środa, 30 czerwca 2021

Myśliciel.

 

Zdemolowała mój światopogląd i poszła. W słowach raptownych i ostrych niczym krawędź rapiera. Zamierzałem się obrazić jednak nie było już na kogo, a obrażać się samotnie zdawało się niesmacznym. Dylematy wstrząsnęły moją wątłą niewzruszonością, skazując na piekło dywagacji.

 

- A jeśli miała rację? Może, zamiast eskalować negatywną emocją, warto pochylić się nad argumentami?

 

- A jeśli nie? Jeśli własnym życiem lepiej samodzielnie kierować, niż pozwalać cudzym słowom wodzić się za nos? Nawet, kiedy ręka trzymająca uzdę jest tak urocza, że niemal nie boli?

 

Duma we mnie kipiała, usiłując wypchnąć oczy. Gotowałem się i stygłem na przemian. A rozwiązanie nie przyszło.

Przeplatanka pogodowa.

 

Deszcz chyba ktoś starannie odcedził gęstym sitem, bo padał drobny, aż niewidzialny. Tylko w oczach ćmiło coś nieświadomie drażniącego ostrość widzenia. Ciała pogłupiały i albo ukrywały się pod obszernymi kurtkami, albo odważnie się eksponowały, zakryte czymkolwiek, byle oddychało się luźniej. Wróbli sejmik jazgotał coś zawzięcie na tarasie śpiących sąsiadów, niebo zobłoczniało, nie mogąc zdecydować się, w jakim zestawie chmur najbardziej mu do twarzy.

wtorek, 29 czerwca 2021

Ekstrakty cz. 17

 

Miłość bez granic?

Zerwałem włos z twojej głowy. Żeby pamiętać, odtworzyć, kiedy ty będziesz już tylko blaknącym z wieku na wiek wspomnieniem, baśnią, jaka zdarza się tym, co spać nie mogą. Zerwałem włos i cieszę się wciąż ciepłem twojego istnienia, choć minęło już tak wiele…

 

Profesjonalistka.

Okradłaś mnie z niewinności, z premedytacją rozpinałaś guzik za guzikiem, pozbawiając mnie tchu i śmiałości. Krzyknąłem raz, a drugi już nie był dziewiczym. Ty też krzyczałaś, jednak twój śpiew pełen był pasji, jaką dać może tylko doświadczenie.

 

Amnezja.

W kępce zawstydzenia ostrożnie zliczałem włos po włosku, czując, jak dojrzewasz. Pośród płatków zaróżowionych bardziej od policzków wdychałem wilgoć tajemnic, aż odkryłem gorejącą perłę. Wtedy twoje uda zakwitły, a ja zapomniałem o świecie.

 

Dla wybrańca.

Udawałaś skromność, bo kobiety nie cierpią być przewidywalne. Chcą pozostać zamkniętą księgą, którą tylko ostrożnymi palcami można wertować bez końca, odkrywając pokłady emocji niedostępnych obcym. Mądre są nieskończenie – sięgam wciąż kolejnych wersów, a końca opowieści nie widać wcale.

 

Czekając na...

         Nie spotkałem cię dotąd, jednak wciąż wierzę, chociaż włos oprószony życiem nie jest już tak miękkim. Żeby cię nie przegapić – poszedłem do optyka, żeby dobrał mi okulary. Żartowałem, że potrzebuję różowe, ale gorycz w głosie uświadomiła mi fakty – one MUSZĄ być różowe, bo wiara we mnie więdnie.

Malowani ludzie.

 

Sroki, w zaciszu młodego, rozgałęzionego dębu przekomarzają się całym stadem. Widać nie wyszedł im skok na zapomniany balkon, czy słabiej od innych pilnowane gniazdo, więc poszukują winnego porażki. Lipy smętnie zwieszają gałęzie na parkany i płoty, pocąc się lepko i obficie. Ludzie, porozbierani po kres wstydu idą powoli, bo na pośpiech stać tylko osoby wyjałowione z ciał. Mijam młodego faceta, który zamiast się opalić wytatuował całe ciało, stając się słupem ogłoszeniowym, czy też mieszaniną obrazów rodem z kalejdoskopu snów pełnych obłędu. Chwilę później minąłem panią schyloną nad zakupami, której ramiona, uda, dłonie i plecy dopiero usiłowały dogonić rozbuchanie artystyczne na ciele faceta. Starsza pani z dekoltem siną barwą trwale wykłutych ozdób, odwracających uwagę od piersi, wyglądała jak czerstwa pisanka, inna, choć z kształtów zachwycająca, pomalowana była wystarczająco, żeby stłumić wszelki zachwyt. Nie potrafię zrozumieć idei, każącej niszczyć cud ciała demonstracją czegokolwiek. Podobnie czynią gówniarze, wycinając w pniach drzew, albo deskach parkowych ławek pierwsze, niedojrzałe uczucia, jakby mniemali, że dzięki temu staną się trwalsze, szlachetniejsze i godne zauważenia. Błeeee… Okropieństwo!

Bogini.

 

 

Pani zakryła piersi jedynie tyle, aby nikt nie powiedział, że się nie starała. Może nieco mniej, gdyż zuchwałości jej nie brakowało. Walorami potrafiła przyćmić Afrodytę. Chętnym jawiła się piękną, a w negliżu przypominała każdemu, bez względu na płeć i preferencje, że jest ideałem wartym zachwytów i uwielbienia. Rasa, wiek, czy ideologia nie stanowiły przeszkody. Wdzięcznie przyjmowała wszelkie zachwyty. Skrycie kochały ją kobiety, mężczyźni i osoby niepewne własnej seksualności - jawnie, a ona pozwalała się kochać bez grymaszenia. Nie podejrzewała nawet, w jak wielu samotnych sypialniach bywała gościem, podczas bezsennych nocy rozmasowywanych tęskną dłonią. Tą lepszą, bo na spełnieniu grzech oszczędzać.

poniedziałek, 28 czerwca 2021

Nowoczesny facet.

 

Była irytująco piękna. Wszystkiego mogłem jej odmówić, z wyjątkiem urody. Stała w słońcu, w płaszczu, z papierosem w ustach, wypuszczając kłęby dymu z pomalowanych czerwoną pomadką ust w niebo, jakby wysyłała sygnał wołania o pomoc, o wsparcie klanu mieszkającego tuż za górami. Jesionka, to chyba właściwe słowo. W kolorze spalonej słońcem słomy, zapięta na wysokości biustu i talii, dołem szarpana subtelną zuchwałością wiatru nie mogącego zdecydować się, w którą stronę pognać.

 

Patrzyłem w jej twarz nieobecną, zamkniętą dla emocji, w oczy szukające pośród okien błysku wzajemności, a chociaż nigdzie nie zajaśniała odpowiedź ugięła jedną z nóg i skrzyżowała stopy w pantoflach na niskim, wygodnym obcasie.

 

- Nieznośna!

 

Doskonale wiedziała, że żaden hipotetyczny obserwator nie jest w stanie powstrzymać spazmu. Spódnica, krótsza od płaszcza poderwana wiatrem stworzyła iluzję, a ja, jak nastolatek pogrążyłem się w głębinach jej kobiecości. Dojrzałej, wyrafinowanej i pełnej niedomówień. Czy oblizywała wargi, czy pocierała płatek ucha opuszkiem palca, by zapleść za nim niesforny, kunsztownie zaprogramowany figiel kosmyka włosów – zawsze zatrzymywała się o ćwierć kroku przed wulgarnością. Zawsze! Chyba, że z premedytacją chciała przekroczyć granice i doprowadzić widza do amoku.

