sobota, 27 kwietnia 2024

Wątek niemal miłosny.


    On był rozbudowany mięśniowo, ona preferowała raczej miękkie tkanki. Oboje mieli w nadmiarze. Siedzieli naprzeciw, on wracał być może z treningu, ona z wielkimi siatami wiktuałów, plus torba z przytroczoną sztuczną szynszylą, zapewne po skromnych zakupach spożywczych. Aż się prosiło o ciąg dalszy, bo żadne nie zamierzało wysiadać, więc kolanko w kolanko mijali kolejne przystanki żując gumę, słuchając melodii sączących się z słuchawek.


    Obok siedzieli napompowani alkoholem, rubaszni budowlańcy umilający wszystkim podróż niezbyt wyszukanymi komentarzami, przemknęła jakaś niewiasta w skórzanych szortach. Jakiś chłopak rekompensował sobie brak podbródka geometrycznie przystrzyżoną brodą, doświadczona życiowo pani posilała się batonem zawierającym miliard kalorii, staruszka zawinięta w kilometry szala gaworzyła coś od rzeczy swojej nieco młodszej towarzyszce. Tłok ominął autobus z szacunku dla scenariusza, więc jechaliśmy czekając na rozwój epizodu i ewentualne sceny dramatyczne.


    I faktycznie – rozbudowany wstał, pozbierał co swoje i poszedł do wyjścia. Wstyd powiedzieć, że niosła się za nim łuna świeżo wyciśniętego octu. A pani okazała się istotą słabowzroczną do tego stopnia, że nosem wodziła po monitorze smartfonu, żeby cokolwiek zobaczyć. Jasnym więc było, że pozbawiona wzroku skorzystała (a tak naprawdę – zrezygnowała) z węchu i miłość do korniszona nie zdołała wybuchnąć z braku napojów wyskokowych. Ogóreczek pod wódeczkę byłby w sam raz, ale bez niej? Zapomnij o ekscesach!



piątek, 26 kwietnia 2024

Starzy, dobrzy nieznajomi.

 

    Mała Budda dziś przypominała bałwanka – kulka korpusu, na niej kulka głowy, a na wierzchu kuleczka z włosów. Szpacze zastępy zwiadowcze penetrują osiedlowe nieużytki i pacyfikują co tylko się da pogwizdując nonszalancko. Rozpalone niemal do białości słońce zawisło nisko nad ziemią i ani myśli ja ogrzewać. Kobiety zaplatają nogi czekając na transport, albo biegają wzdłuż ulic usiłując zgubić w zadyszce wszystko, co przeszkadza im zostać gwiazdą wybiegów mody. A ja się dziwię, że komuś podobają się na wpół zagłodzone charty.


    Nad zrekultywowanym wysypiskiem śmieci maże się niebo rozmleczone wstęgami chmur, poniżej zaczyna mościć się droga dla autobusów, żeby nie stały w korkach. Wierzby udają zwiędnięte duchy okryte zielonym prześcieradłem. Rude kobry utrwalają nienachalną znajomość gawędą, że zimno, że spać się chce, że w ogóle i dobrze, że wreszcie weekend i można dłużej.


    Na jaworach grona nasion zwisają żałobnie, śliwy wiśniowe ściemniały do buraczej czerni kontrastując z młodą żółtozieloną barwą trzmielinowych krzewów. Wróżba Na Dzień Dobry wydaje się dziś zatroskana. Może słuchawki się jej popsuły, może taneczny krok uwiązł jej między biodrami, a dłonie trzyma głęboko w kieszeniach. Kierowca słucha muzyki pokolenia prokreacyjnie bezużytecznego. Czapla zirytowana impertynencją wędkarza, który zbyt natarczywie się przyglądał zmieniła miejsce połowów i poleciała kawałek dalej, by tam wpatrywać się jak Rzeka płynie.

O rany!

 

    Wczorajsza mała Budda – dziś w wersji współcześniejszej – jako mała Mi, z papieroskiem w dłoni, potwierdziła tezę o kobiecej zmienności. Jak niewielkie, nabzdyczone tornado, które dopiero co oderwało się od ziemi i ruszało w szeroki świat, zajęła centralną pozycję na przystanku skąd wchłonęły ją środkowe drzwi. Co dalej? Dalej widok przesłania mi kozacki golem. Gdyby chcieć obłożyć go blachą, jak starożytnego rycerza, nic mniej jak czołg nie nadawałoby się na zabudowę. Aż dziw, że uchował się tak daleko od linii frontu, choć ta ponoć zbliża się wielkimi krokami. Przeoczyć takie monstrum mogła jedynie wyjątkowo skorumpowana komisja wojenna.


    Autobus, gnany nieznanym imperatywem przejechał Miasto zbyt szybko, żebym nacieszył wzrok świeżo mianowaną Wróżbą Na Dzień Dobry. Musiała mi wystarczyć starsza pani w minispódniczce (pastelowe róże na pogorzelisku), sprawdzająca co chwilę, czy dostrzegam jej niepowtarzalną urodę. A i owszem. Ale nie chwaliłem się tym zbytnio. Te młodsze są zdecydowanie bardziej zdeterminowane w poszukiwaniu szczególnej formy atencji. Kobieta o uszach nafaszerowanych metalem najpierw zademonstrowała srom, po czym odwróciła się, żebym mógł podziwiać nienaganne zaplecze. Leginsy naprawdę można naciągnąć tak, że da się podziwiać szczegóły przewidywalnego tatuaż. Być może owe panny nie widzą innej szansy na prokreacyjny sukces, więc stosują agresywny marketing bezpośredni, połączony z bezwstydną autopromocją. Czyżby zastraszeni bezpośredniością niewieścią młodzieńcy woleli poddać się własnoręcznym metodom rozładowania napięcia seksualnego, omijając płeć przeciwną łukiem szerszym niż potrzebna na negocjacje warunków wzajemnej uległości? Świat zmierza w zdumiewającym kierunku.


    Wysiadłem, pozwalając nogom na swobodny wybór ścieżki, żeby nie wpaść w rutynę. Dziś okrążałem wyspy, idąc wzdłuż Rzeki i żywopłotu kwitnących, obłędnie pachnących róż. Rzeka płynęła spokojnie, pozwalając cieniowi wysoko lecącej czapli taplać się w burym nurcie. Na mostach kołysały się tramwaje, mirabelki na wątłych przyczółkach ziemi chwaliły się jagodami przypominającymi małe, zielone oliwki. Studentka w brązowych rajtuzach założyła czapkę z uszami, deklarując jednoznacznie, że nie zamierza dorastać przed Juwenaliami, aby nie stracić zabawy.


    Na przystanku nieletnie dziewczynki przytulały się do siebie, całowały, szukały pieszczot, kompletnie nie przejmując się mijającymi ich oryginałami, jak choćby doskonale odkarmione dziewczę, które (chyba) założyło kurteczkę na nagie ciało i wyszło z nie-wiedzieć-czyjego domu w zauważalnym pośpiechu.

czwartek, 25 kwietnia 2024

Uciesznie.

 

    Sympatyczna, kompaktowa Budda cała w pastelach, uzbrojona w pomarańczowe pazurki przez okulary wpatrywała się w grillową ofertę marketu spożywczego, to ziewając dyskretnie, to oblizując się w chwilach zapomnienia. Bzy-albinosy potrafią bielą zawstydzić kwitnące jarzębiny. Głogi wystrojone w burzę różowych, albo białych zdają się być pluszowymi drzewami, choć pień wygląda na bardziej żylasty od dębu, a ciernie ukryte w gąszczu kwiatów ostrzegają przed ułudą miękkości.


    Zauważam od pewnego czasu rosnącą popularność plecaków zastępujących niewygodne torby i pozwalające zachować wyprostowaną sylwetkę, dresy używane w życiu codziennym, jako strój wyjściowy uzupełniony do kompletu adidasami. Wygoda przed etykietą? To chyba jeden z niewielu plusów minionej pandemii.


