobniki o skórze rozmiękczonej
cywilizacją.
Jeżowate, wzorem borsuków, z upodobaniem przesypiają dni,
żeby wieczorem otworzyć kaprawe oczka i oblizywać się marząc o śniadaniu. W
poszukiwaniu pokarmu wytrwale drepczą, tupiąc pazurkami po terakocie, czy
parkietach, zabijając nawet zuchwałe myśli o snach spokojnych.
Więc nie. Kategorycznie. Lepiej godnie znosić
samotność, pozwalając jeżom sypiać w parkowych liściach.
Rezygnacja.
- Nie ma już mojego świata – westchnąłem, wymazując
go gumką z księgi gatunków zagrożonych i przenosząc w księgę zaginionych.
Zadumałem się widząc łatwość unicestwienia
rzeczywistości. Wystarczyło postawić parę mizernych literek. A przecież jeszcze
niedawno zwiedzałem dzikie góry pełne pejzaży, jakich nie dostarczy żadna platforma
telewizyjna, czy baza danych z obrazkami sieciowymi. Teraz? Tylko patrzeć, jak
telefon poinformuje mnie, że zbytnio oddaliłem się od adresu zameldowania, że
na śniadanie zjadłem zbyt wiele glutenu, za mało karotenu, a pakiet witamin był
zdecydowanie zbyt ubogi na mój wiek i wagę. No i używki oczywiście – limit kawy
przekroczony już chyba dożywotnio, alkohol jednorazowo wprowadzony do organizmu
w ilościach przekraczających sugerowane roczne spożycie wciąż drzemie w żyłach
budząc nostalgie i zachowania niegodne. Bo śpiew w połączeniu z marynarskim
krokiem nie przystoi mojemu IQ.
Niemal słyszę przekleństwa GPS przyglądającego mi się
z pogardą. Że taki ruchliwy jestem i poprzestać na małym nie mogę. Kamery
przemysłowe przetwarzają obraz, badając przy okazji zmiany w organizmie, czy
masę ciała wyliczoną na podstawie gabarytów. Karta debetowa wciąż ostrzegająca
przed nieprzemyślanymi bądź karygodnymi zwyczajami zakupowymi, sugeruje
natychmiastową poprawę, pod groźbą blokady środków finansowych na okres
wystarczająco długi na potrzeby rekonwalescencji. Bramki sterowane
elektronicznie wpuszczają mnie niechętnie i wypluwają z jakąś zdumiewającą
zawziętością. Gdziekolwiek bym nie wszedł czuję się jak persona non grata, choć
zimne elektroniczne oko nie posiada duszy, która umożliwiłaby uczucia.
Tylko patrzeć, jak chmara narzędzi rzuci się na mnie,
szczepiąc przeciw wszystkiemu, dokarmiając zgodnie z tabelą zapotrzebowania, regenerując,
prostując wszystko, co od normy odbiega. Wyprasują mi sumienie i piegi.
Odtłuszczą, zdezynfekują i postawią w sterylnym kącie, bym trwał jałowo i
aseptycznie. Uwolnią mnie od ciekawości i pragnień. Zmuszą, bym zapomniał, jak
smakuje kropla deszczu spływająca zza ucha pod koszulę. Jak pięknie marznie
czubek nosa sprawdzający zapach śniegu. Jak kurczy się moszna w zimnej,
morskiej toni.
- Głupcze – wyrzucałem sobie – dałeś się ograbić z
analogowych wartości i nie dostrzegłeś kiedy stałeś się niewolnikiem cyfr.
Nostalgie gryzły mnie od środka i nie chciały przestać.
A przecież nawet marzyć już nie potrafię bez tego blichtru. Zapomniałem, jak to
się robi. Osaczony wiadomościami z zakątków zbyt odległych, abym mógł
samodzielnie sprawdzić ich wiarygodność, uwolniony od obowiązku wiedzy, którą
przecież ktoś już zebrał w wielkiej serwerowi i dzieli się demokratycznie
dniami i nocami.
Nikt nie widzi mnie i nie potrzebuje wcale. Nie domyśla
się mojego istnienia, które zostało sprowadzone na margines społeczny. Może,
gdybym publicznie zademonstrował nagość wysokiej rozdzielczości, zdemolowany
zgryzotami żołądek wywinięty na lewą stronę, czy relację on-line z kolonoskopii
przeprowadzonej topless przez personel złożony z pierwszoligowych celebrytów utkwiłbym
na mgnienie powiek w czyimś życiorysie. Jednak nie. Również tego nie potrafię.
