czwartek, 29 lutego 2024

Podglądając jak tylko się da.

 

    Ciemność obszczekała mnie na wysokości kostek, a wyżej, to już kłębiła się mgła. Gdzieś w tym wilgotnym tumanie siedziały kosy i śmiały się ze mnie, że idę na ślepo. Kozacka diva, napompowana czym tylko się dało w strategicznie usytuowanych lokalizacjach wyglądała na karykaturę człowieka. Jestem konserwatystą, więc zapewne będę okropnie subiektywny i negatywnie nastawiony do takich modeli życiowych, ale wolałbym, żeby ta pani nie rozmnażała się na chwałę świata. Kontrast bije po oczach, kiedy nieopodal usiadła młodziutka pani o dziewczęcej urodzie tak dyskretnie podkreślonej makijażem, czy biżuterią, jak tylko się da. W jeden dzień, w jednym okamgnieniu zobaczyć takie zestawienie, trzeba przypłacić tornadem umysłowym – wulgaryzmy zostały zmielone bez uzewnętrzniania. Zapewne pokolenia X,Y,Z, czy JP II mają różne kanony urody i ustawią mnie w jednym szeregu ze starymi prykami – cóż. Będę z tego dumny, nawet bez spowiedzi na kozetce psychoanalityka.


    A kiedy już podróżowałem piechotą, napotkałem dziewczątko w dżinsowym błękicie, swobodnie rozwijające ciało wzdłuż każdej dostępnej osi. Któż zgadnie, czy była nieświadoma obcego wzroku, gdy dolewała coś do prywatnego wnętrza, co wzmacniało „brykliwość” jej piersi dorosłych do proporcji reszty ciała. A przecież mijając mnie uśmiechała się – bynajmniej nie do mnie. Czarno odziana dziewczyna ozdobiona pękiem żółtych tulipanów i młodzieńcem zajętym ważkimi dla świata sprawami wrzeszczącymi nań z telefonu marzła najwyraźniej w świecie, a jej dłonie kruszały na wietrze trzymając zimne i mokre łodygi kwiecia.


    Ach! I pozwoliłem sobie podnieść ze dwie przepiękne gałęzie wyciętego z kościelnych murów winobluszczu, żeby je uratować dla własnego poczucia estetyki. Będę budował schronisko dla owadów.

środa, 28 lutego 2024

Kręcąc nosem.

    Noc rozbierała się bezwstydnie chcąc przepoczwarzyć się w delikatny, rumiany poranek, a ja tryskałem ogólną szczęśliwością, niczym dzik beztrosko taplający się w borowinach. Absolutnie bezzasadnie. Markowy od stóp do głów młodzieniec pachniał miejskim szaletem, a konkretnie kostkami toaletowymi w dużym stężeniu i jakimś lizolem, czy czego się obecnie używa, żeby wymordować naszych mniejszych „braci” na tym padole. Nieco dalej (więc o węszeniu mowy być nie mogło) siedziała pani o świeżo otynkowanej twarzy. Przez kremowo białą nawierzchnię nie potrafiły się wydostać żadne uczucia. Ani te minione, od których fizjonomia trwale pęka i marszczy się, ani bieżące, małostkowe, które przelotnie osiadają na twarzach, gdy tylko jej na to pozwolić. Gładkolica pani siedziała grzecznie, jak laleczka usadowiona ręką dziewczynki i czekająca na ciasteczko z piasku i kolorowych kamyczków. Potem spotykam już wyłącznie młodziutkie miłości, w których główni aktorzy zamienili się rolami i panie zbudowane wystarczająco solidnie, żeby na ich udach posadowić coś bardziej monumentalnego, niż kruche ciało pełne ciepła i łagodności.


wtorek, 27 lutego 2024

Mnóstwo niczego.

 

    Księżyc pyszni się w ciemnościach jak pępek nieba (skąd wziął się pępek świata? Też nie wiem.). Pani, która idąc odciskała piętno na rzeczywistości – dziś biegła, chcąc dogonić autobus. Od tamtej pory nie oglądałem się za siebie, bo nie chcę widzieć doganiającej nas fali pływowej, a tym bardziej skutków trzęsienia ziemi. Na przystanku młodzieniec pociąga coś z termosu, a ja zastanawiam się, czy w niedalekiej przyszłości na przystankach nie będzie normą biesiadowanie z użyciem (stosowanie, to słowo tak niemiłosiernie nadużywane, że aż boję się z niego korzystać) turystycznych menażek, albo zgoła grillowanie na społecznym grillu przed mozołem podróży do pracy, bądź szkoły.


    Żółknące forsycje puszczają oko do zmaltretowanych szarugą ludzi brnących przez chłód poranka. Szczuplutka pani dyskretnie podjadała, gryząc czubki własnych palców, więc kryzys ekonomiczny nie jest jedynie iluzją. Wielki Głód nie sięgnął pod strzechy, ale wystarczy parę ustaw i dyrektyw, aby „dla naszego dobra” żołądek zapomniał uczucia sytości. Stareńki Rumcajs udaje mojego szwagra, starszego o jakieś trzydzieści wiosen, jednak nie zdążyłem sprawdzić, czy to nie ów szwagier podczas zabawy w podróże w czasie i przestrzeni. Emerytowany dżokej dynamizował marsz zamaszystymi ruchami rąk i całą sylwetką udowadniał, że nawykł do szybszego niż obecne przemieszczania się. Wreszcie chłop dysponujący pakietem tików, które moją rozczochraną wyobraźnią upodabniały go do królika. Ale przecież nie był królikiem. Mało tego – holował faceta na inwalidzkim wózku całkiem odpowiedzialnie i z wyraźna wprawą.


    Dygresja (jeśli dygresja może zakwitnąć pośród chaosu):


    Straszne czasy nastały, skoro słowo lepszy, a nawet najlepszy wcale nie jest stopniem (naj)wyższym od słowa dobry. Ba! Oba często nawet nie dorastają mu do pięt.


niedziela, 25 lutego 2024

Pielgrzymka.