    Wędrująca z uśmiechem kobieta o kształtach niecierpliwiących się w otulinie leginsów kolejny raz wywołała mój uśmiech, gdy autobus mijał ją w innym miejscu niż wczoraj. Pani idąc niemal tańczyła, a dłonie odchyliła jakby była pingwinem. Skrzydełka-stateczniki być może pomagały jej zachować równowagę, jednak otoczenie (męskie) raczej z owej równowagi wytrącała. Może stanie się kolejną „wróżbą na dzień dobry”? Poprzednie dały mi sporo bezzasadnej radości.


    Szpaki grasują w wybujałej przedwcześnie trawie i wydłubują z niej co smaczniejsze kąski. Kaczor z kaczuszką, w poszukiwaniu prokreacyjnej intymności kołowali nad opuszczonymi ogródkami działkowymi, by schronić się w kruchych ramionach uschniętego modrzewia.


    Dzień kobiet zwalistych dołem. Grawitacja najwyraźniej rzuciła się na niewiasty i wyssała im tkanki powyżej pasa, przekierowując bogactwo poniżej granicy. Skojarzenie z matrioszką nierówno złożoną narzuciło się samo, nieproszone.

środa, 24 kwietnia 2024

Dziwny świat.

 

    Posiwiały trawniki, pnącza wyglądają na spalone, niektóre drzewa także. Dziwna ta wiosna, nienaturalna. Skrzepłe dmuchawce nie boją się wiatru. Babochłop, wystrzyżony jakby szedł na wojnę, eksponował wdzięki rozparty na rurach poręczy, podrygując nieumiejętnie i bez klasy. Chudziutka dziewczyna stojąca na chodniku wyglądała jak głodna czapla wpatrująca się w mętny nurt, chcąc uchwycić srebrzysty błysk łusek.


    Na zewnątrz uśmiechnięta kobieta skutecznie maskująca upływ czasu makijażem, szła w leginsach, pozwalając tkankom na swobodne przemieszczanie się w cieniutkich granicach wyznaczonych materiałem. Absolutnie zachwycająco! Starsza pani na rowerze, wiozła w koszyku spory bukiet kwitnących gałęzi złotlinu. Na ołtarz ofiarny, by jutrznię uświęcić?


    Garbaty biegacz pchał przed sobą trójkołowy wózek z dzieciątkiem zamkniętym szczelnie brezentem i folią. Młode dziewczę, w butach roboczych, ogrodniczkach, flanelowej koszuli i polarem czekała na zmianę świateł – budowniczka? Budowlanka? Budówka? Trudno o równie piękny widok. Przynajmniej o dwie klasy wyżej niż kobieta pod pełnymi żaglami, czy okręt w galopie!

wtorek, 23 kwietnia 2024

I kto tu jest nienormalny?

 

    Pustułka w locie stojącym wypatrywała śniadania na skraju pola rzepaku – tak, w Mieście można spotkać uprawy pomiędzy blokami…


    W autobusie emerytowany Rumcajs przez korekcyjne okulary wypatrywał zapodzianego kapelusza. Bez skutku. Inny emeryt, okryty czapką z daszkiem, upuszczał spod niej kłębiące się myśli, ilekroć autobus przejeżdżał obok kościoła. Gdybym o tej dziewczynie miał powiedzieć „szczupła” musiałbym ów epitet podwoić. Naciągnęła skarpety na dżinsy, w które cudnie wepchnęła podwójną szczupłość tłoczącą się tam z niewątpliwym wdziękiem. Rowerem jechał chłop w zimowej kurtce i sandałkach – i to ja jestem „dziwny”. Do kompletu baryłkowaty gość skrywał pomysły pod czapką i dwoma kapturami – nie chciał, żeby mu się przeziębiły.


    W komunikacji miejskiej można wejść w posiadanie cudzych rozterek zupełnie niechcący. Dziś usłyszałem fragment rozmowy, w której z mojej strony połączenia padły słowa:


    - Słuchaj! Bo ja niby mam męża… bo mam… ale zapomnę...

niedziela, 21 kwietnia 2024

Spotkanie z absolutem.

 

    Chwyciłem nieskończoność i ścisnąłem mocno.


    - Ale jej gały wybiło – pomyślałem – pewnie zsiniała na pysku… Tylko, gdzie nieskończoność ma pysk?


    Żonglowałem myślami, nie przestając trzymać ją za coś tam... za cokolwiek... Mam nadzieję, że dorosła i nie posądzą mnie o jakieś ukryte ciągoty ku nieletnim. Nie… Bzdura! Nieskończoność pewnie jest starsza od świata. I może, zanim układ nerwowy doniesie jej informację, że czas krzyknąć „ała!” zwłoka przerodzi się w lata świetlne, a owo coś schwytane przeze mnie obumrze, albo zmutuje i zaowocuje odrębnym życiem.


    Trzymałem, choć ręka mi się pociła. To jak z tym bykiem, którego łatwo dosiąść przy wsparciu asysty, a zleźć bezpiecznie już ni cholery nie idzie. Więc napinałem wątły muskuł, nie chcąc uwolnić potwora i myślałem, co z nim począć, aby się nie odwinął. Ów pysk mnie kusił. Zamalowałbym w papę i po kwiku. Byłby czas uciekać, albo kopniakami zapewnić sobie wygrywającą przewagę. Albo w jaja… Chyba się rozmarzyłem, bo skąd nieskończoność ma mieć jaja? A jeśli to ona? Kopać babę w jaja może tylko mieszkaniec szpitala psychiatrycznego. Może nie całkiem mi daleko do podobnej etykietki? Wszak trzymam tę małpę mocno w garści. Jak wesz trzymająca się końskiego ogona.


    W końcu olśnienie. Wszystko przez oczne miraże. Zerknąłem bowiem w prawo, a tam nieskończoność wiła się poza granice widzianego. Pysk nie mieścił się w zasięgu wzroku. W lewo – podobnie. Mgły nieostrości obrazu przesłoniły możliwe zwieńczenie sylwetki.


    - A więc to tak! - sapnąłem dumny z osiągnięć dedukcyjnych – złapałem ją w pół i tym moim chwytem podzieliłem ją na części. Może nawet połowy. Pół nieskończoności, to już nie cała sztuka. Czyli da się. Koniec został określony. Przód powinien mieć ów niezauważalny pysk gdzieś tam. A skoro byłem tak zdolny, żeby podzielić nieskończoność skutecznie i szczęśliwie, to czemu miałbym nie zgadnąć, z której strony jest odwłok, a z której pysk?


    Przyłożyłem drugą dłoń, niecały metr dalej. W prawo. Znaczy – dla mnie w prawo, a jak tam wyszło nieskończoności, to nie wiem.


    - Sprytne! Teraz mam pół nieskończoności, niecałe pół nieskończoności, a między rękami fragment nieskończoności… Szczeniaczka takiego. Okrawek, strzęp… Bez pyska i odwłoka, ale jednak. A gdyby tak wyrwać toto z całości i cisnąć do lasu, albo do rzeki? Wytworzyłbym nowe życie, a przy okazji zmusił dwa większe fragmenty do ujawnienia zakończeń. Chyba po własne dzieciątko by przyszli? Ludzie rozmnażają się przez podział, ale o wyniku dzielenia nie zapominają zbyt chętnie o szczątkowej ofierze. Opiekują się i troszczą.


    Spróbowałem szarpnąć, ale trzymała się dzielnie. Miliardy lat doświadczenia. Bez sprzętu nie uciągnę. Już łatwiej zlokalizować pysk i choć paluch w oko wrazić na początek, a potem powalić, zniewolić, zmusić do kolaboracji, uległości, czy co tam znajdę na mrocznym dnie własnej duszy. Może popełnię z nią mezalians, albo choć zatrudnię do sprzątania i innych gospodarskich obowiązków?


