czwartek, 31 stycznia 2019

Dwa światy - cd Obławy.


Patrzyłem w te oczy, w których powielały się błękity i fiolety wciąż nadjeżdżających służbowych wozów, z których wysypywał się personel. Widziałem w nich cień żalu, który walczył z zawodową dumą i choć zbierał sromotne baty, to jednak był tam. Pewnie nie wiedziała, co dalej się dzieje ze złapanymi. Tylko tak mogłem wytłumaczyć sobie ową dumę podszytą wstydem, że okłamała mnie tak niecnie. Nie wiedziała, że mój los od tej chwili jest przesądzony i jeśli zostaną ze mnie „części zamienne”, to będą rozparcelowane po miejscach odległych i ukradkiem monitorowane, na wypadek, gdyby nowy użytkownik zaczął przejawiać talent do przenikania.

Ja wiedziałem doskonale. Moje szanse skurczyły się już niemal do zera i jeśli nie zrobię czegokolwiek teraz, to już nie będę miał kolejnej szansy. Nie w tym życiu. Bałem się podobnej chwili i przygotowałem się na nią. Pod czubkiem buta miałem nabity gwóźdź, który wystawał dyskretnie i który ostrzyłem regularnie, kiedy nikt nie widział. Jednak nikt z mi znanych ludzi nie próbował, ani też nie znał nikogo, komu sztuka się udała. Portal wertykalny… Na skórze wykwitła mi gęsia skórka, a usta wyschły.

Wzruszyłem ramionami. Jeśli nie spróbuję, to i tak zginę, więc nic nie tracę. Wstałem powoli, żeby jakiś pochopny strzelec nie nacisnął spustu. Wciąż patrząc w oczy zdrajcy stanąłem obok stolika demonstrując puste ręce. Wiedziała, że nie dam rady dobiec do żadnej ściany, a poza tym, za nimi zapewne roiło się już od uzbrojonych mięśniaków. Tu i teraz. Przeżegnałem się w głowie, wypuściłem powietrze, i zakręciłem się w miejscu. Piruet wykończyłem wyciągając palce mocno, żeby dotykały podłoża. Jazgot gwoździa po podłodze z terakoty spowodował, że kobiecie oczy przestały się mieścić na twarzy, a Mojżesz zesztywniał gdzieś na zapleczu eksplodując być może ostatni raz w życiu dzięki łaskawości blond niewiasty.

Podłoga sięgnęła kolan, potem gardła, aż zamknęła się nade mną. Słyszałem wrzask kapitanów. Słyszałem rwetes wielu biegnących butów. A potem byłem już tylko ja w wertykalnej podróży do nie wiadomo kąd. Uruchomiłem wertykalne przejście w nieznanym mi miejscu i z nieznanym skutkiem. Osuwałem się w głąb zostawiając za sobą skonsternowaną policję i świat, w którym umiałem żyć. Co teraz? Jeśli miałem tu zdechnąć, to z satysfakcją, że udało mi się uciec. Wyrwać się pościgowi i zostawić ich z niczym. Nie będę kolejnym doświadczalnym królikiem.

Kiedy opadłem na podłogę… Bo była. Spadłem na cztery łapy, jak kot, tylko znacznie mniej zgrabnie. Zasadniczo - zwaliłem się jak wór kartofli. Coś się posypało, coś na mnie wylądowało. Kobieta. Wystraszona, przejęta, z oczami wciąż jak talerze. Musiała wskoczyć w krąg nim mnie pochłonął. Zaimponowała mi. Odważna z niej bestia! Poszła za mną w nieznane i bez nadziei na wsparcie. Żaden z tamtych nie ruszy w pościg. Nie tu… To przecież mogło być piekło. Albo dziura po starym szambie, czy nawet zmurszała trumna. Pustka milionletniej geody wyszczerzonej zębami ametystów, czy kwarcu innej barwy. Miejsce, w którym nie da się zaznaczyć następnego etapu podróży. Gdzie zabraknie miejsca na malowanie portalu. Poczułem na ramieniu dłoń. Zbyt ciężką na damską…

- Więc jednak – głos był równie ciężki i ochrypły. Jakby sugerował, że dłoń jest szorstka, kostropata i daleka od delikatności – Podejrzewaliśmy, że się zdecydujesz… Nie każdy ma odwagę, ale ciebie akurat podejrzewaliśmy. Niektórzy wygrali parę złotych…

- My? – usiłowałem się rozglądać, ale ledwie własne kształty mogłem rozpoznać – kto to jest MY?

- Chodź, to zobaczysz – śmiech był dla odmiany serdeczny, jakby miał mnie przekonać do spaceru. Wstałem i obróciłem się w stronę tego śmiechu

- Ona – pokazałem palcem miejsce, gdzie powinna leżeć - Ona…

- Wiem, nie martw się – ktoś mnie poklepał po ramieniu – Ona też idzie, skoro już się wybrała w drogę bez powrotu. Chodźcie za mną.

Głos był już w drodze, a kroki pewne rytmicznie oddalały się ode mnie. Ruszyłem i usłyszałem, że kobieta idzie za mną. Po kilku krokach chwyciła mnie za rękę, jakby dotykiem chciała prosić mnie o dyskrecję, bądź wsparcie. Szliśmy po równej, twardej powierzchni, ale światła wciąż było niewiele. Przed nami pojawiło się coś więcej niż mrok i głos podążył w tamtą stronę. Szliśmy, żeby się nie zgubić, bo chyba nie chciałbym tu zostać samotnie. Głos przeniknął jakąś ścianę, ale nigdzie nie widziałem portalu. Szukaliśmy we dwoje, ale ściana była gładka i niezaznaczona. Kobieta wyjmowała spinkę z włosów, kiedy głos się pojawił znów.

- Na co czekacie? Chodźcie!

- Ale… Portal?

Głos wzruszył ramionami i demonstracyjnie przeszedł raz jeszcze tam i z powrotem.

- Wy naprawdę myślicie, że można kredką namalować jakieś szlaczki na ścianie i ją ot tak sobie przejść? Że od tego mięknie i staje się dla was uprzejma? Większej bzdury dawno nie słyszałem. Jeśli już koniecznie musicie, to machnijcie ręką, ale nie musicie mazać ścian, jak jacyś graficiarze. A teraz już chodźcie, bo na nas czekają.

Z duszą na ramieniu wkroczyłem w ścianę. Za nią… Było światło. Ludzie… Podziemne miasto… Podziemne coś…

Obława.


Nie ma czasu. Maluję kredą byle jakie drzwi na ścianie i wchodzę w nią bez ceregieli. Ubrudziłem marynarkę bo zaprawa byle jaka nie chciała trzymać. No i na zardzewiały gwóźdź trafiłem, co mi spodnie rozdarł na udzie. Szczęściem niewiele. Tanio wyszła ucieczka. Cegły zlizały ze mnie pot przy przejściu, bo chyba od dawna nie zaznały wilgoci. Sucho. Klimat i ogrzewanie wyssały resztkę wilgoci, wiec nie dziwne, że jest spragniona.

Słyszę jak walą w ścianę. Musieli wziąć wielkie młoty. Ściana drży i długo nie uciągnie. Kurz sypie się w torebki pajęczyn i zaznacza ścieżki w nieskończonych labiryntach. Nie ma co zwlekać. Reszta oddziału pościgowego pewnie szuka okrężnej drogi. Podchodzę do kolejnej ściany i kreślę na niej kolejne wrota. Teraz już staranniej, bo jeszcze ze dwa przejścia i będę wyglądał jak lump. Kreślę jeszcze, kiedy z tyłu przez ścianę przegryza się pierwszy promień światła. I ryk tryumfu.

Kręcę głową nad zawziętością pościgu. Mam już przejść, gdy moją bramą przechodzi kobieta i wpada na mnie zasapana. Już chciała krzyknąć, ale ją powstrzymuję i pokazuję oczami sztylet latarki penetrujący pomieszczenie. Rozumie bez słów. Przeskakujemy nad nim i idziemy do trzeciej ze ścian. Może tam się uda. Nie pytam, dlaczego uciekała, bo to nie ma znaczenia. Ważne, że uciekała. Nie chcę trafić w miejsce, skąd uciekają ci, którzy potrafią przejść ścianę. Czyli miałem szczęście. Ciekawe, jak długo. Na trzeciej ścianie maluję kolejne drzwi, ale kreda mi się kruszy w dłoniach i nie dałem rady domknąć profilu. Ten nie zadziała.

- Niech to szlag! – syknąłem, a kobieta wyjęła z włosów spinkę i nią kreśli pospieszny kontur. Łoskot młotów uzupełniany jest lawiną zaprawy sypiącej się ze ściany i potłuczonych na trociny kawałków starych cegieł. Gdy tylko linia dotyka podłogi z muru wytacza się żelazna skrzynka i spada nam pod nogi. Jak pech, to do końca! Trafiliśmy na jakiś wojenny sezam. To zbyt niebezpieczne miejsce do przejścia, bo można utknąć w pustce zbyt wąskiej na narysowanie kolejnej bramy. A ci zawzięci mają psy. Znajdą nas, jeśli nie uciekniemy przez kilka kolejnych przegród, aż zgubią trop.

Kobieta nerwowo zerka za plecy. Zrozumiała, że walczymy o życie. Wyjmuję monetę z kieszeni i malujemy wrota już we dwoje – komu pierwszemu uda się dopiąć profil. Krzyknęła, więc podbiegłem. Jej drzwi… Trudno – musimy się zniżyć do czegoś tak mizernego. Nie czas na grymasy. On już weszła, a ja krok za nią, bez namysłu.

Ogarnia mnie chwilowe rozkojarzenie, zaburzenie wzroku i wrażenie, że ktoś skrupulatnie sprawdza zawartość żołądka. Dziwne uczucie, jednak warte tej umiejętności ukrywania się i ucieczki. Noga trafia na chłód. Zanim skojarzę, co to oznacza - spadam. Słyszę krzyczącą kobietę, potem tąpnięcie. Gęste, lecz dziwnie miękkie. Spadam i wzrok przywyka do nowego krajobrazu. Plecami trafiam w pokrytą mokrym śniegiem rabatę z gęstym wiechciem rozrośniętej forsycji, czy tamaryszka. Może nawet czarną porzeczką?

Śnieg wdziera się w spodnie, co nie jest przyjemne, ale cuci od razu z chwilowej niepoczytalności. Gramolimy się na nogi ociężale. Zerkam w górę i widzę wściekłość. Piętro wyżej, niż wychodziliśmy było okno, a w nim wściekła gęba buldoga. Tego dwunożnego i tego, co świat zwiedza na czterech. Obaj się ślinią i wściekają. Nie ma czasu. Podaję kobiecie dłoń i biegniemy. Ulica drży od naszych kroków, jak od karabinowych kul.

Błyskawice przekleństw odbijają się od ścian. Ktoś rzucił kamieniem, ktoś… strzelił… Niecelnie, ale nie ma czasu. Podbiegamy do pierwszej lepszej elewacji i drapiemy kontur, żeby wejść. Żeby się skryć przed pościgiem, przed opadem metalu. Rękami wpadam na dębową beczkę. Śmierdzi kiszoną kapustą i stęchlizną. Ciemność. Przebiegamy pomiędzy beczkami i drapiemy przeciwległą ścianę. Jeszcze ze trzy i będzie można odpocząć.

