środa, 28 lutego 2018

A jeśli… koniec skali nie istnieje?


Gapię się w dno szklanki. Dużej, jeszcze zaparowanej od herbaty - takiej prawdziwej, liściastej, bez żadnych kwiatków, trocin drobno zmielonych, tylko z grubych liści. O! jeden się wspina po ścianie, jak ślimak, albo glonojad. Zabawne – może resztki wody wylizuje… niech ma, ja już zaspokoiłem pragnienie. Ciekawe dokąd zmierza? Gapię się cokolwiek bezmyślnie, ale przecież myśli we mnie krążą i czuję niepokój, jakbym gapił się na konkwistę wojowniczych mrówek amazonek ruszających stadem na podbój najbliższego gniazda i po niewolników. Zerkam, a liście kurczą się pod moim wzrokiem, aż zacząłem sobie pochlebiać, że się mojego spojrzenia wystraszyły, kiedy rozsądek nie wytrzymał i parsknął śmiechem, że przecież to wilgoć schnąca obkurcza liście ech…

A kiedy już parsknął i liście wystraszyły się tego śmiechu, to aż podskoczyły i do twarzy mi się tulą całując mnie i śliniąc lepko. Nie wszystkie – część została na dnie kompozycją roztrzęsioną i trójwymiarową. Może zostać wróżką i z tych fusów ułożyć najbliższą przyszłość? Niby można, ale na taką wróżkę, to płeć mam trochę nie przystającą i być może jakieś tabu ponaruszam i spowoduję nieodwracalne. Albo przekłamania wystąpią – zaburzenia z powodu owej niewłaściwości płciowej sprawią, że zdarzy się nie to, co wróżone, a coś wręcz przeciwnego i szok mnie powali na ziemię niespodzianie. Lepiej nie żartować z niepoznanego i się gapić bezrozumnie, skoro płcią nie dysponuję ani w ogóle, ani w szczególe.

Na stole tańczą okruszki chleba i flirtują z kryształkami cukru, którym oczka śmieją się srebrnymi gwiazdami. Parkiet stołowego blatu jest dla nich całym światem, jedyną dostępną doczesnością i wszystkim co dane im będzie poznać – niech flirtują, niech mają swoją chwilkę w wieczności. Nie przeszkadzam im wcale i nawet oddycham ponad tym światem, żeby nie zakłócić tańca, żeby par nie pomieszać i tanecznym figurom gracji nie odebrać. Patrzę, jak splata się życie chleba z energią cukru, żeby stworzyć nową wartość. Oczywiście nadal bezmyślnie, bo chociaż szamanem mógłbym, bo już przeszkód płciowych nie widać, a jedynie braki w postrzeganiu, czuciu i łączności z innymi światami brak, umiejętności i wiedzy tajemnej.

Nie jestem pewien, czy komukolwiek potrzebny jest taki szaman niedouczony, kuchenny i śniadaniowy, więc siedzę i się gapię, to w szklankę, to na blat stołu i wróżbitą płci dowolnej nie zostanę zapewne. Gdybym był mniejszy, być może dostrzegłbym, jak życie wyciąga ramiona po siebie wzajem, żeby przeszczepić się pleśnią, nerwem grzybów, białkową, niepohamowaną siłą i eksplozją woli życia zamkniętej w błyskawicach zbyt małych dla mojego wzroku.

Nie potrafię dostrzec tego, co dzieje się poniżej progu mojej świadomości, dokąd zmierzają organizmy rozmnażające się bezustannie we wszystkim, czego dotykam, mikrokosmos mieszczący się w świecie tak małym, że gdyby mi w oko wpadł, to nawet powieka nie zadrży.

A tam… taki ja może mieszka, i ma moje dylematy dzisiejsze, i bardzo mu się nie chce wstać od stołu, ani posprzątać po śniadaniu, albo odepchnąć się od myśli o porządkach i eksplorować widnokrąg korzystając ze wszystkich zasobów poznawczych, żeby jutro… no właśnie – żeby było… po prostu – żeby było jutro!

I teraz już kompletnie uwikłałem się w autokreacje i poczułem więź z okruszkiem na stole i liściem herbaty mozolnie wspinającym się na szklaną ścianę i wstyd mi przeszkadzać temu życiu, wstyd zaburzać, ingerować, maltretować życie które mieszka w tamtym świecie. Próbuję nawet oddychać przez zamknięte usta, żeby nie pogryźć tych niewidocznych światów, żeby prywatnym tornadem nie doprowadzić ich do kataklizmów.

Daremny trud. Oddychać muszę, bo mój organizm nie potrafi działać bez tlenu, więc piętnuję malutkie światy własną, egoistyczną potrzebą i w górę z lękiem zerkam, kto tam… nade mną… też musi oddychać, by móc popełnić kolejny dzień w skali do której przywykł. W której się urodził, by dać własnemu życiu uzasadnienie, alibi, usprawiedliwić konieczność i imperatywem życia nakazać karmić się światem mniejszym, poniżej progu pojmowania.

Może lepiej nie wiedzieć? Mieszam leniwie powietrze stopą, bo zaczepiłem nogę na drugiej i nawet nie chcę roztrząsać, czy lewa-na-prawą-czy-odwrotnie, bo to nie stanowi o niczym. Może bezpieczniej dla umysłu ograniczonego żyć w nieświadomości, jak małe i jak duże światy krążą wokół i w czyim oku dzisiaj paproszkiem niepozornym wylądowałem właśnie, żeby wraz z nim dać się pogrążyć kolejnemu oku w kolejnej skali i świecie tak ogromnym, że dla mnie składającym się już tylko z pustki, bo najdrobniejszy element dzieli od następnego odległość całego mojego wszechświata utopionego w całym wszechświecie tego nade mną, który raczył był wpaść w oko temu nad sobą, który… cóż on wyrabia???

wtorek, 27 lutego 2018

Strach.


Patrzę, jak sweter prujesz. Pozornie bezmyślnie, nie patrząc i tylko usta szczelnie zamknięte krzyczą, że właśnie prujesz jakieś podłe wczoraj, rok temu – jakieś zawsze, które już nigdy… Prujesz nerwowymi, krótkimi ruchami, a wełna zwija się splotami spiral gdzieś na kolanach, snuje się na podłogę i próbuje żebrać u stóp o zrozumienie, o wybaczenie, czy chociaż jedno ciepłe wspomnienie. Ale nie. Nie ma w tobie nawet cienia pozytywnych myśli. Jeszcze. W tej chwili jesteś burzą i gromem. Bladolicą nienawiścią. Szklanka wody na stoliku drży i boi się odezwać, kiedy widzi na powierzchni własnej odbicie twojego marsa ze słonecznej burzy wprost skopiowanego i czeka w trwodze, że na niej wyładujesz swoją pasję malowaną wykrzyknikami obelg pasujących do knajp bez kategorii, gdzie cywilizacyjne przesądy zawiesić trzeba na kołku dwie przecznice wcześniej nie czekając na zachętę konsjerża i wieszak starszy od Mojżesza.

Zapytałbym co prujesz, ale nie chcę zdradzać się z własną obecnością, żebyś nie zasłoniła maską tych emocji, których jestem świadkiem. Dłoń w pięść zwinięta wgryza się pazurami w wełnę, jakby to wrogie gardło było niosące śmierć, więc zanim doczeka okazji zadusić trzeba i oczy wyłupić, unicestwić i nie pozwolić na jakikolwiek ciąg dalszy, nawet ten mizerny, który pełzaniem po oddech ostatni na kolanach… Dlaczego prujesz? Dlaczego nie wyrzucisz w całości jednym, krótkim gestem pełnym ekspresji? Czym powodowana jesteś, że w takiej chwili nerw swetra ciągniesz ku sobie i brakiem zauważenia spalasz go w cieniu kolan? Nożyczki leżące na stoliku obok szklanki lubieżnie uśmiechają się z sadystyczną nadzieją, że będą mogły pożreć ów nerw, na frytki podzielić, wydrzeć duszę i do nicości przyszpilić ostrym końcem.

Wełna sapie, warczy, broni się, a twoje dłonie bezlitośnie kontynuują dzieło zniszczenia i ciągną jelita, jak w barbarzyńskiej torturze, za końmi włóczonych wnętrzności, by tchnieniem nieskończonego bólu zobaczyć mógł nieszczęsny kres życia i kres wnętrzności po stepie rozciągnięty tak bardzo, że nawet wilki zamęczą się spacerem nim step dojedzą do czysta. Bo przyrodzie dość jest nigdy. Przyroda nie nauczyła się marnotrawstwa i zeżre wszystko, a nawet cień zliże, jeśli ów będzie tak bezrozumny, żeby trwać tam pomimo śmierci.

Patrzę na to nieprawdopodobieństwo, które skrawek materii, ledwie wystarczający aby okryć fragment ludzkiego kadłuba, zamieniasz w nieskończoną nić, na dłonie wściekłe, zajadłe i bezlitosne, szukające celu adekwatnego do rozmiaru tragedii, żeby na niej wyładować wszystko, co w tobie kipi i uziemić się nią do spokojnej, przewidywalnej przyszłości. Na razie jest tylko sweter i ta nić, a ja modlę się, żeby się nie skończyła zbyt szybko, bo wtedy… Szklanka umrze tłukąc się śmiertelnie gdzieś o ścianę, a woda spłynie w nieczytelnym, łkającym graffiti i rozmaże ścianie makijaż dopiero co położony. Nożyczki zadrżą ostrzami w drewnie stolika, powietrze rozstrzelane przekleństwem dosadnym tak, że trzy piętra wyżej obudzi niemowlę, dopiero co nakarmione, lecz ono, ze strachu, pieluchy zmoczy pięć razy w noc jedną.

