piątek, 30 kwietnia 2021

Z wiatrem w oczach.

 

Pies wytrząsał z futra doskonale poukrywane drobiazgi, a szpaki na młodych robiniach ocierały wąsy o gałązki i przebierały nóżkami, czekając, aż w końcu odejdzie i pozwoli wyzbierać porzucony plankton z trawnika. Cudzy balkon pyszni się, pełen falujących na wietrze tulipanów kolorowych bardziej, niż dziecięce obrazki wymalowane kredą na asfalcie. Wiosna rozczochrana, ciepła, choć potrafiąca jeszcze ukąsić zimną wilgocią. Niebo pomazane od niechcenia białymi smugami wisi bez niepokojów, staruszkowie uzupełniają wiktuały, żeby starczyło na dłuższy od poprzednich weekend. A nuż wnuk zajrzy i zachce mu się lizaka? Albo rosołu, bo wiadomo, że babciny najlepszym jest na świecie. Kolejka przed urzędem pocztowym skraca sobie oczekiwanie wspominkami, jak to drzewiej bywało i kto z kim pracował, względnie odpoczywał. Pani z namalowanymi brwiami nie miała poczucia dyskomfortu, choć brwi gęste od intensywności kłóciły się ze spłowiałą resztą barw ciała. Gołąb grzywacz, udeptując partnerkę pośród gałęzi drzew, gruchał radość, a trzepot skrzydeł obojga, zwiastował bliskie spełnienie.

Solarium.

 

Obudziłem się przepocony na wskroś. Aż zębami zacząłem szczękać, kiedy własnym oddechem poraziłem rozpaloną skórę. Noc była ciemniejsza od tych, które potrafi ufundować nów. Zadbałem o to przed zaśnięciem, pieczołowicie odcinając pomieszczenie od zewnętrznych świateł. I teraz budzę się pośrodku niczego, zaplątany w prześcieradło i z krzykiem. Nie widzę kompletnie nic, kierunki świata zwiędły i spadły na podłogę – szczęśliwie grawitacja nie straciła orientacji i wciąż trzyma mnie na łóżku. Inaczej lewitowałbym wokół ścian, czy lampy.

 

Zgroza podwaja mi oddech, choć nie dzieje się nic. Tylko cisza drze się okrutnie, kalając słuch. Porażające doznanie pustki wszechświata. Tak zapewne czułby się kosmonauta wypluty w bezkres przestrzeni przez uszkodzoną rakietę. Ostrożność każe mi zaprzestać nerwowych ruchów – kto wie, co czai się w tej gęstwinie. Upał nie maleje. Pocę się dalej, a poducha z większym trudem pochłania emocje. W końcu zdobywam się na odwagę i wyciągam dłoń w syrop nicości.

 

- Jest – chyba krzyknąłem wewnątrzczaszkowo, bo przepłynął przeze mnie piorun myśli układu nerwowego.

 

Pod dłonią poczułem porowatą płaszczyznę, lekko falującą pod niepewnym dotykiem. Umysł zgęstniał z wysiłku, usiłując odkryć, z czym przyszło się mierzyć. Najfantastyczniejsze z pomysłów podszepnięte strachem płowiały, jak dywan rzucony na słońce, aż na placu boju została ostatnia hipoteza:

 

- Obraz!

 

Tak! To musiało być to! Teraz, kiedy logika wskoczyła na tory, pamięć otrząsnęła się z szoku i zaczęła podrzucać coraz więcej wskazówek. Obraz leżał za łóżkiem. Wielki, zbyt wielki na małą klitkę stał oparty dłuższym bokiem o podłogę, czekając na pomysł, gdzie mógłby zawisnąć, lub czyją ozdobić ścianę.

 

Przymknąłem oczy. Nie było sensu męczyć ich, skoro i tak ciemność kosmiczna nie dawała nadziei na szczegóły. Przypominałem sobie ów obraz niespiesznie. Noc długa, mogłem pozwolić sobie na drobiazgowość. Krajobraz afrykański. Nie, żebym był geograficzną Alfą i Omegą, ale na tle akacji pasło się stadko żyraf, więc, jeśli nie był to ogród zoologiczny, to Afryka zdawała się jedyną sensowną lokalizacją. Nawet nie była jałowa. Może koniec pory deszczowej, bo zieleń zajmowała spory fragment obrazu, a niebo smużyło bielą i błękitem. Cętki żyraf układały się w tajną geometrię trzech wymiarów, rosnąć wraz z rosnącymi brzuchami sycących się wielkoludów.

 

- Oryginał, czy kopia? – nie wiedzieć czemu dylemat mnie potrącił, aż się zachłysnąłem – No pewnie, że oryginał! Wszak z obrazu żar taki bucha, aż mnie obudził. Ciekawe, jaką mam teraz karnację?

Ekstrakty cz.10

 

Wspinaczka lekkoatletyczna.

Stanąłem na szczycie i dumnym wzrokiem zdobywcy ogarnąłem widnokrąg. Nic to, że szczyt ledwie wystawał z osiedlowego trawnika i trzeba było wnikliwej analizy, by odnaleźć go pośród klombów pełnych przekwitających azalii. Pionierską modą oflagowałem kreci kopiec, dokonując pierwszego wejścia.

 

Pozorant.

Wiatr zaganiał paprochy, nawet te nieuchwytne gołym okiem i pchał je w jakieś szczeliny, pęknięcia w murze, albo dziuple pokąsanych drzew. Patrzyłem nieco zdumiony, podejrzliwy i chyba zazdrosny. Czyżby skarby ukrywał przede mną?

 

Spacer poranny.

Kot, z wyuczoną nonszalancją promenował chodniczkiem. Kątem oka wizytował podcienie, słuchem zahaczał o nieopierzone jeszcze krzewy, jawnie się oblizując. Krok miał sprężysty, kto wie, czy nie zabójczy.

 

Na haju.

Niebo skrzyło się gąszczem gwiazd jątrzących bezkres nocy. Aż przyszedł ten, który je rozsypał, wziął słomkę i wciągnął nosem wszystkie, bez wyjątku, nim zaśmiał się pełnym głosem. Kosmiczny odjazd!

 

Wielki czarownik.

Żałośnie zerkam na zegar, chociaż to poranek. Obiecałaś mi zachód słońca we dwoje, a ja nie mam już siły czekać. Zdesperowany przekręcam wskazówki zegara, aż wieczór drgnął i miarowo podążył w twoją stronę.

czwartek, 29 kwietnia 2021

Raz, to za mało.

 

Płaskobrzuche łanie, o kształtach bardziej niż doskonałych, nienachalnie ozdabiały osiedlowe alejki, pełne zakwitających nieśmiało bzów, magnolii i forsycji. Pan w trzyczęściowym garniturze i kapeluszu, stepował na podeście przychodni zdrowia, wybijając stateczny rytm wiekowym obuwiem na wysokim obcasie – widać, organizm wzmocniony pierwszą dawką preparatu fałszywie zwanego szczepionką odmłodził mu nie tylko myśli. Chyba, że to zasługa siwowłosej białogłowy (w brudnoróżowym kapelusiku), która odpoczywała przed podjęciem decyzji, siedząc na parapecie przed rejestracją. Posiwiałe lekko kawki kryją się przed mizernym słońcem, drzewa prześcigają się w wymyślaniu nowych tonacji barw dla młodych liści. Pierwsze łydki wyzwolone z okowów lycry stawiają delikatny znak zapytania, czy wystarczy już stopni, by uwolnić skórę od tekstyliów. Obce truskawki szklą się ropnym, tłustym blaskiem na straganach, okna łypią kaprawym wzrokiem na okolicę coraz cięższą od chmur. Młoda mama pełna niedopowiedzianych łuków, jakich dotąd nie znają krzywiki tryskała humorem, gdy z wózka dobiegało miarowe posapywanie wolne od łez. Żółte gałęzie wierzb nie potrafiły schować kosa z tą jego nienaganną czernią. Jakieś nieudane te wierzby - nawet burego wróbla nie potrafiły uczynić niewidzialnym.

Ku przyszłości.