Staramy się posuwać na poziomie ziemi, lecz nigdy nie wiadomo. Miasto zbudowano na wzgórzach. Rozrastało się, aż dotarło do fal otwartego oceanu. Czasami ściana w ścianę graniczą różnice wysokości rzędu trzech pięter. Jak w Lizbonie. Nie da się nosić w pamięci mapy przestrzennej, która uwzględni te różnice. Szczególnie, kiedy pościg zawzięty na karku siedzi i nie robi sobie nic z szacunku dla życia.

Strzelają. Ostrą amunicją, bo nikt już nie nosi broni po to, żeby straszyć. Strzelają, żeby zabić, a przynajmniej poważnie unieruchomić. Jeszcze niedawno tylko straszyli. Strzelali w powietrze, albo uprzedzali, że mają zamiar. Dziś strzelają bez uprzedzenia i bez konsekwencji zapewne. Patrzę na kobietę, ale ona wciąż dyszy i z zaciętym wzrokiem skrobie kolejny portal. Wchodzimy. Tym razem w zbrojony beton. Ten, to chociaż nie drze ubrania. I gwoździem nie straszy. Najwyżej jakiś plastikowy kołek zostawi w kieszeni.

Kolejna i kolejna. Trzy betonowe szlabany za nami. Pościg jest już tylko ociekającą potem tłuszczą, która straciła węch i nie wie, kogo ma ścigać. Chyba się udało. Wychylamy się przez drzwi i wychodzimy na nieznaną mi ulicę, w pełne słońce. Trzymamy się za ręce, ale każde rozgląda się jeszcze jak spłoszone czymś zwierzę. Gdzieś śmiech dziecka maluje przestrzeń cieplejszą barwą, w powietrzu pachnie kawa. Dzwonek w drzwiach do kafejki trajkocze. Ktoś wychodzi, a wraz z nim kita aromatu. Patrzę z niemym zapytaniem kobiecie w oczy, a ona krótkim skinieniem głowy zgadza się. Potrzebujemy chwili normalności. Nie znamy się, ale potrzebujemy. W końcu gonił nas wspólny wróg. Prawie nas zaszczuł.

Wchodzimy. Kawiarnia pusta, tylko za ladą nudzi się blond matrona, a chudy niemożebnie właściciel starszy od Mojżesza nie całkiem ukradkiem głaszcze ją po pośladkach z uśmiechem w którym żal z zachwytem ustępują sobie miejsca. Zanim otworzymy usta kawa stoi przed nami i kawałek szarlotki pachnącej cynamonem. Siadamy przy oknie. Na wystawie, żeby móc patrzeć na styczniowy pejzaż. Na puste, skostniałe miasto. Oddechy powoli się nam prostują i stygną. Zerkam na kobietę z jawną ciekawością. Mało kobiet korzysta z portali. Są bardziej nieufne i ostrożne. Ta gnała ze mną przez nieznane i nawet nie zająknęła się o ten upadek w zaspę krzewu. Dobrze, że ścigający nie zatrudniają takich jak my. Aż dziwne, bo myśl się narzuca.

Sączymy kawę niespiesznie, ciesząc się spokojem. Oddech przestaje kaleczyć otoczenie, kawa pachnie i rozleniwia. Mojżeszowi niedwuznacznie cieknie ślina, a rękę ma schowaną pod spódnicą tej pobłażliwej obfitości, która leniwie poprawia manicure przeglądając jakieś kolorowe czasopismo. Wspominam na głos myśl, którą dopiero co wygenerowałem. Podniosła na mnie oczy i miała w nich jakiś galimatias wszystkich możliwych uczuć i niedowierzania, że pobłądziłem zupełnie w ich interpretacji. Rzuciła okiem na zegarek i sięgnęła do torebki. Chciałem ją powstrzymać, że zapłacę za kawę i że nie musi się spieszyć. Przeprosiłem za swoją porywczość i myśl, która mnie trochę spętała. Wstyd mi było, że ją wystraszyłem i teraz chciała uciekać.

- Wiesz? Jesteś pierwszy, który wpadł na taki pomysł. Nikomu wcześniej nie przyszło do głowy, że tak można, że policję zasilają nie tylko idioci.

Wyjęła rękę z torebki i lekko rzuciła coś na stół. Srebrzysty krążek blachy jak bączek na szklanym blacie tańczył polkę… W niebieskiej sukience z trzycyfrowym, złotym numerkiem. Za oknem styczeń zabarwił się gęstniejącym, mnożącym się i pulsującym błękitem kogutów. Mojżesz gorączkowo szarpał za rękę swoją boginię kwiląc błaganie pęczniejącego nieśmiało rozporka, ona patrzyła na mnie przez pryzmat paznokci, wzrokiem prosząc o wyrozumiałość dla staruszka.

Kwanty objawień.


Po kolei, to pierwszy był pies. Stał sobie przed sklepem i puszczał dymka. Trochę, jakby palił, trochę, jakby wyskoczył z komiksu. W dymku wyczytałem „hau, hau” zabarwione niecierpliwością i kilkoma wykrzyknikami. No i przebierał łapkami. Po nim był młody facet dziedzicznie obciążony masą z tych rozpasanych, może nawet tuczonych. Szedł w trampkach, nie używając pięt. Już się miałem zdziwić, kiedy przyszło zrozumienie – on przywykł do wysokich obcasów! I piętami ziemi nie sięga, bo tego nie robi zazwyczaj i nawet na słodziutkich fotografiach z domniemanych plaż Dominikany piętom nie wolno zetknąć się z piaskiem. W kolejnym drgnięciu świata zauważyłem młodziutką panią, która na chodniku rozpychała się biodrami. Bała się, że ktoś ją przytuli? Czy miała surowe jajka schowane w kieszeniach? Po widzeniach przyrodniczo-obyczajowych przyszła pora na skowyt technologii. Wzdłuż miejskiego deptaka stado umundurowanych ludzi szperało szukając czegoś na poziomie bruku. Na plecach mieli tłoczoną przynależność korporacyjną – FB Serwis. Patrzyłem z rosnącym niepokojem, bo szukali wszędzie – po śmietnikach, klombach, zakamarkach elewacji i fugach miedzy płytami chodnikowymi. Pomyślałem, że z FaceBooka wypadła jakaś śrubka i za chwilę będzie koniec świata, jeśli nie znajdą tej śrubki. Ja nie widziałem, chociaż wzrok wytężałem… No… Do czasu, bo później wyprzedziło mnie zjawisko rozpięte pomiędzy biodrami. O zjawisku mówił nie będę ze względu na zbyt wczesną porę (nie – z alkoholem nic wspólnego nie miało, choć potrafiło we łbie zamieszać). Szczęściem skręciło gdzieś w trakcie kołysania i ktoś przejął ode mnie pałeczkę zachwytu, bo szedłbym tak oczarowany do końca świata, jak dziecko za flecistą z Hameln. Albo jak kobra śledząca każdy miękki i płynny ruch zaklinacza.

środa, 30 stycznia 2019

Przesłanie.


Dzieci wiedzą. Nie! Dzieci NIE WIEDZĄ i właśnie dlatego im się udaje. Złamać wzrokiem w pół łyżkę ze srebra, nawet tego oszukanego przez wieki, albo drgnięciem paluszka utopić Himalaje na dnie uskoku tektonicznego San Andreas. Żeby zrównoważyć ciśnienia i zmniejszyć ryzyko śmiałków porywających się na zimowe ekstrema. Można? Wszystko można, dopóki ktoś mocniejszy nie postawi szlabanu, by obedrzeć marzenia z realności. A ja urodziłem się, jako pchła, którą można zgnieść nieuwagą. Mogłem tylko krzyczeć własną niedoskonałość, zależność od wszystkich i wszystkiego. Urodzili mnie głodnym i głodnym pewnie umrę. Wściekłym. Sikałem wonczas wokół nie bacząc na autorytety, płakałem choć dziewczęta starsze ode mnie o pół wieku bezwstydnie patrzyły na moją dziewiczą nagość. Marzłem…

Wreszcie znalazłem cyc, który się dla mnie poświęcił. Żeby być szczerym - nie ja znalazłem, ale on mnie. Spazmy we mnie wciąż gorzały, a oddech szukał spokoju daremnie. Ssałem… Nie umiałem wtedy kląć, więc powiedziałem zaledwie: NARESZCIE! Gdzie byłaś kobieto?! Pasłem się na niebiańskich łąkach i karałem cię za każdą, nawet drobną fanaberię. Byłem bezwzględny, bo życie zawiera kompromisy tylko wtedy, kiedy musi. A ja… musiałem żyć. Tylko. Nie widziałem innych celów godnych uwagi. Godziłem się z upokorzeniem, z własną niedojrzałością, byle trwać. Śmierdzący, z nosem pełnym osmarkanych łez. Rosłem w wiecznym upokorzeniu, kiedy wszędzie lepsi, silniejsi, zdolniejsi… Rosłem jak ogryzek jabłka. Jak wstydliwy pryszcz na tyłku, którego i tak nikt nie chce oglądać.

Wolałbym? Co ja wolałbym? Co woleć mogłem? Być pryszczem oglądanym, czy ukrytym w płochości instynktów kościelnej myszy? Nie każ mi zgadywać niewiadome. To było dawno.Tak łatwo historię przekłamać. Usiłuję być szczerym wobec siebie, a i tak wiem, że idealizuję każdą przeszłość z moim udziałem. Nobilituję chwile. Nadaję im ordery i dyplomami ręcznie drukowanymi pieszczę ego. Ono też jest moje. Albo odwrotnie – podlegam mu, kornie poddaję się osądom i pieję naiwnie pieśń ku własnej, minionej chwale. Nikt nie zweryfikuje, bo jestem karłem pośród wielkoludów. Mogę chełpić się dowolną przeszłością. Ja – anonimowy gnom, pozostający poza zainteresowaniem służb specjalnych, wywiadów, tajnych stowarzyszeń i sekt. Nikt pośrodku niczego. Jak mucha czyszcząca skrzydełka w otulinie gówna. Strach było zabić, żeby nie ubrudzić uniformu, a szkodliwość społeczna czynu… niezauważalna.

Mój Bóg krzyczał do mnie, na mnie krzyczał:

- Puchu marny! - i pastwił się nade mną, jakby nie mógł mnie stworzyć tygrysem, rekinem, nawałnicą. Mógł! I nie zrobił tego! Ale grzmiał:

- Jesteś doskonały! Jesteś moim dziełem, a przecież ja…

Grzmiał. Ojcowską, ciężką ręką. A ja sikałem w przestworza przerażony światem i tylko jeden cyc ciepłą dłonią mnie przytulał i miał dla mnie współczucia odrobinę więcej od tych, które pochylały się nade mną i okryte fiszbinami naturalnymi lub nie, trącały mnie sutkami własnego niespełnienia, żeby mi wytknąć nos perkaty, kartoflowaty i cielesną mizerotę. Deprecjonowały jakąkolwiek wartość i w konkursie piękności mógłbym co najwyżej podawać ręczniki tym, co podają ręczniki tym, którzy aspirują… Do bycia i istnienia na chwałę.

Nie pytaj mnie o nic. Cofnij się. Tam schowana jest przeszłość i przyszłość. Tam szukaj siebie. Wspomnij rozmowę z bezdusznym sukinsynem, który każe Ci rosnąć i doceniać. Otoczenie, prawa, powinności. Zżymaj się, haftuj sztandary. Klnij! I tak przegrasz. Nie ma cię wcale. I mnie nie ma. Jestem chwilą, Jednodniową jętką, powołaną do życia, żeby nakarmić rybę. Tłustą, lecz nie aż tak, żeby ją dopadł drapieżnik. Ale chciwą, głodną, pełną nadziei, że staniesz się obiadem, lub chociaż przekąską.