Tak. Bałem się i wciąż się boję pokazać tobie, a sweter jest już tylko wspomnieniem, bo ileż on się mógł bronić przed twoją nienawiścią. Strach został mi dany przez Stwórcę, żebym krzywdy sobie nie zrobił nadmiernej, więc się boję. Przez rodziców, żebym mógł bez doświadczenia doświadczyć, przez nauczycieli i poznanie własną głupotą leczące mnie z ciekawości laika, kosztem siniaków i bąbli na skórze – dobrze, że tak tanio wyszło. Dlatego dzisiaj się boję. Patrząc na ciebie boję się ujawnić, ale szkoda mi też pisklęcia, jego nocy nieprzespanej i nawarstwiającego się zmęczenia młodej mamy, która kolejnej nocy nie prześpi, znów w oczach przekrwionych zabraknie jej barwy snów i nadziei pozwalającej radością dni się cieszyć.

Wyszedłem z cienia i stanąłem cicho – raczej beznadziejnie - coś na kształt skazańca, i patrzyłem na ciebie, a ty widzieć mnie nie chciałaś i prułaś dalej. Prułaś, aż pokazał się splot ostatni, który z rąk ci wyfrunął, i rozbił się na rafie poręczy fotela, i roztrzaskał o podłogę. Twoje dłonie powtórzyły jeszcze siłą rozpędu ostatnie takty zniszczenia i zamarły bezrobotnie. Upadły na kolana, a oczy wciąż nie mogły wrócić do życia. Nie widziałaś mnie, nie czułaś – zmysły miałaś w świecie owej mijanej nienawiści, która spłynęła na podłogę wężem, zygzakiem jadowitym, podstępnym, wymykającym się wszelkim definicjom.

Chciałem złapać drżącą bezczynność, twoje dłonie chciałem przykryć własnymi, ale uniosłaś je z kolan i twarz nimi objęłaś, a spomiędzy palców wypłynęły pojedyncze łzy, których nie mogły osuszyć żyły nadgarstków, czy rozpiętość przedramion. Płynęły niczym jeże górskich kryształów ryjąc na skórze słone rany i wsiąkały w spodnie kapiąc z łokci krzykiem przerażenia w otchłań ciemną. Dzień uciekł bez słowa, a przez okna nachalnie zaglądał nieświadomy księżyc – nie cały, zaledwie ogarek, ale wystarczający, żeby złotą rzekę łez zamienić w srebro drzewa unerwionego gęściej, niż wyobraźnią sięgnąć można. Dendryty błądziły po skórze, szukały ścieżek wahały się. Grawitacja kusiła je tym swoim prostackim „chodź już do mnie”, a one chwytały drobniuteńkich, niemal przeźroczystych włosków i konwulsyjnie broniły się przed upadkiem.

Stałem, a przecież byłem tobie niewidzialny, równie dobrze mógłbym stać na peronie dworca kolejowego latem, kiedy pociąg w nadmorskie strony podstawiają, bo w tej mojej obecności nie różniłem się od lampy, czy nieczynnego kiosku z kebabem. Ja stałem, ty krwawiłaś łzami ciężkimi od treści, a księżycowi uśmiech wyciągnął się w sierp ubogi, resztkami zaledwie nadrabiający – gorzał w twoją stronę ostatnimi fotonami, nierozumiejący, pytający zbyt cicho, ale widać obowiązki ciągnęły go dalej, bo poszedł jak niepyszny bez uświadomienia. Ja wciąż stałem, jednak to stanie, nadal było tylko obecnością cienia, który można ignorować aż do śmierci.

A potem, znienacka podniosłaś głowę i popatrzyłaś na mnie trzeźwo, ostro i z logiką, którą tort urodzinowy mógłbym pokroić na plasterki cieńsze niż grafenowe powłoki, żeby zwinąć go później w wygodne konsumpcyjnie rurki o zerowej masie. Patrzyłaś na mnie wzrokiem, który wykluczał pojęcie mgły, niedrożności, opieszałość, nawet kurz wiatrem niesiony. Wzrokiem, w którym przeszłość zdążyła się wypalić, skrystalizować i otorbić naroślą nie noszącą już śladów złośliwości. Nie powiem ci, jakim głosem wtedy mówiłaś, bo studnia wyschłaby z zazdrości, gdyby cię wówczas usłyszała. Zaczepiłaś pazurami metalowego wzroku moje źrenice i trzymałaś je nieustępliwie, jak dwóch nastolatków, kiedy jeszcze uprzejmości wymieniają językiem rynsztoka tak soczystym, że twarze nawilżają lepiej niż markowe kremy, ale już trzymają się za poły szkolnych mundurków, nim bić się zaczną o nic, o uśmiech dziewczątka z kitkami dwiema, zbyt dyskretny, żeby mógł być czymś więcej jak wydumanym domniemaniem.

Zaczepiłaś mnie, aż oddech we mnie zgasł i rzucił mnie na kolana – te moje, kanciasto zesztywniałe, tuż przed twoimi, w miękką beznadziejność obleczone. Dezorientacja i zaskoczenie wypełniły mnie tak szczelnie, że strach się już we mnie nie zmieścił, tylko twoje oczy i szept ostrzejszy od stali damasceńskiej:

- Nie pytaj dziś. O nic nie pytaj. Po prostu bądź i nie mów nic najlepiej, bo cokolwiek powiesz… nic nie mów, tylko bądź. I pomóż mi zwinąć przeszłość w kłębek teraźniejszości, żebym przez zimę uprzędła przyszłość… Nie pytaj, bo nie zrozumiesz, a ja słów nie znam takich, żeby chociaż przybliżyć. Bądź, a kiedyś ci podziękuję. Tylko nie pytaj o nic proszę. Nie dziś.

poniedziałek, 26 lutego 2018

Kwiat dla zimowej pani.


Wszędobylskie ostrzeżenia przeciwzimowe w lutym wydają się odrobinę upokarzające, bo niby spodziewać się miałem truskawek na łące, czy zgoła ananasów na drzewach? Skoro jednak larum grają zewsząd, że apokalipsa i temperatury po niebieskiej stronie termometru, to poszedłem zobaczyć, czy świat sobie poradzi. Nie, żebym mógł mu pomóc, bo chuchro ze mnie i mizerota, ale zaspokoić ciekawość poszedłem, jako ta gawiedź sensacji spragniona. Poszedłem i wróciłem, czyli - można. Staruszek, co laseczką zaznacza długość kolejnych kroków miał na łydkach ochraniacze z filcu chałupniczą metodą wykonane, bo walonek w sklepach nie uświadczysz, nawet na jarmarcznych straganach chwalących się wschodnim rodowodem (ech! Z filcu teraz robi się torebeczki dla dziewczynek haftowane w jakieś lukrowane bajki). Czarne rajstopy grzeją chyba doskonalej, bo wystarczy je przykryć (czarną!!!) spódniczką mini – nie znalazłem w sobie odwagi zaproponować starszemu panu zmiany garderoby. On widział więcej, przeżył, więc impertynencją własną nie zaburzałem widocznego wysiłku w powrotnej drodze do domu. Pani o dwóch kulach wyprzedziła go bez problemu i tylko się oglądała – chyba czekała, żeby jej oko puścił, albo jakąś pikantną uwagą na temat jej rączości podzielił się ze światem. Dwóch „Indian” z Indii szło wymieniając się wrażeniami na temat aktualnej pogody w języku mi absolutnie nieznanym. Jeden miał kunsztownie zapleciony turban w kolorze spłowiałej wiśni, chroniący go od uszczypliwości zewnętrza, lecz drugi wiśniową farbą włosy tylko pomazał, resztę skracając do długości zarostu, więc klął zapewne ów tubylczy luty tak nieprzychylny. W paśniku, mimo wczesnej pory snuli się już konsumenci pomiędzy zapachami powielanymi w nieskończoność każdego następnego dzisiaj. Na harmonijce jeszcze nie grał pan zaniedbany życiowo, róże nie zamarzały kolejnemu, który ma w sobie jeszcze energię na reklamowanie asortymentu. Gołębie aż osiwiały knując w jaki sposób wzbogacić własną kulistość i skłonić ją do zmierzania w kierunku ideału. Na skraju chodników zalęgły się żółte lodowce wyhodowane wilgotnością przenoszoną zbyt długo w psich nerkach i teraz rosną poprzeczną zmarzliną, chciwie wyciągając krzepnące dendryty do asfaltowych, osiwiałych jezdni. Bo tam słońce i samochody potrafią je rozgrzać, wyrwać z niebytu obojętności i fajerwerkiem euforii unieść do nieba – zupełnie tak, jak karton mleka, który pod koła trafił, żeby gejzerem lodów mlecznych eksplodować – bezcukrowym zupełnie niestety. Patrzyłem, jak umierał sztywniejąc i zdał mi się bukietem mlecznych róż, na kłujących igłami lodu łodygach – bez przybrania, bez królowej, porzucony bezpańsko i wzbudzający melancholię. Bo kwiaty powinny znaleźć swoją królową – każde bez wyjątku. Bezpańskie umieranie kwiatów jest takie smutne… jak luty bez mrozu…

niedziela, 25 lutego 2018

Bajka weekendowa.


Czas wykałaczką czyścił paznokcie i opierał się o ścianę nonszalancko, kiedy ta, dość rozpaczliwie, zdawała się bronić przed starością i zmurszeniem. Czas najwyraźniej był przyzwyczajony do płochości otoczenia, bo odepchnął się ramieniem lekko, a przecież wystarczająco, żeby ściana stała się kupką gruzu, kompostu… gleby? Zniknęła w tempie odwrotnie proporcjonalnym do poczynań tego hultaja Czasu, który dla odmiany usiadł na ławeczce, żeby proces czyszczenia dokończyć używając kolejnej wykałaczki. Nogę na nogę zarzucił z wdziękiem sugerującym, iż podobną czynność doprowadził rozległymi studiami do perfekcji, której najstarsza arystokracja mogłaby pozazdrościć, dożywotnio ukrywając urazę za pozorowaną, błękitnokrwistą obojętnością.