Wilgoć rozmazuje widzenie. Płaczę? Chyba tak właśnie
nazywa się czynność odbierająca mi wzrok. Zamykam oczy i wtedy pojawia się
obraz. Smak i zapach ognia. Trzask płonących drzazg pełnych soków. Może nadal
potrafiłbym rozpalić garść chrustu?
środa, 29 grudnia 2021
Smętnie.
Strach blady padł na Miasto,
bo może sylwestrowej zabawy nie będzie? Może nastąpi koniec świata i
schłodzonego przezornie szampana nie będzie miał kto wysuszyć? Dlatego dziś od
rana fajerwerki rozcinają ciszę, aż wrony gderają siedząc na latarniach i z
niepokojem wypatrując, skąd nadleci gorący pocisk. Po dwóch dniach zimy
wiosenne roztopy wzięły świat w posiadanie. Miękną śmieci porzucone beztrosko
pod żywopłotami, z których ptaki bez apetytu ogryzają czarne perły. Psy tracą
puszystość brnąc w mżawce, starsi ludzie tracą rezon, choć po bułki ktoś pójść jednak
musi. I w ogonku na pocztę odstać pokornie swoje, bo czynsz nie zna litości i
za nic ma pogodę.
wtorek, 28 grudnia 2021
Ekstrakty cz. 46
Gdyby
się chciało.
Niechcąc - urodziłem się
cudzym staraniem, wrzeszcząc dekalog skarg pod niebiosa. Teraz wytrwale pielęgnuję
w życiorysie puste miejsca, które mogłabyś zasiedlić. Ze mną, za mnie, albo
całkiem pomimo mnie.
Kostucha.
Kradłaś mi piegi, kiedy
spałem, a ja, kompletnie bez świadomości prężyłem wygłodniałe członki, podskórnie
szukając ciepła w zachłanności twoich ust. Obudziłem się sam, w zimnej
pościeli, otoczony sterylną bielą prosektorium. Odeszłaś nasycona, beztrosko zostawiając
mnie bledszego nawet od śmierci.
Bezlitość
pamięci.
Choineczka ledwie skryła drobne
prezenty - zakurzone ramki demolujące zmysły. Niepewny uśmiech córeczki, zdmuchującej
ostatnią, siódmą świeczkę na torcie, syna z wąsem zapuszczonym trzy dni przed katastrofą
i oczy żony uśmiechające się spopielałymi wargami, gdy jej śmiech czas wypłowił
do cna.
Ekstaza.
Upajałem się niewinnością delikatniejszą
niż cień fiołków nadszarpnięty zuchwałością pędzla opartego o szorstkie płótno.
Byłaś moją - w paroksyzmie oddania, pozwoliłaś bym sięgnął węchem twojego dziewictwa.
Ja dłoniom dawałem pewność, sięgając nieuchwytnego, aż krzyknęłaś, gdy przekroczyłem
granicę.
Pasja.
Bez ostrzeżenia spadła z nieba, jakby była przeznaczona właśnie dla mnie, więc schwytałem ją, podświadomie wiedząc, że nie wypuszczę jej, choćbym miał zdechnąć. Szyszka była większa niż piłka do koszykówki, a park narodowy nie tolerował złodziei. Wyrzuciłem nawet bieliznę, ukrywając łup w plecaku.
Parę kresek poniżej.
Poranne niebo pełne
tłustych, zaropiałych rozstępów, różowych blizn wyciętych nożycami dysz
samolotowych jątrzą się na niebie w skomplikowanych geometrycznych osiach,
dzieląc świat na przed i po. Ludzie naśladują niedźwiedzie i otłuszczają się
wciąż grubszymi warstwami izolacji chroniąc członki przed świeżym do bólu powietrzem.
Pomiędzy zamkniętymi straganami wiatr goni jakieś zapodziane paragony,
reklamówki próżne, bo prezenty dawno już zachwycają obdarowanych. Między kocimi
łbami otoczaki z lodu nabierają nieustannie nowych kształtów kopane przez
przechodniów raczej bez większego zaangażowania emocjonalnego. Marzną kwiaty i
kwiaciarki o rumianych policzkach. Gwiazdy powieszone na latarniach, jak niecne
rzezimieszki niegdyś. Psy w wyjściowych kamizelkach i robotnicy budowlani
rubaszni do krwi, z uśmiechem pełnym chmielu podążający komunikacją miejską na
miejsce namaszczenia teraźniejszości ich talentem. Słońce, niczym spierzchnięta
cytryna wychyla się ostrożnie spoza mgieł i oślepia urodą. Strach tylko
zachłysnąć się pięknem, bo wilgoć skostniała gryzie nawet zahartowane gardła.
poniedziałek, 20 grudnia 2021
Chłodnym wzrokiem.