Jestem blady. Z dziedzicznej karnacji i strachu doczesnego. W niczym lepszy, czy gorszy od tych namaszczonych innym pigmentem. Jestem bezbronny. Klękam przed majestatem, który mnie nakarmi, nie pytając o moje myśli. Na szczęście, nie spyta, choć karmi. Umiesz kłamać? Choć tak? Żeby Dawcę oszukać? To najłatwiejsze, bo Dawca sam siebie oszukuje i namaścił się osobiście wiekuistą pokutą i żyć chce wespół - sobą i tobą. W jednym sercu dwa usiłuje zamknąć i głośno się przechwala, że stać go na więcej. Nawet, jeśli przypadkiem nie kłamie… To co? Oddasz fragment siebie? Oddasz wyłączność na rzecz… rzecz? Oddasz komuś swój czas? Błogostan? Podzielisz się głodem? Miłością? Czym jeszcze?

Ach! Nie wiesz. Dowiesz się, gdy dorośniesz. Może się okazać, że nie stać cię nawet na to, żeby życie-za-życie wymienić. Jeśli to twoje wyda się być oszukanym, okradzionym, niepewnym jutra. A przecież jesteś… Prawda? I też masz sraczkę – ze strachu… nie wstydź się - ja ją mam od kiedy krzyknął na mnie po raz pierwszy. Mój Bóg… Mój…

Zabawka.


Gadać jest łatwo, powiedzieć trudniej. Może to tylko kwestia ilości słów? Albo ich przyswajania? A gdyby tak ograniczyć ich liczbę? Zabaw świat pamięta wiele - opis siebie w trzech, lub sześciu słowach, co okazywało się możliwym do popełnienia życiorysem (wiem, bo próbowałem). Nie chciałbym być aż tak lakoniczny, bo mogłoby to być zbyt monotonne. Dogadałem się z  dziesiątką, żeby nie popadać w skrajność rozpasania. W mojej ignorancji potrafię sprowadzić pismo do dwóch wymiarów. W pionie i poziomie – elementarna matematyka zamyka się w setce, a okrągłe liczby łatwiej wysłowić, niż te, wymagające abakusa na wszystkich grzędach istnienia. Żart do życia powołany, myśl, żeby postawić na straży Tezaurusa i spróbować przekazać to samo nic, ale w ograniczonej przestrzeni. Stu słów – dokładnie stu, bez machania ręką, że było blisko, że tuż obok, a strażnik niech bezdusznie skontroluje, czy się udało.

Dlaczego sto? Nie jestem Wyspiarzem i ich umiłowanie do tuzinów, lewostronnego ruchu i myśli, o wydumanej wielkości potomków narodu z tego zaścianka świata są mi obce i wywołują uśmiech politowania (kim trzeba być, żeby uzurpować sobie dyktaturę języka światowego, mieszkając na peryferiach i stanowiąc etniczną mniejszość praktycznie wszędzie gdzie się pojawią?). Nie jestem maszyną, żeby wspierać bloki decyzyjne kodem dwójkowym i osiągnąć kompromis na poziomie dwójki podniesionej do dziesiątej potęgi. Powiedzmy, że interesuje mnie odwrotność owej zależności – krakowskim targiem niech stanie się dziesięć do drugiej. Może kiedyś dorosnę do układu trójwymiarowego, albo i bogatszych wymiarów? Spróbuję. Na pierwszy ogień próbka w dwuwymiarowej przestrzeni. Podobno, zanim zacznie się biegać,  trzeba nauczyć się chodzić. Do boju!

Słowa… Mnóstwo ich, a każde zbezczeszczone. Nadmiarowe i jawnie nieuczciwe. Słowniki wstydów i niepamięci pielęgnowanej uporczywie, aż do bezsenności. Podłe w zamierzeniu. W idei egoizmem nakrapianej tak gęsto, że już nie widać tego, co pod piegami. Celowo zniekształcone, uzasadnione strachem i niepewnością. Nie potrafią funkcjonować w pierwotnych znaczeniach, tylko przebierają się, jak na karnawał w Rio, gdzie wręcz nie wypada być sobą. Słowa z odebraną godnością, z defektem znaczeniowym. Pisane, drukowane, szemrane w mrocznych zakamarkach iluzji. Słowa-dziwki, słowa-wytrychy, słowa-karty kredytowe. Słowa obrazkowe, fałszywe, pozorne, pobieżne. Nie pasują nigdy, kiedy je przyłożyć do intymności. Kiedy się w nie ubrać przed lustrem.

wtorek, 29 stycznia 2019

Kiedy larum grają.


- Hej! TY!

Nieznany głos wyrwał mnie z pochopności, ze snu i ze spokoju. Zdarł ze mnie mentalną kołdrę i kazał zapomnieć czym prędzej o pachnących wzajemnością pożądania egzotycznych tancerkach rozpęczniających moje własne niespełnienia pośród nocy, z przewidywalnym, wręcz oczywistym finałem, po którym pies sąsiada zaczyna wyć do księżyca skargi na mnie i moją ekspresję, a sąsiadki przytulają się mocniej do ścian, kiedy je mijam o poranku na klatce schodowej.

Wiem. Nie jestem ideałem, a teraz zapewne przyjdzie mi odpokutować, bo ten żelazny głos litością nie ociekał. Zrozumieniem również. Moja nagość zaczęła się już marszczyć muldami gęsiej skórki, a wystawiony na cudzy wzrok poczułem się bardziej nagi, niż byłem. Przecież nagość powinna być naturalna, a jest wstydem, od którego trudno się uwolnić. Dziwne. Gdyby miała być grzechem, intymność ludzka schowana byłaby głębiej. W końcu ktoś, kto z takim pietyzmem i maestrią wymyślił ciało nie mógł pobłądzić aż tak. Doskonałość, to piętno trudne do zerwania. Pewne rzeczy stają się niewyobrażalne, wykraczające poza pojęcia znane i dopuszczalne. Takie mroczne zakamarki duszy, spatynowane wielkością mądrości. One nie mogą zapuścić się poza szlabany estetyki subtelnego umysłu.

Czekałem, aż czubek buta podrażni moje pośladki sugestią jakiejś wzmożonej aktywności, ale głos chyba czyścił pazury wykałaczką, może nią wydłubywał z zębów jakieś resztki z ostatniej wieczerzy… Znaczy kolacji, żeby nie było nieporozumień. Głos martyrologii miał w sobie tyle, ile odbiorca był w stanie przyjąć. Altruizmem nie był skażony wcale. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że od tego typu uczuć był wolny i zapłonąłby niezmierzonym zdumieniem, że ktokolwiek jest łaskaw podejrzewać go o tak niecne przywary. Czułem się jak pies, który wie, że zbierze burzę za bliżej niesprecyzowane przewiny, a jednak tylko ogon podkula i wiernopoddańczo czeka na nieuchronność. Zamiast wiać gdzie pieprz rośnie – kolejna ludowa bzdura – po co psu pieprz? Lepiej wiać do krainy niedosmażonych steków, sushi, albo nawet tatara, czy carpaccio. Surowiznę żołądki trawią z wdziękiem milionów lat ewolucji.

Tymczasem głos warknął ponownie – Hej! TY!

Zadrżałem, czując się mniejszym, niż najmniejsza rybka w akwarium pełnym wygłodniałych drapieżników. Moja panika biegła właśnie do marketu po pampersy, żebym nie sprofanował ostatniej chwili istnienia i dobijała się do zamkniętych drzwi nie bacząc na smętny, zbrojny patrol kontemplujący w zamyśleniu nurt złotej rzeki anonimowo meandrujący pomiędzy elewacją, kubłem i rynsztokiem. Sen, rozpędzony w nieskończoności nocy roztrzaskał się definitywnie na ścianie jawy i spływał jak surowe jajko po starciu czołowym z chodnikiem, ku radości bezpańskich czworonogów rasy niedostrzeżonej umiejętnym wzrokiem. Umarł bezpotomnie i bez pamięci. Ja ponoć żyć miałem nadal, lecz uboższy o doświadczenia tej nocy, tak brutalnie skarconej głosem.

- Hej! TY!

Po raz trzeci głos warknął na mnie, czym mnie ostatecznie rozbroił. Pokonał, nim zdążyłem sięgnąć po oręż. Choćby kapcia leżącego pod łóżkiem. Albo nieoczytaną książkę z podręcznego stoliczka. Przecież tylko święci dawali radę i zapierali się prawdy po trzykroć, a gdzie mi do ich wielkości. Nawet się nie przymierzałem. I nie ma tu nic do rzeczy, że szaty po świętych niemodne, cuchnące i drapiące zadek, a mole wygryzły w nich więcej dziur, niż bakterie w szwajcarskim serze. Nie przymierzałem, bo na Golgotę ochoty nie mam. Jakby mi schodów brakowało w codzienności. I kłód pod nogi rzucanych przez uczynnych. Zacząłem uchylać powieki. Baaardzo powoli i ostrożnie, bo oczy są niezmiernie wrażliwe na cios niespodziany.

Zewnętrze przywitało mnie czymś, co miało barwę wody, po umyciu szmaty, którą wcześniej ktoś starł podłogi stajni Augiasza, może nawet wraz ze ścianami i gumofilcami wszystkich koniuszych. Nawet tych urojonych. Błoto wygląda przystępniej i mniej kaleczy źrenice. Powietrze pływało pchane nieznacznie falą mojego oddechu. Niespiesznie, delikatnie, miękko tak, jakby miało pieścić kobiece ciało, a nie formować nabrzeżne wydmy w ruchome piaski pustyni. Zastygłe w minionym wieczorze aromaty usiłowały dojrzewać pomimo braku słońca i bardziej skisły, niż dojrzały. Szkła okien przeciął blask ostrzy warczących swoją krzywdę. Ziemia stękała niedostatek. Ja powoływałem do życia zmysły. W gniewie.

Uzbrajałem moje ciało w czucie, w węch i smak. Mózg z lekkim ociąganiem odłożył na bok lekturę „Brydża” i usiłował ze szczątków danych posklejać jakąś rzeczywistość. Przystąpił do „Operacji Przyszłość” i usiłował transformować ją z teraźniejszość. Wyrafinowana, czasami nieetyczna rozgrywka, gdzie wszystko wolno, dopóki kelner nie przyniesie rachunku. Czasem z czerwonym orzełkiem i rygorem natychmiastowej wykonalności. Albo ubezwłasnowolnieniem rozbuchanych egoizmów. Ależ miałem ochotę zakląć! Z zachwytu, zdumienia i zaskoczenia. To zestaw, który wart jest soczystego słowa. Jeśli nie on – to kto? Chciałem. Mam w sobie zbyt wiele ciekawości. Zbyt wiele pytań, pragnień i niepokojów czekających rozwiązania bardziej, niż pierworódka. Moja nagość stężała zewnętrznie, a zmysły sięgały w burą nicość szukając odpowiedzi egzystencjalnych. Pęcherz, znany z bezpośredniości poinformował mnie, że cierpi za miliony i pora, żebym mu ulżył, bo nawet Syzyf nie dźwiga takiego mozołu, choć w końcu pokutuje za cały gatunek, a nie za jednostkę.

- Hej! TY!

