Drapieżny niechybnie ptak kołujący nad pobladłą z trwogi kostką przywitał mnie o świcie, potwierdzając, że sezon siniaczków trwa w najlepsze. Kolarze w pikowanych kurtkach pruli do odległych celów, a kontrastowo ubrane dziewczęta w minispódniczkach wprowadzały zamęt i dezorientację, zachwycając niepewną przyszłością. Bladziutkie ciała na wpół śpiących królewien bezwstydnie lizane były przez pierwsze promienie słońca. Wykorzystując zmianę świateł, przez okno stojącego autobusu, na dorodnej łydce kolarskiej dostrzegam ślężańskiego niedźwiadka w błękicie oprószonym szarością. Symboliczny, nietrwały ślad na skórze sugeruje, że trwają przygotowania do nocy świętojańskiej i pogańskich tańców na szczycie.
Brnę pod wiatr, co z kolei stanowi
wątłą przesłankę ubóstwa ekonomicznego (bo biednemu wiatr…), jednak zwołujący
właśnie sobór kloszardzi z dzielnicowej loży jakoś nie zaprosili mnie do
swojego grona. Niezdecydowana pani krążyła po skrzyżowaniu wśród
nieprzychylnych świateł, a pupę miała tak drobną i figlarną, że nieustannie
usiłowała wydostać się spod kusej spódniczki i skorzystać ze słonecznej
kąpieli. W kwestii pup – podobnie jak w kwestii siniaczków – rzecz działa się
mnogo. Ot, choćby tleniona blondyna z peselem o sporym przebiegu nosiła pupę zdecydowanie
młodszą od twarzy i czyniła wysiłki, aby tam przekierować ewentualne
zainteresowanie gawiedzi, twarz ukrywając za ciemnymi szkłami olbrzymich
okularów.
Odkarmiony nad wyraz dobrze Jezusek
maszerował żwawo i tokował zawzięcie z towarzyszem, gestykulując przy tym, żeby
zwiększyć siłę wyrazu. Towarzysz nie bardzo wyglądał na Piotra, już prędzej na
Tomasza, albo Iskariotę. Sklepienie czaszki miał przezornie przygotowane na
przyjęcie mycki, gdyby znalazł się hojny darczyńca. Tymczasem pokornie
wysłuchiwał tyrady Mistrza, wędrując ku restaurowanym właśnie fortyfikacjom
miejskim. Były także kolejne siniaczki