 

Kochałem ją i nienawidziłem naraz. A ona, nawet jeśli nie miała świadomości, że istnieję gdzieś na wysokiej orbicie, potrafiła ugodzić mnie celniej, niż sam bym to uczynił. Teraz stała w niedoskonałym prostokącie słońca sięgającego skrzyżowania między murszejącymi kamienicami i wprasowywała niedopałek ze śladami szminki w bezwzględność granitowych kostek. Jej kolano zogniskowało mój wzrok, gdy mieliła leniwe elipsy stojąc pośrodku niczego. Żaden samochód nie śmiał nadjechać i zakłócić chwili, żaden widz postronny nie przebiegł w cień oficyny, żadne dziecko nie zakwiliło z otchłani głębokiego wózka. Tylko mi spierzchły wargi i wataha wygłodniałych mrówek biegała po nich, jak oszalała.

 

Patrzyłem na jej twarz piękno-brzydką. Na figurę, za którą celebrytki dałyby się pokroić nie raz, a dziesięciokrotnie. Nawet jej cień kładł się na zdewastowanej ulicy z wdziękiem, o jaki trudno podejrzewać prześmiewcę, zajmującego się zazwyczaj parodiowaniem wielkości jednostek. I nie mówię tego bezpodstawnie, bo szorstkowłosy jamnik, któremu udało się umknąć spod oka nieszczęśliwego właściciela usiłował pieścić cień pięknej pani, nie licząc na zauważenie, a wobec oczywistej ignorancji ułożył się i merdał wznosząc małe, siwe obłoczki kurzu, rozpływające się, zanim pośród nich zakwitło wyznanie rodem z komiksowej chmurki.

 

Moja prywatna Temida oszalała i właśnie składała papiery rozwodowe, wypowiedzenie w trybie natychmiastowym, dokładając anatemę i wszelkie klątwy, jakich pijany bosman by się nie powstydził. Miałem zamęt w oczach i duszy, a ona przecież… zaledwie stała. Bóg raczy wiedzieć, co wydarzyłoby się, gdyby choć drgnęła. Ubóstwiać, czy przekląć? Zaczepić, czy wiać, z podkulonym ogonem? Temida cisnęła szalami wagi o samo dno mojego sumienia i poszła precz. Pośród uczuć stawała się bezradna jak niemowlę. Od lat molestowała mnie, żebym spozycjonował uczucia, żebym przeprowadził gradację widzeń, wyznaczył minima i zbudował szkielet idealnych osi, po jakich mogłaby płynnie poruszać się, udzielając bezapelacyjnych wskazówek.

 

A ja… zwyczajnie nie wiem, bo chociaż stoi w słońcu, to nie wiem nadal, czy jest blondynką, czy rudzielcem, czy jej cień przerasta oryginał, czy potęguje skromność postury wyżła. Poły prochowca łopotały dyskretnie, nie uchylając ani rąbka, pani pogrążona w rajskich przyszłościach stała pomiędzy mną a wszechświatem. Rozgląda się, duma nad czymś, o co nie mam prawa zapytać, bo gdybym to zrobił, stałbym się skończonym gburem niegodnym spodni.

 

Stoi… Po prostu. I nic nie mogę, chociaż nosi mnie, żebym zerwał pęta cywilizacji i doskoczył, żebrząc o zauważenie.

 

Kiedyś… gdy nie nasiąkłem jeszcze dekalogiem zakazów, konieczności i grzechów główniejszych od głównych – podszedłbym. Dzisiaj – przepełnia mnie strach. A ona stoi tak na tym skrzyżowaniu pierwszy raz w życiu i jest bezradna, bo nikt nie ma śmiałości pomóc. Demony we mnie chichoczą i drażnią kłębełki słuchu:

 

- KIEDYŚ, to byli mężczyźni. Obecnie trzeba im wszystkim przypisać stopień niższy, pośredni, albo od razu szukać w ujemnych rozmiarach!

 

Wzrok zmętniał mi całkiem, powietrze rozrzedniało niemal do próżni. Zgryzione wargi oddały słodycz krwi. Oniemiały, ogłupiały, senny, bezradny wobec NIEJ – stałem, bo nie potrafiłem się przewrócić i zniknąć z pułapu na jakim oscylowało jej zauważenie.

 

- Śmiałem? Tak!, ale przyznać się do podobnej perwersji nie było łatwo. Zanim ubrałem w zrozumiałe słowa własne myśli - posłyszałem kątem ucha stakaniety twardych podkówek.

 

Poszła. Bez imienia, bez zaproszenia, bez słowa. A mogłem… wszystko.

Stare i niewątpliwie dobre...

 

"Czwarta nad ranem" - rozwrzeszczane ptaki usiłują powstrzymać księżyc przed samobójczym skokiem poza krawędź horyzontu, w nieznane, skąd zapewne nie wraca się wcale, albo wraca mężczyzną. Niebo purpurowieje z wysiłku, barwiąc chmury lepiej, niż spocone, czarne czereśnie spragnione słodyczy ręce. Termometr wspina się z mozołem i nawet na moment nie zatrzymuje się, szukając ścieżki, która nagość, jako obowiązującą na dziś kreację uzna za wskazaną, a nie tylko możliwą. Kobiety, bez względu na wiek starają się zamknąć „image” maksymalnie w trzech sztukach tekstyliów, mężczyźni poważnie zastanawiają się nad bardziej radykalnym ograniczeniem. A przecież wciąż jeszcze pachną wilgocią trawniki, ślimacze meandry na chodnikach świecą wilgocią, nie skorupką śluzu. W zaroślach klną sroki, kopciuszki bawią się w berka wokół szpaleru tuj, dorosłe mazurki zakładają odrębną sypialnię, bo narybek nie pozwala na intymność, nawet w środku nocy. Siniaczek, wyglądający jak odwrócony, stroboskopowy zapis ucieczki bąbla ciepłego powietrza wspinającego się zuchwale między chmury. Lipy kwieciem udają zwiędłe i chylą płatki ku ziemi, licząc, że ta da im dwa dni życia więcej.

 

"Już piąta" - zaskrońce tramwajów wiją się pośród miejskich labiryntów i łypią żółtymi oczyma na skoszony, schnący świat, albo z zazdrością patrzą tam, gdzie nie dotarli kosiarze. Pani w jednoczęściowym stroju wypaca zimowy apetyt, koncentrując wypacanie na strefach erogennych, co chyba świadczy o niepożądanych skutkach ubocznych. Nie wygląda na aspirantkę wyczynowego sportu, więc współczuję – jej i partnerowi, który oczyści jej plecy z soli najbardziej naturalnej z naturalnych. Nieco złośliwie, wzorem reklam, zauważam, że zasługuje nie tylko na przedrostek eko, lecz również na bio. Jak bawełna! Aż dziw, że w trakcie widzenia nie wpadłem na pomysł, aby ów profilowany pot obarczyć ciężarem przedrostka max, fit, albo numero uno.


"Może mnie odwiedzisz?"

niedziela, 27 czerwca 2021

Narybek.

 

Wygładzam dłonią alabastrowe jajo. Długo musiało leżeć w mrokach piwnicznych, bo porosło nie wiadomo czym. Szorstkie, nieprzyjemne w dotyku, jednak rozmiarów sugerujących całkiem spore życie. Kiedy już poszarpałem pajęcze labirynty, czarny pył węglowy starłem na proch, który unosił się ciężko nim odfrunął z wilgotnym, zagrzybiałym przeciągiem. Dopiero wtedy jajo nabrało gładkości i zalet. Półprzeźroczyste, jak skóra albinosa nieumiejętnie skrywająca szlaki, jakimi krew podąża ku zakamarkom ciała, a nerwy wracają z niepokojącymi wieściami.

 

Alabaster jest może dobrym materiałem na książęce ozdoby,, jednak dla jaja porzuconego w czeluściach zaropiałej, zgorzkniałej piwnicy zdawało się łagodnie rzecz nazywając – przesadnie ozdobnym i nazbyt wątłym. W środku… i może od tego należało zacząć – w środku działo się coś. Albo wzrok płatał mi figle, albo wewnątrz cień podążał za ruchem palców pieszczących piegowatą skorupkę. Podejrzenie było tak absurdalne że musiałem sprawdzić. Przeciągałem palce tak, żeby wykluczyć przypadek – zmieniałem prędkość i kierunek ruchu cofałem znienacka, albo zatrzymywałem w miejscu i pukałem opuszkami,, jakbym trącał klawisze fortepianu.