 

    Piąta nad ranem. Przedświt ani myśli o podciągnięciu spodni i wypuszczeniu na spacer poranka. Drążę w ciemnościach tunel, mający połączyć mnie z dworcem kolejowym. Wreszcie sukces. Ciemność wypluwa mnie w misę dworcowej poczekalni, gdzie już pływają rozmaite męty, matki kurczowo uczepione wrzeszczących dzieci, żeńska drużyna A-klasowej siatkówki, trochę zagonionych, zaniedbanych samotników płci dowolnej brodzących przez ryflowane kafle w stronę schodów wspinających się na perony pod czujnym okiem blaszanego zegara.


    - Pociąg pospieszny relacji – metalowy głos przecina obłęd pośpiechu i nerwowości, zapowiadając koniec świata dla tych, którym właśnie podstawiono pociąg nie tu, gdzie się spodziewali. Ktoś mnie potrąca, inny wylewa na podłogę trochę kawy z papierowego kubka, płacze przedwcześnie narodzone dziecko zatrute cuchnącym odorem stygnącego co dzień od lat oleju z baru oblepionego reklamami i bylejakością. Tonę w powodzi spraw dla mnie nieistotnych, słów obcych, nie do mnie kierowanych w gorączce podróżnej i starych wersjach nowych podróży. Brrr… W popłochu staję pod ścianą i pozwalam potokowi wszechobecnego brudu, perfum, bezczelności udawanej i prawdziwej przepłynąć tuż obok. Nie łowię, obce mi pragnienie schwytania na dowolną przynętę drobiazgu z tłumu zmierzającego wprost w trzewia głodnych lewiatanów. Sprzątaczka o biodrach, na których warto byłoby wyznaczyć strefy klimatyczne i czasowe usiłuje spojrzeniem strącić mnie z mojego cypla spokoju, żeby wymieść mi spod nóg jakieś niewidoczne papierki, na tablicy ogłoszeń ścigają się kolejne pociągi w rozbieżnych relacjach, w kilkuminutowych odstępach pochłaniające wysoce kaloryczne tabuny ludzkiego mięsa. Tablica kusi wszystkim, czego dusza mogłaby zapragnąć. Jelenia Góra i Poznań, Lublin i Gdańsk. Warszawa…


    Otrząsam się z pokus i wsiadam. Pociąg imituje cygaro rozpalone wewnątrz na całej długości. Wzdłuż peronu wieją wiatry zuchwałe jak wataha głodnych wilków. Wnętrze wydaje się być przytulną stanicą, zaczyna się „dzieńdobrowanie”, „pan pozwoli”, „pani wybaczy” – normalka dla kogoś, kto wiecznie w podróży. Ktoś upija się pospiesznie, zanim zrobi się tłok. Ktoś inny pasie się bezwstydnie – najwyraźniej cierpiąc na „chorobę lokomocyjną”. Mam podobnie. Wystarczy, że mojemu ciału pojazd nada prędkość początkową, a staję się głodny i po prostu muszę cokolwiek pożreć. Choćby muchę usiłującą pozostać na stacji startowej. Podświadomie ocieram usta. Pozwalam, wspieram i uciekam wzrokiem bez ochoty na beznadziejną pogawędkę o niczym. Szarpnięcie strąca stagnację w niebyt. Przez szyby usiłuje wedrzeć się ciemność wijąca się, waląca w szkło kołtunami nienawiści, bo pociąg rozpruwa reflektorami paskudne podbrzusze mroku, z którego na okamgnienie wylewają się flaki fragmentów cudzych codzienności.


    Szaro. Szaro i niebiesko. Wnętrze opanowane przez dwie wspierające się barwy mijające się na niemal każdej nieciągłości między oparciem foteli, a obramieniem okien. Wielkopierśna pani w pomarańczowym sweterku już na początku podróży usiłuje pobudzić życie w męskiej części podróżnych, więc przechadza się wzdłuż wagonu, pozwalając grawitacji potrząsać jej ciałem, podpierając uśmiechem domniemanie, że podoba się jej tak wszechobecna pieszczota. Połknięta ślina po jej przejściu wystarczyłaby, aby napełnić suchy zbiornik retencyjny, a myśli, jak ćmy skwierczą przypalone górnym światłem. Słabowzroczni usiłują spać w okularach, jakby chcieli w ten sposób wyostrzyć sny, nadać im ostrość rysów i nie pozwolić plamom barw rozlać się i zbełtać w chaos niezrozumienia.


    Większość pasażerów chyba nie żyje. Są potwornie bladzi, mają zamknięte oczy, niektórym wystaje bielejący język spomiędzy przeźroczystych warg. Inni dogorywają, jęcząc widzenia czyśćcowe tylko im podane na tacy przez trącone lekko sumienie. Pasażerowie równoważą ciepło wydostające się z instalacji pociągu i tylko patrzeć, jak zamarznie mi oddech. Naprzeciw mnie… zasuszona staruszka ze zwiędniętymi piersiami przez cień sweterka przygląda mi się pomarszczonymi brodawkami. Drugą parą oczu, stalowobłękitną, jak ostrze miecza z damasceńskiej stali usiłuje zamrozić wnętrze mojej głowy wolą starszą od węgla. Odnoszę wrażenie, że wertuje moje wspomnienia i szuka słabości, których mi nie brakuje. Czyli musiała znaleźć. Wie doskonale, jakim żałosnym sukinsynem jestem, a mimo to gapi się na mnie. Tylko patrzeć, jak wyjmie srebrną łyżeczkę, przez oczodół, albo nos wydłubie mi maleńką porcję mózgu i zje ją lekko tylko skrapiając sokiem z cytryny, albo prusząc solą. Takie starsze panie w podróży zawsze mają sól, a co bardziej zapobiegliwe i cytrynę.


    Nie pozwalam. Sobie nie pozwalam zamknąć oczu i oddać się w jej władanie. Miast tego rozglądam się, rozpaczliwie szukając ratunku. Obok staruszki siedzi dziewczyna - fałszywa blondynka. Medytuje, a jej ozdobione metaliczną biżuterią zęby kryją zapewne ubytki z czasów, gdy grasowała głodując i kąsała bez wprawy. Cyborg, albo wampir. Może usiłuje zapamiętać datę przeglądu technicznego, może tapla się w marzeniach o ciepłej krwi kogoś ze współpasażerów. Paru solidnie obudowanych ciałem panów, którzy powinni dysponować rumianą cerą także jest trupiobladych. A wszyscy ubrani na czarno i szaro. Nieliczni odmieńcy (jak wielkopierśna pomarańczka) stanowią malutkie oazy koloru na tym bezdusznym tle. Zapominam o staruszce, a kiedy zerkam na jej pomarszczone oblicze odnoszę wrażenie, że przekierowała swój głód gdzie indziej.


