Na trawnikach
można znaleźć niezwykłe drobiazgi. Takie maki rosnące obok margerytek i
bławatków, to coś prozaicznego nawet w środku miasta, ale dwa obcasy z różnych
butów? Bielizna czarna, więc zapewne damska na świeżo skoszonej trawie? Niemal widziałem
te pośladki oklejone kiszonką, ale mam wyobraźnię dość mocno spaczoną, no i
męską, a takiemu, jak wiadomo, wszystko się kojarzy przynajmniej z nagimi pośladkami.
Bez względu na wszystko nie powiem, że znalazłem tam panią pasującą do owej
bielizny, gdyż byłoby to jawne nadużycie, choć intrygujące wielce. Jednak pod
wpływem widzenia zacząłem przyglądać się płci piękniejszej z nieśmiałym pytaniem,
czy nie sypie się za którą zielona trocina. Szukając aromatu lipowego kwiecia
zerkałem na drzewa, aż zamiast kwiatów znalazłem drzewo, które nosiło w
ramionach głaz sporo większy niż piłka lekarska. A pień miało wypełniony
cegłami ze trzy metry od ziemi. Niesamowite, że dopiero teraz zobaczyłem, choć
ścieżka była nieobca nawet mojemu dzieciństwu.
czwartek, 30 maja 2019
Pokusa.
Rzeka wciąż wysoka – pomyślałem idąc przez most bardziej
od nieba niebieski. Trochę się przy tym zmartwiłem, że się ryby potopią. Przy
wysokiej wodzie trudno stanąć na dnie i oddech złapać. Uśmiechnąłem się przy
tym lekko, bo w końcu słońce od rana i w oczy mi zerka bezwstydnie, a ja dałem
się uwieść, choć niewiele widziałem. Minął mnie jakiś amatorski wyścig pokoju we
wszystkich możliwych kategoriach, gdy ja knułem, jaką wspólną przyszłość wiatr
do spółki z deszczem sobie wywróżyli, bo pozrywali płatki z krzaków dzikiej róży
aż spłowiały do brudnego różu i walają się pośród drobnicy akacjowej i
topolowych kudłów. A kiedy doszedłem do klonu z dojrzewającymi nasionami-noskami
przypomniałem sobie, że był taki czas, kiedy przyklejałem je do własnego nosa
dla samej radości zezowania na ten zielony, zadarty czubek, albo patrzyłem jak
wiruje niby śmigła helikoptera. Dziecinnieję niechybnie, bo wciąż mnie korci.
środa, 29 maja 2019
Nagonka.
Po rurach niósł
się daleki, głęboki skowyt. Wszyscy pracownicy biura zastygli z przerażeniem
patrząc na rury wentylacyjne o rozmiarach pozwalających na zabawę w berka.
Wysoko, jakieś pięć-sześć metrów nad podłogą niegdysiejszej fabryki
zbrojeniowej zgodnie z modą na lofty urządzono biura do wynajęcia dla każdego,
kogo skusić mógł industrialny, surowy charakter wnętrz. Pod sufitem biegły
zresztą i pozostałe instalacje – zupełnie na wierzchu, jakby rury i ich
mocowania miały stanowić wystrój wnętrz.
Okna, niczym w
pałacowych komnatach wspinały się na metrowej grubości ceglane ściany, chłonąc
zewnętrze łakomie i bezwstydnie. Dźwięk ucichł, jednak nikt nie chwycił ołówka,
ani nie analizował map, czy zestawień, tylko wciąż patrzyliśmy z trwogą na
sufit.
- Ruda coś wyhodowała! – ktoś szepcząc
pozwolił sobie na wykrzyknik.
- Pies Baskervillów – zawyrokowałem –
albo coś jeszcze gorszego.
Po korytarzu –
byłem tego pewien, chociaż nikt nie miał odwagi wyjrzeć – wiało grozą i pustka
była totalna. Nawet kurz osiadł na wykładzinach i nie krążył obłędnie i
bezcelowo. W tej skostniałej ciszy kroki Rudej niosły się niczym seria z
karabinu maszynowego. Kobieta chodziła, jakby każdym krokiem chciała obcasem
zmiażdżyć insekty na podłodze. Kto wie, czy tego nie czyniła właśnie za
drzwiami biura-laboratorium. Podobno mnożyła komórki macierzyste, ale Rudej
nikt nie wierzył. Zajmowała połowę najwyższej kondygnacji i poza nią w
pomieszczeniach niezbyt często można było zobaczyć kogokolwiek. Jedynie
pryszczaty młodzieniec przychodził konserwować coś, co wyglądało jak
hermetyczny zbiornik wielkości dwóch zespawanych wanien stojący niedaleko
wyciągu.
- Ta… - wreszcie ktoś odważył się na
słowa nieukradkowe, tylko normalnym tonem – pewnie coś się wymknęło z tych
wanien i zalęgło w rurach. Ciepło miało, to i dorosło, a Ruda pewnie cichcem
karmiła to bydlę. Mówię wam, doigramy się jak nic. Czas zmieniać pracę, bo tu
za długo nie pociągniemy. Ruda z pomocą tego mutanta zadusi nas po kolei,
chyba, że dobrowolnie się wyniesiemy.
- A widzieliście, jakim łakomym wzrokiem
patrzyła na nasze przestrzenie? – Szef włączył się do rozmowy. Na pewno o to
jej chodzi, żeby zająć i nasze biura. Te wszystkie rury, wentylacje, wyciągi,
klimatyzacje, to jak dla niej stworzone, żeby czyścić masy powietrza z tych…
no… efektów ubocznych. Wczoraj wieczorem zostałem dłużej w biurze i czułem smród jak ze spalarni. Pewnie
truchła wyniosła i w płomieniach pozbywała się dowodów. Myślałem, że się
porzygam!
My też tak
myśleliśmy. Znaczy – myśleliśmy, że my się porzygamy na samo wspomnienie czegoś
równie ohydnego. Kto by pomyślał, że to jakiś Mengele w spódnicy? Na korytarzu
dudniły kroki Rudej i chyba nikt poza nią nie zamierzał w najbliższym czasie
wyjrzeć poza biuro. A i we wnętrzu każdy podejrzliwie zerkał na instalacje, czy
wytrzymają agresję potwora.
- Powiem wam – koleżanka, która rzadko
dawała się ponieść emocjom zabrała głos kołysząc nogą założoną na drugą, a
trzeba przyznać, że miała czym machać i każdy się przyglądał z trudem ukrywając
pożądliwość we wzroku – że wczoraj w bufecie mówili ci z pierwszego piętra, że
coś warczało z rur i jakoś tak cwałowało po rurach, jakby koń, czy łoś. Tak
mówili, bo ja nie mam pojęcia jak cwałuje łoś, ale oni zdawali się być mocno
przejęci. I mówili jeszcze, że te rury, to jakieś cholerne katakumby i można
nimi dojść wszędzie od podziemi aż po dach. I na zewnątrz da się wyleźć, jeśli
się wie, jak.
Ci, co jeszcze
nie byli spoceni zrobili to od razu. Koszule pociemniały od parującego strachu.
Nie sądziłem że biurowa robota może dostarczyć takich emocji. Kłapnęły drzwi
p-poż i kroki Rudej oddaliły się w kierunku klatki schodowej. Ma dziewczyna
stalowe nerwy. Samotnie wyruszać na poszukiwanie wściekłej bestii. Bez
wsparcia, a jedynie w butach na obcasie pancernym. Amazonka! Podziwiałem ją
skrycie, a ona chyba coś przeczuwała (baby mają taką niesamowitą zdolność
wykrywania emocji, że pewnie wiedziała o moich fantazjach więcej niż ja sam),
bo zachowywała się względem mnie przyjaźnie z życzliwością, jakiej nie
zauważyłem względem innych najemców.
Szef, który
zazwyczaj poganiał i delegował robotę bez umiaru teraz siedział zapatrzony w
okno, za którym maiła się przerośnięta robinia wabiąc aromatem owady, którym
nie przeszkadzały ostre kolce na gałęziach. Słońce panoszące się na niebie
lizało coraz większe połacie podłogi, kiedy Szef wreszcie się odezwał.
- A może zaproponować jej pomoc w
polowaniu? Wiecie, że jestem myśliwym amatorem i mam sztucer z lunetą? Czasami ze szwagrem wybieramy się na dzika, albo na bażanty. Może mógłbym Rudej
pomóc?
– To misja samobójcza. Stanowczo
odradzam. Wścieklizna i mutacje nieznanych chorób mogą być nieuleczalne, nawet,
jeśli pies Baskervillów nie połknie śmiałka w całości. Szef popatrzy na te
rury. On może mieć półtora metra w kłębie! Może być jadowity. Toksyczny jak
Czarnobyl.
- Lepiej stąd wiać szefie. Może poszukamy
innego biura? W mieście na pewno coś się znajdzie, a to niech bierze Ruda i nam
odpuści.
- Nie! Nie będziemy uciekali przed jakimś
szczeniakiem – Szef nie należał do strachliwych bubków, ale palcem wskazał
jednak mnie – Ty! Idziesz i proponujesz Rudej wsparcie całego zespołu. A my
tymczasem przygotowujemy obławę na potwora. Zrobimy nagonkę jak się patrzy. Jak
raz nie wyjąłem z bagażnika flinty i mam naboje na grubego zwierza. Przyniosę,
jak będziemy gotowi. Damy bydlęciu popalić!
Nim wstało słońce.
Pani hodowała zmarszczki myśląc mroczne myśli. Była zbyt
młoda, żeby się udawało niechcący, więc musiała się wysilać, aby nad
wyczesanymi brwiami zaistniało coś więcej niż gładkość. Rzeką spławiają się
martwe leszcze. Ciekawe, że pod prąd. Nie przetrwały tarła i teraz przyglądają
się im wrony dla których to dość karkołomny posiłek. Drepczą niecierpliwie po
balustradzie ignorując mnie doskonale. Może wiatr doholuje martwice do brzegu i
będzie im łatwiej? Kominy elektrociepłowni wysyłają w niebo świeżutkie, jeszcze
ciepłe chmury, jakby tych co już tam są było za mało. W szuwarach niewidoczna
drobnica śpiewa godowe pieśni słuchając odzewu z porośniętego nabrzeża. Ktoś
potrącił majowego chrabąszcza, którego zewłok leżący na chodniku czeka na
głodomora, a tymczasem na chodnikach i przystankach już trwa konsumpcja, jakby
to były biwakowe śniadania.
poniedziałek, 27 maja 2019
Zazdrośnik.