 

A jednak wewnątrz się działo! Nie mógł to być przypadek, gdyż byłby zbyt doskonały, a nawet los zbyt szybko się nudzi, by brać udział w imaginacjach maluczkich. Wspiąłem się na skrzypiące drewniane schody położone na żeliwnych rusztowaniach, zdobnych w kwiatowe wzory, między którymi biegały zaśniedziałe, łuszczące się jaszczurki. Schody skarżyły się, że wespół z jajem stanowimy zbyt duże obciążenie na ich wiek narzucone gwałtem.

 

Zaduch wieków trzymał mocno za koszulę i nie zamierzał mnie wypuścić z łupem na dzienne światło. Ze ścian zamiast łez ciekły drobiny zaprawy wapiennej, pot dwustuletnich cegieł i wszystko, co zdołało się tam osiedlić z tajemnych powodów. Pajęczyny, odbudowane pieczołowicie na szlaku, którym przedarłem się w głąb chwytały za nogawki. Niemal słyszałem, jak klną te piwniczne potwory schowane w czeluściach niedosiężnych ludzkim okiem. Droga zdawała się ciągnąć, jak Odysowi, gdy wracał do domu, jednak w końcu schody sapnęły z ulgą że nie duszą się pod butem. Terakota przechodniej bramy wysłużona była do cna. Ledwie widać było misterną szachownicę pełną dawno wytartych detali. Skrzydło dębowej bramy z klamką mosiężną która przetrwała tylko dzięki malowaniu na butwiejący brąz olejnicą wyprowadziło mnie w światło ulicy.

 

Jaka okolica, taka i ulica – pełna okien w kagańcach krat z więdnącymi pelargoniami, aspidistrą, albo geranium. Frontowe ściany wciąż nosiły ordery dziur po pociskach z broni maszynowej, a gdzieniegdzie ledwie maskowane ślady trepanacji budynku pancerfaustem. Wiatr litościwie przeganiał liniejące, zasiedziałe smrody wzdłuż chodników i rozwłóczył je po nieużytkach i  podwórkach, o jakich wiedzieć mogli tylko tubylcy, a obcy nawet nie podejrzewali ich istnienia. Jakiś bardziej zuchwały promień słońca pił właśnie wodę z kałuży, a może sięgał po niedopałek dopiero co zgaszony przez trzynastoletnią dziewczynkę, wytrwale ćwiczącą biegłość w płatnej miłości.

 

Otarłem jajo o koszulę i wyciągnąłem przed siebie, ku ciepłej, słonecznej smudze. Szaleństwo! Alabaster zajaśniał bezwstydnie i odsłonił miękkie podbrzusze. Najwyraźniej trafiłem na cieńszy fragment skorupki, gdyż przed moimi oczami ujrzałem złoty okruch. Ruchliwy, usiłujący się skryć w cieniu mojego kciuka podtrzymującego jajo od spodu. Nie miał szans. Złoty piskorz wił się, wciąż pozostając w zasięgu działania słońca i w epicentrum mojej ciekawości. Zgłupiałem do szczętu, żeby w takiej okolicy stać na środku chodnika ze złotym detalem w dłoni. Tylko patrzeć, jak mnie ubiją!

 

W złą godzinę pomyślałem, bo zanim oblizałem suche jak pieprz wargi – poczułem pierwszy cios. Uderzenie w tył głowy nie było mocne na tyle, żeby strącić mi uszy z ramion, ale wystarczyło, żebym się zachwiał. Potem nerki zaczęły krzyczeć. Wiadomo, tu wiedzą, jak bić żeby bolało i żeby przeciwnik zmiękł. Cios kijem bejsbolowym przez nadgarstki sprawił, że wypuściłem łup z dłoni. Nim krzyknąłem pierwszy ból jajo leciało na pogruchotane płytki. Oczywiście! Musiało upaść na sterczący kant najcieńszą ścianką. Pękło głośniej, niż można było się spodziewać, a ze środka wypełzł złoty piskorz.

 

Nie zdawało mi się. Wypełzł i wzrok miał wściekły. Napił się wody z tej samej, co słońce kałuży, podskoczył i zlizał mi krew cieknącą z brody. Urósł natychmiast. Napastnicy zastanawiali się, czy warto mnie bić dalej, czy lepiej chwytać fruwający detal mieniący się szlachetnie. Drobiazg tymczasem dylematów nie miał żadnych – skoczył bliższemu na twarz i gryzł się w kark, drąc miękką skórę na szyi. Szarpnął raz i kolejny, pochłaniając kęsy z wilczym apetytem. Wróg zwalił się na kolana, nie mając już świadomości, kiedy piskorz zaatakował drugiego, przegryzając mu piszczele i skacząc do gonad.

 

Nim świerzbienie pod czaszką minęło po wrogach zostały jakieś ochłapy – sprzączki, buty ze sterczącymi z nich kostkami i bliżej niesprecyzowane wnętrzności. Piskorz nie był już drobiazgiem, a wzrok miał pełen wisielczego humoru. Wstał i sięgał mi już powyżej głowy. Rozejrzał się ciekawie dookoła, otarł szorstkim pyskiem o mnie i mruknął coś, co zrozumiałem z grubsza jak:

 

- Poczekaj tu na mnie staruszku, muszę jeszcze coś przekąsić, zanim sobie pogadamy.

piątek, 25 czerwca 2021

Pod grubo ubranym niebem.

 

Truskawkowy księżyc nie wzszedł wczoraj, chociaż wypatrywałem go, a niebo mamiło kolorami. Dzień wciąż zwleka z nadejściem, jakby chciał mi podać rękę i pomóc doczekać księżyca w innym niż zwykle kolorze. Szpaki drą się, albo cicho czają na drutach linii energetycznej. Jakaś zabiedzona brunetka, nic nie obiecując sprawdza nie całkiem dyskretnie, czy mam z kim spędzić wieczność, pies sąsiada żywiołowo zmienia upierzenie, by dorównać barwą włosom właściciela, który z nieznanych powodów pobielał raczej przedwcześnie – zdaje się, że głowa starzeje mu się szybciej, niż reszta ciała. Pies, jak najwierniejszy przyjaciel – nie ocenia, nie krytykuje, lecz na ołtarzu przyjaźni złożył wszystko, co posiada – wczorajsza czerń sierści jaśnieje w oczach.

- Pełen szacun! – jak mawiają celebryci, starając się przypodobać młodzieży niebanalną, zrozumiałą dla nich elokwencją.

czwartek, 24 czerwca 2021

Koszmar bezsilności.

 

Nadciąga noc. Być może ostatnia. Gdzieś spoza zasięgu wzroku nadciąga kometa otoczona ławicą pomniejszych śmieci. Śmiertelnie ważkich okruchów pełnych metalowych igieł i kamiennych ostrzy. Pędzi ta wataha z przerażającą prędkością, niepomna własnej masy i oporu, jaki stawi atmosfera. Szał kamikadze odurzonego czymś, co wzbudza euforię i daje władzę nad strachem.

 

Noc nie jest już domniemaniem. Słońce zamyka złote oko i pogrąża się w niebycie na długie godziny, które dla mnie będą ostatnimi. Czy to bardzo źle umierać w mroku? Czy godniej jest odejść w blasku gwiazdy? Upić się, czy powiesić na gałęzi rodzinnej lipy zasadzonej przed trzystu laty romantycznym uniesieniem przodka, któremu tak bardzo miał się udać pierworodny, że Bóg z zawiści zesłał na Ziemię broń ostatecznej zagłady? Dzień sądu minął. Nadchodzi noc wyroku. A pośród chaosu - ja. Bezradny, jak niemowlę. Bez pomysłu, dokąd uciec, by zachować skórzane wdzianko na wapiennym szkielecie i drżenie zakończeń nerwowych pośród galarety mózgu.