Cztery razy nie krzyczał nikt. Nikt, w historii literatury. Tak sądzę, chociaż nie czytałem wiele. Cztery, to dobra cyfra dla krzeseł i ścian, nie dla wrzasku. Ludzkość, pierwszym jest zaskakiwana, drugim zaciekawiona, trzeciego współczuje, lecz przy czwartym irytacja eskaluje. Reakcja łańcuchowa; masa krytyczna zostaje przekroczona i zjawisko wymyka się spod kontroli. Eksploduje pulsującą nienawiścią, zarażającą otoczenie wściekłością niepohamowaną…

Schwytałem. Wziąłem za łeb ten pysk rozdarty czterokrotnie i z pasją cisnąłem o ścianę. Głos beznamiętny ciął przestrzeń bez litości. Hej! TY! Lewitując oddalał się nieznacznie, przestrzeń oddzielająca mnie od tej nienawistnej, bezdusznej powtarzalności, której nie było stać nawet na ciąg dalszy… Udowodniłem, że stać. Oddalał się głos, który wciąż tylko straszył uwerturą, nie zamierzając wcale dojść do finału. Zabrał mi orgazm nieświadomy, zabrał rozliczenie z wczorajszym dniem i ideał planów na dziś. Ciepło mi zabrał i zaniepokoił nieświadomość. Odarł moje marzenia, wizje i fantazje. Brutalnie przeciął coś, co trwało nim poczuło sytość. Teraz musi się zmierzyć z grawitacją. Ze składową sił i z geografią. Niepozorną, lokalną, wręcz intymną.

- Hej! – zaczął krzyczeć po raz piąty. Niesamowite… piąty raz – tego nie zna żaden kodeks i żadna legenda. A on bez przełykania śliny kończy apel – TY!

Zaraz potem słyszę, jak głos rozlewa się kleksem po ścianie. Nie byle jakiej. Po nośnej, przedwojennej ścianie, która ma osiemdziesiąt centymetrów grubości netto. Plus zaprawa wapienna, czasem na dwa palce gruba po każdej stronie. Na podłogę spadają koła zębate. Subtelny deszcz drobnicy. Szklane paciorki ostrzejsze od zębów jadowych żmii, spadają puzzle nici polimerowych, które przegrały wojnę o przetrwanie z paloną gliną ściany. Echu odbija się czkawką, aż o ziemię wali pogięty korpus. Ściana zwraca mi ciszę. Wreszcie! Rzyga nią we mnie i okrywa po szyję. Dobrotliwie, ciepło, z matczyną delikatnością. Zamykam oczy… To tylko sen… Zły sen… Codzienność nie powinna być aż tak podła. Mosiężna czasza rozbitego dzwonka kolebie się z literacką nonszalancją na dębowej klepce i nie zamierza się poddać. Dzień… Kolejny dzień roztrzaskał się na ścianie jak moje senne marzenia.

Płonne nadzieje.


Pan entuzjastycznie i bez umiaru rozbudowany po szerokości szedł skromnym chodnikiem, jakby mu ktoś cichcem wykradł wierzchowca spomiędzy ud. Liczył, że zwrócą? Eee… takie przypadki, to tylko w bajkach, ale nie w tej okolicy. Najstarszy z dzielnicowych nie pamięta podobnego przypadku, który mógłby opowiadać prawnukom wpatrzonym z zachwytem w oblicze matuzalema. W piekarni dojrzałem ciastka w plastikowych kieliszkach. Dawka konsumpcyjna poniżej stu gram w przeliczeniu na płyn przeźroczysty, jednak ciastko gęsto ugniecione mogło i pełną setkę zawierać. Ciekawe, czym się takie ciastko zakąsza. Śnieg dawno już zdegradował do błota i teraz chwyta obuwie wilgocią brązową, nie pamiętającą już bieli. Nieopodal śmietnika czasowa ekspozycja porzuconych mebli z epoki „wczesny Gierek”, stan intensywnie używany. Może nawet nadużywany. Kto wie, czy nie w sposób piętnowany paragrafami. Zwiedzana niespiesznie przez koneserów z ptasiego proletariatu, trwa, własnym smutkiem wyrażając przemijanie. Martwa natura – na dodatek z truchłem gołębia w centrum, nad którym pozostałe kiwają siwiuteńkimi głowami z politowaniem, że dla sztuki głowę stracił. Dosłownie. Białe reklamówki kiczowato machają mu na pożegnanie w wątłym wietrze. Może to zrekompensuje mu melancholię minionej doczesności?

poniedziałek, 28 stycznia 2019

Ofiara.


Uczyłem ziarno szukania energii tam, gdzie nawet niedźwiedzie polarne kulą się w sobie i marzną zaatakowane zbyt natarczywą zimą. Rok chyba dwudziesty. Ziarna wciąż marły mi w dłoniach, zamarzały, pękały. Nie miały w sobie aż tyle wiary w ciągłość istnienia. Bały się. Nieumiejętne, słabe, stworzone do życia w bardziej godziwych warunkach. Prosiłem i tłumaczyłem. Uczyłem. Grzałem własnym ciałem i przykładem starałem się rozbudzić nadzieję. Błagałem i straszyłem. Byłem złym nauczycielem. Niedoskonałym i zbyt niecierpliwym.

Tymczasem lodowe jęzory nieznośnie powoli przesuwały się w stronę równika ze świadomością, że nic im nie umknie, że nie schowa się za załomem miejskiego muru, na szczycie góry, czy w skalnej rozpadlinie wciąż jeszcze wypełnionej żywą wodą. Jęzor miał apetyt, któremu nie podoła planeta. Kwestią czasu było, kiedy dopadną piaski pustynne i górskie urwiska. Zima ostrzyła kły lodowych sopli i cięła bez litości. Macki ośmiornicy wyciągały ramiona niczym bezduszne południki i starała się objąć uściskiem ziemię, połączyć się z tą drugą, pazernie wyciągającą macki od południowego bieguna. Wielkie muldy jak poprzeczne wały zagradzały drogi i morza. Wszystko stygło pospiesznie, choć każdy krok zimy poprzedzało stękanie łamiących się lodowych okowów rozsypujących się w przewracające się niezbornie seraki, znaczące ścieżki pionierskie dla zastępów sunących za nimi. Morskie prądy szalały z rozpaczy, kiedy zamiast corocznych szlaków musiały dużo skromniejszymi ścieżkami wić się w tych pętach, aż stały się lokalnymi wirami, aż oceany straciły dostęp do tak wielu mórz, że te stały się wielkimi słonymi jeziorami nawożonymi słabnącymi nurtami rzek.

Ciepłolubność skazana na zagładę, w panice, cofała się podejmując desperackie wysiłki ukrycia się przed napastnikiem, ale ten lekceważył wszystko i wszystkich. Rósł. Szedł potwornym, niepowstrzymanym jęzorem naprzód i tylko inny jęzor mógł go zatrzymać, kiedy się splotą w brutalnej przepychance, niczym dwaj niepokonani dotąd mistrzowie sumo. Życie kradło ostatnie chwile usiłując zostawić po sobie w spadku zapis genetyczny. Zostawić nasienie, dające ostatnią nadzieję na odtworzenie. Na powrót życia. Norweski magazyn spęczniał od zapasów, ale został już schwytany za gardło i pochłonięty głodem zimna. Nic więcej nie uda się tam wetknąć. Lodówka zatrzasnęła podwoje na lata. Może na nieskończoność? Zwierzęta nie dość śmigłe i zbyt nieroztropne, by uciec przed wrogiem zastygły w niedowierzaniu. Zmumifikowane lodem, zakonserwowane mrozem, w paszczy nienasyconej, sunęły w milczeniu lawiną grozy. Taki obraz mógł wytrącić z równowagi najbardziej zakamieniałego stoika.

A ja wciąż uczyłem nasiona życia. Uczyłem je bezwzględności. Niepokory. Sadzałem w foczym sadle i pokazywałem, że nawet ono nie ma przyszłości, gdy obliże je wróg śmiertelny. Że skóra renifera, nawet z nim całym do kompletu niewielką stanowi przeszkodę, kiedy blado-niebieskie oko łapczywym wzrokiem siądzie mu na grzbiet. Ziarna uczyły się niechętnie. Łajały mnie za pochopność typową dla ludzi. Wiedziały swoje. Wiedziały, że inną miarą mierzą życie niż ja. Innym rozumem. I świadomością, którą niezmierzone cywilizacje usiłowały zarazić świat. Ideą, że los jednostki niczym jest wobec dobra ogółu. I słały na śmierć własny lud tysiącami, milionami, byle tylko idea przetrwała. Nasiona też sypały się w ziemię, oddawały wiatrom, żeby tylko rozproszyć życie najdalej, jak tylko się da. Bo, być może, któremuś się uda przetrwać, powielić cykl i stać się zalążkiem wieczności.

Nie tu… Nie teraz, kiedy wróg tak okrutny i nie znający umiaru rośnie w siłę z każdym dniem. Tylko Ziemia przetrwa, bo ona potrafi przetrwać i większe dolegliwości jak chłód powierzchniowy, który wytruje bakterie i wirusy. Strąci z ziemskiego futra pasożyty i insekty. Wybije w pień cały drobiazg zupełnie podobnie, jak solidna zima ogranicza przyszłoroczną populację komarów. Ale tym razem komarami będzie wszystko, co żyje. Będzie ostatnią wieczerzą, na którą jeden gość się wprosił i pazernie będzie żarł aż nie pożre do cna wszystkiego, co na ziemskim obrusie kiedykolwiek się pojawiło. Ludzie też są tak łapczywi. Ale słabsi. Nawet, kiedy wystąpią w zgodnym szeregu i pod sztandarem nadziei rozpędzą wątpliwości słabych i zagubionych. Kiedy okłamią nieufnych, by skropili krwią stepy i sawanny.

Uczyłem. Ostatkiem sił i zgrabiałymi palcami. Oczami, w których mgły lodowej tafli chciały się zadomowić na stałe. Wargi mi posiwiały, a słowom coraz trudniej było się przedrzeć przez krtań. Zbyt nieprzychylne powietrze osiadało we mnie igłami cieńszymi od pajęczej nici. Rozmawiałem z nasionami, z orzechami i pestkami. Z tym wszystkim, co zalążkiem przyszłości się stać mogło. Uczyłem je rytmu własnego serca, żeby grzały się w takcie tętnem słabnącym niesionym wprost ze mnie. Nie jestem altruistą. I nie byłem nim nigdy. Jestem egoistą, bo każde życie nim jest. Nawet, kiedy się dzieli z drugim, to nie czyni tego bezpodstawnie. To wymiana. Jedni sprzedają czas, inni umiejętności, jeszcze inni ciało. Wiedzę, bezpieczeństwo… Każdy ma coś, czego brakuje innym. I każdy chce czegoś więcej, niż właśnie ma. Sojusze jednodniowe i pakty o nieagresji, która mogłaby zakończyć się dokuczliwą, skracającą życie blizną.