Calowe, zdrowe deski zapłakały pod naciskiem Czasu, który nie wyglądał na punktową nadmiarowość wektora grawitacji - siedział lekko, swobodnie, nieomal ulotnie i eterycznie. A przecież wstał, zanim skończył z paznokciami, nim ławka bez słowa skargi zapadła się w sobie – na skargi było już bowiem za późno, a mierzwie skarżyć się nie wypada. Zobaczył drzewo i o nie chciał się oprzeć, a co bardziej roztropne ptaki zaczynały już ewakuację, nadwyrężając organizmy, żeby gniazda przenieść gdziekolwiek poza zasięg eleganckiego towarzystwa. Drzewo z nerwów gubiło liście, a kora łuszczyła się usiłując zniechęcić gościa, lecz bezskutecznie. Tylko korniki wznosiły dziękczynne modły i rzeźbiły hieroglif przepowiedni, w podzięce za syte dożywocie.

I wtedy przyleciał Wiatr, który z drzewem flirtował każdego dnia i czasem czesał je frywolnie, czasem pieścił bezwstydnie, a nawet w złości wytarmosił czuprynę i włosów parę skręcił w kłąb. Wiatr, wiadomo, nerwus i o cierpliwości, czy dostojeństwie nawet domniemania być nie mogło, więc polatał wokół chaotycznie macając co w oczy mu zaświeciło mgnieniem, sprawdzając, co się zmieniło od jego poprzedniej wizyty, bo lubił na stare śmieci wracać. No i nie znalazł swojej ściany, na której papierki zawieszał jak ogłoszenia drobnosąsiedzkie, nie znalazł ławki, na której kilku ludziom zaglądał pod ubrania – no i jego ulubione drzewo z którego właśnie ktoś życie wypija…

Czasowi prychnął w twarz wyraźnie zdenerwowany i jak go w ucho nie gwizdnie! Aż mu kartki z kalendarza się posypały, aż stęknął, gdy upuścił zegary z popołudniem świątecznym. Łeb podniósł wreszcie od własnych pazurów i gapi się beznamiętnie, żeby nie powiedzieć tępo. Gapi się, wyrwany z letargu i nawet ubranie na nim kruszało i kapać poczęło kroplami, jak piasku ziarnka ostatnie w klepsydrze, nim na stos przeszłości spadną.

- Siadłbyś na dupie czyścioszku! Ziemia jakoś cię znosi, choć i ona cierpliwość gotowa stracić. Siadaj i nie psuj, skoroś nie budował. A tak w ogóle, to gdzieś ty się tak uświnił?

No. I już go nie było, bo Wiatr urazy nieść nie potrafi długo, a wszystko co znajdzie, ziemi odda i nawet na „dziękuję” czekał nie będzie. Odda bez żalu i skargi. Wszystko. I poleci szukać, czego nie zgubił.

Ale on wraca – Czas nigdy.

Drogowskaz.


Wnętrzem dłoni potarłem policzek. Przypominał fakturą gruboziarnisty marmur, albo papier ścierny. A to mogło oznaczać wyłącznie, że znowu minął dzień, a może nawet i dwa. Poczułem się tak nieznośnie dorosły, że zacząłem o sobie myśleć „pan”. Że bezpodstawnie? Nie szkodzi – mały umysł, to i zachęt zbyt wielu nie potrzebuje, żeby uzurpować cokolwiek. Kiedy wymacałem portfel, a on chudszy od postnego barszczu się okazał, to trochę mniemanie przygasło – może nie „pan”, ale „paniczyk”? Zarechotałem zupełnie niedorośle, kiedy myśl mnie naszła ironiczna, że może nawet nie „paniczyk”, a „panienka”, na dodatek z tych, co to prowadzenia są lekkiego.

Wyrzuciłem pusty portfel, żeby mnie mirażami nie karmił i najchętniej przywiązałbym sznurek do nogi, jako ostatnią deskę ratunku – gdybym zaczął się unosić od tej lekkości, żeby mnie ktoś złapał jako ten balonik gazem wypełniony. No właśnie – sznurka nie miałem absolutnie, czego o gazie powiedzieć nie mogłem – w ten ostatni wyposażony byłem dość rozrzutnie i ekstrawagancko. Jakby wszelkie niedostatki wypełnione zostały wiatrem, który nadal sprawdzał, czy nie utka się we mnie kolejną drobiną.

Zerknąłem ponad głowę. Wszędobylski wiatr układał puzzle chmur i gnał je gdzieś, chociaż… one gnały na przekór wiatru. Trudna myśl do akceptacji, jednak, jeśli chmury płyną w przeciwną stronę niż wiatr wieje, oznaczałoby to ni mniej ni więcej, że chmury stoją, a niebo jest zwiewane z wiatrem. Względnie ziemia poddała się i pędzi jak koło parostatku na wodach Missouri.

- „Więc to tu dni mi znikają” – pomyślałem sobie i pod prąd, pod wiatr, na przekór ruszyłem zwalczać terror uciekających zbyt szybko dni. Wiatr wylizywał mi twarz nie przejmując się, że spocona. Najwyraźniej spragniony był, bo i łzy z oczu wyciskał, spijając je nim rozlały się po policzkach. Pchanie ziemi, czy nieba musi być ciężką robotą. Doceniłem to, gdy się zasapałem w pojedyncze minuty i zupełnie nie po pańsku klapnąłem gdzieś na krawężniku dysząc okrutnie.

Nic z tego. Nie zatrzymam go wcale. Zbyt silny przeciwnik. Siedziałem usiłując zebrać myśli, jednak, żeby coś zbierać, trzeba najpierw to coś w sobie mieć. A ja mogłem najwyżej zbierać bezmyślność. Nawet nie zbierać, bo to była jedna wielka bezmyślność, a nie stado małych, spłoszonych bezmyślątek. Co tu zbierać? Raz chwycić, zmiąć i rzucić do kubła na jakimś przystanku autobusowym, żeby molocha rosnącego niby gangrena nie nosić w sobie.

Wiatr przepchnął już ziemię z poranka w południe, lecz mnie traktował bardziej pobłażliwie i wciąż siedziałem na zimnym krawężniku. Może mnie zignorował, albo śmierdziałem mu za bardzo? Może omijał, żeby się czymś brzydkim nie zarazić? Bo ja taki więcej śmiertelny jestem i kto wie, czy choroba wirusową nie jest. Zakaźną. Pewnie tak… Jestem medycznym ignorantem i zasadniczo chcę ten stan utrzymać możliwie najdłużej, ale widzę, że życie rozpleniło się lepiej niż średniowieczna dżuma. I tak uporczywie trzyma się życia to życie, że musi być szkodnikiem, bakterią śmiercionośną, albo drapieżnikiem, który zęby wbije we wszystko bez wyjątku, aby własne trwanie przedłużyć.

Od samej myśli stałem się głodny. Zacząłem się rozglądać. Poszukiwać zmysłami przekąski, obiadu, spiżarni… niechby kucharki, bo nawet obietnica jest lepsza od beznadziei. Potencjalne kucharki szły, trzymając się możliwie daleko od tego zainfekowanego mną krawężnika, jakby chciały zasygnalizować, że taki ja jestem dzisiaj zbędny. Truteń potrzebny jest na chwilę zaledwie, a nie na coś tak niezwykłego jak „przyszłość”. W kategorii „przyszłość” nie mieszczę się nawet jako margines, czy pojedynczy kolczyk schowany w puzderku na wszelki wypadek, bo może odnajdzie się znienacka ten od kompletu. Może jako hipoteza, szykana, albo aluzja?

Wtedy przyszedł on. Nie wiem kto to, bo nie pytałem. Ale przyszedł i absolutnie bez sensu poprosił, żebym się przesunął. Ja! Na nieskończonym krawężniku samotnie siedzący miałem mu miejsce zrobić, a on chudszy ode mnie i mógł się wzdłuż nawet rozkładać, a i tak nie zająłby powierzchni wystarczająco, żeby tłok zrobić. Wzruszyłem ramionami, bo stać mnie było jeszcze na taki wydatek energetyczny. Artystyczna dusza chyba, a z takimi się nie dyskutuje, bo żyją w świecie odległym od racjonalności.

Kiedy już zdecydował się usiąść obok mnie wyciągnął z kieszeni pomarszczonego niedopałka i dopalał go zachłannie, jakby chciał się zaciągnąć nim aż po pięty. I patrzył na mnie wzrokiem wyblakłym, choć przenikliwym – taki paradoks, coś, jak bezbarwna tęcza… A potem zapytał mnie:

- którędy do wtorku?

Milczałem długo, bo pytanie proste nie było chyba. Ważkie i z jakiegoś powodu zasadnicze. Przynajmniej dla niego. Patrzyłem na tę sylwetkę paradoksami spiętą w kubaturę nie-do-określenia, o której nie potrafię nawet powiedzieć, czy jest możliwa, albo czy posiada jakiekolwiek właściwości, ale przecież zawisł obok na krawężniku i o gardło moje się zaczepił sierpem pytania, abym mu drogę do wtorku pokazał… Więc pewnie jest jakąś alternatywą życiowo uzasadnioną. Niezbędną i niosącą przesłanie.

Palcem wskazałem na wiatr gnający chmury, niebo, czy ziemię, na krawężnik zasiedlony chwilowo tylko nami.

- poczekaj tu, sam przyjdzie, a nie wiadomo, kogo jeszcze przywieje...

sobota, 24 lutego 2018

Przy kawie.