    Rozglądam się bezskutecznie. Nie wiem, kogo zaatakowała wespół z medytującą metalicznie młodą wampirzycą. Dopiero nagły ruch, walka, wyjaśnia mi wszystko. W sąsiednim wagonie, którego fragment widzę poprzez szklane drzwi siedzi kobieta w zielonym swetrze i takiej kurtce. Pikowanej, co sprawia wrażenie, jakby zasnęła na materacu, a prąd porwał ją daleko od brzegu. Na głowę ma naciągniętą wełnianą czapkę w głębokiej zieleni, zakrywającą jej oczy aż po dziurki nosa. Skóra tej pani rozgrzała się, zmierzając barwą w stronę buraczka ćwikłowego. Jej zaciśnięte usta bezgłośnie żebrzą o pomoc. A może klnie tylko opierając się zmasowanemu atakowi podstępnych? Nie potrafię zgadnąć, czy ma szansę, czy wytrzyma napór pozornie śpiących. Jej głowa szuka ucieczki, jak schwytana w pajęczynę mucha. Dłonie, jak młode zaskrońce biegają wzdłuż ciała. Szukają żeru. Wypatrują wroga, by go zdławić. Biedna. Współczuję jej już jawnie i gniew mnie zwielokratnia. Nie mogę tak siedzieć i nic nie robić.


    - Wstanę i ją obudzę – pomyślałem zuchwale – Starucha odpuściła mi, kiedy nie zamknąłem oczu poganiany jej złowieszczą mantrą. Pójdę do niej i położę jej rękę na ramieniu, choćbym miał się o to ramię poparzyć.


    Jak każdy tchórz, czułem już ból poparzonych dłoni, ale poderwałem się z fotela, zmierzając w stronę zielonej dziewczyny. To przecież kilka kroków zaledwie. Wampirzyca z metalowym uśmiechem podstawia mi nogę, wciąż udając głęboki sen. Tracę równowagę i twarzą spływam po szkle drzwi, które czyste już nie będą przynajmniej do końca podróży. Jakiś rumiany kark patrzy na mnie pogardliwie, inny gapi się bez pogardy - pobierał chyba nauki Buddy (choć poprzestał zapewne na wyhodowaniu solidnego brzuszyska, hodowlę rozumu pomijając, jako zbyt skomplikowaną), więc pozwala mi się rozmazać na szybie i doświadczyć do końca. Trzepocząc rękami jak ranny ptak, trafiam na guzik otwierający drzwi i wpadam wprost pod nogi zielonej pani. Przypadkiem opieram się dłonią o jej kolano – jeśli parzy, to ręka jest doskonałym przewodnikiem, bo ciepło czuję jedynie na twarzy. Czarni także wykryli ruch. Syczą wściekli. Marszczą zrośnięte brwi. Najwyraźniej we śnie łatwiej im przejąć kontrolę nad kolorowymi, a moja niezgrabność chyba popsuła im szyki.


    - Rzucą się na mnie, kiedy ostrzegę zielone dziewczę?


    Dziewczyna z trudem łapie powietrze, jakby wynurzyła się po wycieczce na bardzo głębokie dno i otwiera oczy. Spazm. Potem drugi. Wreszcie cała seria oddechów przywracających równowagę. Zdążyłem! Jest uratowana. Czarni sapią także, ale o wdzięczności mowy być nie może. Zielona ciągle nie orientuje się o co chodzi, a ja gramolę się z kolan, dumny z siebie.


    - Przepraszam – znienacka słyszę nad uchem – To moje miejsce.


    Szczęśliwie odwracam głowę powoli, dzięki czemu nie ląduję nosem w pomarańczowym biuście. Nie mam pojęcia, co się mówi w takiej chwili, szczególnie, że opuszcza mnie świadomość i staję się bezradnym osiołkiem medytującym pomiędzy zielonymi kolanami i dorodnymi mandarynkami. Ratuje mnie beznamiętny głos kierownika pociągu.


    - Zbliżamy się do stacji Częstochowa Stradom, pasażerów wysiadających…


    - Wysiadać? Na kolanach? Ostatecznie, to Częstochowa, więc chyba są przyzwyczajeni do widoku pątników.

czwartek, 22 lutego 2024

Ciepło-zimno.

 

    Koparki gryzły ciemność i tłuste jej kęsy pakowały na wywrotki. Dwie, rozszczebiotane niewiasty nosiły znamiona doświadczonej kobiecości, lekko okrytej pikowanymi kurtkami, które nieodmiennie kojarzą mi się z maskotką Michellina. Jakaś starsza pani usiłowała wyczytać co z moich kolan, jednak nie potrafię określić co, ani (tym bardziej) czy się udało. Mijam kilka osób w krótkich spodenkach palących papierosy, kontrastujących z innymi, w kożuszkach. Ponad najwyższą mieszkalną kondygnacją kamienicy ktoś napisał spray’em DNO – albo miał kłopot z grawitacją, albo z błędnikiem.


    Wyśmiewany przez mewy różany żywopłot okrył się młodziutką zielenią. Drzewa zduszone uściskiem bluszczy wyglądały jak ciemnozielone dżiny. Dziewczyna w tęczowych rajtkach tłumaczyła komuś przez telefon, że powinien pisać tak, jak widzi, co wziąłem do siebie natychmiast. Chłopię dorodne, jakby rzadko opuszczało siłownię biegło sobie w szortach bez koszulki, poprzedzane dwójką ciemnobrunatnych wyżłów. Tulipany wybijają ponad wysypane korą klomby i rozglądają się, czy żyć im przyjdzie na śmietnisku, czy ktoś posprząta ów bałagan.

środa, 21 lutego 2024

Cyklon wewnątrzczaszkowy.

    Mrok. W takim mroku mogło ukrywać się wszystko. Na przykład – wilgoć. Dawało się ją zwęszyć, poczuć, ale na pewno nie zobaczyć. Mogłem usiłować przewidzieć, czy chce mi zrobić krzywdę, czy wręcz przeciwnie, ale to byłyby akademickie rozważania. Kosy miały to w nosie i pogwizdywały ze swoich kryjówek.