    Pociągnąłem jedną ręką, co popchnęło mnie naprzód. Jakbym linę przeciągał, tak ruszyłem wzdłuż nieskończoności, z każdym krokiem zbliżając się do niewidzialnego pyska. Szedłem i szedłem, tłumiąc wątpliwości, czasem pogwizdując i opowiadając duperele z własnej, krótkiej przeszłości. Nieskończoność nie chwaliła się niczym. A może mówiła, wymawiając każdą sylabę przez dwa wieki, więc zanim powije pełne zdanie, ziemia się rozpadnie i przejdzie do historii?


    Przyjemniej szłoby się we dwoje. Można byłoby po drodze… Oblizałem się tylko, błyskawicznie dostrzegając mnożące się możliwości. A byłem sam. Przyspieszyłem i czas jakiś gnałem, udając, że za kolejnym widnokręgiem znajdę chętnego do wspólnej podróży do pyska nieskończoności. Sam ze sobą wynegocjowałem uległość względem wspólnika, żeby i on (a jeszcze lepiej ona) miał coś z tego poświęcenia się idei.


    - A jeśli to uroboros? - Trwoga mnie dopadła pośród zmierzchu, który nie przyniósł rozwiązania dylematu – Jeżeli początek pożera koniec, albo wręcz przeciwnie? Jeśli nieskończoność toczy się kołem, wstęgą Mobiusa, nie mając tego miejsca, w którym rozpina się niczym pasek? To możliwe? Skoro nieskończoność jest możliwa, to brak złącza również. Na początku wszystkiego nieskończoność nie miała od kogo uczyć się, że koniec wymusza początek, a początek zmierza do końca bez nadziei na ucieczkę z zaklętego kręgu istnienia. Najwyraźniej musi być bardzo stara. Może nawet już nie myśli, bo ją Alzheimer dopadł tak dawno, że straciła świadomość istnienia.


    A ja chciałem tę starowinkę wziąć na but i skłonić do… tfu! Nekrofilia nie darmo jest zboczeniem godnym potępienia! Już miałem machnąć ręką i puścić tę francę, niech się znów scali w pełną nieskończoność bez mej skazy na grzbiecie, bo strach mnie odszedł zupełnie w obliczu niedołężnego wroga, kiedy ostatnia iskierka zdrowego (?) rozsądku zapytała, skąd pomysł, że trafiłem na starą nieskończoność. A może to gówniarz w przedszkolu nieskończoności? Osesek, względnie nastolatka krnąbrna i egoistyczna, albo cyniczny młody samiec skłonny do tyranii? Nie mylić z tyraniem. Tyrałem ja, wlokąc się ku domniemanemu pyskowi, który już obrósł we mnie w mitologię najmarniej trzytomową. Prozą, nie wierszem. Z takim pyskiem mógłbym się zaprzyjaźnić. Umiałbym. Jestem jak kameleon. Potrafię żyć pośród zmanierowanych gogusiów w krawatach i koszulach wykrochmalonych na blachę i wśród wonnych braminów rozpoczynających dzień od dawki alkoholu etylowego dowolnej rozpiętości. Sam, czy w towarzystwie, doskonale radzę sobie z teraźniejszością, ale ona wydaje się taka pochopna… Tak szybko ucieka, wycofuje się, zostaje osadem na dnie pamięci. Nieskończoność zdaje się być jej przeciwieństwem. Niby jej nie ma, a dopiero kiedy człowiek zabierze się do dowolnego dzieła, natychmiast się pojawia z tym swoim ironicznym interwałem czasu, zbyt wielkim na możliwości ludzkie.


    Wlokłem się już na obolałych nogach i gdyby teraz ów pysk się pojawił, nie miałbym sił na wyczyny piłkarskie. Przystanąłem, wciąż nie puszczając schwytanej. Otarłem pot z czoła i uświadomiłem sobie, że nie bardzo pamiętam już po co szukałem pyska. Zaćma umysłowa. Podrapałem się po głowie, a tam, zamiast gęstwiny włosów, jakieś posklejane potem resztki. Na dłoniach wyrosły plamy wątrobowe, tworząc niezrozumiałą mozaikę, oddech płytki, nierówny, dupa ciężka, błagająca zmiłowania. Musiałem. Po prostu musiałem usiąść i odpocząć choć chwilę. Oprzeć się plecami o nieskończoność, żeby mi się nie zapodziała i posiedzieć. Odrobinę marną, jak długość życia jętki. Puściłem nieskończoność, by zrealizować kaprys. Rzecz zdawałoby się prosta, a jednak nie. Wszechobecna słabość przegryzła się przez komplet mięśni. Powiedzieć, że siadłem, to szyderstwo. Przewróciłem się i zgasłem. Jak wypalona do dna świeca. Chciałem się oprzeć plecami o nieskończoność, ale nie było jej tam. Wcale. Kadłub zaskoczony pustką poleciał dalej, aż wyrżnął na ziemię ciężko i bez wdzięku. Zanim zdążylem się zmartwić było już po wszystkim. Nieskończoność nachyliła pysk tuż nade mną. Nawet nie śmierdziało jej z gęby, choć pomarszczona była bardziej niż jabłuszko zimujące w ziemnym kopcu. Przyglądała mi się beznamiętnie.


    - Ostatnia okazja – szepnęła mi wprost do ucha – naprawdę chciałeś mi nakopać? Chyba cię lubię zuchwalcze! Ale ty już tutaj zostajesz. Ja lecę dalej, bo kolejni czekają na balustradę. Drogowskaz ku przyszłości. Rozkładaj się na chwałę ziemi!

sobota, 20 kwietnia 2024

Wycieczka w deszczu.


    Na przystanku dziewczynka obudowana gadżetami, które mają ją „udoroślić”. Elektroniczny papieros, puszka energetyka, sztuczne pazury, makijaż dziwki idącej do pracy i obowiązkowe leginsy odsłaniające więcej, niż ktokolwiek się przyzna. Reklama bezpośrednia i dosadna, choć wulgarna i niesmaczna. Aż się niebo rozpłakało i to na dobre. Obserwując tablice rejestracyjne (z braku lepszego zajęcia) dochodzę do wniosku, że kozackich tablic można zauważyć więcej, niż tablic dowolnego województwa poza tutejszym. Nie na darmo Miasto „urosło” o jakieś 270.000 obywateli. Mało które w Polsce potrafi znieść taką inwazję.


    Bladziuteńka dziewuszka mocno wypukła tam i siam wiodła swego wymarzeńca w deszcz, tłumacząc mu zawiłości i zasady zjawiska atmosferycznego, a on osładzał bielą zębów afrykańską karnację i nie potrafił ukryć radości z niebiańskiej wody. Tamaryszki ugięły się pod naporem różowości opitej wodą bez umiaru. Czerń skrywająca kobiecą intymność wyeksploatowana jest do granic możliwości – cud, że nie popadła w kicz. Zerknąłem w przód – czarne dziewice. W tył – oczerniałe wdowy. Pomiędzy – ach, ciemno aż dudni od małych czarnych pozwalających kolanom świecić kontrastową bielą, od bluz wymagających od ciał ujawnienia się, by i one mogły zaistnieć, butów, czapek, spodni, torebek, myśli, włosów i oczu. Dobrze, że płot dzielący ogródki działkowe od chodnika zarósł kiściami kwiatów wisterii udającej dojrzałe winogrona.


    Jadę wzdłuż bloków zdających się być pokłosiem wielkich koszar, familoków, masówki solidnej i krępej, gotowej przetrwać wszystko, z trzęsieniem ziemi włącznie. Podziwiam budowle, lecz nie mogę nadziwić się balkonom, z których bezwidocze panuje na okrągło. Po co komu balkon na cztery pasy korka komunikacyjnego, który nieco luzuje w świąteczne noce? Niektórzy, dręczeni upokorzoną ideą zamurowali te nieszczęsne twory, zwiększając powierzchnię pokoju. W jednej z alejek dostrzegam krępego gościa odpoczywającego po dźwiganiu hantli. Ciężarki wyglądają na jeszcze bardziej krępe i zdeterminowane do dożywotniej współpracy z grawitacją. Pod wiatą dworcowego przystanku dwóch niezbyt doświadczonych życiowo dżentelmenów bezczelnie rozpija pół litra wódki w asyście kolorowego nektaru.


piątek, 19 kwietnia 2024

Zdarzyło się.