 

Nieistniejąca kobieta zaprosiła mnie na randkę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jej wirtualny aromat skusił prócz mnie cały multum amatorów. Na fotkach porozrzucanych tu i tam w sieci wyglądała tak, że Afrodyta zzieleniałaby z zazdrości. Taki dumny byłem i szczęśliwy, że wybrała właśnie mnie. Szykowałem się niczym prawiczek na pierwszy wieczór, kiedy „być może się wydarzy”, a ona śmiała się przepięknie na filmie, jaki zamieściła ledwie dwa dni przed naszym spotkaniem. Wiem, że to głupie, ale niemal czułem zapach jej skóry wdychany wprost z monitora. Szaleństwo! Zakochany, niczym sztubak odliczałem godziny, aż trzasnąłem drzwiami, nie mogąc dłużej usiedzieć w miejscu i pognałem na miejsce spotkania.

 

Trzeba przyznać, że miała wielką klasę. Nie tani bar, czy koncert lokalnej gwiazdeczki, żadne promenady po miejskich deptakach nad rzeką, kina, czy dyskoteki. Zaproponowała spotkanie w ramach pokazu najnowocześniejszej biotechnologii ekologicznej. Zarezerwowała miejsca siedzące, zaproszenia w wersji elektronicznej wyglądały równie szykownie, jak ona sama. Powstrzymywałem niecierpliwość mało udanie, a kiedy dotarłem na miejsce do wskazanego terminu było grubo powyżej godziny. Kręciło się tam kilku podobnych mnie – zdezorientowanych, o oczach pełnych szaleństwa. Pokpiwałem nieco z nich wszystkich – gdyby oni wiedzieli… Oni patrzyli na mnie podobnie i testosteronem można byłoby napełniać zbiorniki tankowców i wysyłać w kosmos, żeby strącić z nieba deszcz meteorów zagrażający planecie.

 

Prosiła, żeby nie czekać na nią, tylko wejść i zająć miejsce. Sądziłem, że chce zrobić wielkie wejście. Mimo, że wymogła na mnie, abym nie wygłupiał się z kwiatami, nie mogłem się powstrzymać i choć bukiecik stokrotek wziąłem – nie godzi się na pierwszej randce pojawić się bez kwiatów. Powinna zrozumieć. Byłem pewien, że zrozumie, a nawet, jeśli zacznie się złościć, to pewnie tylko tak, na pokaz. Usiadłem. Obok mnie siedział jakiś ulizany chłopak, nerwowo poprawiający grzywkę. Czyli ONA usiądzie z drugiej strony… Ludzie powoli wypełniali salę. Głównie mężczyźni, co tym bardziej podkręcało atmosferę. W otoczeniu zbiorowego uwielbienia będzie wyglądać jeszcze bardziej kusząco. Wierciłem się, napędzany owsikami niepokoju. Mrówki nerwowo biegały po mnie chmarami, ulizany miał spotniałe dłonie, lecz nie ustawał w poprawianiu grzywki.

 

Prelekcja właśnie miała się zacząć, a mojej pani ciągle nie było na sali. Huczało mi w głowie od w naprędce wymyślanych usprawiedliwień, od pomysłów, i wyjaśnień jej nieobecności. Rozglądałem się nie całkiem dyskretnie pośród tłumu równie zdezorientowanego. Ekran migotał jakąś kaszą niemożliwości, prelegent w stroju Maitre d’Hotel wprowadzał nastrój głosem matowym, jak okładki jego zamszowego notatnika pełnego niezmierzonych mądrości, którym posiłkował się od niechcenia, niemal lekceważąco. Na ekranie, jakieś nieznane dotąd nauce bakterie pożerały zalegający na bezdrożach oceanicznych plastik spiętrzony pływami w spore wyspy.

 

Na okamgnienie straciłem łączność pozazmysłową z moją niefortunnie rozpoczynającą się randką. Patrzyłem rozdrażniony, jak bakterie pacyfikują (dosłownie, bo rzecz miejsce miała na Pacyfiku) pływającą wyspę pełną butelek, opakowań i sam nie wiem czego jeszcze. Atak był brutalny, skuteczny i wykluczał możliwość kontrofensywy. W myśli kołatała się piekąca i wstydliwa wątpliwość dotycząca wylotu układu pokarmowego tych stworzeń, bo nie wiem, czy ocean wolałby wozić na falach plastik w stanie surowym, czy przetworzonym przez układ pokarmowy tej mikroskopijnej szarańczy, kiedy prelegent zasugerował, że do syta wykarmione bakterie mogą stanowić alternatywę dla innych źródeł wyżywienia całej populacji.

 

- W sumie, czemu nie? – pomyślałem – Wszak żremy plastikowe hamburgery, które po sześciu latach składowania są bardziej zakurzone, niż zepsute, pijemy tak wytrawne świństwa, że perhydrol zdaje się ambrozją, a chemiczne trociny wypychają zawartość nawet z dziczyzny i nowalijek wiosennego rozpasania natury.

 

Prelekcja sprawnie toczyła się naprzód, choć widownia ciągle rozglądała się za kimś, czy za czymś. Zbiorowy niepokój, to coś, czego bali się nawet carowie, a ten tam, gadający goguś, miał nas wszystkich w pogardzie i ględził, wskazywał laserowym oczkiem na jakieś szczegóły, dywagował, lansował rewolucyjne myśli, obiecywał i był święcie przekonany, że talentem zaszachował samego Boga. Wreszcie skończył, a ekran zamigotał, jakby chciał zadrżeć z rozkoszy, aż wreszcie pojawiła się na nim ONA!

 

Zbiorowe westchnięcie powinno spowodować tsunami w Kambodży, albo zdmuchnąć wiekuistą czapę śniegu z K-2. Nic mniej nie wchodziło w rachubę. A ONA popatrzyła na mnie z wielkiej płaszczyzny ekranu, zatrzepotała powiekami, westchnęła lekko, z delikatnością niedopowiedzianej obietnicy ciągu dalszego i przeprosiła, że nie usiadła tuż obok. JEJ wybaczyłbym, nawet gdyby wytruła ludność Indii i Chin, a co dopiero taki drobiazg. Urosłem. Nie patrzyłem na boki, ale byłem pewien, że publika z zawiści gotowa zjeść własne tupeciki, czy nawet niedoprane skarpety, byle zwrócić JEJ uwagę na siebie.

 

- Mnie wybrała! Pośród tych wszystkich spoconych, miętolących poprzez kieszenie spodni pełne niespełnień moszny! Ech! Nikt nigdy nie komplementował mnie aż tak, jak ONA!

 

Nabrałem powietrza więcej, niż mogłem unieść pod maską i przeciągnąłem sztyletem dumnego spojrzenia przez salę…

 

Trwało. Długo trwało, nim zrozumiałem, że oni też… Każdy z nas uważał się za pomazańca, za naród wybrany. I każdy potrafił znaleźć miliard uzasadnień, świadczących na jego korzyść. Zamszowy notes kłapnął paszczą i skrył się za kulisami, ciągnąc za sobą marynarkę i buty z włoskiej skóry. Z ekranu migotał niepewny, lekko speszony zbiorowym zachwytem wzrok tej jedynej. Może poczuła się nagą pośród wielu niezwykle odważnych marzeń?

 

Piksele zarumieniły jej twarz, wzrok zmętniał, pokrył się mgłami i nie chciałbym być nadmiernie domyślny, ale ślinili się już wszyscy. Łykali nadmiar nerwowo, spazmatycznie, a ONA – gasła. Powoli, ledwie zauważalnie ostrość widzenia blakła, aż jej obraz stał się najpierw cieniem, a potem domysłem kompletnie nieuprawnionym. Mało kto zauważył, że ekran ostygł już po ostatniej konwulsji, a moja cyfrowa pani przeszła do historii… Oby nie zżarły jej te łapczywe robale! Przecież była moja…

Podejrzane.