Zupełnie nie potrafię zrozumieć, dlaczego
żaden nie chce się przyznać, że gardłem robi dla pieniędzy. Zawodowo. Jakby to
było nienaturalne, albo zgoła nienormalne. Przecież praca powinna frukty
przynosić, a ponoć żadna nie hańbi. Tymczasem jakby się zmówili - wszyscy sobie
gęby wycierają misją i powołaniem tak starannie, aż im dodatkowe podgardla rosną
jak pelikanom. Opuchlizna? Bynajmniej nie głodowa. Głodna to bywa tłuszcza, zerkająca
nieśmiało na świeżo upieczony majestat, pamiętając, aby nie urazić zbyt
buńczucznym wzrokiem, tudzież z kolan nie unieść się w gniewie i nie przyp…
Ech! Zagalopowałem się odrobinę w ekspresji, ale to z powodu uczuć niskich i
podłych.
Gorączka budowlana.
Świat duszny od kwitnących robinii i jaśminów, a pośród
nich spragniony gołąb nie zważając na samochody spija kałużę na środku ulicy.
Pewnie całą noc nie pił, bo przyssał się, aż kałuża zaczęła schnąć. Dziewczęta spieszone
sennie ćwiczą uśmiechy do monitorów, te w samochodach poprawiają grzywki,
względnie makijaż czekając na zmianę świateł. Pani zapakowała doczesność w
spodnie, aż te pobladły z wysiłku. Chyba, że to wzrok budowlańców je przepalił.
Tyle wypukłości na niewielkiej przestrzeni musiało zaintrygować ekipę nawykłą
do kształtowania powierzchni płaskich. Nim doszedłem do tam, gdzie zmierzałem
kolejna pani biorąc głęboki oddech zanurzała się w krzyżowy ogień spojrzeń wschodniej
ekipy budowlanej niespiesznie raczącej się porannym papieroskiem. Cud, że nie
spłonęła. Może to zasługa wiatru niosącego resztki ponocnej wilgoci? Niemal czułem,
jak jej ubranie trzeszczy w szwach szarpane głodnym, zbiorowym wzrokiem.
niedziela, 26 maja 2019
Kampania majowa.
Tyle wokół
niedobrego, że postanowiłem zaradzić. Najpierw przeprowadziłem wewnętrzną
debatę i uzgodniłem z własnym sumieniem dyspensę – będę zło lał po mordach, jak
jakiś strażnik z Teksasu, czy inny bezpański samuraj. Drobny problem się
objawił w obliczu RODO, sprawiające, że zło zamaskowało się i nawet miejski
monitoring mi nie poda danych osobowych dobrowolnie. Chyba trzeba, żebym jakąś
ankietę powołał do życia i uzupełnił ją kiełbaską wyborczą.
Na wędlinach znam
się słabo, ale nieopodal w dyskoncie była promocja na kabanosy (?!) drobiowe. O
matko! Zdawało mi się, że to konia pakuje się w metry bieżące jelit i suszy aż
twardością zaczną przypominać policyjne pałki z czasów świetności ZOMO, by
gratisowo przetestować stan uzębienia. A tu taka niespodzianka. Niech będzie –
jelitko wyborcze gotowe, połamane szczodrze w słupki i na talerzyku rodem z
Cepelii, albo nawet z Bolesławca leży, aromatem uwodząc kota. Skutecznie. Widzę
to i duch we mnie rośnie. Pokusa godna zdrady zła i objawienia, żebym w szranki
stanął. Niemal słyszałem już bojowy zew kastanietów!
Zdałaby się
jakowaś hostessa, gdyż wygląd mam bliższy alternatywnej urodzie. Ani biustu,
ani tyłka, nawet trzepotać rzęsami nie potrafię, chyba, że się mucha zaplącze
pod okiem, ale na to wołałem nie liczyć. Stanąłem przed lustrem pełen
wątpliwości. Niby ogolić nogi mógłbym, jeśli ma to coś pomóc, ale czy pomoże?
Trudno – skoro misja wzywa, więc dylematy odsunąłem na później i zacząłem odkłaczanie
organizmu. Chyba mnie porwał entuzjazm, bo popłynąłem na tej fali tak, że
zrobiłem się na gładkie bóstwo dookólnie. Trochę swędziało podczas oprysków
dezynfekcyjnych, a kot zdecydowanie zaczął mnie unikać.
Z braku hostess i
biustu delegowałem na pierwszy plan mięsień piwny z prywatnej hodowli.
Jednogłowy, za to okazały i pomrukujący rubasznie. Do takiego można się
przytulić bez obaw, że siniaków narobi. Ogrzeje przy tym zupełnie
bezinteresownie, choć potrzebuje wzajemności i raz na dzień czegoś do żarcia –
jak śpiewała przewrotnie pani od poezji. Ekspozycja stała wymagała oprawy, a że
jako odaliska nie miałem zbyt wiele doświadczeń za garderobę posłużyła firanka.
Mało używana, bo tak przeźroczysta, że tylko udawała, że coś zakrywa.
Moskitiera pod tym względem wydaje się materią szczelną. Zacząłem pracę nad
choreografią – układ dowolny i pląsałem nie czekając na oceny jury.
Niczym rasowy
arab potrafiłem stąpać wyciągniętym kłusem choć to śmiesznie wygląda, kiedy
jajka w synkopach wybijają przesunięty rytm na udach. Odziany w klapeczki
podkreślające pęciny i miraż sukni rozglądałem się za uzupełniającą wystrój
biżuterią. Ech! Gdyby to już był sezon na czereśnie, to miałbym jadalne kolczyki, a
tak trzeba będzie improwizować. Postanowiłem więc chociaż szpony pociągnąć na
perłowo. Odszukałem resztkę akryli po ostatnim malowaniu chałupy i wspomniałem
jak trudno było się pozbyć piegów w kolorze saharyjskiej żółci czy dzikich
pnączy. Z braku cierpliwości zanurzyłem dłonie w pojemnikach, a następnie
zaczekałem aż ociekną z nadmiaru barwnika i skrzepną nad kuchenką gazową.
Czas schnięcia
przeznaczyłem na identyfikację zbrodni wartej natychmiastowego zwalczenia, oraz
zestaw pytań do ankiety odzierającej bezprawie z anonimowej powłoki. Trochę
mnie rozkojarzył fakt, że szkolenie na komandosa ominęło mój życiorys, a
dwumiesięczny kurs samoobrony uświadomił mi, że w sportach walki będę ofiarą
nawet, gdy zbrodniarz będzie niepełnosprawny. I ja mam zło zwalczyć przykładem?
Majestatem wątpliwej proweniencji? Może zamiast epatować woalem firany należało
się opancerzyć? Jak staromodne żelazko? Zło (jak wiadomo skądinąd) na ogół bywa
złośliwe i skore do przemocy i tylko gwałtem się na nim odciskać, a mój
podstawowy rekwizyt do odciskania nie za bardzo się nadawał, chyba, że jako
forma dla eksponatów zmierzających na zderzenie czołowe z naprzeciwka. Żeby
choć przyspieszony kurs sumo, albo eksplozja ukrytej jaźni wyćwiczonej w
zakamarkach Shaolin…
Głupio
zrezygnować z wypracowanego starannie image tak błahych powodów, więc
poprzestałem na gderaniu i pocieszaniu siebie, że przecież naród stanie murem,
gdy szlachetność celu i mojego oblicza zajaśnieje na froncie walki ze złem.
ZŁEM! Zostało jedynie je wykryć. Wykryć i unicestwić, jak stonkę, czarną ospę,
czy ból zęba. Otworzyłem się na świat, rozpostarłem receptory w poszukiwaniu
wroga i stąpałem, bo prozaicznie iść nie wypadało. O bieganiu lepiej nawet nie
wspominać – w końcu nie byłem jakimś drapichrustem, co gania za spódniczką, czy
kolorowym balonikiem. Nie godzi się stawać do walki spoconym. Najwyżej po
skończonej walce można skromnie przycupnąć i ukradkiem otrzeć pot z czoła –
najlepiej końskiego. Konie doceniają, kiedy się je ociera z potu po walce.
Przestwór pełen
anonimowego zła zadrżał zaniepokojony moją energetyczną obecnością, a ja
stąpałem po owym przestworze z gracją, wdziękiem i mięśniem gotowym do
poświęceń na rzecz ludzkości. Firana łopotała niczym sztandar zatknięty na
szczycie twierdzy uwolnionej z rąk barbarzyńców, gdy niosłem w świat przesłanie,
lekko tylko zasłaniając się talerzykiem pełnym rozdrobnionego drobiowego (nadal
nie poradziłem sobie ze zdumieniem) kabanosa. Entuzjazm wciąż we mnie wrzał,
kipiał i elektryzował otoczenie, aż uświadomiłem sobie, że moja niedoszła ankieta
nie zawiera ani jednego pytania. Trudno! Będę improwizował! Z tak prozaicznej
przyczyny wycofać się na strategiczną pozycję się nie godziło. Bitewny szał
dodał mi sił. Stąpałem, może nawet kroczyłem sięgając każdym krokiem kolejnego
Rubikonu, aż dotarłem w przestrzeń zasiedloną, oswojoną i mogącą stać się jądrem
nowego porządku – ławeczka pod obficie płaczącą wierzbą, na której zasiadło
trzech emerytowanych muszkieterów.
- Noooo… sąsiad! – usłyszałem chrapliwy
głos pełen podziwu, na jaki zasługiwałem jako wódz naczelny przyszłej armady –
aleś się wystroił! Za to z zakąską trafiłeś idealnie, bo właśnie się skończyła.
Siadaj z nami na kielicha zanim się spocisz! Do boju!
Zabobon.
Oparłem się
spoconym czołem o lustro. Zimna tafla nie potrafiła schłodzić gorączki we mnie,
kiedy stałem przed nią onanizując się. Za karę. Patrzyłem sobie w oczy i
popełniałem gwałt na sobie. Trochę zawstydzony, zły, że doszło do aktu.