 

    Modnie wystrzyżone klony zmieniły się w zielone kule na patyku. Szpaki wymyślają nowe bity, żeby oszołomić wybrankę czymś nowoczesnym i oryginalnym. Dziś wysłuchałem czegoś na kształt trzepania dywanów. Nie powaliło, ale nie ja miałem ulec. Na skrzyżowaniu dostrzegam chudzinkę z zasuplonymi z zimna nogami. Czeka na transport tak wytrwale, że niebo się rozpłakało. W autobusie karampuk ogryza pazurki w trakcie lektury teleinformatycznej, inny informuje kogoś, że jedzie właśnie do znoju codziennego bez większych przeszkód.


    Krągła blondyneczka oklepuje bioderka w rytm muzyki wysiąkającej z słuchawek dousznie. Dwóch starszych facetów zmienia przystanek na przeciwległy, jakby było im wszystko jedno dokąd pojadą. A może zmienili plany? Na moście zmarznięte okularniczki śmieją się, chowając czerwone dłonie w rękawy kurtek. Nastolatka w zapiętym płaszczu wygląda, jakby nie miała na sobie wiele więcej. Inna, w grubej bluzie z kapturem wygląda intrygująco, gdyż bluza nie sięga pępka. Można marznąć punktowo?

Zbyt chmurny na widzenia.

 

    Gołębie i kosy uczą się spacerować po osiedlowych alejkach. Kręcą kuperkami, rozkładają ogony w wachlarze i najwyraźniej mają frajdę, kiedy nikt ich nie ponagla i pozwala nacieszyć się spokojem. Kos uznał, że spacerek już opanował, bo podfrunął na kierownicę roweru i zawzięcie ją udeptywał. Uczył się jeździć, chociaż sięgnąć do siodełka i pedałów nie miał żadnych szans. Nie naraz. W dopiero co przekwitłych krzakach chichotało coś drobnego i pokładało się ze śmiechu, aż trzeszczały małe gałązki. Sroki oblatywały teren z wysoka ignorując harce drobiazgu. Osiedle nasiąka wilgocią bez wdzięku, szczęśliwie choć trawniki znoszą to z godnością. W autobusie nudno, aż niemiło. Ciekawe, że brak pogody stanowi wstęp do zbiorowej martyrologii. Żałobnej, oczerniałej, cichej jak kondukt żałobny.

czwartek, 18 kwietnia 2024

Dywagacje.

 

    Musiał być filozoficznym ów poranek, który zrodził podobną wątpliwość. Wiatr wytrwale zdmuchiwał latawce, lecz, jeśli one miały być świeczkami na urodzinowym torcie, to wiatr musiał być stary jak świat i sporo mu jeszcze zostało do zdmuchnięcia, choć starał się z całych sił. Bzy z nazwy czarne kwitną na biało, berberysy obrzuciło żółtymi gronami. Kloszard rusza autobusem na podbój Miasta, a ja nie wiem, czy on taki zaradny, że radzi sobie mieszkając w nieogrzewanej altanie, kąpiąc się w misce przed nią, nie ma żadnych rat do spłacenia, ani nie zapomina o przeglądzie samochodu, czy naprawie cieknącego kranu, nie pracując w mozole, by dzieciom kupić zabawkę od święta, względnie wakacje all inclusive w Turcji, albo Grecji, czy też jest bezradny wobec rzeczywistości, śpiąc samotnie gdzie popadnie i robiąc cokolwiek za parę złociszy. Pijany nie chodzi, nie cuchnie na kilometr, chyba dopadł go ostatnio fryzjer, więc może jednak potrafi żyć bezstresowo, bez FB i wirtualnych gierek sieciowych i blisko natury. Bardzo blisko. Wręcz na niej.

środa, 17 kwietnia 2024

Czas marudzenia.

 

    Robinie obwieszone zeszłorocznym nasieniem, lipy o dwubarwnych liściach grają z wiatrem w piekło-niebo, drobne chwasty zakwitają garściami dukatów błyszczących znad krawężników, rozłożysty dąb pogrążony wciąż w zimie cierpliwie czeka na zimnych ogrodników, zanim puści się w tany z latem – nie tak, jak bardziej pochopne drzewa, wystawiające się na kaprysy wiosny.


    Alternatywnie piękna samiczka w glanach ostrzega sznurowadłami, ze jest nieprzysiadalna absolutnie i bez względu na powód lepiej się nie zbliżać. Ssała plastikową zabawkę, pochłaniając wytryski pary wodnej nasyconej skomplikowaną chemią. Pewnie rozgrzewa od wewnątrz tyłeczek ciekawie wynurzający się spod czegoś baaaardzo mini.


    Podziwiam architekturę na styku stare-nowe. I pewnie podziwiałbym dłużej, gdyby nie jawne szyderstwo „średniego” odnowionego czas jakiś temu – na pięknie odnowionej elewacji pojawiło się okno balkonowe bez balkonu – pierwsze skojarzenie? Balkon samobójców. Zaraz za wyjściem kończy się podłoga, z boków są jakieś metalowe barierko-ozdoby, lecz przodem – pas startowy kończący się wątłym trawniczkiem jakieś osiem metrów niżej. W sam raz do ćwiczebnego lotu. I jeszcze do kompletu napis na ścianie eRESPECT!

wtorek, 16 kwietnia 2024

Dzień świra?

 

    Kiedy ktoś ma niewiele skóry, musi starannie pakować do wnętrza, żeby nie zrobić sobie krzywdy, a wszystko zmieścić. Specjaliści potrafią utkać całkiem sporo, po regularnych wizytach na siłowni. Ale, kiedy skóry mamy pod dostatkiem… Oooo! Wtedy można poszaleć. Wrzucać do wielkiego wora, to każdy głupi potrafi! I każdy sobie poradzi. Najwyżej tu i tam wybrzuszy się jednoznacznie, albo dwuznacznie – kto by liczył! Pani w różach pomieszanych z czernią natchnęła mnie do takich myśli, prezentując wiele owych mono-, czy trio-znaczności. rozsianych po cielesności dalekiej od skromności (ości tyle, że starczyłoby na wieloryba, albo puszkę sardynek - ba! TIRa sardynek!).


    Gdy wreszcie zerknąłem poza obrys autobusu, wzrok zatrzymał się na jegomościu, o którym można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest małolitrażowy. Na granitowym blacie muru oporowego, niczym na szwedzkim stole postawił trzy butelki piwa i delektował się chłodnym trunkiem mimo bardzo młodego poranka.


    Patrząc na moknącą Rzekę wpadam na pomysł, że Chrystus chodził po wodzie, bo nie umiał pływać, a żaden życzliwy nie napomknął biedakowi, że po wodzie się nie chodzi.


    Dzień indywiduów trwał w najlepsze – gość zrobiony na Gesslerową (miliard loczków plus kubatura) mknął na rowerze międzytorzem, ignorując jadący za nim tramwaj. Gdzieś obok na biało zakwitł żywopłot udając zmutowany krwawnik.


    Nieopodal dworca trafiam odprasowanego, młodego byczka w białej koszuli, który wabił stadko kobiet zamaszystymi ruchami rąk. Wyglądał, jakby uczył się pływać wertykalnie i to pod górę! – cóż to musiałaby być za ulewa, żeby się udało! Styl miał równie ekstrawagancki i nieznany pływakom – gdybym musiał w jakiś sposób go zdefiniować, najbliższy jego wyczynom byłby delfin grzbietem. W sumie, to drugorzędna informacja. Ważniejsze, że żadna z samiczek nie poczuła się zauroczona i nie dołączyła do suchej zaprawy pływackiej, ani nawet do młodego byczka w celach innych niż pływanie pod górę.

niedziela, 14 kwietnia 2024

Ekstrakty cd.