 

Powietrze gęstniało i matowiało, stawało się półprzejrzyste, potem całkiem nieprzeniknione. Wysoko, tam, gdzie zazwyczaj biesiadował księżyc dziś szalała horda ognistych demonów. Wyły opętańczo, kręciły się wokół rudych, ognistych kit i rzucały się w dół na łeb na szyję. Na stracenie. Własne i moje. Stałem boso w wilgotnej ziemi i czułem potworną siłę uderzeń. Odległych szczęśliwie, ale wyczuwalnych zdecydowanie lepiej, niż łoskot kół pociągu przejeżdżającego po rozstrojonych rozjazdach. Wstały mi włosy na łydkach, a po udach zbiegł ku ziemi strumień mojego strachu. Złoty deszcz. Ostatnia, nie całkiem świadoma linia oporu.

 

Nad głową niebo oszalało z bólu. Poparzone chmury uciekały, tłoczyły się, wpadały z impetem na siebie, a gorejące pociski ganiały je w te i na zad. Mimo lęku widziałem, że chmara podzieliła się na kilkadziesiąt stad wiedzionych setnikami, a Wielkie Zło dopiero miało nadejść, kiedy już ogary spacyfikują atmosferę. Kometa pulsowała złotymi żyłami, wlepiała krwiste oczy kraterów we mnie i odbierała nadzieję. Żadne słowo nie było w stanie dodać mi otuchy. Przyszedł czas. Ostateczny.

 

Gdybym miał skrzydła pofrunąłbym do gwiazd. Beznadziejnie, bo nawet wytrawnym ptakom nie udaje się dotrzeć wyżej, niż górskie szczyty. Ale próbowałbym. I próbuję, choć oczy zalewają mi łzy pełne potu. Macham ramionami, jak szaleniec, jednak ciało nie wznosi się. Wypróżniam się w konwulsjach, ale ramiona nie potrafią unieść bezwładności odchudzonego raptownie organizmu. Kometa gwiżdże pogardliwie i jej ślepia hipnotyzują mnie do paraliżu. Przestaję machać łapkami. To koniec. Z nieskończoności spada mi na głowę gorący okruch niwecząc boski trud poczęcia. Nim krzyknę staję się zapomnianą historią.

Chłodnym wzrokiem.

 

Asfalty pociemniały po nocnym laniu, a ptaki nieco ścichły. Wiatr z deszczem ogołocił kwiaty z płatków, a drzewa lekko się skuliły w sobie. Słońce woli przeczekać nawałnice i nie zagląda zbyt odważnie do tutaj. Ludzie zresztą również nie. Truskawki słabiej dziś pachną ze straganów i nie kuszą dziewcząt bez staników, szukających schronienia pod baldachimem kwitnących lip, albo w oprawie męskiego ramienia. Na trawnikach kwitną szczawie, a wróble bawią się w chowanego pośród żywopłotowych gałęzi. Ślimaki pracowicie zlizują wilgoć z alejek na przeciwpowodziowym wale, dzikie koty ostrożnie przemykają pod ścianami budynków.

środa, 23 czerwca 2021

Ekstrakty cz. 16

 

Kolekcjoner.

Nawlekam przegrane marzenia na nitkę – jak talizman z wrogich uszu zdobytych w bitwach. Wieszam nad oknem, niech wiatr nimi obraca, niech mienią się i tworzą iluzję życia. Może spełnią się, gdy spotkają podobne, albo brakujące marzenie-duszę?

 

Dorastanie.

Kiedyś wstydziłem się przyznać, że podobała mi się prawda, a nie to, co tabloidy narzucają poddanym. Rzucałem nieśmiałe spojrzenia w stronę daleką od rozkrzyczanych idei, masek, wyrzeczeń i mód coraz głupszych. Dziś swobodnie mijam kpiące spojrzenia i stać mnie na pobłażliwość dla głupców.

 

Starcie.

         Patrzę na wronę pożerającą pisklę wróbla. Jest głodna życia, pragnie, potrzebuje… Pisklę również chciało żyć, lecz przegrało z głodem wrony.

 

Spełnienie.

Szukałaś w trawie czterolistnej koniczyny, klęcząc, modląc się o zielone szczęście. Patrzyłem i żal mi było, gdy zmarnotrawiłaś dzień nadaremnie. Zadzwoniłem do kwiaciarni, by przynieśli w malutkiej doniczce całą kępkę – niech ci się spełnią brakujące sny.

 

Szczerość.

Przeszłość piętnuje moje ciało bliznami, plamami i siecią zmarszczek. Szukam winnego, bo gorycz mnie przepełnia, jednak, gdy zerkam w lustro cyniczny uśmiech przedstawia fakty, z jakimi dyskutować nie sposób:

 

- Nie potrafisz żyć chłopie!

Kto wstaje rano.

 

Jaskółki patrolują niebo, więc niespodziewany atak mi nie grozi. Bezpiecznie wychodzę na balkon, żeby popatrzeć na rosnącą pod klatką schodową różę - schnącą herbacianie i rozsiewającą płatki na wejście. Małe psy pod nadzorem steranych rąk sprawdzają zmiany na mapie zapachów, która od wczoraj uległa aktualizacji, albo odświeżeniu. Kawki drepczą po parapecie i wystukują skomplikowaną melodię na cztery ręce. Zapewne czekają, aż ukoję ich głód. Spóźniły się. Trzeba było przyjść w gościnę przed gołębiami.

wtorek, 22 czerwca 2021

Rasista.

 

Wziąłem pod ręce dwie pachnące młodością, genetycznie opalone towarzyszki i ruszyliśmy w miasto. Toczyliśmy się lekko, z wdziękiem, jaki zapewniała obecność istot bezapelacyjnie pięknych, których urody nie potrafiła zaburzyć moja kontrastowa fizjonomia, wyblakła na ciele i umyśle, jawnie świecąca bielą skóry i włosów.

 

Kobiety mają zdecydowanie więcej tolerancji dla płci przeciwnej i moja przechodzona uroda kompletnie im nie przeszkadzała, więc cieszyliśmy się wzajemnością i bliskością.

 

Szczęście jednak ulotnym bywa, a z czasem mu nie po drodze. Promenowaliśmy dumą i zachwytem wypełnieni, mijając nieistotności i obcość obojętną, aż trafiliśmy na wulgarność pragnącą zaburzyć chwilę bezobcesowym komentarzem:

 

- Patrzcie! Oreo się toczy!

Żywe solniczki

 

Słońce zapomniało o umiarze i praży, jakby chciało z ludzi przyrządzić frytki w sosie własnym. Nawet muchom nie starcza sił, by niepokoić wątłe, zrozpaczone umysły brzęczeniem. Kamienna pustynia, poprzecinana asfaltowymi parowami, z rzadka zakłócana przepływającą z mozołem karawaną samochodów. Bezruch. Tylko ptakom jeszcze wystarcza energii, by podróżować w poszukiwaniu wody. Cienie dodają brody wszystkiemu, co stawia opór słońcu. Gdzieś pośrodku tej spiekoty młodziutkie życie pod okiem dawcy zwiedza okolice w głębokim wózku i rozkoszuje się lipowym aromatem, pozostając w gęstym cieniu korony drzewa. Drzewa zaczynają się pocić trochę później, lecz nie mniej lepko, niż ludzie.

poniedziałek, 21 czerwca 2021

Przekrojowo.