Pomyślałem, że każdy facet wygląda żałośnie, gdy własnoręcznie usiłuje uwolnić
się od nasienia. A jeśli jeszcze musi sam sobie spojrzeć w oczy… Wstyd mnie
spętał, usztywnił. Poczułem, jak na policzki wypływa rumieniec. Gorzej czułbym
się chyba tylko wtedy, gdybym przeglądał się w obojętnym, pogardliwym wzroku
obcej osoby, kiedy ręka powtarzała mechaniczne ruchy niczym ćwiczenia na
siłowni.
Oparłem się
czołem o lustro, bo nie miałem już siły patrzeć sobie w oczy. Lustro
zatrzeszczało i zaprotestowało. Poczułem jak pęka w rozetę szklanego kwiatu.
Jakiś okruch zaczął mnie uwierać w czoło, więc odsunąłem głowę. Gdzieś nad
brwiami maleńka kropla przerwała tamę i niespiesznie pęczniała przed podróżą na
czubek nosa. Mocniej ująłem członka. Krew nie usprawiedliwia. Musiałem skończyć
co zacząłem. Pogrążyć się w tej anormalnej psychoterapii i patrzeć na
wyszczerzone w dzikim śmiechu zęby, na obłęd w oczach. Jak łatwo pomylić
uniesienie z nienawiścią i szałem bitewnym…
Z rozety
zakwitłej w lustrze spoglądałem na siebie wieloosobowo, zupełnie, jakbym je
podzielił na miliard luster i każde z nich stało się niezależnym bytem. Wzrok
mglił się przede mną, a ja wstydziłem się przed nieskończoną ilością własnych
spojrzeń. Dyszałem, jakbym biegł do złudnego nieba po schodach. Płatki
szklanego kwiatu zaczęły wypełniać się demonami przeszłości. Pięknymi. Takimi,
o których myślałem, że nigdy i że zawsze. A potem… Zawsze było jakieś potem i
nigdy nie było zawsze…
Wiedziałem, że
przyjdzie pierwsza. Jak w mijającym życiu – też była pierwsza. Nie wiem
dlaczego usiłowała mi wmówić cnotę, ale zależało jej na tym, więc uwierzyłem w
nią do dnia, kiedy zobaczyłem zdjęcie, gdy przekonała obcego, by ubrał ją w
białą suknię, która nie umiała ukryć dojrzewającego życia. Zanim straciłem
rozum pomyślałem, że potrafiła się bronić, więc zrobiła to z premedytacją. I
dostała to, czego pragnęła. Ja dostałem zdjęcie, żebym nie umiał zapomnieć.
Drugi płatek i
kolejne doświadczenie. Pośród tłumu ludzi demonstrujących w tańcu pulsującą seksualność
zauważyłem dwie kobiety kołyszące się bez partnera i rozglądające dyskretnie po
parkiecie. Podszedłem, bo grzech zaniechania nie wchodził w rachubę. Moja nastoletnia
sakiewka aż pobrzękiwała od niespełnień. Popatrzyły na mnie obie, jakbym
wyszedł ze śmietnika i odmówiły. Wzruszyłem ramionami – szkoda czasu na żale,
kiedy świat wiruje. Dopiero, gdy poszedłem do łazienki ujrzałem jedną z nich,
jak na zaszczanej podłodze klęczy przed Murzyniątkiem, w ustach trzymając
wyprężonego członka, a dekolt ma wypchany zielonymi banknotami. Murzyn, gdy
mnie zobaczył pozwolił sobie na demonstrację i oburęcznie naciągnął głowę
ślicznotki na siebie. Mocno i do końca. Oczy jej rosły, a łzy ścierały makijaż
wijąc się czarnymi smugami po policzkach, gdy dusząc się łykała czarnoskórą
demonstrację.
Wiedziałem już, co
spłynie z kolejnego fragmentu rozety, ale nie mogłem przestać patrzeć. Z
masochistycznym zacięciem zerkałem na drobną niewiastę, z którą przez chwilę
byłem ustawową jednością. Krótką chwilę. Jeszcze ślubny portret nie zdążył się
okurzyć i oswoić ze ścianą, gdy przyszła jej koleżanka na ploteczki przy
lampce… No dobra. To było pół litra wódki w jakimś owocowym podcieniu, żeby
dawać alibi, że to drink, a nie czterdziestoprocentowa okowita. Siedziały
przytulone i mruczały swoje tajemnice coraz odważniej, bo wódka rozbiera bez
litości. Trudno nie słyszeć siedząc tuż obok, więc usłyszałem. Może miałem
usłyszeć?
Nie zostało mi
oszczędzone nic i na słuchu się nie skończyło. Równie dobrze mogłem wsadzić w
gardło dwa palce. Wyszedłem w noc, a zmysły starały się poradzić sobie z
zastanym, co nie było łatwe. Seks w nagrodę? Zgoda w zamian za fanty? Za
przystań bezpieczną? A potem dłoń wędrująca po udzie i usta nachylone nad żoniną
piersią. Kochały się nie zwracając na mnie uwagi. Mogłem nie istnieć, być psem,
albo dywanikiem leżącym koło wanny, żeby stopy nie marzły, gdy się z niej
wyjdzie. Kiedy się obudziły… Pakowałem się właśnie. Błagały obie, bym stał się
ich parawanem. Żebym został i był fasadą, za którą ukryją namiętności w zamian
za co mógłbym od czasu do czasu skorzystać z ich ciał, lub tylko wzrok cieszyć
urodą ich uniesień.
Płatki przed
oczami mnożyły się wspomnieniami i pośród widzeń gęstniało od epizodów. Pani w
kapelusiku, którego nie zdjęła nawet wtedy, gdy jej bielizna sfrunęła na
podłogę prosiła, żebym się pospieszył, gdy już wypełniłem jej ego i żołądek
wszystkim, co wskazała paluszkiem. Chciała spać i nie przeszkadzało jej, że
tańczyłem pomiędzy rozchylonymi, obojętnymi udami. Tylko tak mogła zapłacić i
godziła się na podobne życie być może nawet każdego dnia. Kapelusz wbity w
poduszkę, cuchnący potem i alkoholem… A noc pachniała świeżością wilgotnej
wiosny. Uciekłem. Znowu uciekłem.
Kolejny płatek,
żeby mnie pogrążyć zaczął snuć wspomnienia z jakiejś domówki. Wieczór
rozstrzelany śmiechem i skropiony obficie czymś egzotycznym zakończył się tam,
gdzie rozpoczął. Łóżko gospodyni było szerokie, lecz niewygodne. Wierciłem się
szukając spokoju, a znajdowałem ciało ciepłe i miękkie. Dotknąłem oddechem,
potem palcem. Malowałem niedopowiedzenia czując jak przyspiesza jej oddech. Pod
kołdrą gęstniał aromat pożądania. Poszedłem po niego całą dłonią, żeby
skosztować. Trafiłem na rękę, która mnie odepchnęła i słowa że to nie dla mnie.
Przytuliłem do siebie niezaspokojoną rękę i usiłowałem spać słysząc, jak
gospodyni gryzie palce, żeby nie wykrzyczeć w noc euforii. Pościel jeszcze rano
pachniała tak, że miałem problem zmieścić się w spodniach.
A następnego
popołudnia, gdzieś w knajpie, dokąd poszliśmy zmarnotrawić dzień, popatrzeć na
świat i ludzi zniknęła mi z oczu ledwie noc wzięła okolicę w objęcia. Szukałem,
aż znalazłem. Na piętrze, tam, gdzie nie wpuszczano kawiarnianych gości
klęczała z wypiętymi pośladkami. Ktoś brał ją od tyłu. Mocne pchnięcia kołysały
jej obnażonymi piersiami, a zduszony jęk rozkoszy wydobywał się spomiędzy
drugiej pary obnażonych ud. Zobaczyła mnie pośród obłędu i podniosła wzrok.
- Wyjdź! – wycharczała ustami pełnymi
nasienia, a rozkaz uzupełniła wiązanką tak soczystą, że oba samce
znieruchomiały nie bacząc na instynkty.
Kropla krwi spłynęła
już na czubek nosa łaskocząc mnie, a lustro szydziło ze mnie, żebym wybrał
jedną połowę twarzy. Znów chciało mnie biczować podrzucając kolejne wspomnienia
i obrazy upiorne. Dłoń miałem twardą. Bolało, ale nie przestawałem. Gapiłem się
w lustro z obnażonymi kłami i charczałem. Siedem lat nieszczęścia? Tylko
siedem? To wcześniej niby miało być szczęście? Zawyłem. Z bólu raczej, ale mój
krzyk mnie oszołomił i splamiłem wytryskiem lustro. Ociekało mleczną, stygnącą
lepkością i przestało pozwalać sobie na ironię. Kropla krwi spadła na
więdnącego członka. Zadrżałem. Boli. Ma boleć. Na pewno w poprzednim życiu
byłem grzesznikiem i pokuta mi się należy. Mam czuć. Każden policzek i każdą
zniewagę. Dzisiaj kupię kolejne lustro. To nie koniec pokuty. Wciąż nie
zasłużyłem na rozgrzeszenie. Jeszcze tylko siedem lat, chyba, że zniszczę
kolejne lustro.
piątek, 24 maja 2019
Konfabulacja.
Dziecko wszak! A
przecież wargi pełne chemicznej krwi, rzęsy doklejone takie, że można nimi
omiatać pajęczyny, brwi wyczesane, wystrzyżone i domalowane, gdzie natura
poskąpiła materiału. Spódniczka usiłowała skryć Myszkę Miki wymalowaną na
majtkach, ale chyba się poddała, bo Myszka bezczelnie zerkała na świat z
uśmiechem w tych warunkach niejednoznacznym. But uzupełniał wzrost, żeby hurtem
udało się przekroczyć metr pięćdziesiąt. Bluzka, którą wypchać mógł jedynie
obiad, bo na resztę trzeba było jeszcze odrobinę poczekać dopełniał obrazu.
Może nie do końca dopełniał, bo częścią składową tego zestawu w kilku wersjach
czerni (z wyłączeniem tła Myszki) uzupełniał plecak.
No właśnie!