 

Ranek nieoczekiwanie okazał się całkiem dojrzałym dniem, więc chyba się spóźniłem. Czy w ogóle można się spóźnić, kiedy idzie się donikąd? Niebo poprzecierane, pełne strupów i liszai, zupełnie, jak ławka z której obłazi kilkadziesiąt warstw farby z poprzedniego stulecia. Młodziutka kobieta ćwiczy zmarszczki na czole – najwyraźniej sterczenie na światłach przy pustej jezdni wymaga wyrafinowanej reakcji. Panie o szerokich biodrach nie czują podobnej potrzeby i pogrążają się z godnością w tym dniu, wchodząc weń bez skrupułów. W parku największy z widzianych przeze mnie dzięciołów był czarniejszy od kruka i tylko mycką czerwoną mamił wzrok tych, którym się chciało go dostrzec. Wygryzał coś spod kory na wysokości kolan człowieczych i najwyraźniej ignorował potok samochodów. Miasto wyludnione, jakby wszyscy już wyjechali na majówkę, nie przejmując się chłodem.

środa, 28 kwietnia 2021

Smart-przyszłość.

 

Minęły epoki, w których zbliżenie stanowiło naturalną konsekwencję dorastania. Czasu, gdy samiczki jawnie pociły się w gąszczu dojrzewających nieświadomości, a samczyki kipiały sztywnością nadziei. Dopełnienia instynktownie przyciągały się wzajem, nie bezpodstawnie oczekując cudu spełnienia.

 

Czas mijał, doskonałość dotarła do ściany płaczu, kiedy dostatek pozwolił sobie na filozoficzną dywagację - „dlaczego?” Później nadciągnęły kolejne wątpliwości i zanim przyroda się spostrzegła, prokreacja stała się marginesem, a seks przedmiotem handlu, kooperacją jednoosobowych spółek, albo wręcz korporacji!

 

Bez względu na zadeklarowaną płeć –obecnie budzimy się z ręką przytuloną do wnętrza bielizny, snując marzenia nie-do-spełnienia. Zakazane, zbyt zuchwałe, albo prymitywne.

 

- Co czeka nas jutro?

Z wierzbową witką w ręku.

 

Po niebie brykają już baranki – młodziutkie, skore do psot. Widać czas na redyk, choć pasterskiego psa nie widać. Ale jest – przeszywa chłodem niedoskonale osłonięte ciała, kąsa policzki, niczym wizażysta pragnący z natury stworzyć obraz, gotowy stawić czoło zawodowej codzienności. Rumieńce mam już więcej niż doskonałe, po łydkach wspinają się kohorty mrówek kąsających skórę, żeby zakwitła gęsiną. Klony równie czerwone jak ja usiłują ubrać się w liście wciąż zbyt młode, by dać cień. Bzy nieśmiało opalają kiście winogron, które może już w przyszłym tygodniu wybuchną aromatem i barwą, która uzasadni ich obecność na kolejny rok.

 

Reguły gry.

 

Wiercę się. Czuję, jak gwiazdę odbytu świdruje obca, zachłanna ciekawość. Niepokój mnie ogarnia, choć byłem pewien, że przygotowałem się na poświęcenie, pozwalające przetrwać. Czymże jest penetracja odbytu, wobec głodu instynktów? Oddaniem bezgranicznym, czy spełnieniem kaprysu? Wolą, czy uległością?

 

Temu, który już czekał na paroksyzm bólu wypiąłem pupę. Sadysta! Pragnął udowodnić nie wiadomo co i komu, kosztem delty mojego przewodu pokarmowego, zakończonego tak zuchwale, wręcz wyzywająco…

 

Czuję fizyczny ból, zanim nadejdzie. Płaczę, choć nie wypada. Wiernopoddańczo rozchylam pośladki, łkając wsobnie i czekając nieuniknionego. Dziwki pobierają jałmużnę – ja dostanę najwyżej pogardę. I łzy gorzkie, jakich nie zdążyłem uronić, kiedy napłynęły w usta.


wtorek, 27 kwietnia 2021

Wyczynowiec.

 

Sporty ekstremalne mi się zamarzyły. Rodeo. Z fantazją zakładam dżokejkę i bryczesy, choć konia nie posiadam. Od czegoś trzeba zacząć, więc oficerki po dziadku wyjmuję z domowej alkowy i wciągam na nogi. Żeby jakoś uzasadnić fanaberię, w spodnie, poniżej rozporka, wtykam kawałek deski – niech udaje siodło, niech uwiera i rodzi pęcherze. Dzięki temu będę miał na twarzy wymalowany mistyczny ból już po kwadransie, a przed wieczorem wpadnę w trans adekwatny do przeżyć.

 

- Byle nie popaść w wulgarność, bo to mało mistyczne.

 

Już pierwsze kroki potwierdzają tezę. Eksperyment boli, jak cholera, a twarz szarzeje i poci się spontanicznie, nie nękana żadnym świadomym nakazem. Pomyślałem, wypełniony jadowitym humorem, że gdyby tak na drodze trafiła się Amazonka odziana mniej, niż ubogo, to chyba doznałbym objawienia, bo na erekcję miejsca w rozporku nie było absolutnie, a spodnie wyglądały na takie, które zniosą nawet bezpośredni atak pancernych zagonów.

 

Szczęśliwie Amazonki zajęte były swoimi sprawami w innych okolicach, dzięki czemu cierpiałem poniżej ekstremum. Deska, czy koń pod kiecką, to jednak nie to samo, co w spodniach. Wisielczy humor nie opuszczał mnie, gdy szedłem omijając nawet połamane płytki chodnikowe. Ze strachu, że się zachyboczą i podrażnią to, co rozdrażnione, niczym głodny lew z bólem zęba siedzący nad padliną. Sporty sportami, ale nie trzeba od pierwszego kopa wygrywać Wielkiej Pardubickiej, będąc jednocześnie koniem i dżokejem.

 

Park zdawał się być oazą, w której mogłem ukoić część pionierskiego bólu i ostygnąć zacumowany na ławeczce pod lipką, czy kasztanowcem. Dryfowałem ostrożnie, mijałem jednostki niestabilne, najwyraźniej rozkołysane porannym przypływem wódeczki, oraz te zbyt młode na podobną kurację, lecz kołyszące się, gdyż wciąż nie dogadały się z grawitacją, w jaki sposób wykorzystywać jedynie dwie z czterech dostępnych kończyn.

 

Dotarłem, czując, że mój kadłub opanowały świdraki, glony i małże wgryzające się w skórę bez litości. Przyglądałem się molu, szukając miejsca, w którym nie narażę miękkiej tkanki na kontakt z czymś lepkim, wystającym ostro, lub wklęsłym niebezpiecznie. Wzrok ćmił, co sprawiało, że przegląd podstępów parkowego mebla zajął więcej czasu, niż ekspedycja na miejsce odpoczynku.

 

- Jak ci kowboje, czy rycerze mogli siadać na czymś, co uwiera między nogami? – nie mogłem wyjść z podziwu i jawnie (chyba) kręciłem głową – Nic dziwnego, że wymarli. Fakirzy też? Klapki z gumowymi kolcami zrzuciłem po dwóch krokach, bo były dla mnie torturą, sztywniejszymi ostrzami wolałem nie kusić wybujałej wyobraźni.

 

Kiedy już podjąłem decyzję i wybrałem miejsce do zaparkowania swojej delikatności podszedł ktoś, kto pachniał octem niekoniecznie winnym, choć być może jabłkowego pochodzenia.

 

- Się masz ziom! – sapnął i rozsiadł się w miejscu, które już uznałem za własne – Widzę, że też byś się napił. Ale tu puszki zbiera Brygida ze Staszkiem, więc nie masz szans. Może jakiegoś turystę naciągniesz na parę groszy, tylko że oni tu rzadko zaglądają. Siadaj, to pogawędzimy! Ależ susza!

Zimno.