 

Kupię.

    Aby uniknąć okaleczeń podczas krzyżowania gatunków z rodzinnej kolekcji poszukuję skutecznej golarki do kaktusów, o szerokim spektrum, tnących zarówno kłujący meszek, jak i ciernie długości palca. W rozliczeniu oddam dorosłe sukulenty trwale krzyżujące się z właścicielem, bądź okolicznymi jeżami.


Sprzedam.

    Odstąpię uzbrojony plac wraz ze schronem przeciwatomowym (stan deweloperski na życzenie z wykończeniem). Idealnie zakamuflowany wypielęgnowanym rodzinnym ogródkiem działkowym, wkopany głęboko pod grządki, z dala od obiektów strategicznych, do dyskretnego wglądu po wpłaceniu zadatku. Warzywa gratis.


Terapia.

    Błyskawiczne szkolenia w zakresie uniknięcia poboru. Zaszczepiamy idee pacyfistyczne, względnie wiarę zakazującą noszenia broni groźniejszej niż drewniany nóż do masła. W skrajnych przypadkach zmieniamy płeć poborowego, albo pozbawiamy wybranej kończyny/nerki/oka* (* - niepotrzebne skreślić).


Ostrzeżenie.

    Tępy rabusiu; wiele lat walczyłem o złotą piłkę, której posążek nie zawiera cennego kruszcu, a ty mi ją ukradłeś. Oddaj proszę dobrowolnie, bo jeśli nie, nakopię ci do „d”, a wierz mi, że to potrafię robić profesjonalnie. Na pewno nie chcesz poznać rozmiaru mojego talentu na własnych członkach.


Dla przezornych.

    Zamiast ryzykownej nauki pływania, proponujemy inwestycję w wypornościowe balony ochronne. Podskórny montaż w wybranych lokalizacjach (na ogół pupa plus piersi) zapewni całodobową gwarancję niezatapialności. Dla istot z trwałą fobią montujemy dodatkowy pęcherz pławny na brzuchu w rozmiarze do 14XL.

sobota, 13 kwietnia 2024

Sto lat!

 

    Kobieta biegnąc trwoniła uciułane kalorie, wrona siedząca na czubku uschłego drzewa beznamiętnie niczym sęp wypatrywała w okolicy interesujących ją wątków. Kasztanowce, nie przejmując się kalendarzem kwitną w najlepsze. Pani wszechstronnie wykształcona wiodła swojego pana nie tylko na pokuszenie, ale i w świat szeroki, a on szedł za nią z maślanym uśmiechem pełnym nadziei.


    Przed wejściem do kościoła ktoś wznosił chyba masowe toasty za zdrowie Boga, bo w drzwiach zostawił puste opakowanie po dużej, smakowej gorzałce. Bulwar zbombardowany butelkami rozprysnął w ostrych cierniach sterczącego szkła. Niedopity kloszard wyszukiwał w ulicznych kubełkach niedopitych opakowań po czeskim, bądź naszym piwie, a każdy wyszperany sukces realizował na poczekaniu, aż do bełkotliwego wzroku.

piątek, 12 kwietnia 2024

Nadinterpretacje i nic innego.

 

    Wygasłe okna osiedlowych sypialni sugerują, że dziś tajemnicze święto pozwala mieszkańcom spać dłużej. Bo przecież nie wszyscy są na urlopach, a o lockdownach wspominają nieśmiało tylko kapłani zagłady, którym czas rozkwitu minął. W autobusie dostrzegam dziewczę wystrojone w marynarkę w pepitkę o głowie zbyt małej do reszty postaci. Wygląda jak golem, ale taki bardziej sympatyczny. Ciepły. Glina bywa ciepła tylko w piecu garncarskim, a od dziewczyny miękkie uczucia rozpływały się po otoczeniu. Dziewczęta usiłują utrzymać ciała pomiędzy kategorycznymi granicami – „zbyt gruba” i „za chuda”. Pastwią się nad sobą, głodzą w imię pozostania w bardzo wąskiej strefie „akuratności”.


    Mamusia idąca z córeczką była tak szczupła, że w jej przypadku poród musiał być ekstremalnym wyczynem, a ciąża zapewne stanowiła trzecią część jej łącznej masy. Ja rozumiem, że poranny chłód przegryza się przez pokłady zgromadzonego ciepełka, ale kożuszek, to jednak lekka przesada. Szczególnie, gdy jakiś „twardziel” tuż obok sunie w letnim stroju sportowym. Spod stóp starych kamienic wyrasta jaskółcze ziele, nic sobie nie robiąc ze zdumienia wiekowych cegieł.


    Pod prąd Rzeki jechał jegomość, do którego określenie zwalisty pasowało jak ulał. Grawitacja na pewno go kochała. Chłop miał oczy przesłonięte pływackimi okularami, więc moje myśli zaczęły szukać prapowodu takiej fanaberii. Niemal natychmiast wykryłem zagrożenie – gdyby wpadł z rowerem do Rzeki i zatonął, to będąc na dnie musiałby go błyskawicznie przerobić na sprzęt wodny, żeby podróżować dalej. A z paproszkami niesionymi nurtem w oczach, byłoby to trudne, więc samo się rozumie, że okulary…


    Różany żywopłot kwitnie na razie nieśmiało, podsiadając ten z przekwitłej już forsycji. Młoda kobieta okablowana niczym łazik marsjański (albo moje o nim wyobrażenie) niosła w dłoni elektroniczną zabawkę multimedialną – jakie czasy, takie kwiaty.

czwartek, 11 kwietnia 2024

Zaplątany pośród zdań.

 

    Słowa jak krople deszczu – każde w pojedynkę można pominąć, jako incydent bez większego znaczenia strategicznego. Za to w masie… nabierają mocy. Potrafią skaleczyć dotkliwie, albo rozkochać. O dziwo – czasami z wzajemnością. Tłukę się po Mieście, czyli niby nic się nie zmienia, a jednak. Ta sama droga wciąż inna, żywa, dojrzewająca, obserwująca, jak zmienia się rytm moich kroków. Zwalniam, niekoniecznie z zachwytu nad mijanym Zwalniam, gdy nogi zaczną dokuczać, ale dzielnie udaję, że jest dobrze. I jest. Bo siła woli nie dopuszcza myśli, że mogłoby być inaczej.


    Osiedlowe Kilimandżaro rośnie na chwałę przyszłości. Pełne urodzajnej ziemi tymczasowe wzgórze budowlane zasłania horyzont i czeka, aż zostanie skolonizowane przez perz i maki. Na przystankach dziewczyny znów splatają nogi w warkocze. Zapewne dlatego, że minispódniczki znów stały się zbyt mikre na bieżące temperatury. Lato, krótkie i kapryśne, skończyło się i znów wiosna wilgocią i chłodnym wiatrem dotyka ciał zdumionych. Gołębie wciąż drepczą godowe tańce na chodnikach, więc nic się nie zmieniło w ich rozumieniu świata.

środa, 10 kwietnia 2024

Słowotok.

 

    Kobiety w dresach i adidasach jadą autobusem. Zapewne będą uprawiać bieganie, ale to dopiero później. Teraz, żują gumy, podsłuchują odmęty internetu, szukając jednodniowych gwiazd. Może snują mrzonki i marzenia, których nie zamierzają realizować.


    Trawy nietknięte kosą nabrały animuszu i zapomniały już o lekcjach geometrii i banalnej symetrii. Dmuchawce cierpliwie czekają na dziecięce buzie, które zdmuchną je w szeroki świat. Nadęte walizki ruszają w podróż, albo właśnie z niej wracają, pozwalając nosicielom na łyk ostatni kawy z termosu. Krótkie spodenki, które po południu będą w sam raz, o poranku wyglądają nieco ekscentrycznie, szczególnie, gdy ledwie wystają spod szczelnie zapiętej kurtki.