Chmury płyną dziś do innego nieba - czyżby ono nocą się przeprowadziło? Nie zauważyłem, kiedy zaczęły zawracać, ale brzuszki sobie poobcierały przy hamowaniu i do tej pory pierze im się wysypuje z puchowych kurtek. Starsza pani drepcze małe kroczki, ubrana mniej starannie niż kundelek biegnący tuż obok. Na smyczy, chociaż ona zbędna, bo psina na krok nie odsunie się od staruszki. A pani ma na sobie sukienkę w kwiaty – żółtą, półprzeźroczystą, falującą pod wpływem wiatru i kroków steranych nóg w grubych rajtuzach. Dziurawe dżinsy przepływają tuż obok świecąc bielą rzepek kolanowych. Drobne, młodziutkie cierpienie, z czerwonym od płaczu noskiem goni mamę żeby łzy wytrzeć, ale wolałoby łzy ścierać słodyczą cukierka, bo to bardzo skuteczna metoda suszenia łez małoletnich. Sprzątaczka wydrapuje z trawnika resztki liści i plastikowe śmieci, bo o trawie mowy przecież nie ma, a dosadniej wolę nie mówić, co tak naprawdę wydrapuje – może i lepiej że teraz, kiedy zmarznięte grzechocze w wiadrze niczym kości do gry w kubeczku. Ktoś już idzie, ktoś jeszcze wraca, czyściciele kontynuują patrolowanie śmietników, a gołębie zajmują się niewzruszenie tym, czym gołębie się zajmują kiedy nie śpią i nikt ich nie płoszy.

piątek, 23 lutego 2018

Treść bezzwrotna.


Porządek robię. Z życiem. Na półkach sumienia przeszłość układam, odkurzam, wzruszam się, albo złoszczę, a przede mną (być może) przyszłości jeszcze szmat, więc nie wolno zbyt rozrzutnie szafować przestrzenią dostępną. Ugniatam kolanem, w walizkę pcham stare, zaschnięte łzy i nieszczęścia. Utykam, bo wcisnąłem tam jeszcze wstydów małych wiele i niedojrzałości. Gówniarstwa mówiąc wulgarnie. Brak doświadczenia, który emocją wypływał ze mnie i dotykał świat wokół, a ja udaję, że tej niedorosłej, pochopnej i niesprawiedliwej opinii tylko świadkiem byłem, a nie autorem…

Pasek ze spodni poświęcam, żeby oślizgła waliza się nie rozpięła i nie zawstydziła mnie niedyskrecją zawartości… bo przecież mogłaby eksplodować, gdy skorodowane zamki puszczą w chwili skrajnie niekorzystnej dla mnie i zostawią mnie pośród teraźniejszości purpurowej od wstydu i pogardą otoczenia oplutego, że oddech stracę na dłużej, niż ciało znieść może. Spinam mocno kolanem wbijając się w ugięcie walizy zbyt dużej na rozpasane wakacje i smyczą paska niemalże nowego duszę ją najmocniej jak potrafię. Jak bardzo chciałbym utopić ją betonowymi butami na śmierć, albo w niebyt wysłać czymś najszybszym na świecie dalej, niż kosmiczne sondy dotrzeć potrafią.

Nie mam cienia transportu, więc rozglądam się za schowkiem, ale łóżko… – nie – pod łóżko nie wetknę, bo przecież śpię na nim; mogłyby złe myśli dryfować ku mnie, parując pośród tarć i spięć. A ja zapomnieć chcę, odciąć się i ukryć. Więc na szafę, najwyżej jak można i najgłębiej, na pawlacz nieużywany, zawieszony tak wysoko, że rzadko kiedy wzrokiem choćby jest dotykany. W czeluści piwniczne pośród pleśnie i wilgoć mroku zakurzonego - a nuż sczezną, rozłożą się na drobne świństewka i nieistotne obojętności. Na małe zaniedbania i mniej celowe zapomnienia. Może w tyglu czasu konglomeratem, geodą, czymś równie twardym obrosną i wyżarzą się wewnętrznie, by zakwitnąć feniksem? Kryształem ametystu zwielokrotnionym w nieskończoność, morionem bez skazy rosnącym szybciej, niż mi może być przeznaczone?

Oprawione w ramki, nieliczne dumy i wzruszenia, kilku ludzi, których warto nieść w życiu i pamięci aż do jutra – część blaknie i kurzy się, albo pośród niedostatków pamięci pozostaje mniemaniem, niedopowiedzeniem, westchnięciem, które do artykulacji wymaga zbyt wiele wyobraźni, bo fakty utonęły w oceanie nieużywania. Są tam. Obrazy, zapachy, istoty… O konturach już nieostrych, ale ciepłem rozlewające się w każdym zauważeniu - jak ostatnie wakacje, kiedy już zapomnę o niewygodach, komarach, zmęczeniu, a zostawię wrażenia, które kiczem byłyby, gdyby nie moja w nich obecność.

Wbijam gwoździe w ściany i wieszam maskotki – ludzi, których być nie musiało, a później żebrałem o ich we mnie obecność, zdarzenia, których zapomnieć nie chcę, choć kląłem pośród niedostatków i braku sił wtedy. Abstrakcje wspomnień zbyt spłowiałych, żeby móc je zrozumieć, ale przecież – czuciem wciąż są gorące, pachnące, pożądane, jak matczyna dłoń we włosach, kiedy pomimo wszystko… nadal jest matczyną miłością.

Wieszam portret, zrobiony z nieistniejącej już fotografii, doganiający czas, dorastający w wyobraźni kogoś, kogo nie znam zupełnie, ale wierzę, że obraz moim będzie jutrem. Że każdym detalem zmierzam tam, gdzie obraz już jest. Może spłowieje nim go dogonię, może zapomnę, ale on jest tam, gdzie ja będę kiedyś, domniemaniem, karmą, nieuchronnością genami wysterowaną, losu chichotem.

Nie potrafię wyrzucić nic. Ani z siebie, ani z pamięci. Mogę po kątach brudne skarpety upychać, udawać, pozorować, pudrować słowami. Jest we mnie każde wczoraj, nawet to, któremu chciałem wypowiedzieć wojnę i zdechnąć, lub unicestwić pod sztandarem dumy skrzyżowanej z pychą walczącą z łacińskim EGO rozpychającym się gotycką czcionką. Żebyśmy razem nie dreptali ziemskich ścieżek. Są tam wszystkie potwory i demony, piękne, pryszczate panie i cuchnące ekskrementami kreacje. Wszystko moje. Bezzwrotne i jednorazowe, jak butelki, co kolor mają niewłaściwy.

Choćbym pogryzł siebie, utopił w konserwantach, wypalił płomieniem bardziej gorącym, niż inkwizycyjne stosy czarownic… Ech!

Wieszam na ścianach, rozkładam na półkach, a ta walizka wciąż taka mała… i już zamknięta, choć kolejne, śmierdzące fatałaszki podnoszę z niepamięci pobieżnej… Wieszam czując, jak z romantyka staję się cynikiem i zakląć chcę głośno, bo przecież, nie ja jeden, każdy dorasta i swoje wstydy kolanem upycha do identycznej walizki zbyt kusej i żalem łka pomiędzy bezsennością, a pijaństwem, że nie to co trzeba schował pochopnie, lecz teraz za późno już i paczki toksycznej Pandory nie ma odwagi otworzyć, żeby wetknąć kolejną niegodziwość, kolejny wstyd, niedoskonałość, kosztem tych mniejszych, które zaledwie rumieńcem… może się rozpełznąć, jeśli już tego nie zrobiła…

A ty? Urodziłaś się wolna od myślenia? I nie doskwiera przeszłość? Nie uwiera? Jeśli tak, to ja zaczynam cierpieć na nieuleczalną dychotomię – coś rozwieszonego na sznurze pomiędzy podziwem i zazdrością z jednej strony, a oskarżeniem ciebie o łgarstwo z drugiej. Zagryź, ale nie wierzę. Może to ów pierworodny grzech sprawia, że chociaż idealnym się urodziłem, to zanim zdechnę idealnie trzeba mi przemierzać ścieżki upokorzeń bez końca.

Albo udawać, że żyję, omijając zasieki wyborów niezmierzoną bezwładnością, spolegliwością, biernością i zgodą na każdą oblegę.

Nie pytaj (szepczę zawstydzony), nie odpowiem ci dziś… Wcale ci nie odpowiem. Nie znajdę siły na szczerą ripostę… Pływam w niepewności i zapomniałem już jak brzmi metrum oddychania. Złap mnie za włosy, jeśli według ciebie warto i naucz mnie znów. Ale nie pytaj mnie - dlaczego... nie odpowiem, nie wiem, nie umiem, nie chcę - ideologię wybierz dowolną - tę, która nie będzie dla ciebie obrazą.

czwartek, 22 lutego 2018

Klęska krętacza.


Chciałem okłamać świat, że mi nie zależy, ale pomyślałem sobie, że nie ma powodu kłamać, bo przecież absolutnie nikt nie zapytał… Nawet ja nie zapytałem siebie, więc po co kłamać? Obudziłem w sobie zbyt wiele wątpliwości i być może trzeba mi teraz pokłamać bez sensu, jakbym grał w jakąś nieistniejącą grę dziecięcą w: „złap-oszusta-czym-prędzej!”?

Czy to aż takie proste? Możliwe to jest? Bo przecież, gdyby nie pytał nikt… kłamstwo stałoby się ekstrawagancją bogatych i głupotą biednych. Stare prawdy nie dadzą się zakurzyć. Powite w umysłach dawno zapomnianych myśli kwitną w ludowych powiedzeniach, w języku dzisiaj już niezrozumiałym, bo dzisiaj słów więcej jest niż ludzi, a ludzi jest za dużo.