    Czarnowłosa pani zdjęła czarną czapeczkę. Blada cera harmonizowała z jej karnacją (naturalną, bądź nie). Idąc tym tropem, powinna mieć sine nogi, gdyż nosiła nieco spłowiałe dżinsy. Młody gość o popsutych oczach słuchał kazań swojego boga przez słuchawki Ręce miał splecione do modlitwy, lecz palce ruchliwe, jak żmijowisko w rui. Nad kościelną wieżą kłębią się wrony, jak tornado złych duchów. Może to z powodu bluszczu wyciętego bezwzględną ręką budowlańców remontujących elewację.


    Na krawędziach świadomości tworzę spontanicznie powieść o młodej dziewczynie, której zdarza się wszystko, co nie powinno – w jej towarzystwie wykolejają się tramwaje, w autobusach objawiają się nożownicy, albo rodzące przedwcześnie kobiety, złodzieje grawitują ku niej jak naturalne satelity. Zainteresowane jej specyficznymi talentami służby specjalne chcą ją wykorzystać jako piątą kolumnę w szeregach wroga, więc zaczynają z nią rozmowę (audytor utyka w windzie, drugi łamie nogę na skórce banana rzuconej na schody, trzeciego pogryzł pies, który nigdy nikogo nawet nie obszczekał). W jednostce wojskowej, gdzie przechodzi szkolenie zaczynają się mnożyć samobójstwa i dezercje. Na jej nominację incognito miał się pojawić szef jednostki, żeby naocznie zbadać ów fenomen, jednak w jego samochód wjeżdża pijana zgraja nastolatków wracających z kradzieży w ościennym państwie i traci wzrok, zyskując w zamian lewostronny paraliż ciała. Dziewczę wysłane zostaje rozkazem pisemnym na wschód, jednak sekretarka popełnia drobną literówkę w tekście i tajna broń jedzie na zachód. Sekretarkę porywa schizofrenik i zanim zostanie odbita przez zawodowców dziewczyna jest już na miejscu, a jej talenty znajdują odzwierciedlenie w prasie codziennej. Następuje detaliczny koniec świata rozłożony na wiele bardzo uciążliwych i drobnych rat. Świat uratować może jedynie ktoś, kto przeciwstawi się chaosowi adekwatną miarą szczęśliwości. Na świat musi przyjść drugi Mesjasz. Poszukiwania kolejnego wcielenia zakulisowo nabierają rozpędu. Czy Mesjasz zechce marnować zdolności by opanować Pandorę?


wtorek, 20 lutego 2024

Niepospolite widzenia.

 

    Pani o złotych kolankach nie wyglądała na szczęśliwą. Przytulona mocno do torebki, jakby dotyk Midasa zapłodnił jej zawartość wartością rozglądała się wokół zwiększając zachmurzenie ogólne. Młody, konkretnie zmutowany mężczyzna obejmował prywatnego „glonojada” i powłóczył po autobusie wzrokiem posiadacza. Tylko czekałem, aż zmusi dziewczątko, by uklękło przed swym panem, albo rozkaże wyskoczyć przez zamknięte okno. Nawierzchnie w okolicach dworca i jednego z większych miejskich placów są tak rozbrykane, jakby ktoś usiłował zmiksować pasażerów w jeden, wieloskładnikowy koktajl.


    Chodnikowa wilgoć prowokuje wrony do degustacji. Spotykam szaloną kobietę z ochrypłym śmiechem opowiadającą nielicznym przechodniom o wózku pełnym kwiatów dla niewłaściwej niewiasty. Chwilę później mijam siedzącą na ławeczce parkę znietrzeźwiałych dżentelmenów, dla których weekend jeszcze się nie skończył i najwyraźniej doskonale im było razem w alternatywnej, niemal stojącej czasoprzestrzeni.

niedziela, 18 lutego 2024

Transfer.

 

    Dostałem imienne zaproszenie do raju, na papierze czerpanym, doskonałej jakości. Aż parzył w ręce. Sugerował upalne lato, gorący odlot i pikantne chwile. W raju nic złego stać mi się nie może, więc i szaleństwa można uprawiać bez zabezpieczenia. Lepszej imprezy nie da się już wymyślić.


    W te pędy pognałem do sklepu – stringi w jakimś modnym odcieniu, wstępna opalenizna z solarium (żeby się nie wyróżniać) nowa walizka trochę ciuchów, kilka prezerwatyw na wszelki wypadek i krem z filtrem UV. A kiedy już wszystkie graty zwaliłem w przedpokoju, pomyślałem, że jestem kretynem. Po co mi bagaż? Prezerwatywy i krem? Kompletny brak logiki. Zostawiłem, wbiłem ręce w kieszenie bermudów i pognałem na miejsce zbiórki. Jakiś gość w żałobie weryfikował zaproszenia. Spory tłumek się zebrał, ale formalności indywiduum załatwiało niemal na bieżąco. Wystarczyło okazać zaproszenie, by po weryfikacji fizjonomii dostać się do środka. Wewnątrz, prócz kolorowo odzianych imprezowiczów szwendało się mnóstwo obsługi w monotonnej czerni, serwującej drinki, wskazującej drogę do łazienki, czy uspokajających co bardziej krewkich gości. W końcu wszyscy znaleźli się w jednej wielkiej sali, a osobnik weryfikujący przybyłych wstąpił na ambonę i chrząknął metalicznie, aż wstały mi włoski na łydkach i nie tylko.


    - Szanowni! - zagaił nie dzieląc nas na płciowe podgrupy – Otrzymaliście zaproszenia na rajskie wakacje, które właśnie się zaczynają. Na miejscu przyjmie was majordomus z olbrzymim doświadczeniem, ale zanim się z nim spotkacie, musimy załatwić ostatnią, cokolwiek uciążliwą formalność. Zapewne dla większości z przybyłych nie będzie zaskoczeniem, że wkroczyć do raju można tylko przekraczając granicę życia. Personel jest do waszej dyspozycji i ułatwi pokonanie owej granicy. Proszę nie zapominać o zaproszeniach – posiadają kod QR ułatwiający nam transport dusz i ich alokację końcową.