Kiedy upadłem po raz pierwszy… Połamały mi się włosy, a kaptur pękł wzdłuż odsłaniając głowę. Tuliłem w kieszeniach spłoszone nasiona. Ziarno przyszłości. Szedłem, jak pijany. Do pierwszej szczeliny, gdzie chciałem się ukryć przed wiatrem. Jak trudno jest płakać bez łez… Mój los był już przesądzony. Dopadł mnie bezwzględny mróz i nie umknę mu już na pewno. Wygrał. Nie mam gdzie uciec i znikąd pomocy oczekiwać nie mogę. Mam tylko moje ziarna. Szyszki czarnej olchy i brzozy, które są wszędzie pierwsze. Najszybciej kolonizują nieprzychylność natury. Mam sosnowe skrzydełka z drobniuteńkim, czarnym ziarenkiem, mam…

Mam. Tylko mnie już nie ma. Mróz chwycił mnie za głowę i skruszył mi oczy. Nie widzę nic. Upadłem po raz drugi. Bez wzroku, z krwią, którą zatamował mróz. Lepiej i szybciej niż bandaże. Ślepo robiłem ostatnie kroki szukając osłony. Szukając azylu. Język mi pękł i nie mogłem już zamknąć ust, bo zamarzły mi zupełnie. Nie pożegnam się z nasionami. Nie dam ostatniej wskazówki, nie pobłogosławię im. Może wiedzą? Oby... Wtedy upadłem po raz trzeci. Na kolana tylko, bo dalej zmarznięte ciało już się nie chciało składać. Strzaskana głowa pochyliła się w pokorze lennika. Niewolnika. Przegranego. Uśmiech pośmiertny był bardziej grymasem, przypadkiem, niż wiarą, czy nadzieją. Ale był. Potem…

Mróz o mnie zapomniał. Byłem już niegroźny, martwy i pokonany. A nasiona w kieszeni skarżyły się, że moja skóra nie chce dłużej ich grzać. Że słowa otuchy przestały docierać, że jest coraz zimniej. Zawisłem duchem nad własnym ciałem. Teraz… Teraz miałem czas. Miałem spokój w sobie i ciepło. I ciekawości pokłady grubsze niż lodowe jęzory. Pierwsze ocknęło się ziarno osiki. Zbuntowane niesprawiedliwością, paskudnie-cudownie egocentryczne! Żarło! Mnie i nasiona przytulone do niego. Piło suchą skórę szyszek i lizało jęzor mrozu. Przestrzeliło mi serce na wskroś chwytając drobiny krwi zmrożonej. Wiło się pod kożuchem niedźwiedzim i rosło poza wzrokiem mrozu. Karmiło się mną, klęczącym, martwym, bezużytecznym. Zapomnianym nawet przez mróz. Sunąłem wraz z jęzorem w stronę równika. Niespiesznie, bo nie było powodu do pośpiechu. Nie da się uciec przed nieuniknionym. Mróz jest niezmiernie wyważony i z pośpiechem mu nie po drodze.

Druga była sosna, kiedy już poczuła drgnięcie niecierpliwej osiki. Sosna potrafi skarleć, potrafi skryć się w wężowych splotach, w pęknięciach kory niepozornych i ssać życie, które trudno nawet podejrzewać. Wiodły skarlałą, tajemną niedojrzałość pod zmrożoną, niedźwiedzią baranicą, żrąc moje skostniałe ciało. Wydłubując szpik z kości i ucząc się otoczenia. Nie mogłem na długo wystarczyć. Życie jest pazerne i chce wciąż więcej. Chce do słońca. Nawet mróz nie powstrzymał  te woli i pękła niepokalana dotąd powierzchnia, spod której wychyliły się dwa łby głodne życia. Słońce zerkało z ciekawością i na ich szczęście łaskawie. Epizod nieprawdopodobny, ale natura uwielbia zuchwałych. Daje im szansę. Mizerną i chudą, lecz daje.

Sosna wbijała się mocnym palem w głąb lodu. Osika rozkładała ramiona szeroko, szukając pokarmu. Lód zabrał mnóstwo pokarmu. Wystarczająco, żeby życie mogło je znaleźć i trwać. I trwało. Teraz usiłowało kwitnąć pomimo wszystko. Rozsypać nasiona… mądrzejsze, bo ono już nie pamiętało życzliwszych czasów. Silniejsze, bardziej odważne, nie oglądające się na historię. Lód pękł i zatrzymał się. Ramiona południa i północy zwarły się w uścisku, lecz grzbiet był już tak odległy, że niemal zapomniany. Pierwsze drzewa sypały wtedy właśnie pierwsze nasiona. Ze mnie… została wydmuszka. Baranica lakierowana lodem, obejmująca dwa, zrośnięte ze sobą pnie. Nasiona flirtowały z wiatrem, sunąc ku przeznaczeniu. Nie spieszyły się. Czekały swojej chwili. Wiatru, słońca i pokarmu. Trupa przeszłości, który stanie się ich spiżarnią. W lesie mróz nie będzie tak swawolił. Las to wielka siła. Może powstrzymać. Może nie zauważy, że mu na grzbiecie rośnie pasożyt? Może wykarmi jakieś życie? Jak ja…

sobota, 26 stycznia 2019

Zjełczałe anioły.


Na Miasto nieskutecznie spadł zmierzch. Nieskutecznie, bo sypało od rana we wszystkich możliwych rozmiarach, poczynając od drobno mielonej mąki, a kończąc na strzępach niedbale dartego listu. Rzadko się zdarza, ale jednak. Wystarczyło, żeby Miasto chwilowo wybielało, a skwery i place obrzuciło bałwanami. Większość była niewydepilowana i porośnięta zeszłoroczną trawą, ale zdarzały się bałwanki-dalmatyńczyki, czy zgoła krówki łaciate. W uzyskaniu takiego efektu lepiący otrzymywał instynktowne i mimowolne wsparcie ze strony udomowionej fauny. Obawiam się, że zmierzch przykrył jednak prawdę ostateczną i brutalną – część z nich po prostu MUSIAŁA mieć całkiem ciemną karnację. Równikową. Nie wnikając w poprawność polityczną ten gatunek łatwo będzie rozpoznać nawet nie posiłkując się wzrokiem, gdy tylko odwilż pogłaszcze ciemnoskóry egzemplarz po brzuszku. Amoniak i siarkowodór nie pozwolą o sobie zapomnieć, a skomasowany atak substancji żrącej na doczesną lokalizację Barbapapy gotów wyżreć dziurę nawet w żywym betonie.

Dociekliwość.


Jakaś nowa laborantka z oczami zimnymi tak bardzo, jakby je wyjmowała z lodówki po przyjściu do pracy wyciągnęła mnie szczypcami ze słoika, gdzie leniuchowałem, beztrosko popijając formalinę. Robota prosta. Leżeć, pachnieć i pozwalać się podziwiać. A ta mnie schwytała za grzbiet metalowymi szczypcami i na szkiełko zimniejsze nawet od jej oczu położyła. Zgroza zupełna! Schnąłem. Nieubłagalnie zbliżał się moment, kiedy otoczenie stanie się wolne od parującego płynu. W otoczeniu gazowym czułem się nagi. Pozbawiony godności i życia. Paskudne uczucie, kiedy przeciąg niezapowiedziany objął mnie i zaczął lizać. Ohyda!

Pani w białej sutannie odgrodziła się ode mnie okularami. Pewnie oszołomił ją mój niezaprzeczalny urok, albo miała zamiar zapłakać, więc uciekła za szyby, żeby mnie nie zbezcześcić jakąś wydzieliną własną. Trącała mnie tymi szczypcami, jakby chciała na brzuch mnie przewrócić i pozbawić resztek dyskrecji. Powinna wiedzieć, bo była już duża, więc powinna – nie lubię leżeć na pleckach i merdać nóżkami. Nie jestem pokojowym pieskiem, który czeka na pieszczoty bez wstydu. Usiłowałem trzymać się tej szklanej płytki, ale ona jak wypolerowana i tylko pazurkami zazgrzytałem, gdy usiłowała zaspokoić własną ciekawość. A potem wzięła mnie w paluchy. W gumą obciągnięte szpony i podniosła do…

Krzyczałem w trwodze, że mnie chce zeżreć, a taką wielką paszczę miała, że nawet bez gryzienia mogła mnie połknąć. Zęby jak piła tarczowa w stolarni, a ślinianki manifestowały jej pragnienia z jawną brutalnością. Gdybym nie był głodny, to chyba bym ze strachu narobił w przysłowiowe gacie nie zważając na absolutną nagość. Okazało się, że w słoju lubię pływać nago, a i goście chętniej zerkają. Rozumiem ich – można zaspokoić niecne instynkty pod różnymi pozorami, a jawnie prosić, żebym się rozebrał, to już nie każdy miał odwagę. I tak dobrze, że nie jestem motylem, bo ukrzyżowaliby mnie i przyszpilili do pluszu, który kurz łapie tak chętnie, jakby do tego właśnie był stworzony.

Drżałem tak mocno, że mógłbym testować czułość sejsmografów. Szczęściem, okazało się, że chciała mi się tylko dokładniej przyjrzeć. Oczywiście zaczęła od brzuszka… Pewnie korzystała z okazji, że nikogo w pobliżu nie było i miała mnie całkiem dla siebie. Nagiego, schnącego, z bezradnie rozcapierzonymi łapkami, które mi tak bardzo ścierpły, że już nie umiałem nimi zakryć się przed tą gorączkową ciekawością. Może w formalinie byłoby mi łatwiej się bronić. Mógłbym odpłynąć, obrócić się, skryć ze tym pęcherzykiem powietrza, który tak zabawnie zniekształca obraz… Na szklanym blacie byłem bezradny, a w jej gumowych rękach mogłem się tylko modlić, żebym uszedł z życiem. Taka wielka, to pewnie mogłaby mnie zgnieść bez skrupułów. I nawet, jeśli nie zeżreć, to otrzeć wnętrzności o nieskazitelną biel fartucha i rozsmarować mnie po nim w warstwie cieńszej niż kartka papieru.

Ostrzegawczo zatrzeszczałem pancerzykiem, żeby uważała. W emocjach pieszczoty sięgają granicy bólu, a w euforii łatwo je przekroczyć. Nie wiem, czy zrozumiała aluzję, ale odłożyła mnie na szklaną podstawkę, gdzie dosychałem już na wiór. Zastanawiałem się właśnie, którą z nóg mam poświęcić, żeby wreszcie zauważyła jak bardzo doskwiera mi brak basenu, kiedy zerknąłem w bok i okazało się, że w moim basenie pływa już ktoś inny…

- O żesz ty! – pomyślałem gniewnie – to ja dla twojego kaprysu schnę, a tu dziki lokator chleje moją formalinę? I to żmija? Pewnie jadowita.

Poczerwieniałem ze złości, choć spod czerni czerwień jest słabo widoczna. Wierciłem się, usiłując obrócić się do pozycji, w której wzrok nie zmuszał umysłu do ekwilibrystyki i obracania każdego obrazu do klarownej czytelności. Taki proces trochę mnie rozpraszał i nie pozwalał skupić się na rozwiązywaniu dylematów egzystencjalnych. Kobiet tymczasem, korzystając z mojego rozproszenia przyniosła kolejne oko, żebyśmy zerknęli na siebie wzajemnie w innej od rzeczywistej skali.

Doświadczyłem już wcześniej impertynencji wdzierania się w moją intymność i znałem talent tego narzędzia. Podobno dzięki niemu rosłem w oczach widza, co mi pochlebiało odrobinę. Cóż – jak każdy mam w sobie całe zagony próżności i lubię się napuszyć, napiąć mięśnie, wyprężyć się i wyeksponować cokolwiek, co zasłuży na westchnięcie pożądania lub zachwytu. Tylko żal mi było słoja i łzy miałem w oczach, że zagrożony jestem bezdomnością. Ambiwalentne uczucia walczyły we mnie o prymat i żadne nie sięgnęło absolutu.

Prężyłem się z malującą się na twarzy wściekłością i żalem, a duma na jednym jechała koniu z uprzedzeniem. Gdzieś obok zadźwięczało coś metalicznie. Gumowa ręka uzbrojona w wypolerowane na lustro ostrze zbliżyła się do szklanego kojca, na którym usychałem dla nieznanej mi idei. Zimnowzroczna niewiasta czubkiem ostrza znalazła pępek i zdecydowanym ruchem popchnęła ostrze. Zwymiotowałem. A potem, to już całkiem bezmyślnie zacząłem umierać. Zacząłem i skończyłem zanim mnie rozpołowiła zupełnie. Jak jakieś jajko na twardo, czy pomidorka. Aż tak była głodna?

piątek, 25 stycznia 2019

Piekło-niebo.