 

Noc rozsypała po trawnikach nietrwałe brylanty, więc teraz każde źdźbło skrzy się i wdzięczy do chętnego widzeń wzroku. Gdzieś tam, w pochłodniałej ziemi leżą też błękitne okruchy wysypane wczoraj przez ogrodnika – mniej wdzięczne, niemal brzydkie, dające trawom chleb – igrzyskami zajęła się noc. Kiedy jednak mijam pieski wędrujące po osiedlowych alejkach, uświadamiam sobie, że może lepiej nie patrzeć zbyt dokładnie, żeby nie popsuć sielanki. Szybko przenoszę wzrok na czubki brzóz, żeby podglądać huśtające się na gałązkach szpaki. Jakiś pan skrobie drapakiem chodnik z puzzli i więcej z tego hałasu, jak porządku. Autobus połyka pakiet zmarzniętych podróżników i uwozi ich w siną (z zimna) dal. Przystanek niewzruszenie trwa i powoli zaczyna kompletować następną ekipę. Słońce zagląda mi w oczy, żebym już przestał gapić się na czarno odzianą niewiastę w plastikowej, połyskującej kurtce, po której smużą się węże w barwach rozlanej ropy. Sąsiadka, wtulona w ramiona koca delektuje się kawą, czy papieroskiem, może jednym i drugim, ale wzrok senny podnosi, gdy uchylam okno, czyli wrażliwa jest na zewnętrzne bodźce. Albo znudzona bezruchem. Pewnie powinienem zaproponować jej, żeby podglądała wróble harcujące w żywopłocie za rogiem, ale nie wiem, czy warto stresować ptaki nadmierną ciekawością. Ja zwyczajnie się schowałem w ciepło mieszkania.

poniedziałek, 26 kwietnia 2021

Wsobnie.

 

Słońce, choć wielkie i cytrynowe, całą energię poświęciło rozpraszaniu chmur i ciepła brakuje ciągle. Za to chmury wybrzuszają się, miękną, wacieją… coraz piękniej. Przedszkole kwili radośnie i przekomarza się pod oknami, kwiaty wschodzą – te, które mają sprawić, by balkon udawał łąkę.

 

Małe życie – rozgrywa się we mnie i przede mną. Nie potrzeba mi wielkich zdarzeń. Niech szczekanie psa będzie wydarzeniem, niech sąsiad, który znienacka pojawi się na chodniku o północy, nękany podświadomą potrzebą stania się latarnią, którą dostrzega się dopiero wtedy, kiedy los i organizm splotą się we wspólny warkocz przyszłości. Uśmiecham się do wróbli buszujących w gąszczu klonów, które wytrwale usiłują znaleźć w nich cień liści, jakie wyrosną może za tydzień. Dobrze mi z tym. Beztrosko.

Prasówka cdn...

 

1. Interpretacje.

Ukraińskie modelki spontanicznie pojawiły się w Dubaju i gromadnie kusząc pośladkami, pośród masy im podobnych uprawiały na balkonie hotelowym sport wyczynowy zwany modelingiem. Sam organizator, daleki od wpływów lokalnej wiary, był zniesmaczony i nie potrafi zrozumieć, w imię jakich zasad on i one podejrzewani są o szerzenie pornografii – zachwycające. Najwyraźniej, Putin i Biden chodzili do tej samej szkoły, a arabscy książęta oglądający świerszczyki poza zasięgiem kamer i kamerdynerów, właśnie zostali (jak mawiają brukowe portale) „przyłapani” popełniając grzech Onana na widok zbiorowej (czyli aseksualnej) nagości.

2. Zwierzęta.

Na Morzu Śródziemnym ciekawość ludzka wsparta technologią – wykryła pojedynczy egzemplarz wieloryba szarego. Mało kto wie, dlaczego ów poszarzał, ale myśląc naiwnie – istnieje uzasadnione podejrzenie, że chyba ze starości. Cóż więc dziwnego w tym, że korzonki leczy w ciepłym akwenie, miast w zimnych wodach Atlantyku?

 

3. Wielka polityka.

Pamiętam dobrze, że jestem jawnym przeciwnikiem brytyjskich aspiracji i nie ukryję się udając zachwyt. Więc nie ukrywam – Wyspy zostały otoczone kordonem rekinów – żałuję, że nie potrafią przegryźć kadłubów floty HMS, ani wypełznąć z głodem na centralne deptaki nielicznych miast uwitych u ujścia rzek.

 

4. Natura.

W ramach ochrony ludzi przed ludźmi – ograniczono możliwość poruszania się pośród natury. Tym, którzy protestowali, dano zadośćuczynienie, chyba, że udało się spacyfikować roszczenia i pokryć je mgłą szyderstwa. Z ludem najprostszym, żyjącym na gruncie, nie może się udać, bo na wsi polityka jakoś się nie sprawdza, a chłopski rozsądek i jawna pogarda dla dyplomatycznych słów niezrozumiałych o poranku sprawia, że trudno rolników omamić. Mimo pracy przy hałaśliwym sprzęcie rolniczym, usłyszeli, że „miastowi” dostali wsparcie finansowe. „Wsi spokojna… wsi leniwa…” Czas kosy na sztorc obstalować – jak za Kościuszki! Dość słów, pora na żniwa!

 

5. Wielka Majówka.

To sport narodowy. A tu kuku. Zakazy i szturmowe pały współczesnego ZOMO ograniczają swobody! Skoro tak, trzeba sięgnąć po alternatywne pomysły, sprawdzone w narodzie gnębionym przez 123 lata zaborów, 6 lat okupacji, i kilkadziesiąt trwania w Układu, szyderczo nazywanego „warszawskim”, jakby od Warszawy cokolwiek zależało. Mawiają, że nie ma tego złego, więc naród zaadaptował się szybciej, niż okupant wymyślił restrykcje i nauczył się knuć. A na Wielką Majówkę pojadą wszyscy bezapelacyjnie (tego słowa użył na lustracyjnym przesłuchaniu Mr Boguś Linda w „Psach”). Choćby każdy z gości miał zostać szwagrem hotelarza, albo adoptowaną córką, którą wywiało z rodzinnej agroturystyki ku wielkiemu światu. Sąsiad, potajemnie podejmujący czternastu szwagrów, potwierdzi to nawet w kapliczce z Matką Boską, malowaną Przez Kutwę-Staszka Ledwie Pięć Roków Temu! Tą samą, która na rozstajach uspokaja sumienia, kiedy po dyskotece i szlachetnej potyczce na sztachety kończy się nieplanowanym zgonem mniej zawziętego górala.

 

6. Ulubieniec.

Trudno inaczej nazwać (chyba, że z angielska, a tego nie cierpię otwarcie) – ulubieniec naszych mediów, sprawiający, że nawet anonimowi przechodnie boją się oddychać wiosną, zamiast wdychać włókna z jednorazowych masek nasączonych Bóg-wie-czym. Ale nawet najbardziej populistyczny lekarz nie zaprzeczy, że w boju, niewiele to daje. Ci odważniejsi mówią wprost – więcej szkody, niż pożytku, bo zamiast oddychać pełną piersią (to dygresja absolutnie nie seksistowska, bo służy nawet wyschniętym obiektom na klacie starszych panów, dla których nawet najsubtelniejsza braffiterka nie dobierze sprzętu, gotowego przylgnąć do pomrszczonej skóry powyżej pępka). Wystarczy dygresji – pora na horror!

„Należy poważnie zastanowić się nad wprowadzeniem paszportu…” Mówiąc językiem prostym – podzielić tych, którzy ulegli naciskom i dali sobie wstrzyknąć truciznę, oraz tych, którzy wątpili w jej zalety, a dostrzegli wady. Logika wskazuje, że albo tych drugich zamknie się w rezerwatach, albo ci pierwsi "nieoczekiwanie" wymrą na nieznane dotąd choroby spowodowane czymkolwiek, byle nie szczepionką, która nawet nie aspirowała do podobnego miana.

 

7. I wróg.

Od kilku lat słucha się sensacyjnych wieści nazywanych w znienawidzonym języku „american dream”. Wybaczcie, gdybym popełnił jakiś błąd – to błogosławiony język OBCY mi i nie zamierzam się tego wstydzić. Przeczytałem właśnie, że tam, daleko za morzem, na Wyspie Pyszałków „rozważana jest możliwość wprowadzenia cyfrowej waluty”.

- NAPRAWDĘ POWINNO TO INTERESOWAĆ RESZTĘ ŚWIATA, CZY CHOĆBY EUROPY? Niech sobie wprowadzają, co chcą. Choćby wrzosowy korzeń w… przepraszam – uniosłem się. Ale wrzosowisk im nie brakuje – nie zamierzam zaglądać do cudzej alkowy. Tylko czemu ona usiłuje zarazić mnie swoją chorobą?

