Patrzyłem
w te oczy, w których powielały się błękity i fiolety wciąż nadjeżdżających
służbowych wozów, z których wysypywał się personel. Widziałem w nich cień żalu,
który walczył z zawodową dumą i choć zbierał sromotne baty, to jednak był tam.
Pewnie nie wiedziała, co dalej się dzieje ze złapanymi. Tylko tak mogłem
wytłumaczyć sobie ową dumę podszytą wstydem, że okłamała mnie tak niecnie. Nie
wiedziała, że mój los od tej chwili jest przesądzony i jeśli zostaną ze mnie
„części zamienne”, to będą rozparcelowane po miejscach odległych i ukradkiem
monitorowane, na wypadek, gdyby nowy użytkownik zaczął przejawiać talent do
przenikania.
Ja
wiedziałem doskonale. Moje szanse skurczyły się już niemal do zera i jeśli nie
zrobię czegokolwiek teraz, to już nie będę miał kolejnej szansy. Nie w tym
życiu. Bałem się podobnej chwili i przygotowałem się na nią. Pod czubkiem buta
miałem nabity gwóźdź, który wystawał dyskretnie i który ostrzyłem regularnie,
kiedy nikt nie widział. Jednak nikt z mi znanych ludzi nie próbował, ani też
nie znał nikogo, komu sztuka się udała. Portal wertykalny… Na skórze wykwitła
mi gęsia skórka, a usta wyschły.
Wzruszyłem
ramionami. Jeśli nie spróbuję, to i tak zginę, więc nic nie tracę. Wstałem
powoli, żeby jakiś pochopny strzelec nie nacisnął spustu. Wciąż patrząc w oczy
zdrajcy stanąłem obok stolika demonstrując puste ręce. Wiedziała, że nie dam
rady dobiec do żadnej ściany, a poza tym, za nimi zapewne roiło się już od
uzbrojonych mięśniaków. Tu i teraz. Przeżegnałem się w głowie, wypuściłem
powietrze, i zakręciłem się w miejscu. Piruet wykończyłem wyciągając palce
mocno, żeby dotykały podłoża. Jazgot gwoździa po podłodze z terakoty
spowodował, że kobiecie oczy przestały się mieścić na twarzy, a Mojżesz
zesztywniał gdzieś na zapleczu eksplodując być może ostatni raz w życiu dzięki
łaskawości blond niewiasty.
Podłoga
sięgnęła kolan, potem gardła, aż zamknęła się nade mną. Słyszałem wrzask
kapitanów. Słyszałem rwetes wielu biegnących butów. A potem byłem już tylko ja
w wertykalnej podróży do nie wiadomo kąd. Uruchomiłem wertykalne przejście w
nieznanym mi miejscu i z nieznanym skutkiem. Osuwałem się w głąb zostawiając za
sobą skonsternowaną policję i świat, w którym umiałem żyć. Co teraz? Jeśli
miałem tu zdechnąć, to z satysfakcją, że udało mi się uciec. Wyrwać się
pościgowi i zostawić ich z niczym. Nie będę kolejnym doświadczalnym królikiem.
Kiedy
opadłem na podłogę… Bo była. Spadłem na cztery łapy, jak kot, tylko znacznie mniej
zgrabnie. Zasadniczo - zwaliłem się jak wór kartofli. Coś się posypało, coś na
mnie wylądowało. Kobieta. Wystraszona, przejęta, z oczami wciąż jak talerze.
Musiała wskoczyć w krąg nim mnie pochłonął. Zaimponowała mi. Odważna z niej
bestia! Poszła za mną w nieznane i bez nadziei na wsparcie. Żaden z tamtych nie
ruszy w pościg. Nie tu… To przecież mogło być piekło. Albo dziura po starym
szambie, czy nawet zmurszała trumna. Pustka milionletniej geody wyszczerzonej
zębami ametystów, czy kwarcu innej barwy. Miejsce, w którym nie da się
zaznaczyć następnego etapu podróży. Gdzie zabraknie miejsca na malowanie
portalu. Poczułem na ramieniu dłoń. Zbyt ciężką na damską…
- Więc jednak –
głos był równie ciężki i ochrypły. Jakby sugerował, że dłoń jest szorstka,
kostropata i daleka od delikatności – Podejrzewaliśmy, że się zdecydujesz… Nie każdy
ma odwagę, ale ciebie akurat podejrzewaliśmy. Niektórzy wygrali parę złotych…
- My? –
usiłowałem się rozglądać, ale ledwie własne kształty mogłem rozpoznać – kto to
jest MY?
- Chodź, to
zobaczysz – śmiech był dla odmiany serdeczny, jakby miał mnie przekonać do
spaceru. Wstałem i obróciłem się w stronę tego śmiechu
- Ona – pokazałem
palcem miejsce, gdzie powinna leżeć - Ona…
- Wiem, nie martw
się – ktoś mnie poklepał po ramieniu – Ona też idzie, skoro już się wybrała w
drogę bez powrotu. Chodźcie za mną.
Głos
był już w drodze, a kroki pewne rytmicznie oddalały się ode mnie. Ruszyłem i
usłyszałem, że kobieta idzie za mną. Po kilku krokach chwyciła mnie za rękę,
jakby dotykiem chciała prosić mnie o dyskrecję, bądź wsparcie. Szliśmy po
równej, twardej powierzchni, ale światła wciąż było niewiele. Przed nami
pojawiło się coś więcej niż mrok i głos podążył w tamtą stronę. Szliśmy, żeby
się nie zgubić, bo chyba nie chciałbym tu zostać samotnie. Głos przeniknął
jakąś ścianę, ale nigdzie nie widziałem portalu. Szukaliśmy we dwoje, ale ściana
była gładka i niezaznaczona. Kobieta wyjmowała spinkę z włosów, kiedy głos się
pojawił znów.
- Na co czekacie?
Chodźcie!
- Ale… Portal?
Głos wzruszył
ramionami i demonstracyjnie przeszedł raz jeszcze tam i z powrotem.
- Wy naprawdę
myślicie, że można kredką namalować jakieś szlaczki na ścianie i ją ot tak
sobie przejść? Że od tego mięknie i staje się dla was uprzejma? Większej bzdury
dawno nie słyszałem. Jeśli już koniecznie musicie, to machnijcie ręką, ale nie
musicie mazać ścian, jak jacyś graficiarze. A teraz już chodźcie, bo na nas
czekają.
Z duszą na
ramieniu wkroczyłem w ścianę. Za nią… Było światło. Ludzie… Podziemne miasto…
Podziemne coś…