Sprawdzasz mnie wciąż. Nie poprzestajesz na drobnych prowokacjach. Wczoraj perwersyjnie lizałaś kostkę lodów, jednocześnie prosząc, żebym opisał ze szczegółami jej śmierć na twoim ciele. Dziś postanowiłaś otrzeć mi pot z czoła własną bielizną, którą zsunęłaś z siebie, bezwstydnie patrząc mi w oczy, a kiedy już nasiąkły moim potem założyłaś je na siebie śmiejąc się ze mnie. Nie wiem, co jeszcze wymyślisz. Nie wiem, ile wytrzymam. Palcem wciąż pachnącym pożądaniem piszesz mi na policzku obietnicę jutra, albo wieczora. Nie masz granic. Nie dla mnie. Otwierasz się nie zwracając uwagi na otoczenie, a kiedy tylko zauważysz, że pękają mi wargi od zbyt szybkiego oddechu odchodzisz. W autobusie niemal przytomność straciłem, kiedy wsunęłaś mi dłoń w spodnie nie rozpinając zamka. Niby ją ogrzać, bo zmarzła. Stałem sztywno i gryzłem wargi do krwi, żeby nie krzyknąć, a kiedy eksplodowałem nieskończenie wolno oblizywałaś palec po palcu i patrzyłaś mi w oczy. Byłbym się przewrócił, gdybyś nie oparła mojej głowy na własnych piersiach.

Gdy ją w końcu podniosłem miałaś namalowany mokry półksiężyc tam, gdzie nie sięgał stanik. Aż dziw, że tam był, bo najczęściej nie zabierałaś go ze sobą. Częściej chyba używasz go, gdy przychodzisz do łóżka. Do naszego łóżka. I budzisz mnie nie zważając na godzinę, kiedy tylko dopadnie cię kaprys. Krzyczę, nim jeszcze oczy otworzę myśląc że to sen, ale ty podajesz mi usta pełne gorącego wciąż nasienia i dzielisz się nim ze mną zupełnie tak samo, jak dzielisz się pilotem do tej nowej zabawki, która bzyczy niczym messerschmitt lecz nic więcej z nim wspólnego mieć nie zamierza.

A przecież wciąż jeszcze nie widziałem cię nagiej. Nie dotknąłem, bo kiedy tylko próbuję uciekasz ze śmiechem poza zasięg moich dłoni, albo całkiem za drzwi. Trzymasz je później zamknięte, aż nie obiecam, że powściągnę dotyk i pozwolę ci trwać tuż obok. Droczysz się jeszcze przez chwilę, pozwalasz mi żebrać o własne towarzystwo, a potem wymyślasz rekompensatę za tę moją frywolność. Patrzysz, jak dla ciebie pozbywam się nasienia, do dna, aż sama myśl o ciągu dalszym zaczyna boleć i świecić łzami. Albo wiążesz mi dłonie i zostawiasz rozpiętego na łóżku. Ukrzyżowanego własną żądzą. Potrafisz i oczy mi zasłonić, żebym nic nie widział, a uszy okryć muzyką. Zostawiasz mnie sam na sam z czuciem. Czasem klękniesz nad moją twarzą, żebym zapłonął chłonąc niespełnioną wciąż obietnicę.

Czasem rozkładasz na mnie kolację którą się delektujesz bez cienia niecierpliwości. Trzy plasterki rzodkiewki wchodzą po szczeblach moich żeber, żebyś je strąciła do pierwszego dołka, w otchłań pępka, albo na mieliznę skrytą nad obojczykiem. Czasem pałeczkami rozkładasz coś, co pachnie egzotycznymi sosami, surowym mięsem, egzotyką, którą potem wylizujesz tak starannie, żebyś sama nie poznała, czym się raczyłaś. Kiedy za mną wchodzisz w sukience do wanny, żeby umyć mi plecy… piersiami namydlonymi tak mocno, że aż tężeją i drapią sutkami kręgosłup, szepcząc wszystko, czego nie zaznałem. Zawijasz mnie w ręcznik ze śmiechem i wyganiasz z łazienki, żebyś mogła się przebrać.

W turbanie ręcznika przychodzisz bosa i grzejesz stopy, gdy kafle zimne odbiorą im ciepło. Wsuwasz je ostrożnie pod kołdrę i szukasz najcieplejszego miejsca na moim ciele. Tego, które zupełnie nie umie się bronić przed tobą i znów tężeje, gdy tak skutecznie namawiasz je do grzechu. Nawet księżyc gaśnie zawstydzony i ucieka, żeby nie zarumienić się nadmiernie. Wiatr mnie omija i całą uwagę tobie poświęca. Krzyczę, bo prosisz, żebym nie hamował tego, co we mnie budzisz. O poranku mijam sąsiadów, którzy chcą mnie wzrokiem zabić z zazdrości i sąsiadki ukradkiem poprawiające fryzury, biusty, czy obciągające spódniczki. I sam nie wiem, kto się bardziej rumieni. Widzę w ich oczach, co myślą o tobie. Nieumiejętnie staram się bronić ciebie oczami, choć milczący opór jest zakamieniały.

Wiem, że ty nie przejmujesz się tym zupełnie. Nie spowalnia cię żadne spojrzenie i na zawiść jesteś kompletnie uodporniona. Kiedy któraś zbyt śmiało zerka na ciebie chwytasz jej wzrok i flirtujesz z nią bezczelnie, jakbyś chciała ją zaprosić do naszego łóżka. Tylko patrzeć, aż zaczną się łamać i zaglądać do nas po cukier, z ciastem na ploteczki, żeby wspólnie obejrzeć film… A ty głaszczesz mnie po policzku, albo rękę wkładasz mi pod pasek, żeby sprawdzić, czy nocą nie zwiędły mi pośladki. To najczęściej kończy wzrokowe dialogi. Nie każde oczy gotowe są uwierzyć w widziane. Przesądy, ograniczenia i pruderia. Łamię to wszystko własną sztywnością, którą potrafisz wywołać drobiąc paznokciami kroczki po moim kręgosłupie.

Teraz przyszły. Trzy naraz. Stanęły tryumfująco w drzwiach i patrzyły na mnie z mieszaniną pogardy i współczucia.

- My wiemy. Ona… Ona urodziła się mężczyzną. I nigdy nie będzie kobietą. Mężczyzną też już nie będzie. Więc niech nie patrzy na nas z góry, bo nie może tobie dać tego, co mogłaby każda z nas. Może tylko udawać.

Śmiała hipoteza.


Pani niosła przez most swoje nowe brwi i namiętnie ćwiczyła ich mimiczną sprawność. Nie przeszkadzała jej nawet warzywna, więc bardzo kolorowa potrawa, którą ktoś oddał, nim zdołał strawić. Musiał mieć kłopoty z uzębieniem, bo i pogryziona za dokładnie nie była, co wyraźnie przeszkadzało gołębiowi. Na rogu ulicy sprzedają się okazałe bazie. Pierwszy gatunek, z metra cięte. Czyżby zbliżały się święta? A może to tylko zima ma uciec gdzieś daleko? Rzeka spływa krą, dziewczęta patrzą dość wyzywająco – kto wie, czy wiosna się nie szykuje z wcześniaczym poczęciem.

czwartek, 24 stycznia 2019

Cierpienia po obu stronach ołtarza.


Portier stał jak na warcie i obserwował podejrzliwie każdego. Ja wiem, że on wiedział i on wiedział, że ja wiem, że on wiedział – przemycałem do wnętrza chorobę. Zapewne zakaźną, perfidną i odporną na recepty. Wirusa, przy którym syndrom 2K, to szczeniaczek z różową kokardą, a ptasią grypą może sobie buty wycierać. Taki „niebieski wieloryb” w wersji analogowej. Nanotechnologia biologicznie rozprowadzana do obłędu.

Etap pierwszy – rejestracja. Stoimy karnie, niemal na baczność, a sprzątaczka mopem wyznacza linie demarkacyjne. Uprzejmie, choć w milczeniu wymieniamy się półpaścem, tyfusem, rzeżączką i ostrym zapaleniem wyrostka, a nawet otwartym złamaniem z przemieszczeniem (niezbyt szybkim, raczej prowadzącym koczowniczy tryb życia grawitujący w kierunku osadnictwa). Dyszymy na siebie życzliwie i kontemplujemy postęp wymiany bakteriologicznej. Ci z przodu kolejki zdążyli powić potomka i teraz będą załatwiać narybkowi szczepienia. Przez kolejkę poszła nieprawdopodobna plotka, że komuś udało się wyzdrowieć, ktoś się rozwiódł korespondencyjnie, a dwóch sanitariuszy dyskretnie wyniosło jakiegoś zasuszonego staruszka, który zmumifikował w zeszłym tygodniu, lecz dopiero, kiedy przestał przesuwać się w rytm obsługi numerków ktoś to dostrzegł i zawiadomił służby porządkowe.

Etap drugi – oswajanie się z powagą sytuacji. Po szóstym goleniu i pierwszych postrzyżynach wreszcie trafiam przed oblicze, a raczej przed otwór na wysokości pępka, żebym ukląkł, zanim zacznę się spowiadać z moich wygórowanych aspiracji. Pokuta jest okrutna. Na szczęście w kolejce wyrosłem z pochopności i biorę, co dzisiaj „rzucili”. Okulista na 2067? Biorę! Dla wnuczki. Co prawda wnuczki nie mam wcale, ale teraz wiem, że musi mieć na imię Konstancja, bo inaczej jej nie przyjmą. Wziąłem jeszcze ortopedę dla szwagra na 2048, bo lubię i szwagra i liczba mi się spodobała – taki prezent na czterdziestolecie pożycia, jeśli jeszcze będzie trwać. Szwagier, lub pożycie. Może uda się po drodze przebukować, albo wymienić na gastrologa.

Etap trzeci – w ramach pobierania świadczeń i doświadczeń wyłudziłem… wyżebrałem widzenie. Jak na front lazłem do „lekarza pierwszego kontaktu”. To z definicji samobójca, kamikadze, albo niespełna rozumu człowiek, który w ramach tego kontaktu ma pobrać dobrowolnie pełen przegląd zawartości puszki Pandory i konsumować ją przewlekle na własną zgubę. Rzadko który jest w stanie wygenerować rozwiązanie, częściej jest w stanie zdezynfekować się trunkiem, który brudzi obrusy i sumienie bezpowrotnie i zakąsić papieroskiem – ci bardziej ekologiczni w wersji „lajt” i poza zasięgiem głodomorów czekających w kolejce z nadzieją, że im też dane będzie błogosławieństwo, a jeśli nie, to chociaż reinkarnacja ze zniżką 30% w aptece tuż za rogiem.