Delikatnie indagując płeć piękniejszą dowiedziałem się, że taki plecak to
szykana, wrzód kalający kobiecość, szczególnie, kiedy but pilnuje wzrostu, a
spódniczka nie pilnuje cnoty. Dlatego nie – kategoryczne i bezwzględne. Nie
wspomnę o wzroku, którym zostałem obarczony, gdy wychyliłem się z sugestią, że
taki plecak, to wygoda, a torba, to utrapienie, które nawet próżnym będąc waży
ze trzy pudy. Wzrok był zdecydowanie wyższej kategorii wagowej, a pogarda i
niesmak w nim zawarty był tak gęsty, że można było je kroić na porcje, pakować
i sprzedawać w dawkach leczniczych, kolekcjonerskich, albo nawet czarnorynkowych.
Otóż dziecko do
spółki z Myszką posiadało plecak z logo… nie chcę powiedzieć, że była to
lilia, bo lilie tatuowało się całkiem niedawno prostytutkom, powiem więc, że to
nenufar samotny, odbarwiony i pozbawiony nurtu. Za to wypchany od środka, więc
rokujący nadzieje. Zawartość plecaczka pominę chrząknięciem. Nie zagląda się w
tornistry przesuwające się w plenerze ruchem jednostajnie nieokreślonym, chyba,
że ma się plenipotencje wynikające z… ekspresji lędźwi. Inaczej trzeba dysponować
mundurem, przed jakim wzbraniałem się skutecznie bez najdrobniejszego
uzasadnienia.
Dziecię
dysponowało monitorem wielkości pola golfowego dla drugoligowych szejków i
multikolorowymi, zapewne nie własnymi szponami tworzyło wiadomość tekstową.
Może z pamięci biblię cytowało? Albo podręcznik z przygotowania do życia w
rodzinie? Wychowany w szacunku dla tajemnicy korespondencji nie zgłębiałem
tematu. Wolałem postudiować detale fizjonomii modelki. Tknęło mnie, że dziewczę
(chyba niedorozwinięte) zamiast kolczyki w uszach nosić, powiesiło je w nosie,
na wargach i języku – wiem, bo działalność literacką wspierało językiem. Być
może konsekwentnie do czytania niezbędny był jej palec.
Monitor sapnął
zwrotnie – znak, że interakcja wystąpiła i oblicze zaczęło mienić się uczuciami
skrajnymi, raptownymi i szybkozmiennymi. Sapnęło dziewczątko, aż bluzeczka się
uniosła, żebym odnotował kolejny kolczyk – tym razem w pępku. Aż się bałem sarkazmu
w uśmiechu Myszki Miki i wolałem skupić się na młodej, eksperymentalnej hodowli
tatuaży. Chwilowo przedramię dawało jeszcze szanse na rozpoznanie rodzimej
karnacji, jednak stan ten mógł niebawem ulec zmianie nieodwracalnie.
Pazury pracowicie
tłukły Exodus na wirtualnej klawiaturze, a ja przesiadłem się ze wzrokiem na zwieńczenie
okazu. Włosy dopadł jakiś minimalizm i asymetria. Może fryzjer był niewidomy, a
dziewczę przechyliło się, żeby pogadać z kimś na sąsiednim fotelu? Faktem jest,
że jednostronnie dysponowała nie tyle włosami, co zarostem. Na moje oko góra
tygodniowym. Przynajmniej ja po tygodniu dysponuję podobnym, kiedy ogarnie mnie
niechęć do obróbki powierzchni niechętnie gładkich.
Kolejna
interakcja. Mimicznie dziewczę wyposażone było w mięśnie, jakich u siebie nie
podejrzewam nawet. Czytanie dostarczało tylu wrażeń, że z lubością oddałem się
obserwacji piegowatego oblicza usiłując rozszyfrować galopujące stadami emocje.
Trudny temat. Jak się okazało niebawem nie tylko dla mnie. Dziewczę również nie
nadążało z emocjami w trakcie czytania, gdyż zarzuciło proceder i niezwłocznie przeszło
do Księgi Liczb, które wybierało dwoma kciukami naraz. Że też jej się szpony
nie zaplątały, to cud. Monitor sposępniał i znieruchomiał. Słuchać było tylko
burczenie fizjologiczne, kiedy pchał w eter kolejne sygnały przywołania.
Wreszcie udało
się i odbiornik aktywował połączenie. I to jak! W wersji rozsiewczej, dostępnej
dla dysponentów aparatów słuchowych nie zabezpieczonych słuchawkami.
Szybkostrzelne komunikaty były gęsto nafaszerowane emocjami i tak soczyste, że
co bardziej pruderyjne staruszki mdlały, a mniej eleganccy panowie spoglądali z
podziwem starając się zapamiętać co trafniejsze fragmenty wiązanki. Oczywiście
żaden nie przyznał się, że dziewczątko dysponowało asortymentem im niedostępnym
i ekskluzywnym we własnej kategorii.
Tylko starszy
pan, nie do końca zorientowany w postępie technologicznym wybałuszył
bladoniebieskie ślepia na przyszłą niewiastę. Na jego obliczu szamotała się
chęć zrozumienia i rozpacz, że niestety znów nie udało się. Walczył ze sobą
niezbyt długo, bo w tym wieku czekanie nie jest opcją rozważaną na poważnie.
- Hę? Co mówiłaś panienko? Możesz
powtórzyć, bo nie dosłyszałem?
I jak tu się nie
roześmiać? Oblicze dziewczątka mogło zrekompensować wszelkie nieszczęścia.
Nawet te przyszłe.
czwartek, 23 maja 2019
Stado.
Na serdecznym
palcu nosił dwie obrączki. Obie złote, choć różne. Budziły pytania i
intrygowały pewien specyficzny gatunek kobiet. Tych zbyt odważnych i otwartych
nie wszelką nieformalność, kiedy tylko jawić się ona będzie cieniem jakości i
dobrego smaku. A tego nie można mu było odmówić. Mankiety starannie
wyprasowanej koszuli błyszczały niebanalnymi spinkami, a wypielęgnowane dłonie
zdawały się jednocześnie miękkimi, jak i mocnymi. No i wzrost, który zapewniał
komfort większości kobiet w wyborze obuwia na wielkie wyjścia i wyrafinowane
pozostania w zaciszu sypialni.
Był. To na ogół
wystarczało, choć oczami potrafił sięgnąć do zapięć staników nawet tych, które
usiłowały nie zwracać uwagi na ciekawość dyskretnie wychylającą się spoza
gęstych, ciemnych brwi i rzęs stalowym, ledwie zmiękczonym światłem otoczenia
wzrokiem. Gdy z lubością zaciągał się powietrzem, jego nozdrza zdawały się
sortować tło, żeby skonsumować każdą z kobiet z osobna, selektywnie, a
niektórym od własnych myśli miękły nogi, bądź wstyd wychodził na policzki
purpurą na podejrzenie, że to ich aromat tak go oszołomił.
Trzeba przyznać,
że pozwalał się uwodzić z wdziękiem. Nie był wybredny. Czasami tylko sprawdzał
kieszenie wełnianej marynarki zachowując drobne karteczki z numerem telefonu i
imieniem, wsunięte mimochodem gdy mijała go potrzebująca towarzystwa kobieta, a
w jej wzroku czytał zgodę na zdecydowanie więcej niż fantazjowanie. Ozdobny
człowiek często przydaje się towarzysko, choć to dopiero preludium, gdy
przybędzie odwagi.
Tym, którym
brakowało jej wspierały się alkoholem, licząc, że kilka kolejek pozbawi je
oporów i poniesie je ponad obawami ku wieczorowi pełnemu niezapomnianych
wrażeń, albo chociaż uwolni rozum z hamulców i powiedzie w autoerotyczną ekstazę.
Pięknoduch tymczasem kolekcjonował karteczki, westchnienia i szepty.
Konkurencja widząc beznadziejną sytuację wycofywała się oddając pole bez walki.
Nikt nie zorientował się, kiedy został jedynym męskim okazem na sali
wypełnionej kobietami.
Pośród chichotu
koleżanek któraś zamknęła drzwi na klucz. Inna zaczęła pokrzykiwać szukając
jedności pośród stada. Alkohol krążył wciąż szybciej i szybciej. A pięknoduch
dotykany coraz śmielszym wzrokiem poczuł spragnione dłonie na pośladkach,
policzkach, udach, wargach, wplątane we włosy dłonie nie umiały się wycofać.
Krzyknął, gdy poczuł dłoń zbyt intensywnie poszukującą jąder – do bólu aż.
A potem drugi
krzyk, już podszyty strachem, kiedy podarły mu koszulę rozdzierając ją
wielobarwnymi paznokciami. Guziki rozprysnęły się po okolicy, a on osaczony
gęstym, zdyszanym tłumem szarpany we wszystkie strony, rozbierany, popychany i
podszczypywany niemal do krwi nie umiał uciec z gęstniejącego kręgu pożądania.
Każda chciała mu wyryć inicjał na piersi, a kiedy spłynął pierwszą krwią skowyt
oprawców osiągnął apogeum.
Szaleństwo,
słodko-duszny zapach krwi mieszał się ze smrodem strachu i furią niewiast. Krwi
przybywało, pięknoduch jęczał i kulił się chowając przed ciosami twarz i
podbrzusze. Daremny trud. Kilka kopnięć w nerki i stracił świadomość osuwając
się pomiędzy nogi odziane w szpilki, którymi można byłoby przebić mu serce na
wylot. Drobne, powierzchowne rany zapłonęły i zakwitły czerwienią kryjąc skórę.
Nie był już piękny.
Nim emocje
przygasły był tylko drżącym ochłapem mięsa stygnącego na parkiecie.
Niekompletnym. Nadgryzionym i wyssanym z urody. Martwym. I tylko dwie obrączki,
które zsunęły się z serdecznego palca i leżały gdzieś nieopodal zdawały się
krzyczeć jak wyrzut sumienia:
- Był nasz. Zabrałyście nam to, czego nie
mogłyście dostać.
środa, 22 maja 2019
Żółta Carimora.