Kameralna bibka.

 

    Gdzieś hen, na krańcu świata, w miejscu, w które nawet internet zagląda rzadko i niechętnie przysiadłem na tyłku, jak prostak. Gniotło w dupę, bo kamień nie należał do miękkich, na dodatek przejmującym chłodem mnie uraczył, co w cieple słonecznych promieni zdawało się być ekstrawagancją. Przymknąłem oczy, kiedy ktoś mnie trącił, wcale delikatnie – laską po kulasach.


    - Te! - rubasznie i niezłośliwie zagaił obcy, starszy od węgla gość – Spodobał się mój kamyczek? Ja na nim studzę hemoroidy, a ty?


    - Tak se przysiadłem – odpowiedziałem niezbyt elokwentnie – nogi nieść przestały i musiałem kapkę odsapnąć.


    - Nooo… - gość najwyraźniej także nie był erudytą – to może teraz ja przysiądę na chwilkę? Chętnie odsapnę więcej niż kapkę.


    Wzruszyłem ramionami i odsunąłem się odrobinę. Kamienia i tak nagrzać nie sposób, więc ustąpiłem bez żalu miejsca. Niech siądzie staruszek. W towarzystwie jakoś raźniej, nawet, kiedy nieszczególnie gadatliwe. Słońce zaczęło mnie rozbierać i rozleniwiać, kamień trwał niewzruszenie.


    - Sam go tu przytargałem – pochwalił się obcy znienacka – Dawno temu, już mchem obrósł, ale tak. Babcia miała do mnie zajrzeć, żeby pierogów nalepić, a sił miała mało, tom jej w pół drogi kamień uszykował, żeby przysiadła, jak i ty przysiadłeś. Dobra rzecz taki kamień, co?


    - Uhu! - mruknąłem, żeby zachęcić do dalszych zwierzeń.


    - Zbeształa mnie za głupotę, bo mogłem jej naszykować ławeczkę z miękkiego drewna, a nie taki kamulec ustawić. I małą wiatę, żeby przed deszczem, czy słońcem ochronić. Babunia, kiedy jej pozwolić, rozpędza się w roszczeniach, aż miło. Tylko jej gadać pozwolić, to raz dwa Kraków każe mi stawiać, albo Rzym.


    - Niedaleko padłoś od jabłoni moje czerstwe jabłuszko – pomyślałem z przekąsem, a obcy kontynuował wywody.


    - Wiesz? Mam dzisiaj urodziny, więc pewnie przyjdzie do mnie z kawałkiem zakalca, albo słoikiem bigosu, to pomyślałem, że jej ten kamień trochę oczyszczę, z szacunku dla wieku starowinki.


    - Powinszować – ukłoniłem się lekko – Jak chcecie, to wam pomogę z tym czyszczeniem.


    - Nie fatygujcie się. Wystarczy jeno kawalątek oczyścić, bo nie wiem, czy się jej spodoba. A nuż mech i ta drobnica, co po nim biega ważniejsze się okażą od gładkiego kamienia? Zostaniecie na obiad? Babcię masz? Jeśli tak, to wiesz, że z jedzeniem nie żartuje i o detalu mowy nie ma. Jak dla drwala naniesie, a potem mi wątroba szwankuje. Dobre to wszystko, ale syte tak, że aż gniecie ów dostatek.


    - A czemu nie – powiedziałem – Nie spodziewałem się na krańcu świata urodzinowej imprezy i domowego jadła, więc tym chętniej skorzystam. Ale tak z pustymi rękami na urodzinową imprezę się wpraszać, to głupio. Pozwólcie, że choć ten kamień oczyszczę.


    - Niech będzie – niechętnie, ale się zgodził – to może wy tu popracujcie nad czystością kamienia, a ja wyjdę babci naprzeciw. Siaty na pewno ma ciężkie.


    Nim kiwnąłem głową na zgodę już był w drodze, jeśli drogą można nazwać bezkres przestrzeni. Pogwizdywał sobie coś pod nosem, ale niezbyt udanie, a może szlagier starszy ode mnie, bo całkiem pojęci anie miałem, co świszcze. Jeszcze dobrze się nie skrył w oddali, a już mnie znów kto w łydkę laską trącił.


    - A wy tu synku, co robicie? – ciekawość wylewała się spod kapelusika ozdobionego kąkolami i stokrotkami – Mojego wnusia kamień zajęliście? On go tu dla mnie osadził nieborak, jakby chciał, żebym wilka złapała. Nie mówcie mu, ale ja tyłka na takim zimnie nie posadzę. Mógł się lepiej postarać, ale ta młodzież, to taka bezmyślna. Nie chcę, żeby mu przykro było, ale, jak mam tu siąść, to pampersa zakładam, żeby mi psitka nie przymarzła do głazu. Ech to moje Bożunio!


    - Bożunio? Boguś? Bogdan znaczy? – zapytałem, chcąc dokopać się do konkretu.


    - Bóg, mój młodzieńcze – odparła starsza pani, zniesmaczona moją ignorancją – myślałam, że to już wiesz. Sam teraz widzisz, jaki on pochopny i w gorącej wodzie kąpany. Nawet się nie przedstawił. A wiesz, że ma dziś urodziny? Może wstąpisz, bo on taki samotny i rzadko goście zaglądają, to i zdziczał mi na tym pustkowiu.

piątek, 16 lutego 2024

Niemal prasówka. Ratunku.

    Tępy jestem niemożebnie i wciąż nie potrafię pojąć. A nikt nawet nie spróbował mi wyjaśnić o co chodzi, choć wiadomości codziennie wskazują na anomalie.


    Po pierwsze – Za naszą wschodnią granicą dzieje się coś złego. Widać to bezsprzecznie, choćby po tym, że grube miliony tambylców uciekły do tutaj i korzystają (a raczej wykorzystują) naszą gościnność bez skrępowania, z pogardą patrząc na gospodarzy.