 

8. Z patriotycznego podwórka.

Kompletnie mi nieznana pani, która jednak absorbuje uwagę lokalnych mediów chwali się, że w TYCH czasach łatwo dzielić obuwie z synem. Dodam, że pani, za wywiad zapewne zgarnęła więcej, niż trzeba na buty dla syna. Może nawet wystarczyłoby na szpilki z czerwoną podeszwą od Louboutina… Pytanie, czy syn w ogóle odważyłby się takowe założyć.

- Hej! Facet! Nie znam Cię wcale, ale zapytam – Próbowałeś? Czy żadna z Twoich dotychczasowych Partnerek nie pozwoliła Ci się nawet zbliżyć z kulasami do tak wyrafinowanego obuwia?

Odwaga kobiet za każdym razem mnie zdumiewa – jest taka cicha, nienamolna, dyskretna – chyba, że spotkają się w gronie wolnym od testosteronu, gdzie głoszą opinie zuchwałe, podparte wytrawnym Martini z oliwką i papierową parasolką…

 

9. Mroki.

Pośród uciemiężeń, restrykcji i strachu – żyć trzeba. Jakoś. Im lepiej się wiedzie, tym większa błogość doskwiera gdzieś poniżej splotu słonecznego. A jeśli nie? Jeśli komuś zabrakło środków, by podlać roślinę, bo woli wypić wodę, niż ją wylać w ziemię? Jeżeli jednak, w ramach więzienia, bardziej potrzebuje zmienić cokolwiek, żeby zyskać poczucie, że jest decydentem własnego sumienia? Warszawianki wymyśliły sposób na zarabianie, na oszczędzanie i na nudę (to ostatnie chyba najbardziej). Otworzyły się na świat roślin niechcianych, przed światem znudzonych. Sytuacja wymarzona dla handlu wymiennego i rosyjskie „machniom?” sprawdza się jak najbardziej. Żydowskie powiedzenie – kupić, nie kupić, potargować warto, nabiera nowego znaczenia, gdy na wiele więcej nie można sobie pozwolić.

 

10. Gołe baby.

Nie byłbym sobą, gdybym pominął w prasówce – wszak większość „sensacji” dotyczy nagości niewieścich ciał wypromowanych przez media. Czuję się zdyskryminowany, upokorzony, bo jestem już taką samą mniejszością, jak społeczność LGBT plus wszelkie inne, możliwe anomalie od prehistorycznej normy. Wracając (na chwilkę ledwie) do tematu – panie wciąż potrafią się rozebrać bardziej niż wczoraj i ciągle dalekie są od totalnej, jutrzejszej nagości. Zapewne posiadają niezwykle subtelnych „trenerów interpersonalnych” pobierających za godzinę więcej, niż psychoterapeuci w NYC.

PS. Zanzibar powoli staje się passe – gęstnieją negatywne komentarze, rośnie ironia i złośliwe docinki. Kąśliwe uwagi sięgają matematyki i zliczają mikrony tkanki tłuszczowej zalegających na peryferiach cyfrowego zoomu, porównując je z bardziej zdolnymi influencarkami i fotoszopistami. Jak każdy Narcyz - sprawdzałem - nie mam żadnych szans... Zostaje się upić, albo podjąć inne, równie naganne praktyki.

piątek, 23 kwietnia 2021

Skrajny sceptyk. Niewątpliwie złośliwy.

 

Zapewne jestem niespełna rozumu, ale czasami dopadają mnie wątpliwości i usiłuję dociekać dlaczego. A teraz właśnie dopadło mnie kilka takich, na które świat reaguje inaczej, niż ja.

 

- Skoro Wielka (wyłącznie z nazwy) Brytania wyrzekła się Europy, dlaczego występuje w europejskich pucharach najpopularniejszego ze sportów w Europie? Dlaczego nikt nie wpadł na pomysł, żeby piłkarskie drużyny z zaścianka, jawnie głoszące odrębność – po prostu wykluczyć, zgodnie z życzeniem Jej Królewskiej Mości?

 

- Dlaczego język używany przez mieszkańców oddzielonych morzem od Europy ma decydować o kształcie czegokolwiek na kontynencie? Skąd pomysł, żeby z nimi negocjować i udawać, że ich zasoby naturalne, czy cokolwiek z dóbr mogło mieć wpływ na rozległy, bogaty i wszechstronnie uposażony kontynent?

 

- Kiedy wreszcie ktoś zada światu pytanie, w imię czego angielski ma być językiem świata, skoro to tylko zimna, gnijąca od wilgoci wyspa, leżąca na krawędzi cywilizacji?

 

Męczą mnie wątpliwości, męczy wytykanie wszystkim narodom ich małostkowych interesów, albo rasizmów lokalnych, a nikt nie chce pamiętać, że to angielska bandera pacyfikowała Czarny Ląd, Australię, Azję, a kiedy kaprysy królów wyspy sięgnęły Europy, ruszyli niemal wpław, by zdeptać francuską niezależność, a kiedy nie udało się militarnie, toczyli wieloletnie spory prawne, polityczne i ech!

 

Kompletnie nie rozumiem zachwytu, masowego ugięcia kolan wobec tak niewielkiej osady, w której ledwie kilka miast się zmieściło. Niegościnnych, ponurych, jak tamtejsza pogoda, skąd wszędzie jest zbyt daleko, kiedy w zasięgu europejskich autostrad są miasta niewiele mniejsze od całej, nieurodzajnej, nękanej północnym wiatrem wyspy.

 

Podziwiam talent wyspiarzy, wciąż potrafiących mamić narody własną, pozorną wielkością, choć sam doskonale potrafię żyć bez ich obecności i nawet drobny dyskomfort mnie nie dotyka nawet od święta. Cóż takiego „dają”, że pieją z zachwytu nawet przywódcy narodów wielokrotnie możniejszych w ludzi i zasoby? Giełdę londyńską? Handlującą tym, czego nie ma na wyspie – dobrami obcymi. Przemysł? Choćby z całej wyspy zrobić gigantyczną fabrykę - i tak nie dogonią rozwijających się Chin. Więc po co hołubić ujadającego kundla, który otwarcie głosi niechęć do jakiejkolwiek wspólnoty, chyba, że ona zostanie nakryta zaśniedziałą, złotą czapeczką królewny lat dziewięćdziesiąt kilka, siedzącą w zimnych murach Windsoru. Od samej myśli czuję wilgoć między palcami nóg, a glony zaczynają mi się wspinać na łydki – ohyda!

Modlitwa.

 

Szukam. Rozglądam się, dziwię, czasem cieszę, bądź płaczę. Innym razem zachwycam się stokrotką, która mimo psiej kupy wyrosła na zboczu betonowego krawężnika. Zerkam na niebo płonące od lamp ogrzewających wątłe sumienia ogórków, by te raczyły zzielenieć po kilka złotych za kolo zieleni. Światła drażnią noc, więc może być tak, że ona wcale nie jest niepokalana. Ktoś, kto nie chciał mieć nic więcej wspólnego, niż nie do końca szczere słowa powiedział, że musi uciekać z Miasta, żeby zobaczyć gwiazdy. Sypiał mniej, niż ustawa przewiduje, bo Miasto śle w noc łunę sięgającą niemal horyzontu, a tuż za nim (podobno) są inne miasta…

 

Ja szukam bliżej i zdecydowanie niżej. Tu szukam. Życia, namiętności, pasji i tego, co odróżnia od siebie nawet bliźnięta. A gdy znajdę – zachwycam się, cieszę, że taką niedyskrecję znalazłem, jak adidasy bielsze od śniegu, jak włosy spowite w sprężynki splecione dokładniej, niż te, które wysypać się mogą ze złamanego długopisu.

 

A kiedy nic… wracam zrezygnowany. Zniechęcony, że dzień znów zmarnowany, a przecież mógł być wyjątkowym. Bez starych, dobrych nieznajomych dzień jest jak chleb bez masła – pyszny, jednak zbyt łatwo dokleić jakieś małostkowe „ale”.

 

W takich chwilach wyglądam przez okno i szukam pretekstu, żeby wyjść znów. Żeby sprawdzić, czy to moja bezsenność oblekła wzrok niewidzeniem, czy też zbyt wcześnie szukałem życia, które nocami kryje się w gawrach intymnych tak, że grzechem jest nawet myśleć, że tam toczy się życie. Kieruję myśli ku bezpieczniejszym portom. Ku zuchwałościom i entuzjazmowi, niekontrolowanym odruchom, albo spontanicznym gestom…

 

Niech tylko będą… Iść już, czy poczekać kwadrans?

czwartek, 22 kwietnia 2021

Zdrajczyni.