I każdy ma nadzieję, że to nie on jest nadmiarowym osobnikiem, tylko ten spod czternastki co śmieci przez okno wyrzuca, kiedy zmierzch zatrze ślad wstydu na policzkach, albo ta pani u rzeźnika w kolejce, co pluła na wszystkich wściekając się, że wędzonka jest zbyt mizerna do miseczki 120D i chce boczek ADEKWATNY!!! Tylko świnia nie wiedziała o tym zanim została zamordowana. I rzeźnik też…

A gdyby tak… przy urodzeniu… zaraz po pępowinie odciętej – języki odcinać? Czy świat stałby się bardziej szczery? Czy też nauczylibyśmy się kłamać kolorem skóry, tatuażem, pierścionkiem zapiętym tam, gdzie zapiąć się nie da nawet pinezki… Może kłamać dałoby się kolorem skarpet, albo przynajmniej mimiką? Bo jak to tak – żyć w świecie prostym i jednoznacznym? To tak można? Myśli we mnie dojrzewają, stają się bezgranicznie odważne i bezprecedensowe.

Opamiętanie przychodzi, kiedy przypomnę sobie smak wygrzanego słońcem pomidora – bez języka stałby się trociną… nie radością, a obowiązkiem mniej, lub bardziej uzasadnionym.

Jaki ja głupi jestem… - za poprawianie ciała się biorę… a tak trudno mi znaleźć przykład doskonałości która się przymierzyć ma odwagę do tego cudu. Język obciąć – idiota – naprawiać świat, psując ideał. To tylko ludziom się może w głowie pomieścić…

Atmosfera.


Powietrze dzisiaj wyraziste. Dotkliwe i znaczące. Potrafi przypomnieć mi o moich kształtach i przypilnować, żebym nie zgubił na spacerze ani jednej zmarszczki. Nawet kształt płuc potrafi mi trójwymiarowo namalować, gdy się zapomnę i zaciągnę zbyt głębokim wdechem, pozwalając mu spenetrować własne wnętrze. A potem zostawia mnie ze świadomością kształtu, bo już z naprzeciwka idzie starsza pani, która ciekawszym jest obiektem niż ja. Bo ona w kapelusiku przedwojennym, ze słowem drobnym na ustach nieświadomych być może, zapomniana przez bliskich, albo też ich nie posiadająca… już…
Powietrze wślizguje się za mną do piekarni, gdzie znów wybiera kobiecość - pulchną, uśmiechniętą i budzącą sympatię, owinięta własną akceptacją i aromatem pieczywa, że aż w nosie zakręciła się obietnica śniadania. Wronę podejrzewałem o instynkty samobójcze, bo siedziała najwyżej jak można i gapiła się w klepisko beznamiętnie, siwym żabotem pochylając się na fali, co uginała gałązkę wierzbową znoszącą pokornie obciążenie wroną i nie pękającą wcale. Jakieś psy bez rodowodu wykrzykują obelgi wzajemne, jednak chociaż bez błękitnej krwi, to i bez ognia – widać to tylko przyjazne kuksańce były. Może autopromocja, że się żyje i dramatu nie ma? Tylko siedzieć na tym betonie przykro, czekając, aż można będzie usiąść przed kolejnym sklepem i znów zawyć niecierpliwość, że zapachy się skończyły i chodźmy-już-stąd-gdziekolwiek. Samochody mrugają na siebie światłami, a właściciele wyskrobują widzialność na przednich szybach. Ja wyskrobuję słońce z oczu, bo dzisiaj uwodzi mnie tak bezwstydnie, jak jeszcze wczoraj nie miało odwagi.

środa, 21 lutego 2018

Erotyk niespełniony.


O szybę chciałem cię oprzeć. Jak zwierzę, bez cienia wstydu i skrupułów. Zapominając o otoczeniu, o wychowaniu, o świecie. Szeptałaś, że nie wolno, że przecież… dorośli podobno jesteśmy, a ja w szale i gorączce przekraczam. Wszystko, z czym się urodziłaś i dojrzewałaś. Ale widziałem w twoich oczach zgodę zasłoniętą woalem słów zawstydzonych, drżących, bo rosły w tobie tęsknoty za spełnieniem. Rosły szybciej, niż słowa szeptane tobie do ucha, a warga zagryziona zębami żeby nie krzyczeć powiedziała resztę. Chcesz, ale zgodzić się nie możesz. Chcesz, ale wstyd każe ci natychmiast zmienić miasto, kraj, kontynent lub świat. Ale chcesz…

Jak lunatyczkę doprowadziłem cię pod to okno, spoza którego wystawał świat zewnętrzny, ubogi bardzo i pobieżny, nieuważny, byle jaki. Pospieszny, biegnący szybciej, niż biegnie czas i tylko własne stopy na chodniku widzący. Wsunąłem palce we włosy, i popchnąłem leciutko, czekając, aż powiesz „nie”, ale nie powiedziałaś nic, tylko usta zwilżyłaś językiem i przytuliłaś się do szyby zimnej, bezosobowej. Staliśmy tak – ty do szyby przyklejona, oddechem malująca kleks mgły na tej ścianie, która twoją namiętnością traciła przeźroczystość i ja – chwytający cię właśnie w talii, czujący, jak biodra usiłują znaleźć drogę w cień moich dłoni, żebym ustabilizował frywolność, dał alibi i uwolnił cię od odpowiedzialności. Patrzyłaś na życie, a ja patrzyłem w szybę, po której pospieszny oddech skroplony spływał i wreszcie oddał mi widok twojego wzroku, który spłonił się mgłą gęstą, zaciemniającą błękit tęczówek aż do szarości. Patrzyłaś głodna, jakbyś w życiu nie widziała świata. Z góry. Ponad głowami idącej codzienności, sięgający horyzontem dalej, niż z poziomu chodnika ośmielał się marzyć.

Trzymałem twoje biodra mocno, żebyś nie wychyliła się za bardzo, żebyś pośladkami nie odbiła się od moich lędźwi i nie poleciała reakcją w tę szybę, która pancerna zapewne nie była, żebyś krzywdy sobie/nam nie zrobiła. Przykleiłaś się do niej, jakby to był strój karnawałowy na tę chwilę wybrany z szafy. Piersiami ogrzewałaś tę szybę, że aż mnie ukłuła zazdrości niepewność, że nie dla mnie twoja bliskość, bo zapomniałaś całkiem chyba, że stoję za tobą i pilnuję. Stwarzam pozory, wyjaśnienie oczywiste tak bardzo, że sztampą i kiczem na kilometr widoczne. Patrzyłaś na świat z góry, lecz sama wcześniej wejść nie chciałaś, a przecież po drodze tobie. Codziennością, pospolitością własną dotykasz tego fragmentu miasta i wystarczyłby niuans, żebyś tu była – drgnienie powieki, kroków kilka policzalnych.

A jednak nie przyszłaś tu. Nie pozwoliłaś sobie na bezpośredniość, na indywidualizm, tylko czekałaś bez słowa, aż sam przyprowadzę cię tutaj. I dopiero, gdy zobaczyłem, jak szybko oddychasz, zrozumiałem, że chciałaś tego i pretekstu szukałaś, żeby przyjść tutaj. Trzymałem ręce na twoich biodrach i wdychałem twój oddech od szyby odbity, a ty bez świadomości patrzyłaś się tak żałośnie, tak bezinteresownie i niewinnie, że aż mi się wstyd zrobiło, kiedy nasze ciała dotykały się tęsknotą niepojętą, niby przypadkową, a przecież nikomu wcześniej nie pozwoliłaś na bliskość, na zapach, na ciepło pulsem podnoszone i oddechem, który chrypiał emocją. Ja nie pamiętam, żeby aż tak…

Nawet nie próbowałem pokazywać ci drzwi, które na zewnątrz wiodły. Po prostu nie miało to sensu. I tak ich nie widziałaś, Wziąłem twoje biodra mocniej w dłonie i popchnąłem na taflę szklaną, która pod naporem wspólnej fizyczności uchyliła się drzwiami do zewnątrz i wyszliśmy. Szłaś krokiem pozbawionym świadomości, a ja, jak ostroga, jak uzda na twoich biodrach zawieszona kierowałem twoją nieświadomością, aż oparłaś się na poręczy, która granicę postawiła – między ciekawością życia, a zgonem determinacji. Zbyt wysoko, żeby dało się wspominać dowolnie mały krok więcej. Zbyt duża odległość dla szkieletu białkowego, żeby bez szkody dla ciągłości myśli mógł się mierzyć z grawitacją.

Stałaś tam i pulsowałaś zachwytem, pożądaniem, pragnieniem i radością. Miałaś więcej uczuć w sobie i gdybyś ramiona miała nieskończone, to chyba przytuliłabyś całe to widzenie do siebie, i każdego anonimowego człowieka, który nieświadom twojej obecności mijał cieniem, mijał dołem, malując na chodniku karykaturę siebie szyderstwem słonecznej nieskończoności pokrzywioną. A ty…

A ty się do mnie odwróciłaś w tym swoim zachwycie i szepnęłaś rumieniąc się ze wstydu, że chciałaś plunąć na ten świat pobieżny, ale się wstydzisz, żebym odwrócił się i nie podglądał, kiedy pluć będziesz, bo kobiecie nie wypada… tobie nie wypada, bo wstyd ci bardzo , a chciałaś już rok wcześniej, tylko nie było jak… nie było kim się zasłonić…

Jestem. Stoję obok i chociaż pożera mnie demon ciekawości, to stoję tyłem do ciebie i zęby zaciskam, ale słyszę, że oddychasz, jakbyś pierwszy łyk powietrza w życiu złapała… może ostatni… Plujesz tak nieumiejętnie, że aż się śmieję pod nosem, chociaż nie mogę cię dotknąć wzrokiem, to czuję rumieniec – wstydu, ciekawości, nadziei, determinacji… ile jest tych uczuć w tobie i tym splunięciu, które pewnie brodę ci zwilżyło bardziej, niż ziemię pod twoimi stopami. Gdybym tylko mógł poznać wagę tej chwili, w której byłaś bardziej nagą, niż wczorajszej nocy. Gdybym mógł przeczytać w twoich oczach intencję, która zakończyła się aż tak, że nawet ja nie mogłem widzieć, gdzie twój wstyd dotknął mojej ciekawości i miał odwagę powiedzieć mi „nie!”