Rzeka
poszarzała i straciła blask nękana nieskończonością kropel szarpiących jej
gładkość, aż stała się matowa niczym papier ścierny. Ludzie też. Szczęściem dla
Rzeki stały się kwiaty podobne do żółtych irysów, które dość beztrosko
ochrzciłem kosaćcami. Moje zdumienie było widoczne, kiedy okazało się, że
owszem, tak właśnie się nazywają i wyglądają. Niewzruszony wędkarz ze świstem
batoga wypuścił w nurt kolejną porcję żarcia i medytował przyczajony w szuwarze
oczeretowym. Nie przeszkadzały mu nawet śmieci beztrosko wałęsające się w
nurcie tuż przy brzegu. Pośród krzaków skarżyły się jakieś ptaki, jednak nie
wychylały się, żeby nie dostać kataru. Tylko asfalt zadowolony z siebie
zagarniał coraz większe kałuże i udawał, że taki gładkolicy jak wspomnienie niemowlęcych czasów. Niebo rozdarte wylewało się na ziemię, która chłeptała bezwstydnie,
choć nie nadążała przełykać. Kosodrzewina w perłach dżdżu wyglądała jakby się wybierała
na bal. Wiatr prószył kwiatami kasztanowców i robinii bez umiaru, przy okazji
przynosząc aromat świeżo koszonej trawy pachnącej arbuzem i słodki zapach ściętych
drzew. Na chodnikach ktoś rozsypał srebrno-złote gwiazdki tonące w kałużach. Te
z nocnego nieba utrzymują się na powierzchni bez trudu, ale tym ludzką ręką stworzonym tak dobrze już nie szło. W niewielkich odstępach, na chodnikach, powtarzało się ostrzeżenie: „Uwaga, nadciąga Carimora”. Nie wiem, cóż to takiego, ale obrazek przypominał
dziewczynkę nakrytą żółtym sztormiakiem i z wyszczerzonymi zębami. Bać się? A
może wypatrywać niecierpliwie?
wtorek, 21 maja 2019
Rozmowa.
Miasto mokło
bezradnie zupełnie. Zmrok przytulał się do zziębniętych kocich łbów z rzadka
tylko lizanych ciepłym, żółtym światłem reflektorów, które niczym niestały w
uczuciach kochanek znikały szybko za najbliższym węgłem. Gdyby nie
wszędobylskie reklamy i podświetlone wieże kościelne ta noc mogłaby się
wydarzyć gdziekolwiek pośród oceanu w skorupie zbyt mizernej, żeby dotrwać
poranka.
Żółknące
intensywnie liście staczały się z drzew i lepiły bezwstydnie do każdej płaskiej
powierzchni i nawet wiatr nie dawał rady ich poderwać do lotu w nieznane. Płoty
milczały kamiennie, albo metalicznie, latarnie grały w kości o to, która ma
namalować cień sąsiadki na witrynie sklepowej. W taką noc łzy pozwalały sobie
na każdą fanaberię.
Stałaś na
balkonie, jak jakaś Julia wydumana i mokłaś zupełnie tak samo, jak mokłaby
Kaśka, czy Tamara, gdyby akurat miała kaprys wyjść na balkon pośród tej
dżdżystej nocy. Ale one nie miały – ochoty, balkonu, nastroju, czy wręcz
wszystkiego naraz, więc stałaś samotnie na balkonie ty właśnie.
Deszcz nie miał
pomysłu co z sobą począć, więc szlochał raczej intensywnie i mało
wyrafinowanie. Mokłaś chyba nieświadomie, popijając szampana z butelki, jakbyś
chciała napompować się bąbelkami i unieść ponad chmury, kiedy deszcz cierpliwie
rozbierał cię przyklejając się do twojego gasnącego ciepła.
Ja zadrżałbym już
z pięć razy i szczękałbym zębami, a ty swobodnie zwiedzałaś wzrokiem miasto
leżące u twoich stóp i łaszące się w nielicznych przypływach światła. Milczące,
ale nie ciche. Mroczne, może nawet groźne i bardzo obce. Trudno oswoić miasto,
nim się wydrepcze własne ścieżki tak bardzo, że nawet gołębie zaczną się
kłaniać, a szpaki przywitają człowieka po imieniu i zaproszą na owocową
rozpustę.
Byłaś nieobecna
bardziej niż sądziłem, skoro nawet spóźniony klekot butów na obcasie wyraźnie
spieszący się pod kapeluszem parasola w drodze do tam-gdzie-nie-pada nie
zwrócił twojej uwagi. Miasto poszatkowane nieskończonością spadających kropli
posępniało nasiąkając połyskliwą czernią.
Balkon przeciekał
jak stara, przeżarta wiekiem drewniana balia. Deszcz cichutko ćwierkając
strumyczkiem wijącym się w dłoniach wiatru odfruwał w mrok. Stałaś
wyprostowana, pozwalając kroplom poznać siebie aż po intymność. Na rzęsach
perlił się drobiazg udający koronę zdobną w kamienie Swarovskiego, a ty
pobłażliwie pozwalałaś im spłynąć na policzki, gdy mrugałaś oczami i dalej, w
zagłębienie obojczyków, na piersi nastroszone i pełne.
Za tobą, w
pokoju, stłumione kloszem światło nocnej lampki nie mogło poradzić sobie z
wszędobylskimi cieniami wałęsającymi się drżąco po zakamarkach pokoju. W oknie
balkonowym wzdychała firanka pijąc wilgoć, żeby zgubić zapach zaplątany w
oczkach nasączonych kurzem. Dywan został wewnątrz z obrzydzeniem patrząc na
ciebie, bo już wiedział, że kiedyś wrócisz i każesz mu grzać ci stopy
zmarznięte i mokre.
Nie był twój. Ani
dywan, ani pokój. Nawet to miasto twoim nie było. Wynajęłaś wszystko na jedną
noc jak dziwkę i traktowałaś dokładnie tak, jak się traktuje dziwki.
Zaspokojenie kaprysu, jakiejś ekstrawagancji, która ledwie do głowy przyszła, a
dobrym pomysłem wydawała się tylko do czasu, gdy się ją w końcu wysłowiło.
Stałaś bezpańsko,
bez słów, pijąc szampana, jakby to było mleko, a kiedy opróżniłaś butelkę rzuciłaś
nią w mrok, aż popełniła samobójstwo w ciemności tłukąc się na drobne. Gdzieś
daleko nocny tramwaj zadźwięczał dzwonkiem i zabił szemranie wody jazgotem
metalowych krawędzi przetaczających się po szynach. Jakiś ptak oszalały z
trwogi zatrzepotał skrzydłami jakby walczył z kotem, noc wślizgiwała się do
pokoju nie mogąc się zmieścić cała, więc otworzyłaś jej szerzej drzwi.
A potem weszłaś
za nią do wnętrza. Dywan rozpaczliwie usiłował cię strząsnąć z siebie. Wzięłaś
w rękę telefon, a noc z niesmakiem cofnęła się, jak oparzona przed
podświetlonym monitorem. Wybrałaś numer i cierpliwie czekałaś, aż sygnał
przerodzi się w głos. W środku nocy tylko ty potrafisz zadzwonić i tylko na
ciebie nie umiem się pogniewać. Podniosłem słuchawkę i słuchaliśmy nawzajem
swoich oddechów. Mój przypominał kota w trakcie sjesty. Twój wciąż mieszkał w
innym świecie i drapał szorstkością.
- Przyjedź po mnie… Przemokła mi dusza.
Nikt inny jej nie ogrzeje.
Deficyt.
Podarte spodnie i kurtki - aż strach wyrzucić dziurawe
buty, bo być może jutro będą szczytem strit-artowej mody, jak obecnie nazywana
jest z angielska owa patologia. Do tego oszczędne skarpetki ledwie mieszczące
podeszwę stopy i bluzeczki, które nawet nie marzą o tym, by sięgnąć pępka
skupiając się z mozołem by okryć choć piersi. To niechybny znak, że popadliśmy
w kryzys tekstylny i prawdopodobnie materiał uległ biodegradacji i lada moment
przyjdzie paradować z zupełnie gołym tyłkiem. Może jedwabniki wymarły i rzecz
jest utrzymywana w tajemnicy? Albo owce się rodzą ze skazą genetyczną i zamiast
futerka mają łuski? Gładkoskóre wielbłądy i lamy? Zawsze zostaje jeszcze polar
i nylon, choć to niebyt ekologiczne chyba, za to plastikowych butelek do produkcji
nici nie brakuje na pewno. Trudno – z lekkim niepokojem wypatruję kolejnych sygnałów,
że sytuacja się pogarsza. Tymczasem w wodzie wrze. Zaczęło się tarło i woda nie
potrafi zachować spokoju podskakując frywolnie, gdy pod kołderką powierzchni
trwają nieustające harce i figle dzikie. Maki od tygodnia się wstydzą po kątach i czerwienią się nie zważając na kaprysy pogody i zakaz upraw.
poniedziałek, 20 maja 2019
Plan.
Twarz miał
lisio-trójkątną, chytrą i z uśmieszkiem błąkającym się gdzieś po krawędziach
warg niepostrzeżenie. Wkradał się w łaski i oswajał. Udawał przyjaciela, który
może się stać aspiryną na każdy ból głowy. Byle przyjąć go i pozwolić.
Dyskretnie oblizał wargi, a ja ze zdumieniem obserwowałem własne rozczarowanie,
że nie jest rozdwojony na końcu. Spodziewałem się wężowej natury, a on był
prozaicznie ludzki i nie niósł w sobie syczącej przyszłości.
Kołysał mnie
słowami tak gładkimi, że wnet zacząłem się o nie ocierać. Mruczeć i łasić, jak
zapasiony kot na widok zakochanej w nim bez pamięci właścicielki o ciele niemal
tak miękkim, jak jego futro. Głos pieścił moje ego i ciało, duszę. Wszystko co
we mnie niepojęte podstawiało się pod owe słowa niczym pod prysznic zmywający
każdą przykrość, smród niezbyt udanej przeszłości i byle jaką teraźniejszość.
Pod jego dłonią
kanty miękły w łuki podobne kobiecym biodrom, albo falom rozkołysanego
popołudniem morza. Rzeczywistość zdawała się zamierać wobec majestatu i charyzmy.
Sprzedałem się, nim się obejrzałem. Nie sądziłem, że sprzedam się tak tanio,
szybko i beznadziejnie. W ogóle sądzić nie mogłem, bo pod wpływem uroku stałem
się bezwolny.
Kiedy pogłaskał
mnie po policzku nawet zarost podstawił się pod ten dotyk, żeby się nim cieszyć
chrzęszcząc błękitnym, epoksydowanym słońcem szorstkiego jak pumeks zarostu. A
potem pokazał mi wzrokiem kobietę, grzebiącą bezradnie w torebce i rozglądającą
się z nadzieją, że ktoś jej pomoże. Obejrzałem się. Zadbana, choć nie młoda.