 

Młoda mama z dziewczyneczką w croksach wysiadała z tramwaju. Dzieciątko ledwie dawało sobie radę z wysokimi stopniami i gdyby nie czujność mamy, to pewnie nie znalazłaby odwagi, by wstąpić na nie i jeździłaby, póki nie dorośnie. Mama miała na udzie siniaczka w kształcie flaminga, z wyraźnie zaznaczonym garbem dzioba, a dziewczątko włoski niczym wyschnie te sianko zdobiące skraje trawników, w których kwitł szczaw, chabry i kąkole. Upoiłem się wonią lip, spoconych, mimo poranka, usiłujących stłumić agresję kwiatów ligustru. Starszy pan, zdający się być wdowcem, szedł ze zwieszoną głową i bez stanika – dlatego podejrzewałem, że to wdowiec, bo szanująca się mieszczka nie wypuściłaby męża z domu bez gorsetu – tyle miał światu do zaoferowania! Inny – bielusieńki kruk – drzemał na przystanku, w otoczeniu wiekowych matron zaaferowanych rodzinnymi komplikacjami, a jak donosi Szekspir, czy greckie mity – owe mogą zakończyć się ruiną kwitnącego dostatku. Miasto tymczasem porastało chwastem raczącym żółcić się powyżej żywopłotów i powoić poniżej. Jeżyny podsuwały kwiecie pod nosy przechodniów, sosny pociły się żywicznie. Im bliżej południa, tym większy letarg i dostojeństwo. Sjesta. Przymusowa, więc nie z tych najbardziej pożądanych, ale jednak. Głupio lenistwu zaglądać między uda, bo zamiast szczygłów, można zobaczyć nagą prawdę. Zdumiewa jedynie, że nagość może być sensacją, skoro dana jest każdemu - bez wyjątku.

piątek, 18 czerwca 2021

Obietnica.

 

Na słupie ogłoszeniowym, między reklamą proszku do prania i ekskluzywnych apartamentów nad rzeką, znalazłem (piórem napisaną) wiadomość, z której ktoś (może wiatr) wydarł (niestety) telefon kontaktowy.

 

- Szukam. Bez nadziei, lecz przecież szukam nadal, więc może jestem zbyt nieufną, zbyt wymagającą, inną, głupią, albo zarozumiałą?

 

- Nic mogę dać, lecz siebie oferuję bez reszty. Z rudymi piegami, miesiączką odbierającą rozum, nosem nawykłym do płynących nocami łez. Raczej nie jestem piękna, gdyż moje piękno nosi brzemię trzech zabiedzonych piękn.

 

- Więc… jeśli nie sam, może pokochacie mnie we troje? Serce mam duże, dawno nieużywane i bardzo spragnione – postaram się, zmieszczę was.

Tu i tam.

 

Dziewczę, oddzielone od pierwszych pożądliwych spojrzeń letnią sukienką, wdziało na wątłe nóżki martensy sięgające kolan. Dzisiaj! Kiedy nawet wróble na dnie rynien szukają ochłody i tracą strach przed ludźmi, spijając wodę z podstawek pod doniczkami wystawionymi na balkony i dostojnie zażywającymi słonecznej kąpieli. Kopciuszki uwodzą się nawzajem, korzystając z cienia za tujami, z ludzkiej senności, bo komu chciałoby się wstawać wcześniej, niż musi? Merdają rudymi ogonkami i zuchwale trzeszczą paszczą w rytm własnych marzeń. Maciejka co prawda zakończyła już gody - czas, w którym zapachem potrafiła ukoić myśli zbrodniarzy i na dzień skromnie schowała się, przeczekując upał. Nie dziwię się - na co komu spocony aromacik? Chyba dla perwersyjnych jednostek, ale ci znajdą, jeśli szukać im się zechce. Wystarczy wsiąść do autobusu, żeby uzbierać okazały bukiet wrażeń. Sąsiedzi stadnie żerują na parapecie, przypominając gołębie spragnione zauważenia, paszy i pieszczot. Kiwają miłośnie główkami, a chociaż nie znam powodu, czarne myśli nie mają do mnie dostępu.

czwartek, 17 czerwca 2021

Z daleka.

 

Sroki przekrzykiwały się z zajadłością, pociąg zawył niczym rozżalony pies, pierwsza tego roku kukułka wyśpiewała kolejną godzinę. W sam raz, żeby dziewczęta w sandałkach wsiadły do autobusu i pojechały do swoich obowiązków. Robotnicy budowlani stadnie ruszyli po śniadanie do marketu, samochody karnym różańcem przedzierały się przez sygnalizację świetlną. Niebo zaróżowione z wysiłku wygnało noc poza widnokrąg, ku uciesze pulchnych wróbli. Wiatr ostatni raz westchnął i poszedł się opalać gdzieś, bliżej wody.

środa, 16 czerwca 2021

Nałogowiec.

 

Upał dopiero nadciąga, ale są i tacy, którzy już są gotowi na przyjęcie frontalnego ataku, bo jak inaczej nazwać rzecz intymną, powszechnie nazywaną „ściągą”, którą mimo lokalizacji wysoko na dorodnym udzie widać z daleka? Odzież skurczyła się do absolutnego minimum, a kiedy odwagi wystarczy, to nawet krok dalej. Sąsiad demonstruje oprawioną w okienne ramy nie tyle tężyznę, co przewlekłą rozpustę kulinarną. Gładko wlewa się w prostokąt okna i rozgrzewa płuca papierosami w tempie czterech na godzinę. Bacznie obserwuje życie osiedla, przedszkolaki szukające szczęścia w piasku, niewiasty strzegące potencjalnych skarbów, czy może szkrabów, ukraińskich dziewcząt, chińskich psów, tureckich kochanków, azjatyckich dentystów, czy japońskich wiśni. Sam nie wiem czego wypatruje, jednak czyni to z zadziwiającą wytrwałością.

Prowokacja

 

 

Pierwszy, ze strachu przed śmiercią spłonął w niepokojach i nie wytrzymując ciśnienia drżących myśli, niezwłocznie zabił się, bo czekanie i strach gorsze były mu od natychmiastowego efektu. Kunsztownie zawiązany sznur od bielizny zapisał w spadku własnym dzieciom, łudząc się, że zrozumieją przesłanie.

 

Drugi pozwolił się zamrozić, w naiwnej wierze, że za sto lat nauka posiądzie lekarstwo wystarczające, by życie przedłużyć chociaż o kilka wieków – przezornie, przed wejściem do kriokomory założył stuletnią lokatę w banku, żeby nie spędzić wieczności żebrząc na ulicach i śpiąc pod mostem.

 

Trzeci podszedł do sprawy filozoficznie. Skoro myśli powodują niepokoje, więc zamiast życia należy się pozbyć ich właśnie. Odważnie eksperymentował z alkoholem i mniej legalnymi używkami, aż osiągnął spokój ducha w zakładzie zamkniętym – ubezwłasnowolniony nie był w stanie rozdysponować resztek majątku, skazując bliskich na rodzinną batalię. Uśmiechnięty od ucha do ucha i wolny od trosk nie podejrzewał skali rodzącego się konfliktu.

 

Czwartemu ideologia wskazała szansowny kierunek rozwoju. Wiara mająca moc przestawiania gór – obiektów nieruchawych i masywnych do obłędu, względem jednostek mobilnych i lekkich niczym piórko miała pełne prawo zainicjować komfortową podróż bez przesiadek w kierunku nowego świata/życia. Starannie unikał ciężkich potraw i przezornie wierzył we wszystkich znanych ludzkości Bogów, bo nigdy nie wiadomo, który okaże się autentyczny. Nie potrafiąc przewidzieć, jaką walutą należy dysponować w zaświatach obciążył stanem posiadania żonę, a w drogę wyruszyć zamierzał „na lekko”, żeby zwiększyć szansę szczęśliwego lądowania.