Gdzie byłaś wtedy? Dlaczego? Wciąż w drugiej lidze grać mam? Oddałaś mi ciało z własnej woli, a myśli chowasz przede mną – dla mnie za mało. Nie chcę tak. Chcę wszystko. Świat wokół przestaje istnieć, mieć sens jakikolwiek, bo niezrozumienie we mnie stało się żebrakiem które potrafi jeśli masz być moją, a ja twój, nagość to za mało. Dlaczego świat oplułaś? – powiedz mi…

wtorek, 20 lutego 2018

Pomimo wszystko...


- Nie wierzę, że jakikolwiek Bóg chciałby mieszkać w czymś tak ciasnym i zimnym, jak ludzkie budowle. Kanciaste, nieprzystające do dzieł natury. Prymitywnie symetryczne, geometrycznie przewidywalne. Nudne po prostu… Brzydkie i na malutką skalę stworzone. Nawet nie stworzone, lecz ułożone z klocków. Podobni dzieciom zbudowali ludzie z klocków więzienie dla Boga i on ma w swojej wyrozumiałości zamieszkać tam i cieszyć się. Może tupać nóżką i pohukiwać na swoich strażników, którzy wiecznie trzęsą portkami mając świadomość, że łaska Majestatu niekoniecznie będzie wieczna, a jeśli Mu nogi zmarzną? Nabawi się kataru, humor straci i zacznie się apokalipsa, epoka lodowcowa, tunguskie meteory spustoszą życie maluczkich i rozsypią w niepamięć każdy ludzki twór?

- Nie wierzę w powtarzane wielokrotnie mantry, w pieśni żadnego znaczenia już nie noszące, gdy powtarzane cyklicznie, bezmyślnie i nieszczerze zgubiły sens słów złożonych z deklaracji łamanych częściej, niż owe hymny wznoszone są, pośród rąk złożonych wiernopoddańczo. Słowa publiczne, sprostytuowane, bezczelnie zuchwałe i ofiarą ekonomiczną uzasadnione „co łaska”, a łaska ta… ech! Wolę nie mówić, żeby ust sinymi słowy nie pokalać, bo im odważniejsze błagania, tym danina skromniejsza, a oczy gorączką zaropiałe bardziej, buńczuczne młodością i brakiem świadomości. Nie wierzę w dojrzałość słów starczych, powtarzanych od tak dawna, że stały się fizjologią, mięśniem gładkim życia, które dogorywa, ale wciąż pamięta o oddechu i paru symbolach, kiedy słońce zapomni kościom dać oddech od reumatyzmu, gośćca, czy innych kataklizmów wpisanych w ostatnią prostą życia.

- Nie wierzę świętym deklamacjom, obrazom, gestom, słowom, księgom oprawionym tak kunsztownie i przechowywanych jak skarb bezcenny, ważniejszy nawet od życia, od jutra i wczoraj. Otulonych miękkim pluszem, chronionych laserowym promieniem, gwardią szkoloną, by zabić bez cienia wątpliwości gdyby… dla kartki papieru, na której martwym językiem namalowano hieroglif boską obecnością namaszczony podobno. Historii nie wierzę i geniuszom, co widzenia mieli nieposkromione płomieniem inkwizycji, ani w tym płomieniu dojrzewających. Krucjatom zmieniającym świata politykę nie wierzę i bohaterstwu jednostek, co okupili naiwność śmiercią nagłą w imię ułudy. W znak na płaszczu, w krucyfiks wykuty zamiast podkowy i lemiesza.

- Podważam autorytet i znaczenie każde. Po cichu i tylko dla siebie. Zaglądam sceptycznie w okna przeszłości i mowy gorące, kwitnące słowami nieskończonymi, ostatecznymi, autorytarnymi. I nie wierzę żadnemu z nich. Nie wierzę ciszej, niż wierzyć nie potrafi przysłowiowa mysz kościelna – najchudsza z ziemskich myszy, bo w domu Pana jedynie woskiem świec może doczesny głód zaspokoić.

- Dyskryminuj mnie, poniżaj, uwłaczaj, jeśli masz kaprys taki, gdy uzbrojony w niezłomność przyjdziesz do mnie, żeby mnie malutkiego nawracać, lub uszy moje nanizać na łańcuch niedokończony twojej niewzruszonej pewności, że rację masz i tylko ty werdyktem boskim możesz stać się dla świata, który miał przyjemność towarzyszyć twojej niezłomności pomimo wszystko, albo też wszystko niej utracić.

- A ja? Ja patrzę na śniegu płatek nim spoci się w moich dłoniach, patrzę, na nerw liścia opadłego, który oddał mięso, a kośćmi żył jeszcze świat zwiedza i zachwyca formą, kształtem i delikatnością. Pochylam się nad pajęczynami, które wiatr zawistny tarmosi, bo nie potrafi czegoś równie pięknego zatrzymać w bezruchu, bo on… on stworzony jest do ruchu, a nie do czekania… Patrzę na ciało. Na każde ciało, które można sobie wyobrazić – ludzkie, mrówcze, bażancie. Na wirusów zwoje i macki ośmiornic. Na kształt kropli wody, koronę nagiego zimą drzewa i szczyt góry ubranej w śnieg wiatrem rzeźbiony.

- gdybym żył choćby tysiąc lat, albo milion – nie uda mi się stworzyć czegoś tak subtelnego, niepowtarzalnego i doskonałego. Nie mną, bo jestem umysłem zbyt tępym i ograniczonym. Nie mną, bo rozumu mi nie wystarczy, żeby chociaż w mrzonce aż tak daleko zacząć – właśnie – zacząć, a nie skończyć. Nic nie wiem o organizmach, a zachwyt budzą przepychem, przewidywaniem i odpornością. Podziw budzą doskonałością i myślą tak rozległą, że każda ludzka wydaje się gówniarzem z zapadłej wioski, słoniem w porcelanowej dżungli, analfabetą w aleksandryjskiej bibliotece. Nie potrafię bez zachwytu przejść obok. Zapomnieć nie potrafię i nacieszyć się, że dostałem ciało tak doskonałe, że dwa tysiące lat lekarzom nie wystarczyło, aby je poznać, zrozumieć i wesprzeć.

- pytasz, czy wierzę, w co wierzę, i dlaczego? Pytać jest łatwo, bo to krok pierwszy, domena małych ludzi poprzestających na zawieszeniu wątpliwości w powietrzu, w cudzych uszach, czy sumieniu. Wielkość zaczyna się po stronie odpowiedzi. Dopiero tam zaczyna się niepojęte. Tam zaczyna się Absolut, który wie, a nie ma wrażenie, który potrafi, a nie cierpi na domniemania. Tam dzieje się świat. Albo już się wydarzył, zaczął, lub skończył, dojrzał, albo samounicestwił się. Nie wiem, czy są tam słowa, ale jeśli są… wtedy są jednoznaczne i doskonałe… chyba… bo co na temat Idei mogę wiedzieć ja, poza mniemaniem i nadzieją? Co mogę wiedzieć o planach, które sekundą nawet nie obarczyły mnie zauważeniem, któremu musiałbym sprostać, bo przecież… mógłbym nie poradzić, zawalić historię świata, potknąć się jak ofiara losu i zaprzepaścić starania.

- Więc trwam. Daleki od wielkości, od mądrości, od odpowiedzialności za ciąg dalszy, lub jego brak. Trwam i wierzę, że jest umysł, który ma odwagę chociaż przymierzyć się do objęcia życia zrozumieniem. Tego, który życie stworzył na obraz dowolny, bo w końcu nikt nie obiecywał, że Ów jest wolny od wad, nikt nie może odpowiedzialnie stwierdzić, że Ów nie uczy się wciąż i nie poprawia detali, które w nim samym mają skazę niedoskonałości i pośród maluczkich próbuje ją wygładzić, zatrzeć, pokazać światu chwilę idealną, niepoprawialną i skończoną.

- no właśnie… Skończoną? Nieodwołanie i ostatecznie? Skończoną, czyli zbędną, nudną i powtarzalną. Banalną chwilę… wzruszam ramionami, bo tak mam w chwilach bezradności, a przecież nie wiem, czy banał nie jest celem ostatecznym. Ma prawo być. Może być i zapewne skończone prawdopodobieństwo, wartość oczekiwana i podobne bzdety abstrakcyjnej poniekąd matematyki wykazuje coś niezerowego, mogącego się zdarzyć, a więc i powielać. Jak ja… jak życie, jak myśli i słowa. Nadzieje, szepty…

- nie wiem – złoszczę się wreszcie – nie wiem, i wiedzieć nie będę, ale wierzę, że gdzieś nade mną jest umysł wystarczająco pojemny, żeby takie cuda jak życie stworzyć. Takie drzewo, człowieka, pluskwę, czy mantę. Bo przecież nie ja, bo ja na gotowe przyszedłem i to taki zdziwiony…

poniedziałek, 19 lutego 2018

Trójwymiarowo.