Może nawet była ładna, ale nie umiałem tego docenić, gdyż zafascynowany głosem
trwałem w letargu.
- Pójdziesz z nią i zrobisz wszystko, o
co poprosi. Ba! Zrobisz to, zanim poprosi.
Popchnął mnie w
jej kierunku, a ja pozbawiony woli i rozżalony, że pozbawił mnie swej miękkości
i ciepła szedłem, czując, że mój pan rozgląda się w mojej głowie z niesmakiem
rozsuwając na boki co bardziej nieroztropne myśli. Marionetka może mieć
nadzieję, że sznureczek się zerwie. Ja nie miałem nadziei, bo własnym chceniem
otworzyłem się na człowieka i żadnej obroży nie poczułem samowolnie oddając się
w niewolę.
Kobieta
poszukiwała w torbie kluczy, których oczywiście tam nie było. Nie mogło być –
jak mi podszepnął mój nowy lokator, bo te klucze już miałem w kieszeni.
Zaprosiłem… To znaczy, zaprosiliśmy kobietę na kawę, żeby trochę ostygła,
uspokoiła się. Rozmawialiśmy, a głos we mnie bawił się mną, jakbym był
cyborgiem sterowanym drogą radiową. Mówiłem komplementy, obiecywałem,
uśmiechałem się, całowałem w rękę nie raz.
Nigdy nie byłem
śmiały, ale z takim przewodnikiem potrafiłem w końcu wyciągnąć rękę po tę
kobietę i zaprosić ją do jej domu. Mieszkała niedaleko. Skąd on wiedział, że
sama? Pachniała samotnością? Dostatkiem? Pragnieniem? Nie wiem, ale on wiedział
i wiedział, jakich słów użyć, żeby ją otworzyć.
Klęknąłem przed
jej drzwiami markując próby otwarcia drzwi. Poprosiłem, żeby przyniosła mi
jakieś narzędzia od sąsiadki, gdy ja tymczasem gmerałem w zamku kluczami o
własnego mieszkania. Minę miałem przy tym natchnioną, jak nawiedzony poeta w
transie wzmocnionym czymś, co doskwiera i skraca życie bezapelacyjnie. W bólach
powstaje poezja. Bez niego można tylko zapisać westchnienia.
Biegała znosząc
mi śrubokręty, kombinerki, całe mnóstwo niepotrzebnych nikomu narzędzi, a ja
kręciłem wciąż głową, że nie, niech te leżą, ale może inne jakieś się znajdą.
Zmęczyłem siebie i ją własnym wysiłkiem nim niepostrzeżenie przekręciłem jej
kluczem zamek i uchyliłem drzwi do tej dziewiczej oazy. Weszliśmy razem, a
zachwyt kobiety wynagrodził mi te zabiegi.
Udawałem
zmęczonego, co przychodziło mi łatwo mając w sobie głos nauczyciela. Kiedy
kobieta oddawała narzędzia sąsiadom, przed każdym wychwalając moje talenty i
dobre serce kąpałem się w jej wannie, która, jak mylnie sądziłem, dawno nie
oglądała męskich pośladków. Gdy wreszcie wróciła wyszedłem z wanny i mokrymi
stopami oznaczyłem ślad pomiędzy wanną, a kobietą stojącą bezradnie w
przedpokoju. Podniosła ręce do ust zagryzając palce na widok mojego bezwstydu,
lecz nie pozwoliłem jej na złapanie oddechu, gdy przytuliłem się do niej
przemaczając jej bluzkę do szaleństwa.
Rozbierałem
powoli, a ona nie umiała zdobyć się na najdrobniejszy nawet gest, żeby mnie
odepchnąć. Szeptałem jej nieprawdopodobieństwa, a ona wierzyła w nie święcie i
bezrozumnie. Zaczarowałem ją? Ja? Nie! Nie ja, lecz ten czarodziej, co we mnie
zamieszkał. Czarnoksiężnik władający umysłami szeptał przeze mnie słowa na
które czekała całe życie, bo otwierała się niczym kielich kwiatu dotknięty
językiem słońca.
Nie raz
rozśpiewała noc nim zasnęła. Wstałem, nim jej ciało zaczęło poszukiwać mnie w
zbyt dużym łóżku i osadziłem własną nagość w ramie okna czekając, aż mnie
odnajdzie głos, który mnie tutaj przywiódł. Znalazł mnie. Nie zajęło mu to
wiele czasu. Znalazł i kazał poszukać spodni. Gdy się ubrałem powiódł mnie tam,
gdzie gospodyni trzymała biżuterię.
Miała gust, a
oprócz gustu zapewne niemałą fortunę. Wiekowe srebra i nowomodne białe złoto.
Kamienie, w których uwięziony był ogień niemal żyły, gdy tylko poczuły cień
światła, a krawędzie potrafiły przekroić kryształowe szkło. Pakowałem do
kieszeni nie wnikając, co czynię i chyłkiem wymknąłem się z domu. Wybiegłem w
noc, a słodki głos wiódł mnie gdzieś, gdzie nie wiedziałem.
Na wpół biegłem,
aż się zdyszałem. Nogi zaniosły mnie nad rzekę nieopodal czynnej elektrowni
wodnej. Stanąłem w tumulcie kurzącej się wody, kłębiącej baranami nawet pośród
nocy, by nabrać tchu i opadłem łokciami na balustradę. Posłyszałem kroki, więc
się obejrzałem – mój czarodziej szedł do mnie krokiem miękkim, a ja już
wyjmowałem z kieszeni precjoza, żeby go obdarować. Dumny, niczym pies
aportujący patyk pokazywałem to, co ukradłem śpiącej kobiecie.
Czarodziej przyjmował
dary ofiarne z wdziękiem i lekkością. A potem popatrzył na mnie z jakimś żalem
i kopnął mnie między nogi. Ogień rozpłynął się we mnie, gdy upadałem na twarz. Czarodziej
podniósł mi głowę szarpiąc za włosy.
- Tam była kamera – uśmiechnął się cynicznie
– wiesz o tym? Była i widziała ciebie kradnącego majątek i ją, jak się tobie
oddaje bez przymusu. Zostałbym żebrakiem, gdybym uciekł, bo puściłaby mnie z
torbami, na pierwsze podejrzenie, że chcę odejść, ale teraz… Teraz jest moja.
Za chwilę wrócę do domu, a te świecidełka będą zalążkiem mojej wolności, którą
ona uzupełni szczodrze. Ale ty… Ty wiesz już chyba? Musisz umrzeć. Tu.
Elektrownia zajmie się twoim ciałem… Zrobisz to dla mnie - prawda?
Pogwizdując niezobowiązująco.
Pani o brwiach wymodelowanych w permanentne zdumienie obrzuciła
mnie spojrzeniem rozcieńczonym soczewkami. W oprawie mostu (być może)
prezentowałem się wystarczająco interesująco – może przypominałem termita
pożerającego żelazo, gdy most tętnił życiem rowerowo-hulajnogowo-monokolistym? Na tle pulsującego sinymi smugami nieba kwiaty na czeremchach wyglądają niczym lody na patyku,
a w powietrzu unosi się zaduch kwitnących grochodrzewów. Młoda mamusia z wózkiem
i dwójką bąków szła ku nieznanemu w leginsach naciągniętych aż po
przeźroczystość. Wskaźnik dobrobytu w nich zmieszczony zwiastował dzieciom
bardzo obfitą przyszłość. Kosy pogwizdywały bezwstydnie, aż szpaki z zazdrością
zaglądały w korony topoli, z których spadały tłuste, wełniste koty, kłębiąc się nieprzeliczonymi stadami przy krawężnikach.
piątek, 17 maja 2019
Narodziny.
Światła bezładnie
rozsypane pośród nocy tliły się wielobarwnymi iskrami, jak neonowe robaczki
świętojańskie, a może żar wychylający się spod białego popiołu dogasającego
ognia. Po horyzont, po kres nocy, jakby ludzie uparli się nie spać, sztucznymi
słońcami okraszali swoje życie. Stąd anonimowe, niepozorne i błahe. Światła
kipiały i przelewały się rozwłóczone kołami samochodów, a miękki, niezbyt gęsty
deszcz rozmazywał smugi w fantastyczne niedopowiedzenia.
Dach spluwał wodą
do rynien, a kobieta stała jakby usiłowała zliczyć te odległe, detaliczne
słońca, albo szukała pośród nich własnego. Wyjęła telefon, a monitor ożył,
oświetlając jej twarz bladym światłem. Prostokątne, bezduszne gwiazdy stały w
szeregu pruskim drylem napiętnowane, a po rzece wiły się niesforne zaskrońce
puszczające oko do nielicznych taksówek wiozących do domów tych, którym wieczór
skończył się przed świtem niestety. Tylko desperacja dzwoni w taką noc, a
kobieta chyba nie chciała przyznać się, że doskwiera jej codzienność w zbyt
gęstym roju.
Patrzyła na
ludzką termitierę, która nawet zasnąć nie potrafi i snuje się pośród nocy
szukając tego, czego nie umiała znaleźć w dzień. Patrzyła wzrokiem schłodzonym
przez deszcz i cieszyła się cichą, prywatną satysfakcją, że tutaj jej nie
odnajdą. Nikomu nie przyznała się, że któregoś razu przyniosła brzeszczot i
sapiąc bardziej z emocji niż wysiłku obcięła kłódkę pilnującą krat i zawiesiła
własną. Od tamtej pory dach był dla niej azylem, gdy potrzebowała uciec.
Nigdy nie
uciekała daleko. Rozsądek i te wszystkie społeczne ograniczenia trzymały ją w
ryzach wystarczająco mocno, żeby nie potrafiła uciec światłom miasta
rozpełzającego się niepostrzeżenie po granice widzialności. Pomyślała dość
depresyjnie, że nie udźwignie więcej wolności niż ta, którą oferował jej ów
dach ukradziony cywilizacji na chwile, gdy świat powinien zamierać, choć bronił
się przed tym, jakby noc zwiastowała koniec świata.