Etap trzeci – cd. Pozyskać paszport, który umożliwia staranie się o widzenie to zbyt mało, żeby w następnym kroku dostąpić. W następnym kroku należy się okopać, uzbroić w cierpliwość i zaczyna się wojna pozycyjna. Bez wizy. Podobno szczęściarze mają i wchodzą jak w masło z zieloną kartą zanim się im włosy odbarwią i zatka się jedyna toaleta na piętrze. Spacer na kolejne grozi utratą pozycji i w zasadzie eliminuje jednostki tak słabe, żeby dopuściły się podobnego wykroczenia. W takiej kolejce kiedyś odbyły się Symultaniczne Mistrzostwa Świata W Szachach Heksagonalnych, Olimpiada na Układane Karty w Brydżu Sportowym i Siedmioetapowy Kurs Układania Ikebany Dla Zaawansowanych z przykładami, konsumpcją i podpisywaniem specjalnej edycji książki dla tych, którzy przeżyli nawet ostatni etap szkolenia. Przypadek magistra, który doktoryzował się w oczekiwaniu na widzenie wydaje się oszczerstwem – gdyby był faktem kolejka zreorganizowałaby się samorzutnie i błyskawicznie licząc, że świeża krew będzie miała więcej entuzjazmu, niż ukryci za parawanem Matuzalemowie Sztuk Tajemnych Płci Obojga i Więcej (jeśli to możliwe, by różnorodność płciowa osiągnęła ideał niedopowiedzianej, ale podświadomie oczekiwanej Trójcy – przypis anonimowego autorstwa drukiem wykluczającym czytelność bez nadwzroczności, lornetki lub talentu jasnowidzenia).

Świat eteryczny uwielbia, kiedy stopni wtajemniczenia jest siedem, jeśli już Święta Trójka zostanie lekceważąco ominięta. Stopni na drodze do objawienia było chyba trzynaście na każde z pięter, a wcześniej, dla żółtodziobów i nieudaczników, w drobnych dawkach aklimatyzacyjnych, jeszcze z dziesięć - nie licząc progu w drzwiach do toalety, skąd zaczynają od ablucji neofici, żeby pozbyć się ciał obcych i inhalować boskość już tylko w obiegu zamkniętym. Nie każdy dostąpi objawienia na pierwszym piętrze, ale co zdolniejsi nauczyli nawet archaiczne wózki wspinania się po wyślizganych wiekami stopniach. Więc stopnie liczyć przestałem, i skupiłem się na etapach. Tu, w etapie czwartym, człowiek sięga Nirwany i łaska zaczyna bezwstydnie opływać jego wątpliwej jakości członki. Czas jest łaskawy dla cierpliwych i nie popędza. Pozwala każdemu na dogłębne studnia własnych poglądów i poglądów sąsiadujących jednostek. Nawet niezbyt poprawna myśl, rozważana jest i roztrząsana dokładniej, niż marzyłoby dowolne grono ekspertów rozważające teorię problemu.

Etap czwarty – bliskie spotkanie trzeciego (hmm… czwartego?) stopnia. W konfesjonale siedzi, a nawet zasiada, żeby było bardziej godnie MISTRZ. Wachluję Mistrza motylim skrzydłem drzwi wchodząc w ukłonach związanych z bólem kręgosłupa, którego nabawiłem się niechcący w cyklu dojrzewania po tamtej stronie życia, lecz mój zachwyt umiaru nie zna i nie cierpi wcale. Dostąpiłem, co nie każdemu jest dane. I choć na kolanach, to przecież wiedziałem, że doskonałością nie grzeszę. Tu przewija się podłość i to upadła, skażona, zdegenerowana. Czekająca ostatniej posługi, bo wydatek energetyczny może przekroczyć możliwość powtórnego przyjścia w chwale.

Zostałem pobłogosławiony lekceważeniem dla jakości mojej kondycji. Wolno mi było usiąść. Nawet się ucieszyłem, że nie leżeć. Pechowcom każą leżeć, a tym skrajnym, to się rozebrać, żeby sanitariusze nie mieli kłopotu i mogli rodzinie oddać niewymowne w stanie dostarczonym. Tylko siedzieć – już sam wyrok mi pochlebił… Może niepotrzebnie zawracam głowę?

- No więc dobrze… - Majestat przeniósł ciężar oprawek okularów na szczyt nosa – pan z jakiej firmy? Leki? Artykuły biurowe? Wyrazy wdzięczności na wieczorki rozpoznawczo-zaczepne? Niech pan powie, że hydraulik! Błagam! Ten kaloryfer to już zupełnie umiaru nie zna. Albo epoka lodowcowa, albo efekt cieplarniany. A ja jajek nie znoszę i inkubator mi nie potrzebny. A prosektorium mamy trzy poziomy niżej – swoją drogą, dobrze się tam przechowuje truskawki.

Przy ziemi.


Z nieba siąpi mróz w tak drobnych porcjach, że niemal go nie widać. Tylko podwórze zasnuwa się mgliście, z sugestią bieli. Nawet grawitacja nie radzi sobie z tymi okruchami, gdyż lecą drogą różną od najkrótszej, jakby czuły radość lotu i nie chciały lądować. Cóż – lądowanie czasem jest bolesne. To chyba największe nieszczęście jakie może spotkać spadającego. Spotkanie z czymś twardym i niegościnnym. Jak podwórko i okolica. Tu nawet pies się rozgląda zanim zaszczeka, a chwasty trwożliwie trzymają się ścian i zakamarków, żeby przetrwać.

środa, 23 stycznia 2019

Karmnik.


Jestem dziewicą. Dziewicem – jak z wrodzoną złośliwością uwielbiam o sobie mówić, by otoczenie nie uwierzyło w omamy zasłyszane i płynnie przeszło do porządku dziennego z już oswojoną, nieprawną myślą, że jestem potomkiem jakiejś starożytnej fortuny. Z pobłażliwością dla mojej rzekomej ekstrawagancji wywodzącej się od faraonów, cezarów, cesarzy chińskich, czy azteckich bóstw nieobjawionych. Nawet, kiedy się zająknę ze zdumienia traktują to, jak manierę, niczym mały paluszek odchylony zalotnie, kiedy uszko filiżanki nie mieści się nawet pod kciukiem i wskazującym.

Czasem, w rozmowach wtrącam francuskie R, czasem przedwojenne, lwowskie Ł. Złośliwie i z premedytacją mówię H gdy słowo dobija się warczącego R. Albo opowiadam o utraconych majątkach, o latyfundiach przegranych niefrasobliwie w Monte Carlo, czy o finansowaniu wypraw nieznanego nikomu żeglarza, który miał pecha nie wrócić z podróży do tam-gdzie-jeszcze-nikt-i-nigdy. Na zgubę rodowego majątku. I jak czekam kolejnych odkryć archeologicznych, żeby go odnaleźć i zobaczyć, czy zabrakło mu szczęścia, czy wręcz przeciwnie. Gdyby nie to moje Ł, pewnie zostałbym uznany za głupca, ale nieskromnie powiem, że marynarka, nawet z drugiej ręki potrafi do mnie przylgnąć lepiej niż rzep do psiego ogona, krawat bezwstydnie wygrzewa się na moim brzuchu i patrzy z pogardą, na inne, którym mniej szczęścia los zgotował.

Jestem dziewicem skorodowanym, spaczonym i zepsutym herbem, który już pięć razy przechodził gruntowną renowację, żeby nie wyblakł na frontonie. Czyszczony w portalach bram z gołębiej atencji tak wielkiej, że kształt ginął pod nawozem grzejąc się intymnym ciepłem i puchł od amoniaku przez okres nieco tylko krótszy niż niegościnne skały archipelagu Galapagos. Wyklętym baronem, zapomnianą gałęzią, która przetrwała zapędy i nienawiści czarnych i czerwonych, białych, zielonych, tęczowych i purpurowych. Nawet blado-niebieskich, albo i bezbarwnych, jeśli się tacy narodzili i knuli swoje nienawiści w zaciszu sekt, loży, kościołów, oktagonów, czy pentagramów. Przetrwałem, choć zasługa moja w tym niewielka i ledwie chwilowa. Historia i pochopność przodków przeniosły geny, skrupulatnie maskujące się pod oficjalnym, nieszczerym uśmiechem.

Jestem dziewicem z wyboru. Nie mam w sobie odwagi, żeby przeciąć nić życia, ale mam kaprys tę właśnie zakończyć. Może ktoś zapamięta. Pierwszych i ostatnich się pamięta. Pozostali, jeśli są tylko ścieżką wiodącą ku przyszłości, to muszą się wykazywać. Szczególną podłością, siłą, bezwzględnością, talentem. Nie mam w sobie wielkich cech i wielkich żądz. Trochę się boję, że moja ułomność mogłaby szukać w przyszłości wszystkiego, czym ja nie jestem. Szukać i znaleźć, zrównoważyć deficyt, żeby zakwitnąć i eksplodować. Rzucić się na świat, jak na padlinę i chlać posokę wprost z rozdartego grzbietu, z wątroby, ze szponami zatopionymi w paroksyzmie pokonanego pyska, nim sępy zwęszą padlinę. Mam w sobie wyobraźni poczerniałej, zgorzkniałej i nieufnej tyle, że przestałem zwracać uwagę na opcje optymistyczne. Na ferment, który pcha do działania z nadzieją iluzoryczną, podsycaną gorącym łbem. Albo łbem, który chytrze ukrywa się za plecami tych, których łatwiej wysłać na pierwszą linię frontu, by swoją krwią użyźnili cudze idee.

Kisnę. Gniję. Śmierdzę, bo historia zawsze śmierdzi, zanim wiatr niepamięci nie rozsnuje mgieł zarazy. A do smrodu ciągną muchy. Wystarczy, że owoc z drzewa spadnie, a przychodzą ci, którym odwagi nie wystarcza na walkę z tętniącym życiem. Oni pasą się trupami. Osy potrafią jeść jabłka rosnące na drzewie. Muszki owocówki czekają, aż owoc spadnie, aż się potłucze, zmieni kolor i zacznie uwodzić winnym aromatem. Muszki chcą się upić – nie najeść. Chcą pogrążyć się w koloryt odległy od rozsądku. Rozumiem to. Też uwielbiam stan, w którym odpowiedzialność zostawia się w szatni, a wchodzi się nagim do pokoju bez monitoringu i wolno wszystko. Głowie wolno dwa razy więcej niż wszystko. I ona czasami z tego korzysta, wstydząc się dopiero wtedy, gdy podniesie z kurzu porzuconą bieliznę dnia poprzedniego.

Miałem być dziewicem i pokoje bez monitoringu nie dla mnie. Boję się własnej, przypadkowej płodności. Boję się natarczywości muszek-owocówek, gotowych spić ze mnie to, co chcę uśmiercić. A muszki krążą, wdzięczą się, czekają okazji, żeby przysiąść. Plankton przyniesiony wiatrem, chmura pożądania falująca w ciepłym słońcu i szukająca swojej szansy. Nie wiem, czy znajdę w sobie aż tyle sił. Rezygnacja wydawała się łatwiejsza. Natura chwyta mnie w szpony i w autoerotycznych aktach kusi mnie obietnicami raju. Ocieram się dysząc ciężko. Cóż to za dziewic, który ukradkiem eksploatuje zakazane złoża? Prysznic spłukuje grzech dawno już nie pierworodny. Głowa rodzi obrazy. I ona przeciwko mnie?

A kto chciałby być synem demona? Komu spowiadać się może? Kto usprawiedliwi dylemat zdrajcy? Kto Judaszowi łzę własną szczerze utoczy. Być musiał, żeby historia się stała, a chętnych niewielu… Tylko on wziął do ręki nóż… Tylko on miał odwagę pchnąć słowem i zabić. A potem jego syn, wnuk, dziewczątko niewinne tysiące lat niesmaku noszące w genach płacze ciężarną nocą, bo kolejnego zdrajcę na świat przyszło w łonie pielęgnować. Mażę historię gumą, aż jej karty dziurawię na wskroś. Mażę bez skutku. Jestem dziewicem, który nie ma odwagi spojrzeć w twarz następnemu pokoleniu.