 

Piątemu zaświtała idea reinkarnacji, sprawiająca, że śmierć stawała się zaledwie zabiegiem chirurgicznym – niezbyt przyjemnym, jednak niezbędnym dla kontynuacji życiorysu w lepszym, bo nowym opakowaniu. Zwiedzał świat, szukając doskonałego miejsca dla przyszłej lokalizacji własnych idei, a gdy w końcu odkrył je, wymienił cyfry z kart bankowych na kruszec, który nie traci wartości i nocą, w wielkiej tajemnicy, zdeponował go nieopodal raju, grzebiąc w ziemi. Zaufanie do idei było zdecydowanie większe niż do rodziny, której na stare lata niedostatki pamięci, albo nieumiejętnie skrywana chytrość mogła wypaczyć obietnicę zwrotu depozytu bezradnie kwilącemu niemowlęciu kolejnego wcielenia.

 

Szóstemu…

 

- Ej! Szósta! Szósty! Co u Was?

Czekając.

 

Ptaki ostrzegały się wzajemnie przed nadchodzącym kotem w którym wiary w sukces nie było ani krzyny. I głodu zapewne również nie było, bo szedł sennie zadumany. W pozostawionym na tarasie grillu pełnym wody kąpią się wróble zerkając w niebo pełne małych, kudłatych chmurek. Słońce wygrzewa dziecięce rysunki kolorową kredą wymalowane na placu zabaw i nudzące się śmiertelnie, bo przecież nikt nie gra w klasy, nie zachwyca się zawiłością labiryntów i tajemnych symboli. Porzucone – czekają na znalazcę.

wtorek, 15 czerwca 2021

Ekstrakty cz.15

 

Cielęcinka.

Był koneserem, osobnikiem wyrafinowanym i subtelnym, lecz rygorystycznie wymagającym jakości. Poszukiwał ekstrawaganckich smaków, endemicznych potraw i przypraw nieznanych tłumom. Dziś zażyczył sobie, żeby obrać mu ze skórki młodego chłopczyka.

 

Nieugięta.

Marzyła o gwiezdnych podróżach, bo była najzwyczajniej w świecie głupia. Wpływ bajek o urodzie wszechświata otumanił ją kompletnie, a próżnia zdawała się jej przyjemną odmianą dla atmosfery. Pytana o tolerancję na temperatury bliskie bezwzględnemu zeru – wzruszała ramionami – i tak poleci!

 

Nieurodzaj.

Staruszek nie miał sił zbierać gruszek z drzewa, więc czekał, aż spadną jesienią i dziwił się, kiedy nie umiał znaleźć między schnącymi liśćmi ani jednego owocu. W swojej dobroduszności nie podejrzewał, że ktoś okrada proboszczowski sad, pożerając na wpół zielone owoce, nim staną się słodkie.

 

Apetyt.

Lepiła gołąbki – na nogach pełnych żylaków stała od rana i ubierała w kapuścianą skórkę farsz. Lekarz kategorycznie jej zabronił jeść podobne potrawy, jednak o ich robieniu nie wspominał. Może kto przyjdzie i się poczęstuje, albo sama ukradkiem zje, gdy księżyc zapodzieje się w oknach sąsiada?

 

Kaprys.

Słoń miał być, najlepiej ze słoninką. Nie wchodziły w grę żadne inne stworzenia, bo w obliczu słonia każde zdawało się ubogie, a posiadanie pytona, czy legwana, dobre jest dla miernot. Wieloryb spełniłby oczekiwania, gdyby dziecięcy pokój napełnić wodą, ale tu już tata kategorycznie zaprotestował.

Kalejdoskop poranny.

 

Słońce przegryzło się przez betonowe ściany i wypełniło nawet zakamarki ciepłem, w jakim schną pamiętające zimę wilgocie i wczorajsze prania. Czarnopióre ptaki szukają wytchnienia w gąszczach liści i żywopłotach, ludzie wpasowują się w klimatyzowane klatki na kołach. Skoszone trawniki łysieją wytrwale, kolarze szukają wiatru we włosach, jaśminy kwitną, ciężarne kobiety pięknieją w oczach. Tramwaje kuszą wyprawą na drugi kraniec Miasta, mirabelki i czereśnie puchną na gałęziach, modrzew mimo niezliczonych igieł uwodzi miękkością, chow chow rudy jak wiewiórka dyszy ciężko, lecz jeszcze nie spłowiał, więc pewnie młodzieńczym zapałem się zmachał, a nie cierpieniem od nadmiaru słońca. Szpak kąpie się w kałuży, lecz czujnie zerka, czy nie grozi mu spotkanie z kołami samochodów dostawczych. Starszy pan prowadzi staruszkę pod rękę w drodze do im znanej przyszłości – zapewne nieodległej, bo nogi już nie niosą zbyt dobrze. Może zmierzają do kwiaciarni, przed którą kwitną kwiaty we wszystkich kolorach świata. Intryguje mnie myśl, że w mijanych wzrokiem oknach królują orchidee, zamiast dalii, nasturcji, czy pelargonii.

poniedziałek, 14 czerwca 2021

Intymność.

 

 

 

 

Płakałaś zanim poprosiłem. Przytulałem, świadomy nieuchronnej porażki.

 

Płakałaś, mimo wzajemnej gorączki - nie dojrzewaliśmy w alkowej, lecz w publicznej przestrzeni, gdzie łzy stanowiły zalążek ekscesu, gorących komentarzy, jakim bliżej sensacji, wydłubanej między śniadaniem okraszonym szwarcwaldzką szynką, a obiadem pełnym subtelności utopionych w beszamelowym sosie, okraszonym zieleniną, uwiarygodniającą domniemaną świeżość potraw, a gorzką prawdą. Kły kamienie nerkowe i guziki marynarki z premedytacją epoksydowane, by udawać kość pterozaura. Nie wierzyłaś, bo kobiety widzą fakty, zamiast mrzonek, jednak słuchałaś zachłannie kłamstw… Że kocham, pragnę i nie znam jutra bez ciebie.

 

Płakałaś, a mimo to zakwitłaś, gdy ja płonąłem. Piekłem byłem tobie, czy niebem?


Pomiędzy wczoraj, a jutrem.

 

Kiedy się urodziłem… Kiedy mnie urodzono…

 

Czułem się potomkiem wszelkich możliwych Bogów i Demonów. Byłem! Istniałem! Świat pochylał ku mnie korzenie, usiłując wypić moją bezczelną zuchwałość. Bez cienia litości wnikał w moją intymność i sumienie skaził dekalogiem, rozrośniętym do kodeksu zbyt grubego, bym mógł go ujarzmić jednym życiem.

 

Pokusiłem się o kolejne, jednak kodeksy rosły szybciej, niż moje fantasmagorie. Nim zdołałem począć kolejne wcielenie, świat zastawałem pełen nowalijek – zupełnie, jakbym był północnym wiatrem, zdumionym, że życie kwitnie, zamiast skostnieć na wieki.

 

Rosłem w obliczu Wielkich, a z każdym dniem karlałem. Gdy poczułem strach – zrozumiałem!

 

- To kres, czas oddać duszę!

Poza nurtem.

 

O poranku na ulice wypełzły osobniki od wielu lat przygotowywane na wielki głód i wstydliwie chowając głowy pod kapturami ciężkich kurtek wabiły postronny wzrok bladymi stopami wetkniętymi (najwyraźniej z pośpiechu) w letnie sandałki. Nadymałem się jak umiałem, bardziej niż rozdymka tygrysia, jednak doskonałość kuli daleką mi została, gdy z zewsząd dostatek dyskretnie sugerował moją błahość. Szczęściem lato przyszło zaledwie dwie, czy trzy godziny później, skracając tuszę, sukienki i rękawy. Nawet kosy zrudziały i zamiast czernią, mienią się w odcieniach naturalnego zamszu. Z sosnowej gałęzi, nieodległej balkonowym trzewiom dobiega rozpaczliwe wołanie o pomoc – to wróbla rodzina żebrze o strawę dla drobiazgu (szyderca zauważy natychmiast, że słowo „drobiazg” w przypadku wróbli jest niewyszukany, a „narybek”, czy „plankton”, to już lekka przesada w odniesieniu do opierzających się piskląt). Robinia włochata, szczeciniasta wabi naręczami kwiatów zebranych w kiście, jednak nos w panice szykuje ciało d odwrotu. I teraz już nie wiem, czy to gatunkowa przypadłość, czy drzewo nażarło się padliny i potrafi skusić jedynie bardzo wyrafinowane jednostki.

niedziela, 13 czerwca 2021

Skutki uboczne.