Gdzieś spoza
horyzontu do miasta wlewała się mgła. Być może stygnąca, parująca ziemia
oddawała mlecznym oddechem to, czego nie zdążyła spić z chmur. Mgła była ciężka
i leniwa. Zdobywała przyczółki powoli, niespiesznie i spośród tumanów wychylały
się łby wieżowców pozbawionych tułowi i kościelne krzyże, jakieś kominy mrugające
ostrzegawczą czerwienią. Odległe buczenie syreny przepływającej barki stłumione
wilgotną watą tłukło się pomiędzy budynkami jak głodny wilk i drażniło słuch.
Wąż powracających z wygnania aut niczym sznur korali spływał do miasta
flirtując z krwistym wężem uciekinierów.
Pojedynczy krzyk
tryumfu wzniósł się i wbił w chmury dziurawiąc je ostatecznie. Cóż mogło
ucieszyć nieznanego człowieka aż tak, tego nie wiedziała, ale deszcz
natychmiast próbował ostudzić emocje i zgasił w zarodku niepoprawną, śródnocną
radość. Koła samochodów mlaszcząc obrzydliwie chłeptały kałuże uliczne i
rozpryskiwały je na boki malując nietrwałe mozaiki na witrynach zamkniętych
sklepów. Sygnalizacja uliczna piszczała zachęcając niewidomych do przejścia na
drugą stronę, choć nic innego nie mogła im ofiarować. Wiecznie na drugą stronę.
Byle szli, przecież im noc nie przeszkadza…
Inni… Wszędzie
inni. Ważni bardziej lub mniej. Istotni tylko dla siebie i kilku lizusów, grzejących
się w cieniu samozwańczych bóstw. Miała własną listę gości, wpraszających się
do książki telefonicznej, którą nieświadomie przewijała palcem w górę i w dół
nie zerkając nawet na kogo wypadnie. Wszystko jedno. Oni są tylko tłem,
kakofonią, która zaburza widzenie. Ich nie ma. Pozory, które kłaniają się, albo
całują w policzek, nim się miną w rozbieżnych krokach i rzeczywistościach. W drodze
od jednego, do następnego nigdy.
Rzeka mieniła się
jakby pod powierzchnią tej skrzącej się kołdry figlowało całe stado chochlików.
Kolory, przytulone do powierzchni i obsypane mokrym mrokiem zdawały się
gęstnieć i spowalniać nurt. Wzięła szeroki zamach i telefon pomknął w kierunku
wody. Nie potrafił pływać, choć wydawało się, że potrafi wszystko. Jeszcze
kilka chwil wcześniej potrafił. Może wystraszył się samodzielnego lotu, albo
GPS go zawiódł i pękło mu serce, nim przywitał się z wodą? Nie wiadomo. W
każdym razie pogrążył się zabierając ze sobą całe stado nieistotnych, którym
się zdawało.
Nowe życie –
naprawdę tak pomyślała – Nowe życie zaczęło się, gdy stare utonęło. Od teraz
będzie Alicją. A może Natalią? Kto to wie. W taką pogodę mogłaby nawet być
Małgorzatą, choć nie wiedzieć czemu wolałaby tego uniknąć. To zapewne wpływ
lektur. Nie chciała być kolejnymi literkami do przeczytania. Ewa? Czy imię
mogło mieć znaczenie? Jutro kupi nowy telefon i wtedy będzie miało. Ale nie w
nocy. Teraz mogła być kimkolwiek. Albo nikim nawet. Tak! Do rana będzie mówić
do siebie „hej ty”, żeby poczuć na skórze bezpośredniość. A nowa książka
telefoniczna pełna będzie egzotycznych, nieistniejących imion. Może i dla
siebie jakieś znajdzie? Noc mokła coraz bardziej, aż się zatrzęsła od nadmiaru
wilgoci, zmywając z bezimiennej kobiety makijaż przyzwyczajeń. Jutro narodzi
się na nowo. Może z jakąś interesującą przeszłością?
czwartek, 16 maja 2019
Pyszałek.
Kot nasiąknięty majem ostrożnie przeskakuje trawy, żeby
nie strącić pereł nocnego deszczu. Przez zarośnięte tory, do piwnic
zdewastowanej fabrycznej hali, gdzie być może mieszka dzisiejsze śniadanie.
Smród ludzkości nie przeszkadza mu w żadnym stopniu – skupiony wokół potrzeb
żołądka skrada się miękko, po kociemu. Azalie spłukane z kolorów wiją nowe
pąki, żeby przypomnieć sobie, jak kolorowe być potrafią, a baldachy czarnego
bzu przekornie bielą się pośród kwitnących na różowo głogów. Przeszłość bezwstydnie
skrada się za dorodnym dziewczęciem jadącym na rowerze w spłowiałych dżinsach i
zaciera ślady jej obecności. Dla mnie ulotnej, ale przecież byłej. Przez roztargnienie
pozwalam mżawce polizać się po twarzy. Nie uciekła, więc chyba smaczny jestem.
Wilgotnym wzrokiem.
Pani z ubogą, bordową pupką biegła podtrzymując błękitnymi
pazurkami kuleczkę z włosów na czubku głowy. Zapewne bez tego rozpierzchłyby
się jak bierki. Nic nie szkodzi. Całkiem niedaleko stał pan przykryty kowbojskim
kapeluszem i w garniturze o kilka tonów ciemniejszych od pupki. Chyba pomógłby pozbierać te włosy do kapelusza, zanim rozmiękną w bezpańskiej kałuży. Pod świerkiem
dwa nakrapiane ptaki poszukiwały czegoś drepcząc w kółeczko (czyżby rydzów?), a
kloszard porzucił swój wózek, żeby się dowiedzieć, że to tylko drozdy. Na
płocie oddzielającym świat działkowców od świata turystów z nogi na nogę
przestępowały szpaki. Niecierpliwe, czekające aż dojrzeją czereśnie.
poniedziałek, 13 maja 2019
Konkluzja.
Jestem nudny. Pospolity i przewidywalny. Wiecznie
łażę tymi samymi drogami i nawet wydeptałem już własną ścieżkę w codzienności.
Powietrze odsuwa się, gdy nadchodzę, a gdybym się spóźnił, to chyba
potknąłbym się o psa, który dopiero ma nadejść, albo zabłąkana ćma wpadłaby mi
w oko lecąc ku wodzie. Nawet gołębie warujące w drzwiach piekarni wiedzą, kiedy się pojawię na moment, by zaraz zniknąć. Wiatr jak zwykle oblizuje mi twarz, a słońce sprawdza, czy wypłukałem piach z oczu. Czasami, gdy doskwiera mi rutyna zerknę z
któregokolwiek mostu w wodę, ale woda nie chce nawet mojego obrazu rozwłóczyć
po nurcie. Ma ważniejsze zajęcia.
Biohazard.
Aparatura
szemrze uporczywie i chyba jakoś tak… dramatycznie. Nie wiem, co się dzieje, bo
wszystko toczy się poza zasięgiem wzroku. Na początku były jakieś rurki
szklane, retorty, coś kipiało, falowało, a czasami parowało wielobarwnymi smugami,
ale teraz ciąg dalszy odbywa się pod pancerzem zabudowanym i izolowanym. Czyżby
istniała obawa, że „Coś” zmarznie?
Tymczasem
„Coś” przelewa się pod tym pancerzem wyglądającym jak nabój do syfonu, tylko
skala inna. Komercyjna. Wydaje się, że swobodnie zmieściłbym się w środku nawet
po sutym obiedzie. Ale mi nie burczałoby tak w brzuchu. A nabój pancerny śpiewa
głodną pieśń.
Hoduje
się bardzo głodne pisklę i być może czas już ruszyć na poszukiwanie zapasów,
ale nie za dokładnie wiem, co takie pisklę raczy konsumować. Mam kanapkę z
żółtym serem. Nie dlatego, że poszczę, chociaż… może? W końcu do wypłaty
daleko. W lodówce widziałem mleko UHT zero koma tłuszczu, więc mam dylemat, bo
na cóż głodnemu maleństwu zeroenergetyczne świństwo? Już teraz syfon burczy.
Koleżanka
dwa biurka dalej uśmiecha się do mnie karminową szminką znad swojej kanapki i
do zębów jej się coś zielonego przykleiło – szczypiorek? Bazylia? Może liście
pietruszki, albo sałata? Nie wiem, ale nie wyrwę jej z paszczy tego czegoś, bo
i tak zabiedzona chodzi, jakby nigdy wypłaty nie dostawała. Niech się pasie!
Tym co jada mógłbym nakarmić chomika, ale nie pisklę z syfonu. Jeśli już
miałoby trawę żreć, to mam na oknie kwiat, choć nie wiem, czy nie toksyczny.
Może nie, bo po liściu beztrosko łazi zielona gąsienica.
Pancernik
wzbudza się i jakieś wibracje się toczą we wnętrzu. Dobija się? Niemowlęta przed
poczęciem tak mają, że mamine brzuszki kopią zawzięcie, spiesząc się na świat,
żeby go potraktować ciepłym moczem i wrzaskiem, że jednak nie, że to
nieprzemyślany ruch i nie warto było się spieszyć. Gady również usiłują
wydłubać się samodzielnie z jaj. Syfon może nie jest doskonałym jajem, ale
trudno wymagać, żeby metal naśladował naturę. Poza tym, żeby coś naśladować, potrzebny
jest protoplasta.
A
w syfonie siedzi Bóg-wi-co! Głowy nie dam nie tylko za płeć, ale i za gatunek. Kiedy
się miesza nieznane, to trudno oczekiwać, że wyjdzie przewidywalne. Wytworzyłem
„Coś”. Chwilowo ta wiedza musi mi wystarczyć, a nie wiem, czy chcę rozkręcać
syfon, żeby się dobrać do wnętrza. Może nie dojrzało jeszcze? Instalacja wierci
się i mój niepokój rośnie. W końcu nie bomba, to może nie wybuchnie. Metalowe
jajo trzęsie się, a mierniki kiwają wskazówkami od odbojnika do odbojnika
-pełne zakresy.
Bulgocze!
To już szczyt! Czyżby niemowlę gospodarkę płynami rozpoczęło? W obiegu
zamkniętym, więc pewnie skażone się wynurzy. Ależ musi cierpieć katusze! Może
lepiej uwolnić owo „Coś”? Na zewnątrz widziałem narzędzia, bo chodnik jest
przekładany i nowe płytki mają być kładzione i młot wielki jakby Thorowi z rąk
wydarty leżał oparty o ścianę. Takim młotem nabój rozbiję bez kłopotu. Trochę
strach, że przy okazji uszkodzę dzieciątko płoche.