    Piękni i brzydcy, w zamyśleniu, rzadziej z mglistym uśmiechem, mijają się bez zauważenia. Dziecko z elektronicznym papierosem żyje w świetle ciekłokrystalicznego monitora, ogłuszone słuchawkami wetkniętymi głęboko, by nie słyszeć zewnętrznego świata. Kształtna blondyna wybija na udach rytm dostarczany uszom przez wielkie słuchawki, co nie przeszkadza jej absolutnie w zmysłowym marszo-tańcu na pustym chodniku.


    Kolejny raz pozwalam wyspom uwieść się, zniewolić niczym pijak kieliszkowi rozkołysanej prymitywną pieśnią wódki. Tętnią kroki bezpłciowych biegaczy na kładkach i w alejkach. Nowe wgryza się w stare, jak na wpół zagłodzony kleszcz. Oswojony z myślą, że nie byłem i nie będę Cortazarem bezwstydnie gram w klasy i nazywam widziane przypisując znaczenie nawet kompletnie nieistotnym fragmentom być może istniejącej tylko we mnie rzeczywistości. Rutyna codzienności niosącej ukryty pod bielizną szczątkowy wstyd. Odmienność. Wydepilowana, wykorzeniona z zasad dających się zetrzeć z pyska, zanim uśmiech ją przyszpili nieszczerze w akcie interakcji z zewnętrzem. Potok słów zatapia trzeźwość myślenia, budując mgliste wątki, niemożliwe scenariusze, a nawet poboczne epizody bez żadnego znaczenia.


    PS. Młoda mama bawiąca się z dzieckiem na placu zabaw okazała się być starym Chińczykiem...

poniedziałek, 8 kwietnia 2024

Pędząc gdzie oczy niosły.

 

    Czas sukienek i zielonych drzew. Łydki pięknie nafaszerowane kaloriami dreptały wdzięcznie w czeluści dworcowych anonsów zapowiadających pociągi do wszędzie, gdzie tylko się da. Panie o pełniejszych kształtach wstają wcześniej od tych o ciałach skrojonych oszczędniej. Dlaczego?


    Po południu deptaki pełne są gołych nóg, ale rankiem, gdy wystają spod raczej długiej kurtki, wyglądają blado, wędrując do znoju codzienności. Z afiszy wyborczych straszą niedoszli prezydenci, oraz ci, którzy jeszcze raz muszą zewrzeć pośladki, by obiecywać bez końca. Szklanka ukradziona z piwiarni podpiera piwniczne okno. Bzy uwodzą aromatem, a tamaryszki różowieją z wysiłków, żeby je dogonić. Pierwszy kasztanowiec chwali się kwieciem, niepomny, że powinien czekać matur.


    Bulwarem pomyka kolarz w maseczce zaciągniętej po same oczy. Usiłuje dogonić Rzekę, jaką znał na starcie do wyścigu. Pośpiech ludzki mija rozszczebiotany plankton ukrywający się w zielonościach. Rudziki, wróble, kopciuszki, szpaki, kosy, mazurki, oraz nie wiadomo co przedziera się z wokalnym talentem przez tumult konkurencji.


    Wyspy zbrukane ludzką obecnością toną w stosach pustych butelek, dławią się dymem ognisk i grilli, a przecież zaciężna armia sprząta podzwaniając worami pełnymi już zebranych butelek, układanych w piramidy, skąd zabierze je samochód.

sobota, 6 kwietnia 2024

Szczypta pikanterii.

 

    Noc skurczyła się do czarnego kota lustrującego chwasty na uboczu świata. Kobiety z chemicznymi rumieńcami nie wyglądały na zadowolone i nawet kolorowe pazury z pepco, czy aliexpress nie potrafiły tego zmienić. Baba z brodą ścigała panią zasiedlającą od wewnątrz rajstopy tak ekspansywnie, jakby je chciała rozszarpać pulsująca cielesnością. Pasożytować należy z umiarem – pomyślałem przekornie – śmierć nosiciela nigdy nie wychodzi na dobre korzystającemu.


    Ciepło wdziera się do Miasta, uwalniając co zuchwalsze biusty. Pępki całymi stadami przyglądają się a to podartym nieludzko kabaretkom na nogach trzynastolatek (a może i młodszych), leginsom udającym, że kryją to, co miało zostać objawione, stringom, które działają jeszcze skromniej, bardziej podkreślając, niż ukrywając cokolwiek. Pośród rozmaitych zdumień trafiam starszą kobietę doganiającą tramwaj i torującą sobie drogę kulą inwalidzką. Husaria mogłaby pozazdrościć wprawy w operowaniu lancą.

czwartek, 4 kwietnia 2024

O kosmicznej sile przekleństwa.

 

    Mama miała słabszy dzień. Trzasnęła drzwiami i poszła przed siebie. Nawet nie zauważyła, że wyszła bez butów, a i strój był daleki od wyjściowego. Piżamka, na szczęście niezbyt prześwitująca, choć dla wiatru absolutnie przeźroczysta mogła ujść za strój wyjściowy wyłącznie na bezludnej wyspie. Jednak tu, między drzewami na skraju osiedla, świtem tak bladym, że nawet psiarze jeszcze nie wstali z łóżek – mogło jej ujść na sucho. Czwarta nad ranem. Okropny czas dla cierpiących na bezsenność. Noc trwała już ze cztery nieskończoności, a końca nie widać.


    Mama była zwolenniczką trwania w zamęcie, żeby jakoś one nieskończoności przykryć namiastką kontaktów międzyludzkich. Wirtualnych, więc zwykle fałszywych i wymagających niezwykle grubej skóry odpornej na pikantne żarty i filtrującej szlam przechwałek lepiej, niż filtry na kominach cementowni. Tego przedświtu jednak ubodło ją mocniej i musiała dać folgę wściekłości. Machnęła klapą laptopa, jakby to były drzwi do znienawidzonego świata i poszła. Goła i bosa. Nie wiem, czy powinienem skląć ją za ten wybryk, czy dziękować. Ale o tym później.


    Poszła, to słowo zbyt łagodne. Furie nie chodzą. Furie nadciągają. Znienacka. Błyskawicznie opanowują otoczenie i biorą we władanie całe garście galaktyk na raz. Wyżymają i wykręcają, a kiedy te skruszeją – rozglądają się za kolejnymi. Mama była uprzejma zająć się Kasjopeją (niech ją szlag!) Mgławicą Oriona, Paroma pomniejszymi gwiazdozbiorami, a przy okazji sklęła księżyc aż się zarumienił. Purpurowy księżyc to coś. Warto pocierpieć bezsenność, żeby ujrzeć podobne widowisko. Mama nogi miała już solidnie ubłocone, w marszu donikąd. Drzewa, gdyby tylko umiały schodziłyby jej z drogi. Nie walczy się z piorunami. Przeczekuje się zły czas i miewa się nadzieję. Albo i nie. W przypadku wściekłej mamy, nadzieja zazwyczaj musiała zakasać kieckę i wiać w podskokach, żeby i jej się nie dostało za głupie gadanie.


    Koniec świata właśnie poprawiał gacie na dupie, żeby wyjść jej naprzeciw, kiedy z jasnego nieba spadł grom. Nooo… powiedzmy, że gromek. Nie za wielki. Żaden kataklizm. Raczej incydent. Spadł mamie pod nogi, a ta (cud prawdziwy) nawet nie potraktowała go z kopa. I dobrze, bo meteoryt gąrący był jak wszyscy diabli. Do dziś nie wiadomo jak to zrobił, ale ujeżdżał go kosmiczny kowboj. Bez kapelusza. A niech wam będzie – w ogóle bez. Bez wszystkiego. Może spłonęły na wrzącym kamieniu, może wiatr słoneczny mu zerwał gdy galopem przemierzał nieskończoność.