Z rokitnika zniknęły już ostatnie, pomarańczowe korale, a trawnik „nawożony” konsekwentnie przez całą zimę i wszystkie okoliczne psy, aż dyszy chęcią eksplozji. Nawet stateczne gołębie dały się porwać emocjom i krążą stadnym wirem ponad okolicą, niczym zalążek tornada. Widać słońce je oszołomiło. Sąsiedzi pokrzykują frywolnie na siebie wzajem i na psy własne, lecz zerkają bardzo dyskretnie, czy z okien nie widać, że pod pozorem obowiązku mają kaprys poplotkować przy pospiesznym piwku, bo przecież nikt nie uwierzy, że tak nagle zapałali miłością do marszów długodystansowych na przestrzeni mniejszej niż spacerniak więzienny. Panią sprzątającą to, co wiatr z wronami zdołał wtórnie, śmietnikowo wyhodować w przedświcie na płaszczyźnie podwórza, ściga jakieś radosne „dzień dobry”, które tydzień temu byłoby jeszcze anatemą nieodwołalną, lub rękawicą rzuconą w kurz ubitej ziemi. Na liściach ostrokrzewów słońce bawi się zajączkami jakby to łuska rzeki była i flirtuje z każdą okoliczną szybą wymieniając alfabetem Morse’a poufne informacje zaszyfrowane doskonalej, niż szeptem Enigmy powleczone.
Wiesz? Tam, naprzeciw… nie suszy się już pranie za oknem… Nie wisi sznur rozciągnięty ponad dachem oficyny i mocowany do strupieszałej elewacji wystarczającej, żeby „Bitwę pod Grunwaldem” powiesić, jeśli konsylium kustoszy ustaliłoby estetykę owego wieszania i określiło współrzędne geograficzne oczekiwanego efektu. Lufcik przystroił szklaną szatę broszką dziury cegłą zapewne haftowaną, a nierozgarnięty, zeszłoroczny gołąb, na swoje nieszczęście zrobił krok zbyt mały i spadł pomiędzy szklane ściany. Dzisiaj jest już mumią, ostrzeżeniem dla zbyt ostrożnych, lub tych, którym pustostan pachnie nadzieją na dom bezpieczny. A ja miałem do pustej butelki włożyć bukiet z kolorowej pepperoni przybranej gałązką rozmarynu, żeby oliwą zalać trójwymiarowy obraz i cieszyć zmysły, jednak ten gołąb… w szkle zanurzony… nie mam sumienia budować obrazów. Nie dziś. Chociaż życie umiera każdego dnia - nie dziś...

sobota, 17 lutego 2018

“Navigare necesse est, vivere non est necesse.”


Marsz w jakiś sposób uzasadnia mnie, więc nie żałuję sobie i spaceruję, jeśli tylko znajdę chociaż cień braku przeciwwskazań. Dowolnie słabe uzasadnienie wydaje się nie dość że wystarczające, to po kilku krokach nabiera mocy i staje się już koniecznością. Wystarczy zlekceważyć zegarek, a kalendarz odepchnąć poza ostrość widzenia (co z każdym dniem jest coraz łatwiejsze i przyprawia mnie o lekki niepokój). A kiedy już uda się z obrzydzeniem popatrzeć na skamlanie ignorowanego czasu i te spocone, anonimowe pośpiechy donikąd gnające pomimo mnie, to ciąg dalszy odbywa się już bezzgrzytowo i pozwala rozkoszować się detalem ulotnym, albo mgnieniem uczuć ledwie zaznaczonych na twarzach o rysach rzeźbionych charakterem i tym, co minione.

Przechodziłem obok, bo ja na ogół przechodzę obok, jednak nie obojętnie, a subtelnie i dyskretnie. Bo nie lubię pchać się w cudze życiorysy bez uzasadnienia, czy potrzeby. Aż tak wysokiego mniemania nie mam na własny temat. Pachniały pączki na bieżąco smażone tuż za szybą, z sąsiadującej restauracji uciekał aromat jeszcze nie podanych posiłków wraz z gośćmi zbyt biednymi na degustację, co poznali dopiero po pobieżnych zaledwie studiach menu. Przechodziłem i czasu miałem w bród, albo wcale, bo jakoś przestało mnie to interesować wobec powietrza pomalowanego słońcem – takiego zimnego, ale na wskroś swojskiego, które otwiera skórze pory i udrażnia zatoki.

A kiedy tak przechodziłem, zobaczyłem starszą panią siedzącą na wędkarskim stołeczku na skraju krawężnika, w podcieniu paru pięter kamienic górujących nad tym ocienionym chodnikiem, nad arkadą którą zmierzałem wzdłuż całkiem niespiesznie i mogłem pozwolić sobie na dygresje, aluzje i domniemania. A pani uśmiechnęła się cieplej, niż lutowe słońce, a pod jej nogami stała plastikowa miseczka wodą zmarzniętą wypełniona w połowie, w ćwierci wypełniona białymi bukiecikami, a w pozostałej ćwiartce wiatr tylko smęcił i usiłował wraz z mrozem osłabłym namalować bezbarwne witraże.

Bukieciki były malutkimi bardzo, ale większymi, niż można byłoby spodziewać się po fiołkach, czy stokrotkach, jeżeli ktokolwiek jest aż tak roztargniony, żeby podobnych kwiatów spodziewać się mógł w lutym. Opakowane w liście bluszczu przebiśniegi marzły w obojętności pospiesznie mijającej starszą panią, a ja wziąłem jeden, bo pomyślałem sobie, że właśnie dziś spotkam kogoś, komu warto będzie taki bukiecik ofiarować na szczęście. Na wszelki wypadek, albo bezmyślnie – niech mój banknot staruszce obiadem się stanie, receptą w aptece wykupioną, czy czekoladą dla wnuczki. Poszedłem, z garstką przebiśniegów, których wilgoć zdążyła wydrążyć dendryty korytarzy pod mankietem kurtki, do łokcia się zbliżając bezwstydnie i skórę liżąc niepokojem. Niosłem kwiaty delikatne, nienachalne, ledwie zauważalne – ot – z łąki koniczyna pospolita tak bardzo, że trzeba znaleźć taką delikatność, która doceni. Subtelność, która nie jest zmanierowana i zauważy urodę, przesłanie, że chociaż luty, to jednak wiosna, kiedy kwiat przeniesie się z moich dłoni w jej… szukałem szamanki. Pani o włosach wiatrem uczesanych i stopach, które trawa pieścić uwielbia, kiedy tylko soczysta zielenią się okryje.

I teraz już utonąłem w spacerze całkiem, bo przecież bukiecik miałem i czas nieistotny i chęć, żeby miastem w poprzek, albo dowolnie… Szukałem i patrzyłem, czy pojawi się wreszcie na horyzoncie ta, której przebiśniegi maluteńkie, zupełnie-orchidei-nie-przypominające spodobać się mogą, która doceni ich naiwną, białą nagość - tak odległą od zamszowej, mrocznej purpury róż bogatszych w domysły od każdego z kwiatów na świecie. Miałem cel, co zasadniczo nie zdarza się na spacerze wcale, lecz cel tak nieuchwytny, że być może niemożliwy do odnalezienia.

Możesz uważać, że kłamię, że znowu mi się zdawało, ale w końcu zobaczyłem. Nogi poniosły mnie w architekturę sprzed niemal dwóch wieków, a przecież wciąż użytkowaną intensywnie. Pociągi przywoziły zmęczone, egzotyczne marzenia, unosząc tutejsze, niespełnione jeszcze w szeroki świat. Wyszedłem na peron, po którym wiatr gwizdał każdemu pochopne obietnice, których jak zwykle dotrzymać nie będzie w stanie, bo wiatr nie jest partnerem skrupulatnym, pamiętliwym i statecznym. To urwipołeć, gorąca głowa, cygan bezdomny i kundel bez ziemi. Obieca i zostawi z otwartymi ustami, nawet nie ze złej woli, tylko z tej pobieżności gonitwą wszystkich dni wypełniony. Albo szepnie wspomnienie aktora, który właśnie tu, na tym peronie ostatnią w życiu niedyskrecję samobójczo popełnił.

Stałem, a wiatr wąchał jeszcze moje przebiśniegi i wyrwać mi je chciał z dłoni, chociaż mu niepotrzebne wcale. A ja schowałem się za tablicą reklamową, bo na peronie stało objawienie… stała ona… Zerknąłem na tablicę – pociąg na wschód za dziesięć minut miał się pojawić na peronie, więc albo teraz, albo wcale, bo przecież nie stoi tam dla idei czekając aż podejdę, tylko wsiądzie, gdy tylko drzwi zaproszą.

Patrzyłem na buzię młodziutką, okrągłą, uśmiechniętą, kiwającą dwoma pomponami wełnianej czapki i na dziecinną niecierpliwość podskakującą w niej radośnie, a mama uśmiechnięta równie szeroko kiwała nawzajem pojedynczym pomponikiem, jakby chciała stać się jednością, zbiorową radością i przytuleniem. Ile lat mieć mogła? Dzieckiem była całkiem jeszcze, choć może już pierwsza kobiecość zaczęła jej twarz malować charakterem, lecz nie zabrała dołeczka w brodzie, nie zabrała gwiazd w oczach, ani tej dziecinnej radości, którą można całym ciałem wyrażać tak intensywnie, że zaraża się otoczenie, które wobec tej radości staje się bezbronne i w niepewnym uśmiechu wtóruje nie potrafiąc zdobyć się na nic mniej. Co wrażliwsi próbują taką radość przytulić, żeby ją sobie wytatuować na ciele i do domu zabrać po wsze czasy, ale to mrzonka. Jak z opalenizną – na zapas się po prostu nie da i tylko codzienność i bliskość takiej radości dać może efekt.

Podszedłem zachwycony i bez słowa wręczyłem niewinność w bluszczu liście zawiniętą drugiej niewinności w matczyną miłość ubraną i poszedłem wciąż bez słowa, zbiegając po schodach lekko – lżej niż zrobiłbym to jeszcze kwadrans wcześniej. Gdy stukałem po schodach własne zadowolenie, a schody oddawały mi dość beznamiętne tak-tak-tak usłyszałem gdzieś spoza pleców pytanie głosem zdumionym po kres niepojęcia, jeszcze nie nawykłym, że kwiaty są naturalnym uzupełnieniem kobiecej urody, choćby były najuboższe z możliwych:

- mamo…? dlaczego…? - nie usłyszałem odpowiedzi, ale schody już z większym uczuciem uśmiechały się do mnie ceramicznymi kaflami tupiąc tak-tak-tak…

piątek, 16 lutego 2018

Brzytwa Ockhama.