Szczuplutkie, zmarznięte
dziewczę stojące na przystanku, schowało się za rozłożystą staruszką.
Najwyraźniej obawiało się, że zimny wiatr zedrze z niej makijaż wraz z opalenizną.
Na śnieguliczkach skuliły się śnieżnobiałą maścią owoce czekające aż je z nagich
żywopłotów ogryzą ptaki. Młody King-Kong wypuścił na zwiad jamnika, żeby
spenetrował pobliskie zakamarki, a kiedy ten zachęcająco machnął ogonem –
podążył za nim z rumieńcem wysiłku, ale i z ulgą.
piątek, 17 grudnia 2021
Poradnik. Naprawa kota.
Generalnie zwierzątka są nienaprawialne, szczególnie
gdy pochodzą z gatunków nagle ginących. Po kolizji z samochodem rzeczony kot
może zaistnieć w dwóch interesujących nas stanach skupienia, plus jednym nienaprawialnym.
Najbardziej oczekiwanym jest stan stały, jakim raczy nas każdego dnia. W wyniku
zderzenia kot potrafi się nieco upłynnić, co mocno komplikuje proces naprawczy.
W największy fragment futra poszkodowanego należy
zebrać pozostałe elementy, które odpadły od kota, choćby wyglądały na absolutnie
zbędne i niezwłocznie zanieść do fachowca. Ostrzegam - naprawdę nie wiadomo, do
czego służą te takie małe, zakrwawione ochłapy, ale mechanik zażąda ich kategorycznie.
Ponoć kot nie będzie działał bez kompletu drobiazgów.
Poradnik. Instrukcja napadania.
Najwięcej frajdy sprawia inwazja na obiekt wykluczający
z zasady nielegalny zamach na prywatne granice. Korzystając z kamuflażu możemy
zaskoczyć delikwenta, sprawiając że zaśpiewa nienapisaną arię w dawno wymarłym
języku. Zdarzy się, że poddany presji spłoszy się, zacznie podrygiwać, albo
zgoła walnie kupę w gacie ze strachu.
Chcąc uzyskać zamierzony efekt, należy starannie zamaskować
zamiary, a nawet własne istnienie. Można wykorzystać cudzą osobowość, ukształtowanie
terenu, czy profesjonalną charakteryzację. A kiedy ofiara zacznie ignorować obecność
agresora – wystarczy błyskawicznie przepoczwarzyć się w kąciku na szczotki i
gotowe! Skuteczność napadu mierzyć można w decybelach, jednak pierwsze,
amatorskie ataki wystarczy zarejestrować telefonem – fan się liczy!
Poradnik. Co robić, kiedy na spacerze zaatakuje cię czołg?
Odwet.
czwartek, 16 grudnia 2021
Utracone złudzenia.
środa, 15 grudnia 2021
Bliskie spotkania.
wtorek, 14 grudnia 2021
Poranne zwidy.
Mgła zdusiła krzyk poranka.
Widnokrąg skarlał, świat skurczony, zziębnięty i wilgotny rozpadał się w
skrzeku gawronów. Na żywopłotach lakierowane wilgocią czarne perły ligustrowych
owoców czekały na zauważenie. Pustkę po ludziach wypełniły śmieci – niechybny znak,
że dwunożni jednak nadal bywają w okolicy. Sznaucer w maskującej panterce ze ściągaczami
grasuje po parkowych alejkach, omijając kałuże, łachy zmurszałego śniegu i
próchniejące konary. Pani w spodniach imitujących matową skórę drobi kroczki na
schodach, nie mogąc się zdecydować, czy iść górą, czy raczej doliną. Bluszcz
wspina się uparcie po buczynowych pniach i tylko patrzeć, jak zacznie
przymierzać cudzą koronę.
poniedziałek, 13 grudnia 2021
Dylemat.