    Po drugie – W mediach wciąż słychać nawoływania o pomoc i wsparcie, żeby w końcu rozprawili się z bestią. Trzeba im pieniędzy, broni i ludzi. Mnóstwo ludzi, żeby wrzucić młode ciała w maszynkę do mielenia mięsa i przerobić na naturalny nawóz dla i tak żyznej gleby. Ale zużyli już całe zapasy sprzętu z wszystkich wojskowych magazynów NATO, a nawet trochę nowych wynalazków. Zabrakło? Czyli cała Europa była wystawiona na ciosy i tylko łaska Wielkiego Niedźwiedzia sprawiła, że nas nie spacyfikował dotychczas?


    Po trzecie – Ta żyzna gleba wciąż rodzi, choć trzeci rok nikt jej chyba nie uprawia – skoro brakuje ludzi do walki, to kto miałby zajmować się polami? Kto opiekuje się zwierzętami gospodarskimi?


Po czwarte – Rozumiem, że ziemia rodzi spontanicznie i dzieli się z ludźmi bogactwem, ale raczej to nie są zapasy przedwojenne. Czyli świeże, więc skoro Europę zalały jajka, drób, maliny, imbir, pszenica, rzepak, kukurydza, koncentrat pomidorowy, cukier i Bóg wie co jeszcze, to gdzie toto rosło? Na polach minowych? W okopach? I kto to do Europy przywiózł? Całej Europy, bo protestują rolnicy chyba w każdym europejskim kraju.


    Po piąte – Czy nie warto posłuchać kontrargumentów, zamiast się odcinać od drugiej wersji zdarzeń? Dlaczego kneblować usta komukolwiek? Niech mówią jak najwięcej. I wtedy dopiero chwytać uchem fakty i obnażać fałsz. Jednym i drugim.


    Niech będę ruską onucą, czy czym tam kto zechce, ale naprawdę informacje, które docierają przez oficjalne media przerosły moją wyobraźnię, zawierając tak wiele sprzeczności, że już mi się odechciało czytać/słuchać/oglądać. To jak jest naprawdę?


Parki.

 

    Jeden karampuk przysnął, kładąc głowę na ramieniu drugiego. Trzeci zignorował ową bliskość publiczną i wysiadł, jakby stężenie było za wysokie. Urodzaj. Może, gdy wiosna rozbierze ludzi łatwiej będzie zdemaskować skrytopłciowych.


    Pulchne panie prowadzają pulchne pieski przedzierając się przez bezsenność i osładzając mrok oceanem czułości. Pomarańczowo-czarny biegacz chyba spuchł w kroku, bo biegł jakoś tak ostrożnie, oszczędzając paliwo jądrowe. Kolejny szybko go doganiał, mimo ortezy na prawym kolanie. Kaszlał przy tym, jakby chciał pod chrypką ukryć przekleństwa. Za to na trawnikach – stokrotki i krokusy.

Istotności.

 

    Choć bladym świtem wciąż królują czapki, to jednak południe wyzwala w młodych kobietach pragnienie ciepła. Ileż można czekać na dobrodziejstwa słonecznych kąpieli? Kwieciste minispódniczki nie są już przesadną ekstrawagancją, a i bluzeczki niezniekształcone stanikami można spotkać u co bardziej ekstrawertycznych osobniczek o wewnętrznym ogniu trudnym do opanowania. Schłodzone porankiem pupy nabierają jędrności i wabią wzrok grą mięśni ukrytych pod naskórkiem cieniuteńkiego materiału. Oflagowane traktory opanowały centrum Miasta i porykiwały niczym ranne tury, odwracając uwagę zaspanych mieszczan od subiektywnie ważnych spraw w stronę spraw ważnych społecznie. Tak ważnych, że nawet wiatr wstrzymał oddech, a flagi przywiędły. Łopotanie sztandarów, to jednak jedynie symbol, świąteczny obrus mający podkreślić jakość posiłku.

czwartek, 15 lutego 2024

Obłęd.

 

    Rozstępy na niebie sugerują bliskość świtu. Splecione nogi głowonogów stojących na przystankach, oraz skrzące się igły jałowców – przymrozek. Posiwiały trawy i deski kładek łączących wyspy. Na śnieguliczkach wciąż wiszą białe bombki owoców, czyli zima nie była srogą. Stada mew z wysokości szukają łupu. Po strzelistych witrażach anioły mozolnie wspinają się do nieba.


    Odciskam nietrwałe piętno na Mieście, jak kamień rzucony w nurt życia. Radio podało informację głoszącą, że sztuczna inteligencja zaprojektowała dom, a moja sentymentalna wyobraźnia pogalopowała tą ścieżką bez namysłu. Teraz SI zapewne szuka działki, żeby zbudować domek otoczony daliami, malwami i astrami, żeby chwilę później oświadczyć się jakiejś pięknej sztucznej inteligencji, zaprosić ją do domu i spłodzić stadko rozkosznych małych inteligenciątek. Zaledwie na chwilę zatrzymuję się przy wątpliwości, czy inteligencja dzielona na drobne zachowa swoje cudowne właściwości, jednak macham ręką – ludzkość „jakoś” sobie poradziła. Poza tym – to nie moje dzieci, niech się martwią rodzice.

środa, 14 lutego 2024

Młodość w natarciu.

 

    Dziewczęta o bladej (sztucznie bielonej) cerze, metalizowanych twarzach, paramilitarnych strojach i arogancji niemal wytatuowanej na gabarytach snują się stadnie prowokując rozmaite uczucia z wyłączeniem zachwytu. Jestem prawdopodobnie prowokacyjnie subiektywny nazywając całe to zgromadzenie „pięknymi inaczej”, szczególnie wtedy, gdy dołożę chłopięcą, wiotką i romantyczną delikatność, jakiej powinny zazdrościć zmiękczające płyny do prania.


    Startująca parka łabędzi na okamgnienie stratowała spokój Rzeki, usiłując wychlupotać ją poza kamienne brzegi. W hotelowej stołówce snują się cienie biznesplanów. Garść niemrawych latarni udaje potłuczony na drobne okruchy księżyc. Bujnie rozrośnięta dziewoja z pstrą, wielobarwną głową (pstro zapewne pochodzenia wewnętrznego) zuchwale eksponowało biust niechlujnie okryty czarną koronką. Nadciągającej z przeciwka uroczej piegusce aż się zapadły oczy wyolbrzymione czarnymi plamami obejmującymi zdumione spojrzenie. Mam nadzieję, że to był paskudny makijaż, a nie sieć popękanych naczyń włosowatych. Nad miejską fosą trafiam pierwszy krzew okryty zielenią. Wątłą, jak lutowa wiosna, ale jednak. Może to z powodu ścieków ukradkiem przedostających się do wody pełnej glonów i lepiej nie wiedzieć czego. Ryby jednakże lubią to zielone bagienko.

wtorek, 13 lutego 2024

Ekstrakt wyczekujący rewolucyjnych horyzontów urody.