Łezka
mi się zakręciła, że kalekę chciałem powić własną ignorancją i teraz, to już
skruszony podszedłem do jaja trzęsącego się ze strachu. Bidulek… Wyciągnąłem
dłoń i pogłaskałem jajo. Poklepałem przyjaźnie. Przytuliłem się, bo przecież „Coś”
żyje i czuje. Może spragnione pieszczot i rodzicielskiej troski? Na pewno. Moja
wiara wypełniła mnie po brzegi i rozczuliłem się stojąc przed zaizolowanym
pancernym opakowaniem. Jak też ono „Coś” sobie poradzi z przeszkodą stojącą na
drodze ku życiu?
Wzdychałem
z nieutulonym żalem nad losem onego maleństwa, a ono swawoliło we wnętrzu i
nawet brzęczeć zaczęło, jakby miało metalowe pazurki. Nijak żywinie pomóc nie
umiałem, więc tylko głaskałem jajo, żeby wiedziało maleństwo, że nie jest
samotne na świecie. Nie porzucone, jak stary trampek, lecz oczekiwane. No!
Mały! Jeszcze jeden wysiłek! Walcz!, Chodź tu. Do mnie. Motywowałem w myślach maleństwo,
aż wreszcie coś trzasnęło. Może cmoknęło?
Dziwaczny
dźwięk wyrwał mnie z błogostanu i przestał napędzać do walki. Jajo pękło!
Szpara powiększała się owalnym pęknięciem, a potem ze środka wynurzył się
trzewik. Roboczy. Opancerzony na noskach i pięcie. A za nim wyszedł dojrzały
osobnik w przepoconym drelichu i drapiąc się po łysiejącej głowie wygłosił
komunikat:
-
Uszczelka pękła! I mufka nie trzymała, ale poskręcałem i więcej pakuł dodałem.
Za duże ciśnienia pchacie w aparat! Ostrożniej trzeba! Z czuciem!
niedziela, 12 maja 2019
Wiara, nadzieja i miłość.
Liście były cięte
grubo. Można powiedzieć niechlujnie, ale takie liście na dnie kubka potrafiły
oddać w pełni smak herbaty. Cierpki, trudny do przełknięcia, gdy wargi
spieczone domagają się wilgoci. Takiej herbaty nie można pić, gdy się jest
spragnionym. Nie zastąpi łyka wody – choćby z kałuży podniesionego. Taką
herbatę pić można tylko wtedy, gdy nie jest koniecznością, a kaprysem.
A ona właśnie
miała kaprys. Piła herbatę tak mocną, że gdyby nieprzeźroczyste ściany kubka
pozwoliły przejrzeć ją na wskroś wydawałaby się kawą. Ciemna, mocna i parująca,
pachnąca wyschniętymi liśćmi i odrobinę dymem z ognia, który przywarował
niedaleko jej stóp. Lubiła, kiedy ciepło pchnięte wiatrem wślizgiwało się pod
nogawki spodni i z nieskończoną cierpliwością i łagodnością wspinały się po
łydkach. Niemal chciała się rozebrać, żeby wpuścić te ciepłe jęzory wyżej. W
końcu siedziała sama, a najbliższy człowiek znajdował się poza zasięgiem
słuchu.
Drzewa
przyglądały się w milczeniu rosnącym na ziemi cieniom i chyba podobały się
sobie, bo szemrały cicho mrucząc niezrozumiałe pochwały. Jakaś sosna pokiwała
kosmatym łbem, a buczyna uniosła rozłożyste ramiona na chwilę, jakby wzdychała.
W oddali, pośród pól pociętych skibami stała samotna lipa. Jej też daleko było
do towarzystwa. Siedzącej zdawało się, że herbata zaczyna pachnieć lipowym
kwiatem, ale to nie mogła być prawda. Kwiaty dawno już zapłodnione wydały
owoce, a teraz jesień barwiła drzewo miodowym zlotem nieuchronnie zbliżając się
ku zimowej senności.
Wrzesień był
ciepły tak bardzo, że ziemia krzyczała o odrobinę wilgoci do której przywykła i
tęskniła już całkiem jawnie. Noc aż kwiliła i z litości obsypywała porankami źdźbła
traw płaczem mgieł rozsnuwanych szeroko nim odeszła, by słońcu miejsce zrobić.
Pomiędzy wyszczerbionym górami horyzontem, a tym pagórkiem w połowie
porośniętym mieszanym lasem leżały pola skrupulatnie zagospodarowywane każdego
roku, by dać plon i uzasadnić sękate ręce tubylców.
Słońce czochrało
się o poszarpane erozją szczyty i zaczęło już krwawić, jakby w zapomnieniu
rozdrapało rany do krwi. Lipa wyciągała jęzor cienia coraz dalej i dalej, jakby
chciała się nim przysiąść do ognia gasnącego od zapomnienia. Połknęła już
miejsce, w którym siedzącej kobiecie udało się znaleźć dwie garście kartofli,
zapomniane przy zbiorach. Teraz trzeszczą grubą, czarną skórą spaloną w żarze
ognia. Nie ma pośpiechu. Miąższ ukryty pod spalenizną będzie wciąż jadalny.
Ogień nie był aż tak rozpasany, żeby samemu je pochłonąć. Herbata wciąż grzała
jej dłonie. Kiedy już wyjmie ziemniaki, zrobi sobie jeszcze jedną.
Ma czasu całą
noc. Choć pod drzewami wymościła już legowisko z suchych liści i świerkowych
gałęzi miała zamiar przegadać tę noc z gwiazdami zakurzonymi tą pylistą
jesienią. Nie były to gwiazdy przeglądające się w lustrach jezior, lecz te,
którym przyszło kwitnąć nad stałym lądem. One musiały szukać oczu wilgotnych i
strumieni przemykających gdzieś między kamieniami, czy ukrywających się w
szpalerze osik, brzóz, czy leszczyn. W rowach, gdy się wypełnią mulistą, ciężką
wodą siorbaną w połaciach tłustego czarnoziemu.
Herbata schła na
wargach pozostawiając je spierzchniętymi. Wieczór nadciągał równie
niespiesznie, co nieubłaganie. Ogień skamlał o resztki napoju, więc wylała je
wprost w głodne trzewia patrząc na wesołe, pomarańczowe iskierki mrużące oczy z
zachwytu. Słońce skaturlało się po drugiej stronie gór, chociaż liczyła, że
może tym razem stoczy się w tę dolinę i zamiast przy ogniu usiądzie przy tej
wielkiej gorącej kuli. Mogła nawet połatać jej te blizny i skaleczenia, których
się nabawiła tocząc się przez kostropaty pejzaż.
Nie tym razem.
Niebo sfioletowialo, spurpurowiało i przymierzało się do snu. Nawet chmury
spopieliły się i biegły gdzieś bezgłośnie, uciekając przed słońcem, jakby
zawstydzone, że pod spódniczki im zagląda bezczelnie. Wiatr rozsiewał słodkie,
zakurzone zapachy i mieszał je, jakby przygotowywał aromatycznego drinka ze
wszystkich możliwych składników. Potrafił mieszać – musiała to przyznać, że
perfumy wiatrem przyprawione potrafią zawrócić jej w głowie. Położyła się na
plecach czekając na pierwszą gwiazdę. Wrześniowa wigilia. Wypatrywała oczy w
bezkresie granatowiejącego sufitu. Jakaś trawa szeptała jej do ucha pieszczotę
budząc na skórze pragnienie dotyku.
Otrząsnęła się.
Nie było z nią tego, którego dotyk mógł sprawić, by czas oszalał. Nigdy nie
było. Może źle szukała? Zbyt krótko? A może w niewłaściwym miejscu? Może gnana
niecierpliwością zbyt wcześnie uciekała nie dając szansy żadnemu nikomu…
Uśmiechnęła się do siebie – bardzo lubiła właśnie tak myśleć – żadnemu nikomu.
Bo wiedziała, że pozna od razu, gdy w jej życiu pojawi się ktoś. KTOŚ! Nie
zamierzała decydować się na bylejakość, czy w półśrodkach szukać ukojenia.
Hazard i złudzenia napełniały ją obrzydzeniem. Nie chciała grać uczuciami w
karty i liczyć, że po kolejnej rundzie los się odmieni i sprawi, że brzydkie
kaczątko jej chceniem przepoczwarzy się w piękno rajskiego ptaka.
Spomiędzy iskier
wydłubała patykiem trochę ziemniaków, resztą postanawiając podzielić się z
ogniem. Niech i ogień ma chwilę ze smakiem. Wrzuciła garść chrustu i ze dwie
grubsze gałęzie, żeby ogień rozszalał się i mlaskał pohukując lubieżnie.
Toczyła w dłoniach kulę, nie bacząc, że ręce stają się czarne jak noc.
Przełamała wpół, a w środku zalśniło złotem jądro. Parujące, gorące jak piekło
i przyprawione dymem tak, że nie potrzebowała nic więcej. Wgryzła się drażniąc
podniebienie chrupiącym węglem, lecz i to jej nie przeszkadzało.
Zmierzch
przysiadł na zadzie i zaglądał jej w oczy, jakby pytał, kiedy pozwoli mu
przytulić się do jej ciała, ale zlekceważyła go zupełnie. Nie przeszkadzało
jej, że świat okradł z kolorów, że kształty rozproszył i uwodził jej myśli w
nierealne przestrzenie. Marzyć trudno, kiedy zbyt wiele je ogranicza. Marzenia
wymagają bezwstydu i odwagi. Inaczej są tylko cieniem. Odbitym w wodzie
obrazem, który nie odda ciepła, ani wiary w spełnienie. A jednak przykro parzyć
jeden kubek herbaty. Nawet, jeśli to drugi. Dwa na raz – to co innego. Noc
przysiadła jej na ramieniu i zerkała na wilgotniejące oczy. Tylko z bliska
różniły się od tych łez migoczących na firmamencie. Teraz mogła już bez wstydu
wyjąć drugi kubek i postawić go obok własnego. On na pewno lubi mocną herbatę.
Doprawioną dymem. Może wreszcie tej nocy przyjdzie po nią? Będzie czekać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)