- Zabijemy
wszystkich mężczyzn! - zaproponował – A jeśli nie ich, to zabijmy chociaż ich
jądra! Wtedy…
Rozmarzył się
bez pośpiechu. Na piegowatej twarzy ze śladami niedoleczonej ospy wietrznej,
trądziku pełnego wulkanicznych wzniesień w każdym możliwym kolorze, pojawiła
się błogość. Można śnić na jawie. Naprawdę! Ale, kiedy dysponuje się zapleczem
finansowym, sny łatwo przekształcić w ekstrawagancką inwestycję. Sprzedajnych
lekarzy nie brakowało – każdy chciał lepiej jeść, jeździć ciut dostojniej i
mieszkać wystarczająco godnie, aby niewiasta nie sarkała, podając zbyt rzadki krupnik
na niedzielny obiad.
Moja wyobraźnia
najwyraźniej wkroczyła na tory marzyciela. Widziałem jak omija pułapki, z jaką
determinacją eliminuje przeszkody i jak szerokim, choć skrupulatnie
ewidencjonowanym strumieniem płynie kasa, zmieniając światopogląd pospólstwa.
Gwiazdy, gotowe za poklask sprzedać swoje wątpliwe cnoty, celebryci niemający
nic, prócz jednodniowej chwały, politycy niepewni jutra i zubożałe umysły
smażące pierogi na margarynie, bo masło wiecznie było zbyt drogie…
Chemia nieśmiało
zapukała w żołądki mas. W promocyjnej cenie, zachwalana przez zagłodzone na
śmierć modelki, z których nawet biustonosz spadł nim zaprzyjaźniony paparazzi
zaapelował o podobną niedyskrecję. Nowe leki na nowe czasy – tak głosił slogan,
jakim wycierali sobie gębę nie do końca skorumpowani, by swobodnie udawać
ignorancję. Ktoś podniósł ręce, by powiedzieć – nie chcę brać udziału! I nie
będzie brał. Już nic nie będzie, bo granitowa płyta wycisnęła z płuc ostatnią
skargę, sprawiając kłopot ulotnej duszy, by zagościła pośród stada tępych
cumulusów.
- Zabijmy ich
nasienie. Niech teraz kobiety powalczą o przetrwanie, a my, niczym w haremie
będziemy przebierać, nie bacząc na rzeszę eunuchów mogących zaoferować jedynie
krople potu na naoliwionej, bezpłodnej piersi! Nic to, że doskwiera ci garb, a
sznyty na twarzy szpecą. Będziesz królem, cesarzem i Bogiem – wybieraj!
Nie wierzyć obłąkanemu,
który dysponuje piedestałem, przed jakim karnie klęka świat finansjery, to
objaw dewiacji. Darwin uprzedzał, że natura ewoluuje i tylko ci, którym udało
się przystosować, przetrwają. Reszta zdechnie w ciemnych, gnijących zaułkach
rozdroży totalnego rozwoju. Ukląkłem, przyjąłem zlecenie i wdrożyłem bieg
maszyny czasu napędzanej nie-moją-walutą. Świat oszalał. Nieprawdopodobne, ile
można osiągnąć, gdy się nęci pod kotłem odpowiednio do zamiarów. Ilu pożytecznych
idiotów przyjęło za własną doktrynę, dzięki czemu tym nieufnym można było
nasypać tak wiele proszku do drinków, żeby zdusić wątpliwości moralne
nadwyrężone niezbyt schludnymi życiorysami.
Świat krzyczał,
bojkotował, zachęcał do wszystkiego, czego żądał Mój Pan. A on chciał wytrzebić
stado. Niewielu mogło się obronić, bombardowane zewsząd trucizną sączącą się z
głośników i monitorów. Z pism i ustaw, z wyroków sądowych i powszechnej głupoty.
Marsze i kontrmarsze wędrowały przez świat w rytm napędzany jednym łonem – tym,
które pragnęło wyłączności. Wirtualne gwiazdy wznosiły zachwyty zliczając
miliardy odsłon, ilekroć głosiły jedynie słuszną ideę.
Każdy chciał
dołączyć. Nikt nie chciał zostać w tyle, albo z opuszczonego peronu oglądać
odjazd szczęśliwej rzeszy ludzi – znajomych, przyjaciół, kuzynów, nieznanych
ojców i niegodziwych matek. Pod kotłem płonęły miliony, miliardy papierowych
bożków z obliczem tego, czy innego śmiertelnika. Ołtarz nie gardził najmniejszym
skrawkiem. Czkawka zbyt małego kotła błagała o litość, w zamian otrzymując
więcej energii, niż mógł znieść. Grono neofitów własnymi ciałami broniło go
przed rozerwaniem na strzępy, sądząc, że jeśli trzeba poświęceń, to idea staje
się świętością, patriotycznym obowiązkiem, który wypełniłby każdy, jednak to
oni stać się mieli narodem wybrańców.