 

Mój psychoterapeuta, z rozpaczy popełnił samobójstwo. Wcześniej, próbował wszystkiego, desperacko proponując nawet elektrowstrząsy. Kiedy odmówiłem, pokiwał głową ze zrozumieniem, jednak nie dysponował alternatywnym programem leczenia.

 

Człowiek starych czasów i zasad – nie potrafił dłużej brać pieniędzy za sesje na kozetce, po których czułem się nieco sfatygowany, gdyż mebel służył dłużej niż ustawa przewiduje, a jego połowiczny rozpad datowany był na wczesny renesans. Wstyd mi było przyznawać się, że kontakt z antykiem, zamiast uniesień przynosi ból w krzyżu, jednak nie posunąłem się do propozycji darowizny na zakup nowego wyposażenia gabinetu.

 

Wypchnął narzędzie pracy oknem i skoczył. Chybiając o włos, rozbił uczoną głowę.

sobota, 12 czerwca 2021

Amory.

 

Wczorajszego popołudnia kos usiadł nieskromnie na szczytowym gzymsie dachu i wytrwale udawał miniaturowego pingwina. Gardził śpiewem, czy beztroskim lotem. Stał i kręcąc główką poszukiwał atencji. Najwyraźniej mój zachwyt był zbyt mizerny, bo odfrunął. A kiedy pojawił się dzisiaj, wybrał inny dach i udawał, że to wcale nie był on. Siadł, rozpostarł ogon niczym głuszec i zaczął śpiewać nie czekając na zaproszenie. Zwabione pieśnią przyleciały najmarniej trzy inne, żeby posłuchać, bo gadane miał niewątpliwie. Nawet deszcz nie ośmielił się padać, kiedy śpiewał, a kosica… kosówka… koszałka… no… samica kosa, znosząca dotąd jakieś paproszki na budowę gniazda, aż przysiadła na balustradzie tarasu i bezwstydnie popuściła z zachwytu. Nic to – przyjdzie deszcz, to umyje.

Fortel.

 

Krew kapała niechętnie. Najwyraźniej była zbyt gęsta, dobrze wykarmiona organizmem nosiciela, który zwisał teraz ponad barierką mostu i nie wykazywał żadnych życiowych odruchów. Może faktycznie zdechł? Krew w doskonale odmierzonych porcjach pluskała o nurt mętnej, niosącej mnóstwo cywilizacyjnych śmieci rzeki, która beznamiętnie pochłaniała każdą z kropel osobno. Może, gdyby ją pozbierać w większe naczynie dałoby się dostrzec w nurcie ślad uchodzącego życia, a tak, to tylko główny zainteresowany i ewentualny sprawca mógł mieć świadomość gasnącego życiorysu.

 

Zdumiewające przywiązanie do życia większości osobników nakazuje trwanie pomimo wszystko i możliwie najdłużej, choć, kiedy ich zapytać „po co?” nie potrafią sensownie wyjaśnić owego zamiłowania, czy też nałogu. Wirus nie zastanawia się w imię jakiej idei istnieje, tylko kolonizuje każdą dostępną przestrzeń i zanim zdąży się nacieszyć zdobytym przyczółkiem, już zuchwale zerka dalej i dalej. Ten tutaj najwyraźniej należał do mniejszości lekceważącej dar. Wiatr rozwiewał poły steranego płaszcza usiłując wypełnić przestrzeń balustrady balonem, czy żaglem i strącić most w odmęt wodnego żywiołu. Człowiek trwał niewzruszenie, kpiąc z wiatru, a krople krwi spływały zmienną trajektorią tonąc, gdy tylko opadły na poziom wody.

 

Z nurtu zaczęły wynurzać się brzytwy płetw. Trójkątnych. Złowrogich. Bezlitosnych. Kręgi… Płetwy zataczały kręgi, wciąż ciaśniejsze, wciąż bardziej dosadne i gęstsze od brzytew. Poeta niewątpliwie usłyszałby przełykanie śliny, nerwowy trzepot ogonów i domyślił się lodowatego wzroku usiłującego wytropić zwierzynę, która pozwala sobie na kpiny z rekiniego głodu. Że woda słodka, a nie ocean? Bzdury wymyślone na użytek tych, którym odwagi brak, aby skosztować tego, co wypełnia przestrzeń między kamiennymi brzegami. Ta woda była przede wszystkim tłusta, nieczysta, a stopień jej zasolenia zależał od księżyca i pływów oceanicznych. Na wysokości mostu był pas ziemi niczyjej, jeśli wodę mierzyć granicami wpływów.

 

Rekiny dawno już nauczyły się, że nie ma lepszego żywiciela niż człowiek, który sam niezbyt smaczny, lecz często wyrzuca najlepsze kąski z pogardą nazywając je odpadkami. Wrzuca w nurt, bo przecież woda poniesie dalej nie tylko zbędną materię, ale również smród i toksyny. Rekiny wstydziły się przyznać, lecz nabawiły się instynktów opisanych przez Pawłowa, badającego reakcje psa na bodźce zewnętrzne.

 

Czyli poeta miałby rację! Rekiny poczuły krew. Śmierć. Poczuły i przypłynęły tu, śliniąc się i oblizując, a ogony wybijały rytm rodem z horroru o potwornym ludojadzie potrafiącym wyłuskać jedzenie z łodzi, jak człowiek wydostaje sardynki z puszki. Woda dobrze już kipiała od zimnokrwistych potworów, kiedy na moście wiatr zamarł ze zdumienia. Zwłoki drgnęły, wyprostowały się i nabrały życiowego wigoru, może nawet gorączkowego pośpiechu. Człowiek wsunął w usta dwa palce i zagwizdał rozkazująco, a sygnał podparł komendą:

 

- Brać je, a żywo!

 

Rzeka zaroiła się od harpunów, most przestał być deptakiem, a stał się lożą dla oficjeli chcących obejrzeć igrzyska. Najzuchwalsi miotali już ostrza w nurt, albo pieszcząc kolby kusz składali się do strzałów. Oszukańczo martwy zuchwalec tymczasem usiadł przy barierach i ze spokojem bandażował przedramię, nie oglądając się na rzeź. Miasto znów będzie syte.

 

- Ciekawe, czy następnym razem znów uda się oszukać rybie móżdżki, czy konieczna będzie prawdziwa ofiara – zastanawiał się szukając w kieszeniach papierosów – Może jednak się uda…

piątek, 11 czerwca 2021

Dla pamięci.

 

Jaskółki fruwają tak wysoko, że od czasu do czasu, dla orientacji muszą pikować w stronę osiedla, żeby nie zagubić się w oceanie błękitu, odartego przez słońce z sinego habitu nocnych chmur. Samoloty, najwyraźniej zazdroszcząc ptakom wspólnoty, szukają się nawzajem i spiesząc ku lotniczemu mrowisku pomrukują z zadowoleniem. Patrzę na kolorowy plankton kwiatów wylegujących się na balkonach i przypominam sobie, że w rynkowym tumulcie dostrzegłem wczoraj siniaczka w kształcie tulipana na białej, pozimowej nodze.

czwartek, 10 czerwca 2021

Łowca meteorów.