 

    Przeglądam kolorową prasę oczekując informacji o pierwszym, udanym zabiegu medycyny estetycznej w zakresie piercingu mózgu. Z nieco mniejszym natężeniem czyham na tatuaż płuc widoczny w promieniach RTG, oraz luminescencyjnej sceny 3D ukazującej z zewnątrz pełną drogę chipsa przez przewód pokarmowy.

Wodny świat.

 

    - Magazyn kości, to kościół?


    Ktoś wytresował deszcze, żeby padały głęboką nocą i w przedświcie już tylko dyszą i parują chodniki. Można obserwować zmarznięte Miasto bez narażania się na zawilgocenie głowy. Długie rzędy latarni wyznaczają azymuty szlaków, po których drepczą zaspani ludzie. W autobusie uczynny pan znalazł czapkę pani, która zdążyła już wysiąść, jednak zdołał siłą woli (i głosu) przekazać ją roztargnionej właścicielce. Chwilę później klął już soczyście na korki, nieprzychylne światła i najwyraźniej spieszył się bardziej niż kierowca.


    Rzeka jakby odmłodniała. Nabrała wigoru i oczyściła się z mętów. Starsza kobieta w żółtych trampkach maszerowała mostami w stronę tych uliczek, na których chciałem się zdarzać innym. Na klombie dostrzegam cztery puszki po piwie i jedną skórkę z mandarynki. Jak to się mogło stać, zachowując logikę zdarzeń?


    Z szacunku usiłuję być starszy od mijanych kobiet, jednak to strasznie trudne. Za wiekiem powinien iść rozum, a we mnie wyłącznie płoche mysli i ciągi dalsze dalekie od rozsądnych.

sobota, 10 lutego 2024

Kołomyja.

 

    Pani hojnie objuczona kobiecością (widać, że rodzice nie skąpili materiału na córeczkę) usiłowała ukryć bogactwo skromnością czerni, jednak raczej się nie udało. Chwilę później zaczyna mnie prześladować wizja niewidomego, któremu koncern informatyczny funduje kamery wszczepione w oczodoły i korzystające z bioprądów układu nerwowego. Gość widzi nawet w podczerwieni i nadfiolecie. Aplikacja sterująca kamerami aktualizowana jest późną nocą, kiedy użytkownik powinien smacznie spać. Producent nigdy nie był przesadnie uczciwy i za swoją dobroczynność postanowił ściągnąć obrazy z kamer bez wiedzy patrzącego. Przeszło. Rozzuchwalony proponuje rządowi dostęp do obrazów i ich modelowanie zgodnie z życzeniem. I tak cyborg zaczyna widzieć wyłącznie to, na co rząd ma ochotę pozwolić a resztę kryją reklamy i wirtualna rzeczywistość. Jakość widzeń, pełna komercja… brrr!

 

    Żywopłoty „ukwiecone” śmieciami, których nie tyka żadna sprzątaczka, czy ogrodnik zniesmaczają mnie dodatkowo. Pan w sztormiaku oczyszczał przedpole banku traktując szczotkę jak młotek i ubijał nią śmieci w wiaderku.

 

    Pani nienormatywnie wysoka niosła na ręku małego, kudłatego pieska – wyraźnie obawiała się puścić go na chodnik, żeby nie zmienił się w mopa uświnionego po czubek nosa. Pani nosiła spodnie o jakieś piętnaście centymetrów za krótkie – nie wiem, czy zimno i wilgoć je tak skurczyły, czy też w sklepach nie mieli nogawek wystarczającej długości na ową szczupluteńką i wysoką istotę.


    - Kurczak, to kura, która się skurczyła? Taka kurka-miniaturka, z japońska zwana bonsai? Karzełek, względnie pokurcz, jak mawiają z pogardą królowie życia?


    - Idąc tym tropem, krowi samiec w miniaturze, stałby się skurczybykiem. Jednak nie rozpędzajmy się – skurcz może okazać się mężem skóry.

piątek, 9 lutego 2024

Filozof chodnikowy.

 

    Kosy coraz śmielej rozśpiewują ciemność, elektrociepłownia dyszy strumieniem mleka, dwururką sprawnych kominów rozrzedzając mrok. Ulice zalane powodzią miękkich, sodowych świateł wspinających się na elewacje budynków, które dawno już przeżyły swoich budowniczych. Rzeka wciąż gęsta, niechętna do rozmów, przewalająca się przez Miasto niczym zepsuty budyń. Bez uzasadnienia wędruję ścieżkami nieoczywistymi, idąc wciąż w tym samym celu, lecz wiecznie zmieniając drogę, aby nie popaść w rutynę. Chyba brakuje mi spontaniczności, ale może to tylko moje sentymentalne wspomnienie z czasów, kiedy każde skrzyżowanie było alternatywą dla różnych możliwości na niebanalne napoczęcia dnia. Dlaczego tak trudno iść w bok od tego „dorosłego” przodu? Od celu, który po prostu musi sprofanować entuzjazm i skazić fatamorgany realizmem życiowych konieczności? Umiałem być nieoczywisty. Na pewno. Nie wiem, czy wciąż potrafię. Raczej chcę.

czwartek, 8 lutego 2024

Ekstrakt o niewymuszonej kastracji.

 

    Dysponował płcią tak skromną, że w kępce włosów łonowych nikła, jak młody remiz w gnieździe. Aby uniknąć kompromitacji w sytuacji intymnej, regularnie depilował ciało we wrażliwych okolicach. Wszystko było z grubsza ok, do czasu, gdy zamyśleniu wystrzygł się idealnie – łącznie z męskimi insygniami.

Ach te baby.