Pierwsze pomniki,
zbudowane pozornie ku pamięci poległych, szybko ozłociły się, przemianowane na
kamienie milowe rozwoju cywilizacji. Zamiar uparcie trwał w cieniu. Mamił,
łudził, zwodził. Ale nie przestawał podsycać ognia. Trudno było się opamiętać,
gdy taniec czarownic zaczął wirować skrywane głęboko nienawiści wobec męskiej
niesprawiedliwości. Zaprzepaszczone, nastoletnie złudzenia. Ołtarze padły, by
zrobić miejsce walecznym o spienionych ustach. Niewiasty wreszcie poczuły moc
stworzenia. Wszechmoc. Męski świat niepostrzeżenie karlejący od początku
dywersji nie potrafił nawet z poziomu kolan zaprotestować. Pełzał. Skamlał.
Żebrał o zauważenie. Głupcy! Piedestał był skrojony na dużo większą skalę!
…
A kiedy przyszło
opamiętanie, nie dało się już zatrzymać karuzeli. Nie było nikogo, kto potrafiłby
do gorejącego kotła wrzucić wystarczającą fortunę, by rzecz odwrócić, albo choć
ograniczyć skutki. Niczym koło zamachowe historia toczyła się nadal –
bezwładnie, bezwolnie i bezradnie. Rozum wracał pośród oporów, bo tak łatwo płynęło
się z niekończącym się strumieniem przywilejów za pokorność. Młodzieńcze wzwody
daremniały o brzasku i nawet ciepło dłoni nosiciela nie potrafiło skłonić
nasienia do przedśmiertnego paroksyzmu.
Faktycznie –
garb, jąkanie i figura odległa Apollowi o całą długość miary wszechświata nie
stanowiła już kłopotu. Nawet ja, karzeł ohydny mogłem rozkazywać. Grymasić. Dzielić
i rządzić, szanowany bardziej, niż Krezus. Wystarczyło przeczekać. Bez walki,
bez epatowania i spolegliwości. Owszem – miałem wsparcie. A raczej kaganiec.
Mądry Pan mnie powstrzymał, a ja, w egoistycznym bilansie nie dostrzegłem strat
– wszak moja płodność nie była dotąd nikomu potrzebna. Wstrzymałem się bez
udręki i przeczekałem fałszywe obietnice. Represje i odwołania do moich
obywatelskich sumień, obowiązków i powinności. Schowałem się w mysiej norze i
tam, zahibernowany przetrwałem nagonkę.
Dziś… mogę. Jako
jeden z niewielu mogę i tylko drobny robak zwątpienia mnie drąży:
– Mój Pan diabłem
był, czy wręcz przeciwnie?
Bogactwo spostrzeżeń.
Pan był tak wybujały, że
kiedy przechodził, generował mimochodem prywatne zaćmienia księżyca, kierowane indywidualnie
do pasażerów komunikacji miejskiej. Nie mógł zauważyć pani w kożuchach i
skórach, w miękkich, wysokich mokasynach z długimi, czarnymi frędzlami –
zwyczajnie pracowali w różnych skalach, a pani zdawała się być indiańską
legendą z dawno spacyfikowanego przez pazernych Europejczyków plemienia Siksika.
W posępnym zaułku wiodącym ku nieczynnym knajpom młode kobiety powierzały sobie
sekrety minionej nocy, opowieści okraszając chmurką z elektronicznego
papierosa. Na białej topoli, zamiast jemioły wisiały nadęte balony białych
lampek, smętnie kołysząc się w przedświcie. Wierzba wystrzyżona na pazia
zerkała na sobowtóra rodzimego himalaisty, który w traperkach trawersował
gołoborze chodnika, kierując się ku codziennej Czomolungmie, a wątły uśmieszek
sugerował, że jest gotowy na sukces. Dziewczątka, trzymając się za ręce
szczebiotały nastoletnie radości, nie oglądając się na chłopców w bluzach
naśladujących bohomazy graffiti. Na rynku kwiaciarki przekomarzały się
schrypniętym głosem z miejskimi strażniczkami. Bo przecież niewielu złodziejaszków
grasuje w wolnej przestrzeni, gdyż państwo nie znosi konkurencji. Miejska fosa
zakrzepła nieznacznie, a kaczuszki z poświęceniem, własnymi brzuszkami, topią
wątły lód, ignorując rechot sroczy dobiegający z latarni porośniętej mchem
szronu. Oddycham wilgocią. Ślizgam się na granitowej kostce i wspominam taksujący
wzrok dziewczęcia, które na gapę zamierzało przejechać ledwie jeden przystanek.