    Trafił na kosę, bo kamień po prostu musi. Kamienie i kosy tak mają, że ostatecznie spotkanie jest nieuniknione. Mama była bardzo zgrabną kosą, nawet, kiedy była wściekła. A kowboj ujeżdżający kamień pod ciśnieniem był niczym szatan – przystojny i nie do odparcia. Słabość miał do niewieścich ciał i oblizywał się łakomie na widok maminych krągłości. Nie powiem, że cham, ale słabo jej słuchał, kiedy rugała go wręcz niebosko. Przeczekał dwie nawałnice, jakieś monsuny poboczne i tornada towarzyszące, a kiedy w mamie krew w końcu się nieco wygotowała, przystąpił do kontrnatarcia. Przedarł się przez piżamkę i już nie tylko podziwiał, ale działał z wielkim animuszem. Mamie zostało tylko wzdychać. To też umiała. Bestia utalentowana, jak mało która. Usidliła łotrzyka.


    Tak mu się spodobało, że po pierwszym natarciu ruszył do następnych, aż padł pół żywy w trawę z jęzorem wywalonym na wierzch. Mama otrzepała piżamkę z zieloności i już stateczniejszym krokiem wracała ku domowi. Szatan nie był w stanie nawet na czterech za mamą ruszyć i został tam, jak niepotrzebna nikomu brudna bielizna. Mamie duma nie pozwoliła napraszać się, a kosmiczny gamoń zamiast przywlec się do domu i zostać długo i szczęśliwie, gdy tylko siły odzyskał wsiadł na ten swój kamień i pognał dalej. Bóg jeden wie, gdzie. Ważne, że do dzisiaj nie wrócił, a mama, ilekroć pytam o tatę, to ręką macha i wzdycha.


    - Znajdzie go tylko ten, co nie szuka. Idź gdzie w noc i klnij tak, żeby niebo na łeb ci spadło, to może się w końcu pojawi. A jak się uda, to capnij tatusia za dupę i do chałupy! Niechby choć gniazdka poprzykręcał, pralkę naprawił i rybę wypatroszył na obiad, bo nie cierpię tego robić. Ech!

W słońcu.

 

    Mniszki rozbiegły się po łąkach, usiłując ukryć się przed trzmielami o tyłkach cały rok wtłoczonych w kuse futerka. Daremny trud. Pomrukując jakieś ludowe przyśpiewki owadzie stado rzuciło się na słoneczka taplające się w brylantowej trawie i dawaj, zapylać bez opamiętania. Mrówki – oooo… te wcale nie były lepsze. Wdrapywały się pracowicie po pustej łodydze i wciskały między płatki, żeby popić nektaru do syta. Jakaś siwowłosa pani, niczym nastolatka usiadła w trawie na niemal pustym plecaku i fotografowała wytrwale coś znajdującego się na skarpie rowu. Chłopak, żeby dobrze wybiegać swojego psa, wsiadł na rower i mocno popracował odnóżami. Pies raczej był rozbawiony i ciekaw, jak długo potrwa ów animusz. I miał rację. Chłopak, gdy tylko stracił psa z oka, zatrzymał się i nawoływał, jakby to on zgubił się na bezdrożach. Kwitną pokrzywy, młode mamy wywożą plankton na wycieczki przyprawione słonecznym ciepłem. Ptasi świergot skłania do zwolnienia, do zatrzymania się i liczenia baranków nad głową. Pociąg, wracający skądś, gdzie mnie nie ma, zatrzymuje się na stacji tak małej, że tylko lokalne pociągi-tramwaje zatrzymują się na moment, a i to nie za często.

Dziwny świat.

 

    Niebo pękło tam, gdzie było najcieńsze i na świat wyjrzał świt. Drzewa obrzuciło kwiatami, a wiatr robi co może, żeby je wszystkie obwąchać i strącić w niebyt. Na przystanku dzieci podskakują z radości, gdy gdzieś daleko objawia się autobus. Wewnątrz młode kobiety z pieprzykami na buziach, z przedziałkami asymetrycznie leżącymi na gładko uczesanych główkach. Zaspany tłok przemieszczający się pokornie w kierunku centrum. Towarzystwo dousznie karmione treściami, rozrywkową papką, wiedzą niezbędną do przetrwania najbliższych godzin pochłania je, aż przypominają zombie.


    Nad Rzeką szpak pedantycznie czyszczący garnitur lekceważy lecącą bezszelestnie czaplę, zmierzającą na niższy stopień wodny tuż za wiekową elektrownią. Słońce rozbite milionem luster elewacji hotelowej oślepia mnie nie grzejąc. Kwitnące wśród jaskółczego ziela pokrzywy usiłują odwrócić uwagę od porzuconej wszędzie garderoby. Skarpety, rękawiczki, podkoszulki, majtki, a nawet kurtka. Nie wiadomo, kto zdobył się na heroiczny ekshibicjonizm i pod wpływem jakich używek, ale striptizerów musiało być więcej i to każdej domniemanej płci, sądząc po szmatkach – czasy niepewne, więc kategoryczne przypisanie czegokolwiek jednej z płci może okazać się przedwczesne i nieuprawnione. Mijam dziewczę o tak obfitym biuście, że gdyby okoliczności tego wymagały, mogłaby mierzyć trzy kapelusze jednocześnie. Mogłaby, a przecież nie ma ani jednego. Szkoda. Byłoby jej do twarzy.


    - Czy facet z białymi włosami, to białogłowiec? Białogłownik? Białogłowacz?

środa, 3 kwietnia 2024

Ekstrakt uzasadniający damską skłonność do niegrzecznych facetów.

    Facet to strasznie dziwne zwierzę. Wystarczy go oswoić, wygładzić i ucywilizować, by w reakcji na tę brutalną terapię nabawił się trwałych problemów z potencją. Nie wiadomo, czy to savoir vivre drastycznie kastruje instynkty, czy dopiero seksualna emerytura wieńczy okres adaptacji społecznej samca.


poniedziałek, 1 kwietnia 2024

Szczęściara.

 

    Był psychopatą. Podświadomość ledwie liźnięta odrobiną intelektu podpowiadała mu, że kwestią czasu jest, by znalazł się na przedłużeniu osi odbezpieczonej lufy. Nie miał aspiracji samobójczych, ani skłonności do poświęceń – z premedytacją więc wybrać tę stronę lufy, która znajduje się bliżej kolby niż muszki. Ankieta, szkolenie wstępne, parę miesięcy patrolowania miejskich krawężników, podczas których zastanawiał się, dlaczego „blacha” mająca go chronić przed złem wszelakim, nożem wycelowanym wprost w serce, czy pociskiem niesionym zza węgła nienawiścią do „niebieskich” jest tak mała. Dopiero, gdy popatrzył na jej rozmiar przez pryzmat postury zaciężnych kolegów i koleżanek, zrozumiał, że masywniejsza zbroja byłaby śmiertelnym brzemieniem i nie jest chorym przejawem skąpstwa ministra MSWiA.


    Po latach szczenięcych, już jako doświadczony „pies”, uzyskał świadomość bezkarności. Był pewien, że dokonał właściwego wyboru, a wnętrze jego lufy wypolerowane było na wysoki połysk od służbowego używania ku chwale ojczyzny. Armata, grzejąca się zwykle pod pachą zrastała się z dłonią na dobre i złe, ilekroć okoliczności wymagały wsparcia, a wymagały niemal regularnie. Podobało mu się, że nie musi się ukrywać po każdym strzale, a trafieniami może się zgoła chwalić podobnym jemu degeneratom podczas wspólnych posiłków w zakładowej stołówce. A kiedy nikt nie widział, czyszcząc broń doznawał podniety, jakiej nie osiągał w towarzystwie kobiet, czy mężczyzn. Próbował, lecz bez wiary w sukces. Fizycznie był ogryzkiem człowieka, intelektualnie przegrywał partię warcabów z rozgarniętym dwunastolatkiem. Nie był najostrzejszym nożem w szufladzie. Dopiero, gdy odbezpieczał broń, w jego oczach zapalały się ognie, które mogły skłonić kobietę, by spojrzała drugi raz, już bez wstępnego uprzedzenia. Rzadko która miała okazję ujrzeć go takim, a te, które widziały należały do świata leżącego na drugim końca lufy i często drugie spojrzenie, było spojrzeniem przez idealnie wyczyszczoną lufę na sadystyczny uśmiech niekompletnego uzębienia.