 

Kosmos rozsiewał okruchy porzucając beztrosko wszystko, co mu się z pyska ulało. Leciały później paprochy przez jedną, czy dwie nieskończoności, zahaczając gwiazdy i planety. Czasem niszcząc, innym razem zapładniając jałowe przestrzenie między galaktykami. Grawitacja, czująca zazwyczaj wielką niechęć do swobodnego lotu jakiejkolwiek materii starała się zwabić okruchy, lecz była kompletnie nieświadoma zagrożeń, jakie powoduje, gdy kosmiczna szarańcza wpadnie w jej sieci i zacznie płonąć, ścierając wierzchnią warstwę skóry o atmosferyczne opory. Drobniejsze fragmenty spalały się całkiem, większe, leciały na łeb na szyję, jako ogniste kule, wbijając się w grunt z siłą bomb atomowych.

 

Warto było wytropić i upolować –kosztowały majątek.

Gwiazda.

 

Zaćmienie słońca zwabiło deszcz i wygnało do domów mamusie z narybkiem. Nie na długo, jednak pochłodniało wystarczająco, by wróciły już nie w sukienkach, lecz dżinsowych spodniach. Spragnione chodniki wyssały rzadkie krople i schną nadal niedosytem. Pojawili się również kosiarze i niezrażeni cięższą murawą tną bez litości. Z wysokości dachów szpaki podglądają okolicę i niczym bociany za traktorem czają się na drobne, dogorywające w agonii życie rozszarpane żyłką. Słońce znów uczy się malować ściany ciepłem, wspinając się nawet na najbardziej strome elewacje. Czasem przysiądzie na jakimś balkonie, żeby kwiatki wyzłocić, albo wypić wodę z podstawek. Otrze usta mizerną chmurą i wędruje wprost do jutra.

Ptasia notka.

 

Wiatr strąca wróble z parapetów, albo ściga po alejkach schnące liście. Ciepłe jeszcze przed chwilą niebo pomarszczyło się, jak czoło młodej pani opuszczającej autobus z naręczami bagażu. Chwasty pożółkłe z pragnienia wyciągają szyje i kołyszą kolorowymi głowami wespół z makami, robotnicy bez pośpiechu opychają się bananami, staruszki przycupnięte w wiacie czekają na najgorsze. A może tylko na autobus, który zabierze je tam, gdzie nie zmokną? Na pięciolinii energetycznej garść szpaków usiłuje skomponować arię na siedem starannie wyselekcjonowanych głosów, a dzieci usiłują rozwłóczyć piasek możliwie daleko od ich porannej lokalizacji – pewnie będą później podglądać tego pana, który niezmordowanie zgarnia go na powrót w więzienie ram piaskownicy. Kosy spalinowe, niczym szarańcza brzęczą poza wzrokiem, budząc lekki niepokój. Rozglądam się, skąd nadlecą, jednak nie sięgam wzrokiem tam, dokąd dotarł słuch. Za dużo ścian. Może uda się to pustułce patrolującej teren z wysokości dostępnej jerzykom i jaskółkom, lecz nie mi?

środa, 9 czerwca 2021

Nocne lęki.

 

Na palcach nosiłaś obrączki. Siedemnaście. Wiem, bo policzyłem, kiedy zajęta byłaś czymś, co angażowało twoje zmysły i zapomniałaś… pozwoliłaś sobie na chwilę beztroski, a palce złożyłaś w mojej dłoni, żebym je zagrzał, lecz broń Boże więcej. Dotykałem opuszków, kostek, mierzwiłem nieistniejące włoski, wodziłem wskazującym palcem po błękitnych żyłach wiodących z zaścianków ciała ku metropolii – sercu, lecz najwyraźniej nie miałem wystarczającej siły, żeby dotrzeć aż do centrum.

 

Dłonie miałaś brzydkie. Gryzłaś paznokcie – nie z głodu, lecz z obawy, a przestraszyć potrafił cię każdy drobiazg, który nagle zawitał w okolicy twoich zmysłów. Przytulałem palce do własnych policzków, licząc, że ich ciepło, szorstkość wiecznie odradzającego się zarostu pozwoli zapomnieć o niepokojach, ale ty tkwiłaś we własnych strachach po same uszy i na nic zdały się moje mniemania.

 

Widziałem pierścienie-chryzantemy, na chwałę dawno odeszłych kobiet, widziałem obrączki-obietnice złamane, nim zdążyły pokryć się kurzem historii, albo te, pochopne, beznadziejne, wulgarne, lecz mimo to noszone na palcach, jakby one były muzealną gablotą, mającą pamiętać o wszystkich, którym się zdawało. Nawet o tym podpitym wujaszku, co na jarmarcznym straganie kupił za grosz pierścionek z niebieskim oczkiem, tańszy od precla parującego ciepłem pulchnej córki piekarza.

 

W pamięci i na dłoni dźwigałaś wspomnienia każdego mężczyzny, który miał odwagę zbliżyć się, mijając granicę obojętności. Były jeszcze bransolety, o których mówić nie chciałaś, chociaż było ich niemal tyle, co pierścieni. Insynuowałem, że to pokłosie kobiet, jakie zdarzyły się tobie, ale nie śmiałem pytać. Są sprawy, o jakie nikt rozsądny nie zapyta, woląc poczekać na szczerość i otwartość, gdy nadejdzie czas.

 

A czas nadszedł, lecz nie całkiem tak, jak sobie wymyśliłem. Zadzwoniłaś, budząc mnie ze snów pełnych niespełnień. Pojechałem. Zbierałem z wilgotnego od zagranicznych wódek stołu kolczyki, telefony, ciebie wreszcie. Zabrałaś sama włosy rozsypane jak bierki do nowego rozdania, przepasałaś się torebką, która dziewictwo straciła równie dawno jak ty. Może nawet stanowiła swoiste memento, bo zabierałaś ją zawsze, gdy uznałaś, że kieliszek czegoś więcej niż niewinność pomoże wieczorowi dotrwać nocy, a może nawet poranka?

 

Przyjechałem, zbyt ubogi w kieszenie i mięśnie za wiotkie na twoją uległość nieświadomą, ale wspomagany przekleństwami otoczenia zdołałem przenieść twój życiorys z obcej knajpy na kanapę mojego samochodu.

 

- Nie! – krzyczałaś – Tylko nie do domu! Weź mnie do innej knajpy, do siebie, na plażę, albo w doliny między zapomniane szczyty.

 

Kiwałem głową uważając, żeby nie zaginąć w pomarańczowych światłach śródnocnej sygnalizacji. Chciałem okazać się wartym zaufania, jednak nie umiałem wymyślić nic oryginalnego. Zawiozłem cię do siebie. Do łóżka, z którego wyciągnęłaś mnie w noc, żebym uratował resztki pamięci. Pod kołdrą zapewne kłębiły się wciąż moje samotności, ale nie przeszkadzało to wcale, byś zawinęła się w kołdrę i wsunęła jej rożek w usta. Mruczałaś coś zuchwałego, gdy zdejmowałem ci buty, ale nie zrozumiałem. Usiadłem w fotelu i słuchałem jak śpisz. Patrzyłem, jak przytulasz się sama do siebie i szukasz czegoś, kogoś…

 

Policzyłem obrączki, bo świt był odległy, policzyłem bransolety, tatuaże i… ech… nie wiedziałem, czy jest tam miejsce dla mnie, ale zadzwoniłaś właśnie po mnie. Nie po darczyńców od pierścieni, nie po niewiasty od bransolet, nie do tajemnic zawartych w kolczykach, czy rytych w skórze symbolach. Do mnie. A teraz śpisz i uśmiechasz się bardzo odważnie. Patrzę, siedząc naprzeciw, bo łóżko mam tylko jedno, a dziś bardziej potrzebne jest tobie. Kupić większe? Żebyśmy zmieścili się razem? Zapytam, choć boję się – masz na palcach siedemnaście pierścieni… A może kupić bez pytania? Przecież nigdy nie odmówię ci noclegu...