    Czy faceci noszą legginsy? Eeee… Chyba nie. Może jedynie tacy, co potrafią założyć na grzbiet kurtkę z kapturem obszytym futerkiem nieistniejącego zwierzaka, albo podobni do gościa siedzącego na schodkach przed galerią miejską w czapeczce z warkoczykami. Istotę o płci utajonej zakwalifikowałem do zbioru kobiecej populacji wyłącznie ze względu na legginsy okrywające (hmmm – raczej przytulające się) kształty powodujące westchnienia wśród dopełniających ów zbiór samców. Nim otrząsnąłem się z widzenia oraz wizji zachwytu kto-wie-czy-nie-męskim tyłkiem pojawiła się kolejna istota okryta na wzór współczesnego trapera – surwiwalowca z talentem odnajdującego się w nieprzychylnym świecie. Talent poznałem po cielesnym dostatku. Głębsza obserwacja wykazała u osobnika drobne inklinacje w kierunku żeńskiej części społeczeństwa.


    Po dwóch widziadłach mieszających mi w głowie niepokojącą nieokreślonością, zawiesiłem spojrzenie (lekko, jak latawiec babiego lata) na kobiecie „plus size”, udowadniającej swoim istnieniem, że delikatność nie musi być filigranowa i może mieścić się w zdecydowanie większym gabarycie.

wtorek, 6 lutego 2024

Na dobry początek - test wyboru.

 

    Wełniana czapka, szal, którym bez specjalnego wysiłku można przykryć Jeziorak, zimowa kurtka plus kozaki. Co uzupełnia damską garderobę?


    a) dżinsy z dziurami, przez które sprawny położnik odebrałby poród.


    b) rajtuzy, zwane obecnie legginsami, ważące z grubsza tyle, co listek figowy i „kryjące” równie wiele (to wyjaśnia permanentną depilację od pępka w dół – każdy włosek bez problemu przedarłby się na świeże powietrze).


    c) obie możliwości są równie wysoko prawdopodobne, a ewentualne odchylenia na korzyść (?) jednej z nich mogłaby zważyć wyłącznie ślepa Temida.


    d) czas najwyższy zmierzyć sobie temperaturę, ewentualnie na kozetce psychoanalityka wyznać skrywane tęsknoty erotyczne, bo widziane mamidło jest zwyczajnym mirażem, ucieleśnieniem nastoletnich fantazji umęczonej maltretowaniem własnej płci bez wsparcia zewnętrznego.


    Motorniczy za przednią szybę dyskretnie wsunął wyznanie: Tramwaj awaryjny. Wsiadłem mimo to – również nie jestem idealny.


    Wiatr wywija parasol na lewą stronę, jakby właśnie tam ukrywać się miało coś godnego zainteresowania. Ludzie karnie stoją na światłach, choć asfaltowe potoki krzyżują się bez udziału samochodów. Nieliczne gołębie, które nie posiadały stałego meldunku pod dachem nasiąkały wodą, przez co ich barwy nabrały życia, zamiast spłynąć i spłowieć. Niewiasta, z wyglądu czarna pantera świeżo po kąpieli, niosła na ramieniu torbę, wyglądającą jak truchło gigantycznej szynszyli. Na ścianie miejskiego szaletu przeczytałem błękitną konstatację: Gówno z człowieka wyjdzie, ale człowiek z gówna nigdy.


    Żółtaczka zalała się żółcią zerkając na osiągnięcia żółtka.

sobota, 3 lutego 2024

Ekstrakt o sile macierzyństwa.

 

    Jesteś Dzielna i musisz taką pozostać do końca – mówiła do siebie, usiłując ukryć strach. Wiedziała, że gdzieś tam, w dole, czai się Dzielnik, że w końcu nadejdzie niosąc na łbie kreskę ułamkową. Musiała tylko na nią wskoczyć, jeśli marzyła o dziecku. Obiecała sobie, że synowi da na imię – Iloraz.

Piątkowy przedświt.

 

    Wydma, to największa na świecie wydmuszka?


    Dziewczyna wracała skądś w pośpiechu uzasadnionym strojem. Wiatr bezlitośnie dobierał się do jej ciała okrytego górą koronkową bluzeczką i ramionami splecionymi na piersiach. Pewnie wydarzyło się coś złego, każącego wracać z zaciętą miną do domu, by dopiero tam wypłakać nieszczęścia.


    Nad Rzeką siedział chłop, który na mój widok zaczął reklamować własne pragnienie. Zignorowałem go, gdyż nie miałem słomki, żeby mógł wciągnąć Rzekę detalicznie i dystyngowanie. Chyba był przyzwyczajony do nieskuteczności elokwencji, bo beznamiętnie przepakowywał dobytek poczynając od pomarańczowego szaliczka bodajże z moheru.

czwartek, 1 lutego 2024

Ekstrakt o rzeźbieniu wartości oczekiwanej.

 

    - Czym mogę służyć – zapytał materialistycznie zorientowany chirurg plastyczny.


    - Proszę ze mnie wydłubać skalpelem małą, zgrabną dziewczynkę okrągłą wyłącznie tu i tam, a resztę wywalić na śmietnik.


    - Da się zrobić, ale dopiero po uiszczeniu przedpłaty adekwatnej do bieżącej sylwetki.

Ekstrakt o niemal idealnym, matematycznym małżeństwie.

 

    W sumie nie widać różnicy, czy się mnożą, czy raczej dzielą po równo. Całką... Całkiem.

Uśmiechając się półgębkiem.

    Krucha blondyneczka, obwieszona mnogością niezbyt ciężkich tobołków ciężko dyszała stojąc na przystanku. Kiedy jednak nadjechał autobus wsiadła rączo i błyskawicznie skolonizowała miejsce siedzące. W tłumie czarno odzianych ludzi pojawił się beżowy akcent. Smukła, żeby nie powiedzieć wysokopienna blondynka wyglądała jak szparaga rzucona na węgle. Od razu powiem, że rodzaj żeński szparagi jest absolutnie nie do ruszenia i o pomyłce/błędzie mowy być nie może. Abstrahując sezon grillowy zimą, to lekko naciągana hipoteza. Przez okno oglądam malowaną sprayem reklamę miejscowego klubu piłkarskiego wymalowaną na ścianie kwiaciarni, choć brzmi niezwykle dwuznacznie – kwiaciarnia przylega do jednego z mniejszych, lokalnych cmentarzy.