 

Zbudowałem Cząstkę. Niewielką, trudną do śledzenia, bo tak małą, że pies miałby kłopot ją wywęszyć pośród kakofonii szumu życia. Cząstka bezboleśnie wnikała w każde chore ciało, trudne do zdiagnozowania z zewnątrz. Wracając, formułowała wnioski, słowami dostępnymi laikowi.

 

Wypuszczona na zwiad - drobiazgowo penetrowała zakamarki organizmu i wracała, żeby zdać szczegółowy raport. Ależ byłem z niej dumny! Nosem sięgałem powyżej chmur, kiedy mogłem nieszczęśliwcom przedstawić precyzyjną, niezawodną diagnozę, a oni w podzięce składali mi u stóp kosze pełne jaj, konfitur ze świeżo zebranych malin, albo sarni udziec skrojony ostatniej nocy.

 

Nie wiedziałem, że cząstka, zanim wyszepcze mi diagnozę, – sprzeda informacje obcym.

Ekstrakty cz. 9

 

Dylemat.

Miss World… fetując sukces podczas nagiej sesji dla sponsorów, okazała się być stuprocentowym mężczyzną. I co teraz? Odebrać oszustce koronę, czy podziwiać zamiłowanie do równouprawnienia, skalę poświęcenia i bezprecedensowy talent?

 

Trudne sprawy.

Kiedy nogi się ugną z przerażenia – nieważne, gdzie usiądziesz. To nie jest kwestią wyboru, lecz następstwem, na jakie wpływu mieć już nie sposób. Tylko jak po fakcie odpowiedzieć pani, której z oczu sączy się nienawiść, bo moje przestraszone pośladki ogrzały jej kolana?

 

Ekstaza.

Patrzę, jak spuszczasz okulary, żeby czuć pełniej, widzieć wszystkimi zmysłami, a nie tylko wyostrzonym przez optyków wzrokiem. Wiem, że za chwilę powiesz „jeszcze!”, bo nagość to za mało, byś straciła rozsądek. Nim zatrudnisz mój smak, węch i czucie – jestem stracony dla nadchodzących wieczności.

 

Wielkie pranie.

Do pralki wrzucam przedwczorajszość i z przerażeniem obserwuję, że to za mało, bo pralka ma bęben wielki jak świat. Dokładam ostatni wieczór, a nawet nocne niedyskrecje, lecz i to nie wystarcza. Dzwonię do ciebie, może przyjdziesz i dorzucisz własne brudy.

 

         Egoista-narcyz.

Słońce wypala nadzieje usiłujących osiedlić się na mnie wszy. Wiem, że są bardzo głodne, że pragną, że pozostaną ze mną, jak długo im pozwolę. Ale nie zarosnę dżunglą afro, by się wszystkie zmieściły, bo ponoć do twarzy mi z czaszkowym bezwstydem.

Riposta.

 

Wreszcie schwytał Boga! Za nogę!


Życie zmitrężył, by tego dokonać. Zawzięty był, jak to góral nękany gderaniem gaździny, a uparty tak, że osły kłaniały się, gdy przechodził obok.


- Udało się!


W rękach kostropatych od codzienności trzymał Wieczność! Silny był, wytrwały. Zostało jedynie wspiąć się na boskie kolana, żeby pieścić się w nieskończoność, albo choć do dnia Sądu. Niewiele było trzeba, a on, w górach chowany, nawykły do lin i wspinaczki, ufnie podnosił wzrok, bo alpinista wierzy, póki wypatruje szczytu.


Uśmiech oblekł twarz, a oczy płonęły pożądaniem.


Wtedy Bóg, jak jaszczurka ogon – zrzucił nogę. Wraz z trzymającym się jej góralem.

Zuchwała prośba.

 

Niebo rozmazane smugami spalonego błękitu przytłacza. Nawet sroki ledwie utrzymują się na fali, płynąc z wysiłkiem. Wspominam ostatnie popołudnie, kiedy wreszcie udało się zobaczyć rozmaitość. Krótkie spodenki obok zimowych płaszczy, czapki i szaliki mijające letnie sukienki. Wysocy, albo obli, malutcy i bladzi, jakby słońca w życiu nie widzieli. A tu – kwitną już magnolie, więc o pomyłce mowy być nie może – wiosna w pełni. Lepka od soku kasztanowców, drżąca, jak pajęczyny na mostowych przęsłach. Czas siniaczków. Niedorosłych miłości i uniesień ignorujących otoczenie. Czas remontów i budów. Wyjazdów i powrotów. Życie – niech wraca wreszcie, bo stęskniłem się już okrutnie!

środa, 21 kwietnia 2021

Niepewność.

 

Czarne perły połyskują w gęstwinach ligustrów, ślimaki wycierają brzuchy o asfaltowe chodniki, forsycje usiłują zastąpić słońce, któremu jakoś niespieszno wstawać. Przebiegł mi drogę starszy pan z kosmatym psem, ale nie wiem, co to mogłoby mi wróżyć. Kolejny raz spotykam osobę, o tak starannie ukrytej płci, że mogę się jedynie domyślać, bez większych nadziei na sukces. Zdumiewa mnie to nieustannie, a ilość podobnych objawień wskazuje, że zjawisko nasila się i może się stać normą. To wstyd być mężczyzną, albo kobietą?

wtorek, 20 kwietnia 2021

Lekko przestraszony.

 

Mgła zdusiła noc i widzenia. Zmatowiła szyby przystankowej wiaty i krzyk ptaków pozbawionych wzroku. Jakiś zabłąkany pies zwęszył już samotność i nawet nie chciało mu się merdać ogonem, który wisiał bezradnie i smutno. Pod pretekstem, że wyjdę na dłużej, jak mgła poluźni uścisk – zwiałem do domu. Na przysłowiową kawę.

poniedziałek, 19 kwietnia 2021

Samogwałt.

 

 

Bezwstydnie wsuwam rękę w piżamę. Jestem wyluzowany, bardziej, niż kaczka przed faszerowaniem gruszkami. Podnieta usuwa ze mnie sztywności. Ekstaza nadziei pęcznieje w mosznie. Filozofom-teoretykom dawno już przyśniło się, że seks waletuje w każdej głowie i zrobi wszystko, żeby prokreować, zuchwale i bezgranicznie.

 

Wodogłowie szumi we mnie, wspierane rytmicznie potakującym spojrzeniem podświadomości, chwalącej publicznie moją bezkrytyczną młodość i pobłażliwie patrzącym na każde samospełnienie kalające nieskazitelność prześcieradeł.

 

Zamykam oczy i dostrzegam kompilację urody żeńskiego świata. Wszystkie Afrodyty zlepione jedną pianą... Pragnienia usiłują mnie zawstydzić talentem innych mężczyzn, ale ja już zasnuwam wzrok mgłą nadziei…

 

Zaciskam zęby, żeby nie skamleć – jesteś moja! Wreszcie!

Ślepiec.

 

Duszę się. Byłem na zewnątrz, bladym świtem, nicowanym przez najodważniejsze promienie słońca, jednak bez widzenia. Jak lunatyk przemierzałem pustkę, dotykałem nicości. A przecież cieplej było niż wczoraj, jaśniej odrobinę i deszcz zupełnie nie padał na czające się w trawach dżdżownice. Tylko ślimaczki wspinały się na porowate elewacje kamienic, a rekordziści sięgali już dachów. Najodważniejsi? Najbardziej pochopni? Młodzież, wysłana na zwiad, jako mięso armatnie? Na łup srok, gołębi, czy innych pustułek? Nie wiem, kto, prócz Francuzów jada ślimaki w łupinach. O małżach nie wspominam, bo propaganda bliska jest już zaleceniom zdrowotnym oferowanym przez wieszczów z  TV, by sprzedać cuchnące podwoziem transoceanicznego kontenerowca oślizgłe łupy.