Płeć gorącą i pochopną w rękę biorę, w drugą nóż ostrzony laserem, żeby nie poszarpał skóry. Nim ulegnę, nim poddam się słabościom, żeby w przyszłości ujrzeć siebie. Kto chciałby taki spadek dostać? Wargi do krwi gryzę i gwałt na sobie krzykiem zapowiadam. Krzyczę strach, ból, nienawiść, wolę. Krzyczę bezradność. Przeszłość krzyczę, nawet tę nieświadomą i pluję w twarz przyszłości. Jestem dziewicem… Jeszcze… Muszki krążą wciąż bliżej, wciąż odważniejsze, bardziej zdecydowane i zachłanne… Zamykam oczy… Krzyk niepojętego bólu odbiera mi świadomość. Odbiera pokusę, możliwość i słabość. Muszki jeszcze się tłoczą, choć tego już nie wiem. Nieświadomość ciepła przytula mnie do siebie i prosi, bym z nią został już na wieki. Muszki coraz śmielej, zawiedzione, pastwią się nad ułomnością i nawet nie próbuję poznać ich myśli… Będę dziewicem… Choćbym był najsłabszy na świecie.

Bezśnieżnie.


Mróz utrwalił na sztywno wypielęgnowane, stojące w podcieniu bramy rzęsy –zdecydowanie młodsze, lecz gęściejsze od lasów deszczowych. Trochę dziwiłem się, że wzrok potrafi się jeszcze przez nie przedrzeć, bo przez gąszcz czarnej dziury nie potrafią tego zrobić nawet zdecydowanie mniej wybredne fale. Poszedłem, żeby mnie nie przecięły wpół, niczym laserowa wiązka. Wiatr pozbierał resztki ciepła z chodników i wyniósł się gdzieś daleko. Tylko sikorki opowiadają niestworzone historie, aż gawrony piórka stroszą wypatrując domniemanych sensacji. Młody tatuś wiódł pociechę do przedszkola za workiem z kapciami ukrywając ciepłe bułeczki. Niechybnie wystygną, zanim je rozkroi. Świat poszarzał i zmatowiał, Skostniał. Nawet pchły wcisnęły się głębiej pod skrzydełka gołębiom. By przetrwać. Bezśnieżne niebo ociąga się i nie chce wstydliwego, ludzkiego bałaganu pokryć milczeniem. Świat chrzęści miażdżony oponami samochodów, a lustra kałuż tłuczone w nieskończoność niestrudzenie usiłują się odtwarzać pomimo wszystko.

wtorek, 22 stycznia 2019

Bajka o dorastaniu czarownic.


Po chodniku biegał zajączek. Nie taki pluszowy, z ogonkiem-pomponikiem, ale słoneczny. Biegał i tym nieistniejącym ogonkiem merdał. Przynajmniej tak mi się zdawało. Patrzyłem nie mogąc oderwać wzroku. Kusił mnie. Zupełnie, jakbym był rybą, której przed nosem wędkarz zatrzepotał kolorowym frędzlem z ukrytym beznamiętnie haczykiem. Niepozorny, przeskakiwał pęknięte płyty z wdziękiem i nie zawahał się ani razu, nawet, kiedy jedna z płytek chybotała się niepewnie, bo połamana. Ja nie byłem tak zdolny. Biegłem niezgrabnie za nim, sapałem i szurałem butami o szorstką, nierówną powierzchnię. Wreszcie się zatrzymał i patrzył na mnie lekko zdziwiony, że mi się chciało gonić go. Jak w piosence… Bez nadziei na schwytanie.

Ktoś parsknął śmiechem. Podniosłem wzrok z chodnika i znalazłem właściciela zajączka. A raczej właścicielkę. Dziewczątko miało włosy spięte jakąś chustą, żeby nie spadały jej na twarz i nie wysprzątały z niej piegów. Rudych. Cała była ruda tak naturalnie, że można się było wyłącznie zachwycać. Najwyraźniej miałem dzień, w którym cieszył mnie każdy drobiazg. Myła okno stojąc na parapecie boso, w dresie tak niemiłosiernie powyciąganym, że równie dobrze mógł w nim łazić starszy brat, albo ojciec stanowiący kubaturową multiplikację masy dziewczęcia. Pomiędzy ledwie zarysowanymi piersiami, na bluzce łasił się jakiś napis, ale nie dałem rady przeczytać, żeby nie pomyślała o mnie jak o nastolatku, który jedną myślą świat zaszczyca.

Zasłoniła ręką usta myśląc, że będę ją beształ za jej śmiech, którym mnie otoczyła i wyróżniła z anonimowości. Patrzyliśmy wzajemnie jak dwa spragnione siebie wzgórza, pomiędzy którymi wije się strumień zbyt zimny i kamienisty, żeby miały odwagę go przekroczyć. Wieczność staliśmy najpierw jedną, a potem kolejną. Jakie to szczęście, że piegi jej nie wyblakły. Zajączek zaczął się już potwornie nudzić i nawet uszami strzygł i piszczał, żeby mu patyczek rzucić, gotów stać się oswojonym wilkiem, żeby tylko go ktoś zagospodarował i nie kazał leżeć odłogiem trzeciej wieczności.

- Wiesz co? – rudowłosa postanowiła przerwać monotonię mijających nieskończoności – zrobię nam herbaty. Usiądziemy na parapecie i odpocznę od harców. Umiesz machać nogami?

Zaskoczyła mnie? Nie – ja byłem zaskoczony już od jakiegoś czasu, więc trudno byłoby nałożyć na siebie takie uczucie po raz kolejny. Chyba nie istnieje stopień wyższy od słowa „zaskoczony”? Usiadłem milcząc i sprawdzałem, czy umiem machać nogami. Na parapecie trudno, bo ściana przeszkadza – lepszy byłby trzepak. Za to trudniej na trzepaku pić herbatę. Dzbanek podzwaniał porcelaną, idąc gdzieś z czeluści mieszkania zbudowanego na wysokości chodnika, tylko po drugiej stronie bardzo grubego muru stojącego chyba z przyzwyczajenia, bo innego powodu nie widziałem. Pewnie wisiały na nim od wewnątrz jakieś spłowiałe obrazki i fotografie upstrzone muchami do niepojęcia. Może nawet kilim z jelonkiem pozującym na tle porannego lasu. Od zewnątrz mur ozdobiony był dziurami po karabinowych kulach i połataną byle jak łachą kleksa po pancerfauście. Piwniczny smród snuł się i wspinał po wilgotnych fugach, ale zanim mnie za kolana złapał wróciło dziewczę i samą swoją obecnością wygnało bestię znów w piekło piwnic.

- Ja wiem, że nie jesteś głodny, ale skoro już się z ciebie śmiałam, to chyba kawałek ciasta z rabarbarem zjesz? A jeśli nie z rabarbarem, to ze mną. Chcesz? Mogę wydłubać palcami, jeśli nie lubisz. Tu możesz kruszyć, wysypiemy później na zewnątrz i wróble będą miały swój mały raj. Często patrzysz, jak wróble jedzą ciasto? Wczoraj jadły mi z talerzyka…

Język raz w ruch wprawiony chyba nie zamierzał się zatrzymać ani na chwilę. Siadła na parapecie trącając okno ku radości zajączka, a bose stopy z braku miejsca wciskała pode mnie. Zajączek natychmiast pobiegł gdzieś dalej, na drugą stronę ulicy i cud, że nie przejechał go samochód dostawczy parkujący przy zieleniaku. Herbata była owocowa. Wieloowocowa i jej zawartość miała niewiele wspólnego z suszonymi liśćmi krzewu herbacianego. Za to pachniała goździkiem i cynamonem, jakieś kwiatki usiłowały w niej żyć i rozwijać się z pąków, pomarańcze oparzone wrzątkiem starały się dogonić barwą kolor jej piegów. Daremny trud. Tego naśladować nie można. Można tylko podziwiać. Mój zachwyt wciąż miał otwarte usta, choć to niezbyt grzeczne i mogłem much nałapać przez własne gapiostwo, a nie talenty.

- Wiesz? Jak będę duża, to zostanę czarownicą. Tak jak babcia. Mama trochę krzyczy na mnie, ale mamy zawsze tak krzyczą, kiedy dzieci chcą skosztować trudniejszych ścieżek. Nie boję się wcale. Mogłabym się nawet z tobą ożenić… - usiłowała schwytać to słowo rękami, ale już wyleciało z niej i zawstydziła się, aż piegi nabrały intensywności.

Od niechcenia robiła wszystko, żebym nie mógł pożegnać się ze zdumieniem i chociaż się uśmiechnąć. Jej bezpośredniość rozbrajała mnie po samo dno duszy.

- Ja jestem już duża i wiem - nie mówi się ożenić, tylko wyjść za mąż, ale to wszystko jedno, chyba, że mama słyszy. Ona nie lubi, kiedy tak mówię. A ty musisz poczekać. Niedługo. Jakieś trzydzieści lat, bo czarownice nie powinny za szybko się żenić, żeby nie wyjść na pochopne i rozgorączkowane. Czarownice muszą mieć szacunek. I nie powinny się żenić, zanim znajdą pierwszy srebrny włos świętojańską nocą. Ale ja będę go mieć szybko. Jak babcia. Ona też się ożeniła i dlatego jest mamusia, wiesz?

Sięgnąłem po herbatę w porcelanowej filiżance tak delikatnej, że niemal przeźroczystej. Zdumienie postanowiło zameldować się we mnie na pobyt stały wraz z rodziną i czyniło pierwsze przymiarki do kredytu hipotecznego. Herbata mu nie przeszkadzała, a mi poparzyła język. Ugryzłem ciasto z kruszonką i z wydłubanymi przed chwilą kawałkami rabarbaru. Czy ja lubię rabarbar? Nie wiedziałem, a w tym „moim” kawałku nie było już ani jednego. Chciałem sprawdzić, ale się wstydziłem odrobinkę, jednak ciekawość przeważyła. Sięgnąłem paluchami do jej talerzyka i wydłubałem jeden. Szybko wsadziłem w usta, żebym się nie rozmyślił. Westchnąłem. Lubię rabarbar. I herbatę, w której jednego liścia herbacianego nie ma. Niesamowite odkrycie!

Dziewczę zignorowało moje wysiłki i udawało, że nie widzi, jak dłubię w jej kawałku ciasta. Wpychało paluszki stóp pode mnie i sprawiało jej to jakąś niepojętą frajdę. Okiennica skrzypiała, kiedy się tak wierciła, a zajączek oszalał ze szczęścia. Skakał ludziom po oknach, wskakiwał na plecy, na kolana, zabierał się na krótką przejażdżkę motorem, albo sprawdzał jakie zakupy zrobiła siwiuteńka pani wędrująca z laseczką bardzo powoli. Kiedy dziewczę mocniej oparło się o szybę ta znieruchomiała. Ciepło rozlało moi się po kolanach. Nie. Nie wylałem herbaty. Zajączek przycupnął mi na kolanach i najwyraźniej zamierzał pójść spać. Nie ruszałem się, żeby go nie spłoszyć, ale dziewczę uśmiechnęło się do mnie tajemniczo:

- Możesz go pogłaskać. Jest twój. Babcia mówiła mi, że ożenię się z kimś, kto potrafi pogłaskać zajączka. Spróbuj. Bardzo jestem ciekawa, czy ci się uda. A potem, to już tylko trzeba będzie poczekać. Umiesz czekać? Na mnie?