    Nie tracił jednak nadziei, że kiedyś trafi na właściwą, tylko jemu pisaną kobietę. I wysłuchał go chyba zapomniany z imienia Bóg, gdy pacyfikował dyskretnie ukryty na uboczu dom pod czerwoną latarnią. Po standardowo wyszczekanych komendach, po kliku ostrzegawczych strzałach, w pulsujących wściekłością światłach kogutów policyjnych przeszukiwał kolejne pokoje, szukając ukrywających się mężczyzn i kobiet, aż znalazł nagą nastolatkę z obłędem w oczach trzęsącą się ze strachu. Nieletnia, nafaszerowana nielegalną chemią jąkała się, a kiedy uspokajał ją gestami dłoni, zdołała w nim dostrzec wybawcę. Spodobało mu się. Schował pistolet do kabury, a dziewczyna zdobyła się na drugie i kolejne spojrzenia. Nie mógł zmarnować takiej okazji, bo liczyć na lepszą, byłoby igraniem z kaprysami losu.


    Nie kryjąc się z zamiarami, wyprosił u lekarza dokładniejsze niż zwykle badanie, chcąc wiedzieć o niej wszystko, czego tylko jest w stanie dokonać skrupulatna obdukcja. Lekarz, jak chyba każdy, był cynikiem. Stwierdził, że pomimo młodego wieku pacjentki, wszystkie otwory wlotowe (i wylotowe) zostały spenetrowane dokładniej, niż słynne jaskinie krasowe na Morawach. Niewybredni klienci najwyraźniej usiłowali dostać się do małoletniego wnętrza nawet przez nos i tylko lekko skrzywiona przegroda nosowa uchroniła dziewczę od spełnienia, którym klient chwaliłby się po wsze czasy przy każdym szynkwasie. Chyba, że był tak naćpany, że zwyczajnie nie trafił. W oczodoły także nie, choć naderwane małżowiny i podbite oczy sugerowały, że ktoś próbował również tamtędy dobrać się do przedpłaconej miłości.


    Dla psychopaty fakt, że ktoś odebrał dziewictwo wybrance i trudno będzie wymyślić coś, czego dotąd nie zaznała, nie stanowiło żadnej przeszkody. Uznał, że nauczona posłuszeństwa wybranka nietuzinkowymi umiejętnościami i pokorą zrekompensuje mu defloracyjny deficyt. Nim ochłonęła po szoku błękitno-czarnego szturmu na jej czerwony zakład pracy, zaproponował jej natychmiastową emeryturę u swojego boku. W słowach niewyszukanych obiecał, że już nikt poza nim nigdy nie zbliży się do dziewczyny i tylko on będzie korzystał z futerału jej ciała. Kiwnęła głową na zgodę, bo zdawało się jej, że to Bóg nad nią postanowił czuwać właśnie w tej chwili.


    Formalności, w obliczu uzbrojonej po zęby władzy nie trwały długo, poddając się bez walki woli stróża prawa i nastolatka wydukała „tak”, by chwilę później urzędnik oficjalnie uznał ją za własność psychopaty. Zaprowadził ją do domu, który od dziś miał być „ich” domem. Dziewczyna do gadatliwych nie należała, ale oczy jednak miała. Starzejący się kawaler nie dba o szczegóły, szczególnie, kiedy większą część życia spędza na służbie. Bez protestu zabrała się za sprzątanie, a jak się szybko okazało, z gotowaniem także nie miała kłopotu. Psychopata siedzący przed telewizorem z zadowoleniem obserwował krzątającą się dziewczynę, ćwicząc w myślach mantrę:


    - Jest moja. Tylko moja. I tak już zostanie na zawsze! Obiecała!


    Urlop spędzili nie wychodząc niemal z domu, bo szkoda było mu dzielić się z innymi jej obecnością. Aż do ślubu nie podejrzewał siebie o zazdrość, a teraz błyskawicznie zapadł na nieuleczalną chorobę w bardzo ostrym wydaniu. W pierwszym odruchu kupił obrożę i łańcuch, na próbę ograniczając jej możliwość ruchu. Kłódką przypięta do kaloryfera mogła poruszać się na długość łańcucha. Łaskawie zostawiał wybrance miskę z wodą i nocnik, żeby nie nabrudziła w dopiero co posprzątanym mieszkaniu, czasami zostawiał jej nawet pilota od telewizora, gdy szedł na dwunastogodzinny dyżur. Każdego dnia przypinał ją do innego grzejnika, żeby mogła dokładnie wysprzątać kolejne pomieszczenie, jednak nigdy łańcuch nie pozwalał sięgnąć drzwi wyjściowych.


    Nawet niespecjalnie protestowała. Miała sporo czasu dla siebie, a jego fanaberiom daleko było do ekscentrycznych popisów wcześniejszych klientów, opitych Bóg wie czym i nafutrowanych narkotykami po czubek nosa. Bywał rzadko, a z jej ciała korzystać zwyczajnie nie umiał – w parę chwil zrzucał nasienie, co wystarczało mu na tydzień, czasem dwa. Niekiedy wracał tak zmęczony, że tylko przepinał wybrankę do kaloryfera w sypialni, żeby zagrzała mu pościel, kiedy będzie brał prysznic i zasypiał przewracając się na łóżko. Zasadniczo nie rozmawiali. Ona, zostawiała mu w kieszeniach listę zakupów potrzebnych do skompletowania paru obiadów, a z tego co przyniósł przeważnie udawało się jej upichcić coś jadalnego. Kiedy nie kupił nic – podawała mu puste talerze na pierwsze i drugie danie. Wzruszał ramionami i szedł do knajpy, a ona jadła zachomikowane tu i tam wiktuały na czarną godzinę. Wiedział o tym? Chyba tak, ale nie był złośliwy. Niech ma swoje chwile pozornego tryumfu.


    Pewnego dnia, zwyczajowo przeciągnął żonę na łańcuchu do kuchennego grzejnika – znak, że spodziewa się lepszego niż zwykle posiłku, który wymaga nieco więcej zachodu. Nim wyszedł mruknął coś, że po powrocie zamierza nie tylko jeść i wyszedł, starannie zamykając drzwi na dwie systemowe zasuwy. Wyszedł i nie wrócił. Telewizor z salonu mruczał coś o nieznanych sprawcach, o rzezi, o prezencie, jakim okazał się odbezpieczony granat w paczce, którą kurier położył na jego biurku w komendzie i wyszedł, zanim psychopata ją rozpakował detonując. Sama zjadła dwudaniowy obiad, powtórzyła po jakimś czasie, wreszcie wyjadła lodówkę do czysta. Nocnik dawno już przepełniony cuchnął niemiłosiernie, kiedy w końcu zaczęła krzyczeć błagając o pomoc. Tydzień to trwało? Może nieco więcej. Wreszcie ktoś usłyszał i wezwał służby. Straż pożarna rozwinęła drabinę i jako pierwszy do mieszkania wszedł przez okno jej wybawca – może niezbyt urodziwy fizycznie, może niekoniecznie geniusz intelektualny, ale silny i sprawny. Kawaler o szpakowatych włosach. Popatrzył na nią, na łańcuch i wzrokiem spytał, czy zostanie z nim… na zawsze…