Duszę się, boli mnie widok pustej piaskownicy, uwiera sąsiad, który żyć chce innym, niż własne życie, a sąsiedztwo żony musi odchorować kolejnym, tym razem w samotności wypalonym papierosem, żeby wreszcie móc zakląć, gdy nikt nie widzi. Nie podglądam. Usiłuję zrozumieć. Cierpi, niech więc klnie, póki do mnie nie docierają jego modły. Słońce uciekło i nie zamierza wrócić, chyba, że na słono – kwaśnym deszczem.

Wyzwanie.

 

Słyszę zewsząd, że to, co ważne - ukrytym jest. Przed wzrokiem poliszynela, paparazzich i prywatnych dywagacji tchniętych do życia wieczorną TV, podpartą odrobiną mniej, lub bardziej sterylnego etanolu, który (jak powszechnie wiadomo) budzi w sumieniach szamańskie objawienia i wieszczyć potrafi przenikliwiej, niż promienie gamma drążą nieskończoność wszechświata.

 

Sprawy dzieją się mimo wszystko. Niechby pod wiatr. Po cichu, poza zasięgiem kierunkowych mikrofonów, węszących przesiewowo eter i szukających łupu z zaciekłością równoważną chmarze głodnych nietoperzy ruszających na żerowisko. Sprawy tymczasem dzieją się w KULUARACH. W ALKOWACH wolnych od spragnionych sensacji kamer. Skryte pośród szumu milionów naiwnych głosów, w celebrze fundowanej tłumom, żądnym i chleba i igrzysk i wielu egoistycznych „naj”. A kiedy zbiorowy wzrok zmętnieje od marzeń, pod pierwszym dnem otworzy się następne i jeszcze jedno, aż dech stracą nawet wielcy. Każdy ulegnie propagandzie, jeśli kłamstwo będzie powtarzane wystarczająco często. Wiedział o tym Goebbels, wiedzą i współcześni.

 

Pod spodem wrze. Od myśli zimniejszych niż sople na wąsach pierwszego zdobywcy bieguna, biegnącego wysiłkiem zaprzęgu psów, w środku arktycznej zimy. Knują się podłe knucia, myślą się myśli niegodziwe tak, że najbardziej światłe kodeksy dotąd nie wymyśliły kary wystarczająco bolesnej, by zniechęcić śmiałków. Małe egoizmy chcą się utuczyć na większych, choć nie mogą ich jawnie wyzwać na otwarte pole, więc prowadzą partyzanckie utarczki. Kąsają, nękają, dźgają czasem samobójczo, by zwrócić uwagę, pozyskać sojuszników, albo protektorów o nieznanych aspiracjach, lecz pokątnie głoszonych możliwościach, czy aspiracjach.

 

Dziwię się politykom publicznie chwalącym się ubóstwem – bo jak im wierzyć, skoro każde ich słowo można kupić? Jak wierzyć komuś, kto tak bardzo potrzebuje wsparcia, kto przyznaje się, że w prywatnym gospodarstwie sobie nie radzi i bez datku mas, najlepiej, gdyby poparcie wyrażało się w wymienialnych walutach, zapewne zdechłby pośród zapomnienia? Dziwię się powszechnemu zawstydzeniu, które jawi się nieszczerym rumieńcem tam, dokąd zmierza wielu – do dostatku pozwalającego nie tylko utrzymać przy życiu, ale i zapewnić luksusy najbliższym.

 

Każdy podskórnie czuje, że gdyby tylko potrafił, gdyby wygrał szczęśliwy los, spotkał się ze spontanicznym aplauzem odbiorców dzieł jego żywota, zainkasował noblowską nagrodę – mógłby wreszcie odetchnąć i po cichutku, przed łazienkowym lustrem przyznać się samemu sobie:

 

- Udało mi się! Nie jestem nieudacznikiem! Bezimiennym, pośród miliardów ludzi! Udało mi się i potrafię utrzymać rodzinę. Potrafię dać im więcej, niż inni  swoim bliskim, choć zapewne nie kochają mniej niż ja.

 

 

Bezsenną nocą marzę, że mi też się uda, że może już najbliższy poranek przyniesie chwałę i bezpieczeństwo. Że pozwoli na zrzucenie kantaru hodowanego we mnie od poczęcia, batem dekalogów, kodeksów, jarzmami i moralnymi obowiązkami wszczepianymi dzieciom od kołyski, żeby każde miało miękkie kolana i chciało mniej, niż chcieć potrafi, a ci, którzy wskazują palcem „jedynie słuszną drogę rozwoju i człowieczeństwa” mogli skarcić niepokornych przy aplauzie biernych, których marzenia zdążyły się już wypalić.

 

Usiłuję pytać, ale to droga donikąd chyba, bo każde „dlaczego” spotyka się z niezrozumieniem, z podejrzeniem, że jestem niespełna rozumu, z obawą, że mogę być groźny dla samopoczucia, dla kilku godzin snu, jaki gotów powielić się i trwać latami.

 

- Wiadomo – sarkastycznie zauważam – szaleńcom i wiedźmom lepiej potakiwać, niż polemizować, bo w gusła wierzyć nie trzeba, żeby się ich bać. Ale (do jasnej cholery!) po co komu oficjalne wystąpienia i sejmy, skoro nawet oficjele przyznają, że rzeczy dzieją się poza wzrokiem?

 

I sam już nie wiem, czy to ja mam upośledzone myślenie, czy też wszelkie obiekty rządowe nie należałoby bezzwłocznie przeznaczyć na cele kulturalno-oświatowe – niechby prozaiczny burdel – wszak tam również zaspokaja się pierwotne instynkty, chociaż obecnie i te są na cenzurowanym.

 

Moja naiwność wciąż wierzy, że można być przeciętym, że margines zostanie marginesem, a natura upomni się o swoje. I nie przeszkodzą jej w tym ŻADNE słowa. Nawet te modne – niebinarny, alternatywny, panseksualny. Naprawdę mam nadzieję, że potrafię żyć bez słowa „aczkolwiek”, którego chętnie nadużywają wszyscy stojący przed głodnym okiem kamery telewizyjnej. Może na jej obudowie widnieje taki napis? Wymalowany farbą w jątrzącej oczy, fluorescencyjnej barwie pomarańczy, lub żółcieniach natchnionych chromowaną powierzchnią luster?

 

- Można? Nie pytam o pozwolenie – pytam o TWOJE mniemanie i nie czekam na odpowiedź!

piątek, 16 kwietnia 2021

Mżące mrzonki.

 

Deszcz poszatkował świat na bardzo małe kawałki, puste od ludzi i tylko ptaki kwilące w gałęziach mokną, bo drzewa wciąż nie oferują suchego schronienia. Rozglądam się, ale równie dobrze mógłbym całkiem nei patrzeć. Pustynia, nie Miasto. Może przegapiłem cos ważnego? Może w TV ogłosili wojnę, albo coś jeszcze gorszego? W takiej pustce można tylko dywagować, a obserwacje stają się mrzonkami, albo marzeniem.

Sto pięter nad poziomem ziemi.

 

Panowie poluźnili krawaty, a odważniejsi, to wręcz je zdjęli. Wystarczyło, żeby pierwszy sięgnął węzła, a reszta, jak stado szpaków – podążyło wyznaczonym torem, nie poświęcając ani sekundy na wątpliwości, czy zakłopotanie. Rozpięcie górnego guzika było kolejną gromadną oczywistością. Spod koszul wypłynęły delikatne smugi potu zamaskowane dezodorantami z naprawdę wysokich półek. Kakofonia mieszających się aromatów sprawiła, że powietrze natychmiast przestało pachnieć.

 

Cisza była niezwykle krępująca, jednak nie było nikogo, kto ośmieliłby się ją przerwać. Słychać było poburkiwanie pracujących bez ustanku, wyposzczonych żołądków, szelest sukienki ocierającej się o ścianę, postukiwania świeżo wyostrzonych paznokci o taflę lustra wiszącego na tylnej ścianie, drobne kwilenia telefonów donoszących, że wielki świat nie zapomniał o nosicielach smartfonów. Podwładni patrzyli spod brwi na przełożonych, panie na panów i vice versa.