Udało się – na przypalonym wdechu osiągnęła cel i poczłapała na szczudłatych,
chudych nogach, niezgrabnie naśladując ptaki brodzące.
piątek, 10 grudnia 2021
Zimowy pejzaż.
czwartek, 9 grudnia 2021
Ekstrakty cz. 45
środa, 8 grudnia 2021
Ekstrakty cz. 44
Powroty.
Dźwięcznie, wdzięcznie.
wtorek, 7 grudnia 2021
Dieta.
Daglezje oprószone zimą
wyglądają dostojniej, niż w jesiennych brylantach. Powietrze pachnie, wrony drepczą
po zmrożonej trawie na zimnych nóżkach, niosąc w dziobach orzechy, na które
czają się ruchliwe wiewiórki. Krajobraz pełen pustki, zupełnie, jakby Miasto
było wyspą bezludną i nie do końca gościnną. Nawet wiatr się gdzieś zapodział i
nie zamiata mokrego śniegu, wyręczając się dziecinnymi rączkami. Bałwany
sterczą tu i tam, chudną, załamując ręce na widok skromnej zimy.
poniedziałek, 6 grudnia 2021
Cipa.
Skazana na patriotyczne macierzyństwo płakałam od poczęcia.
Nie chciałam. Wcale! Rozpaczliwie błądząc po odmętach ewolucyjnych ścieżek,
wrzeszczałam trwogę. Nie wyobrażałam sobie czasu, gdy spomiędzy moich drżących tkanek, zimne, chirurgiczne dłonie wybroczą na świat kolejnego głodnego potwora,
który lada moment powieli niekończącą się historię zbrukanych niewinności.
Tak! Często podglądałam ledwie skrywane nienasycenie
spojrzeń siwowłosych arbitrów o jałowych trzewiach, kiedy w rozjuszonych umysłach
pielęgnowali ciernie niespełnień, ostrzejsze od słów. Wyschłam zupełnie, nie
tylko pod powiekami. Najczęściej jednak bywałam opluta, gdy dowolny ON ZAPRAGNĄŁ...
- Ja? Łkałam bezsilność, gdy siłą realizował
imperatyw natury. Uczony od dziecka nienawiści rósł, bezwzględnie karcąc ochrzczone, bezwolne łono.
Sponsorowane uniesienie.
Moja pani zafundowała mi kolejną, egzotyczną opaleniznę.
Czekały mnie ulotne miesiące świetlanych przyszłości, trwające najwyżej do
października. W życiu nie przypuszczałem, że PRZED będę jadał równie dostatnio.
Jednak w zamian wymagała niemało. Osierocony orgazm ulokowany w kosmosie doby, traktowała
pogardliwie, niczym jałmużnę. Pragnęła obudzić wszystkie piekła, przepoczwarzyć
się, odrodzić Afrodytą o milionie twarzy, budząc pożądanie, miłość maluczkich, brzęczących zachwyty gdzieś poniżej jej boskich kostek. Była zdeterminowana, gotowa
przyjmować nawet najbardziej nieśmiałą adorację świata i moje względy bez
końca. A ja, jak najzuchwalszy plemnik w ławicy przegranych, brnąłem ku
spełnieniu - Osiemdziesiąt sześć spragnionych współżycia lat rozchylało ku mnie zaróżowione
niewinności.
Spostrzeżenia.
Pani w spodniach w
drobniuteńki, czarno-biały wzorek, zmierzała dziarsko w stronę wschodzącego
właśnie słońca. Na jej pośladkach spokojnie zmieściłby się lokalny turniej
szachowy, gdyby nie fakt, że plansze drżały, energetycznie napędzane
wewnętrznym reaktorem. Kawki przycupnęły na znaku drogowym i z takiej wysokości
kontemplowały pośpiech ludzi tłoczących się na przystanku, dyskretnie
komentując zauważenia w kawkowym języku. Gołębie kołują nad osiedlem. Wir mami
wzrok, powodując lekki niepokój – może błędniki wysiadły ptaszkom i muszą tak krążyć
do ostatniego tchu? Sprzątaczki otrząsają wiszącą na płocie winorośl z uschłych
liści, żeby temat sucharów mieć z głowy do przyszłej jesieni. Miło, że
dysponują wiarą w tak odległą przyszłość i pałają chęcią pracy ponad absolutne
minimum.