 

Niepewność trwała od godziny, a irytacja stojących w unieruchomionej windzie rosła. Nienawiść pulsowała coraz mniej skrycie, aż wreszcie dostało się kierownikowi zmiany. Bez ostrzeżenia otrzymał precyzyjny cios podbródkowy, nie wymagający powtórki, ani liczenia. Niezwłocznie osunął się na podłogę, w czasie, gdy zaskoczeni pasażerowie konsumowali wyjaśnienie, że to rewanż za brak zgody na lipcową kanikułę z pewną przesympatyczną osóbką, o której kierownik się dowiedział, poświęcając odrobinę niezdrowej ciekawości wykraczającej poza godziny pracy.

 

Na wszelki wypadek panowie z szacunkiem odsunęli się od amatora pięściarstwa, lecz dwóm paniom zaimponował tak, że jedna wręcz wtuliła głowę w klapę marynarki tak mocno, jakby na policzku chciała poczuć drżenie mięśni ukrywających się pod bokserskim szlafroczkiem.

 

- Dobrze jest trzymać z przywódcą stada, a ten aspirował niewątpliwie. Przecież nie demonstrowałby siły będąc jednostką słabą.

 

Trzecia z kobiet trzymała się skromnie z daleka. Ewentualne dylematy i ukryte pragnienia gasił rozfiołkowany wzrok referenta, z którym wiodła skrupulatnie skrywane życie erotyczne. Nawet teraz wymieniali niedyskretne czułości za pośrednictwem wiadomości telefonicznych, a jej rumieńce świadczyły o celności uwag adoratora. Uśmiech Mony Lisy błąkał się po jej twarzy, gdy sama przed sobą udawała, że rumieniec jest wynikiem panującego w windzie zaduchu, a nie gorączką sączącą się z niezaspokojonego podbrzusza.

 

Bokser najwyraźniej był zdeprymowany objawami uwielbienia, szczególnie, że preferował względy księgowego, który, choć ciało miał wątłe, to umysłem zdolny do bezgranicznej miłości rekompensował fizyczne niedostatki.

 

- Szkoda, że nie było go teraz w windzie. Pewnie niepokoi się na zewnątrz, może nawet palce gryzie…

 

Podwieszona do kadłuba, niczego nie podejrzewająca kobieta zdobywała się na gest, żeby zakwitnąć pełnią barw i na zawsze pozostać upiętą w butonierce JEGO Rozalią. Waleczny mąż, wart był znacznych poświęceń, a ewentualne dziury finansowe potrafiłaby połatać własnym wsparciem, albo dyskretnie i zakulisowo podbechtując aspiracje małżonka, by samodzielnie osiągnął stateczność Fortu Knox.

 

Na wpół leżący kierownik zaczynał wykazywać jakieś wątłe oznaki życia i rosło ryzyko, że bokser gotów zmienić dyscyplinę i stać się znienacka piłkarzem, dlatego męska część uwięzionych w windzie, drobniuteńkim kroczkiem z Jeziora Łabędziego grawitowała ku pozostałym ścianom. Oddechy przyspieszały, temperatura rosła, a winda wciąż stała. Istniało ryzyko, że jedną ze ścian przyjdzie przeznaczyć na szalet – poranna kawa szukała ujścia z tak wielu pęcherzy, że tylko patrzeć, jak pierwszy nie udźwignie ciężaru.

 

Ktoś zaskomlił, nie tłumacząc się jednak z owej słabości. Może coś mu się przypomniało, albo nagle zabolał go ząb. Zwrócił na siebie uwagę, co spłoszyło go jeszcze bardziej. Bał się podnieść wzrok na pozostałych, zerkających z potępieńcza pogardą na słabeusza, dumnych, ze to nie im przyszło pęknąć w obliczu nieszczęśliwego splotu zdarzeń. Zegarom kręciło się w głowach, minutniki wirowały, winda stała, a mięśnie łydek wiotczały poddane zbyt dużym obciążeniom.

 

Kiedy stres sięgnął desperacji, a jęczący osobnik wyzbył się już zupełnie wstydu pozostali, jak wataha wilków prowadzona przez basiora ku księżycowej pełni – zawyli chórem, z talentem godnym Picollo Coro dell’Antoniano…

 

I stał się cud! Martwe dotąd cielsko metalowego pudła stęknęło i ruszyło. Zbiorowe westchnienie uniosło smród powyżej nosów, a winda rączo pomknęła w dół – ku życiu!

czwartek, 15 kwietnia 2021

Wewnętrzny monolog.

 

Nauczę się nie oddychać. Nie jeść, nie pić, nie pożądać. Życie jest tak toksyczne, że czas najwyższy pomyśleć, jak je z siebie wyplenić.

 

Nikt mnie nie pytał, czy chcę żyć, nikt nie prowadził szeroko zakrojonych badań, ani analiz ekonomicznych. Zostałem urodzony, a instrukcja obsługi człowieka zaginęła w trakcie porodu (wtedy jeszcze „naturalnego”).

 

Pytałem obcych i tych, którzy zdawali się patrzeć przychylnym okiem, ale ich instrukcje też przepadły – chyba, że kłamali przymuszeni nieznanym imperatywem.

 

Kładę się na wznak, żeby możliwie największą powierzchnią przylegać do grawitacji. Totalna bezwładność. Milczę, nie zakłócam eteru szumem, który nie wniesie nic dobrego, poza zamieszaniem.

 

Przekonuję samego siebie, że obiad nie ma sensu – co z tego, że mi pachnie i kusi zmysły, skoro niesie w sobie tak wiele ryzyk, że szamani, mędrcy i trenerzy personalni aż się zachłystują, jaką najprzód wadę wyeksponować, nim przejdą do masowej zagłady moich poglądów i plebejskich przyzwyczajeń.

 

Leżę. Gapię się w zimne światło telewizora. Zdumiewający wynalazek – naiwne światło niesie domniemaną nadzieję ciepła – dopiero ludzkość musiała opanować moje zmysły, żeby skutecznie rozdzielić światło od ciepła.

 

Na monitorze pani, która w średniowieczu dawno już byłaby kompostem, co najwyżej wzmiankowanym w kronikach, gdyby wówczas była równie toksyczna w słowach, jak jest dziś. Akumuluję potencjalną energię, o której nauczyciel fizyki mawiał, że przyjdzie czas, że przepalą się więzy i zakwitnie eksplozją ruchu, nie tracąc ani grosza pośród chwil zgromadzonych prawnie, bądź też poza protokołem dyplomatycznym.

 

Pani uśmiech ma namalowany, a twarz skrupulatnie dopracowaną w laboratoriach kosmetycznych, wypacykowaną i odzianą w uśmiech służbowy, który chyba się na niej zaskorupił – tylko cygańskich patelni się nie myje – reszta wymaga zabiegu po każdym użyciu.

 

- Błagam – nie uświadamiaj mnie, kto i jak często użytkował ostatnio twarz widzianą w TV – kompletnie mnie to nie interesuje, a podejrzewana, przyszła wiedza przeraża.

 

Przełączam kanał. Inna pani. Pstrykam dalej. Teraz pan – znaczy kanał dla odbiorcy o preferencjach fallicznych, albo prymitywna prowokacja. Uciekam czym prędzej, nie chcąc nawet diagnozować podświadomości własnego rozporka.

 

Leżę. Boję się pytań - po co, dlaczego, w imię jakiej idei? Udaję, że płynę z nurtem, który błogosławi i wychwala publicznie moją nieruchawość. Moją bierność i pokorność. Mój strach i bezwładność. Płynę oficjalnie, ale podbrzusze mam pełne nienawiści do samego siebie. Żem tak uległy, bezmyślny i głupi. Płynę – leżąc w przepoconej pościeli z tępą świadomością, że tylko mój węch został skazany na degustację zapyziałego mną aromatu otaczającej mnie aury.

 

Nie przyjdzie nikt, nikt nie skarci, a tym bardziej nie pochwali. Pożegnałem się z kalendarzem rok temu, bo przewijanie kartek donikąd pozbawiało mnie resztek złudzeń. Ależ silny musiał być Odys, by wracać tak długo. Ależ wytrwała, czekająca cudu Helena… Inny materiał. Bliższy Olimpowi. Ja ledwie mogę dotrwać najbliższej nocy.

 

Leżę. Z braku jakichkolwiek pomysłów. Ze strachu. A przecież mógłbym…