A dzisiaj, to chciałbym pomilczeć z tobą na jakiś intrygujący temat. Jesteś tam? Jesteś... Słyszę, jak wciągasz powietrze – zaskoczyłem ciebie? Nie spodziewałaś się, że się odezwę do ciebie bezpośrednio tak, chciałaś żebym nadal udawał, że nie wiem nic o twojej obecności, a ty, nieśmiało bardzo… Wiesz? Nie musisz dla mnie się stroić, ani wyszukanego makijażu nakładać jeśli chcesz porozmawiać. Nie to się liczy, jaką kreacją chcesz mnie oszukać, uwieść, lub na manowce sprowadzić. Makijaż? Jest po prostu niesmaczny, a może wręcz rakotwórczy. W nosie mam twój pesel, paszport i kartę kredytową!

Imię za to postaram się zapamiętać, jeśli zechcesz mieć jakieś imię, choć przecież – możesz mieć każde, jakie tylko zapragniesz. Tu możesz. Być swoim własnym wzorem, ideałem niedościgłym, albo mrzonką uplecioną na mniej, lub bardziej nielegalnych używkach. Możesz płeć własną ukształtować, albo demiurgiem zostać nawet, czy kaprysem, wykrzyczanym w jednym tupnięciu nogą dowolnie przystrojoną, że nie i że absolutnie, bo teraz… no właśnie – porozmawiajmy o teraz. O tym, co niemożliwe, ale konieczne. Potrzebne, przydatne, wymagane, ech… ten słownik zawiera zbyt wiele czasowników, a każdy wydaje się niezbędny do czasu, gdy mu się dokładniej przyjrzeć. One wszystkie krążą wokół: chcę-nie chcę, i doprecyzowują pierwotny egoizm jakimś detalem z zaścianka. Takim ubogim krewnym, którego się toleruje, bo jednak krew coś znaczy, ale liga już nie ta i opakowanie ciut odstające.

Dumam ust nie otwierając i sam siebie pytam, czy w ogóle musisz istnieć. Może nie? Można być fantasmagorią siebie? Własnym mirażem? Tu, gdzie nikt i nic nie jest w stanie przeszkodzić, a zaprzeczenie staje się kaprysem, albo skargą niedocenionego, oszukanego, zignorowanego… Stukam w monitor, który szklanym już od dawna nie jest i nie potrafi zadźwięczeć dzwonkiem żywym, tylko ugina się pośród spłoszonych pikseli miejscową febrą. Jesteś tam? Dlaczego jesteś? Dlaczego tu? Przecież są bardziej kolorowe miejsca, są słowa odważniejsze, bezwstydne zupełnie, albo przesycone obietnicami.

A ty? Mniejsza o ciebie – a ja? Jestem? Może to jakiś anonimowy, zbiorowy byt, który zalągł się pasożytem w sieciowych nieskończonościach i udaje, że ma ciało, że pragnienia i uczucia nie są mu obce. Nie ufam ci, tak jak ty sceptycznie do mnie podchodzisz – są słowa, są linijki czarnych hieroglifów podobne do wędrujących po pniu drzewa mrówek i nic więcej.

Jesteś tam? Zechcesz ze mną pomilczeć? Wybierz temat – milczeć umiem lepiej niż mówić i każde tabu możesz naruszyć bezkarnie milcząc. Chcesz? Opowiemy sobie siebie nawzajem… Jeśli tylko znajdziesz odwagę… i jesteś chociaż trochę prawdą…

czwartek, 15 lutego 2018

Dylematy.


Siedziała na ławce w parku, kryjąc się w cieniu kasztanowców-staruszków. Zadbana, może nawet piękna, zwracająca uwagę nie tylko sylwetką, ale i strojem, który dobrany był z dużym smakiem i ściągał męski wzrok bez względu na wiek przechodnia. Każdy znaleźć potrafił coś, z czym chciał się identyfikować, zerkał onieśmielony licząc na wzajemność, na zainteresowanie, lub chociaż wymianę uśmiechu. I tylko mały chłopczyk podbiegł beztrosko i spocone dłonie położył jej na kolanach subtelnie rajstopami przykrytymi i patrzył w oczy tak długo, aż dostał cukierka, którego natychmiast włożył do buzi i ze szczęściem piskliwym uciekł oglądając się tylko, czy go nie gonią i nie chcą odebrać słodkości. Obok kobiety, na ławce leżał bukiet kwiatów w foliowym opakowaniu. Machinalnie wyjęła jeden z kwiatów resztę pozostawiając w niepamięci i braku zauważenia. Powąchała go raz i kolejny. Popatrzyła na aksamitne cienie chowające się pośród płatków. Zapewne zapachu nie odnalazła, albo taki, który nie wniósł nic nowego w jej teraźniejszość, czy przyszłość. Kwiat. Róża na metrowej łodydze, która świadczyć ma o jakości pąku. Lizała palec, więc chyba w swoim roztargnieniu, w tym zanurzeniu w samą siebie nie uniknęła twardego kolca zakrzywionego niczym szpony lamparta, czy dziób orła.

A ja naprzeciwko siedziałem zanim nadeszła i melancholią niespodzianą dotknięty, albo słońcem rozpieszczony, poddałem się szczegółowej rewizji słonecznej i oślepieniu w oczy bijącemu światłem nad miarę jaskrawym. Milczałem bardzo dorośle i dojrzale nad podziw. Nawet twarzy uczuciami nie starałem się pokryć, tylko wsobnie, wewnętrznie przeżuwałem niedostatki własnych mniemań na temat własny i świata. Teraz już siedziałem i usiłowałem patrzeć, co robi nieznajoma, pośród parku, w środku dnia, kiedy większość spacerowiczów to emeryci i młode mamy z dziećmi, bo reszta świata zagoniona, w pędzie do kapitału pomarzyć tylko mogła, o takiej ławce pościelonej ciepłem słońca i leniwym myślom błądzącym gdzieś poza światem ekonomii.

A pani siedziała na ławce, z jednym kwiatem w dłoni i drugą dłonią w ustach, żeby szpic kolca róży zębami wydłubać i wypluć, zanim naskórkiem zarośnie i zadrą dotkliwą naznaczy kolejne dni. Kiedy już się udało a twarz kobiety nie rozjaśnił nawet cień tryumfu, zaintrygowała mnie na dobre. Nawet nie udawałem już, że czytam, że sjestę odprawiam, albo modły do nieznanych bóstw, tylko zachłannie gapiłem się w jej stronę, na nią. Patrzyłem, jak słońce przedziera się przez kręcone, długie włosy o wiśniowej barwie, a niebieskie oczy w cieniu włosów stają się popielate. Potrafiła zmarszczyć czoło tak, że oprócz poziomych zmarszczek pojawiały się też pionowe, coś, jakby zaproszenie do gry w kółko i krzyżyk. Odeszły ode mnie melancholie, a ich miejsce zajęła najpierw frywolność i domniemania rozpustne, a potem…

Potem, to było już o wiele trudniej, bo w jej oczach świat wydawał się bezdenną studnią, w której głębinie z każdym metrem kolory traciły swoje znaczenie, a studnia trwała i rosła w dno siebie. Najłatwiej powiedzieć, że dramatyzuję, że ubarwiam, albo wymyślam bzdury, żeby uczuciowym jednostkom zrobić krzywdę, ale zwiędła na tej ławce tak, że gdyby teraz podbiegł ów chłopczyk, to wyjąłby z buzi cukierek i sam, własnowolnie oddałby jej, żeby ją pocieszyć… nie było chłopczyka… nikogo nie było… tylko ja…

Wstałem i podszedłem do niej, jak podchodzi się do rozpaczy bezkresnej. Oczywiście, że miałem obawy, bo w tym stanie mogłaby podrapać pazurami stwórcę i matkę własną. Paznokcie miała wyostrzone na współczesną modłę i wzmocnione pancernym lakierem, który sam w sobie mógł krzywdę tkankom miękkim zrobić, że o oczach nawet nie wspomnę. Oliwkę z martini mogłaby wyjąć takim paznokciem nadziewając ją na ów rapier i zaledwie czubkiem opuszka zmienić smak drinka. Szedłem te kilkanaście kroków zaledwie, a każdy krok ciężki był tak bardzo, że ledwie nogi nad ziemię unieść mogłem i tylko pretekstu szukałem, żeby przestać, żeby odwrócić wzrok, z ulgą powiedzieć „przepraszam” i minąć ją i zapomnieć. Zapomnieć nie tylko wzrokiem, ale sumieniem. Ale nie. Ona siedziała nieruchomo i widzieć mnie nie mogła, bo płatki zaczęła obrywać z tego kwiatka nieszczęsnego, który miał pecha wpaść jej w ręce i niczym młodzieńczą wróżbą płatki spadały bezmyślnie na ziemię – kocha, lubi szanuje… Róża milczała w swoim bólu utopiona kompletnie, pani w beznadziei piękną dłonią odsyłała w niebyt kolejny płatek, a róża wciąż nagością nie chciała się odkryć i kolejne płatki aksamitne surfowały w stronę ziemi.

Usiadłem obok bez słowa, bo wrażenie miałem takie, że słowem mógłbym rozstrzelać atmosferę, choćby było najbardziej na świecie niewinne. A co dopiero taką kruchą delikatność. Siedziała trzymając trupa różanego w dłoni, a płatki pod stopami kaleczyły krwią ciemną, krzepnącą bordowo-czarnym ciepłem biały żwir alejki. Milczałem i nawet wiatr omijał nas, żeby nie zakłócić misterium, a pani, kiedy już płatków zabrakło rozbierała różę z kolców, z liści, z życia.

- Przyjechałam tu na kawę i piję ją już dwa lata. Piję kawę w obcym mieście i jestem obca. Nie swoja, nie tutejsza, niczyja. Bo mi się zdawało… znowu... Bo myślałam – podobno…

Milczeliśmy dalej, a słońce niewzruszone szukało czegoś w jej włosach, a mi na karku malowało niemożliwości – jej palce na mojej szyi mi słońce namalowało, aż w gardle mi zaschło, bo przecież nie liczyłem nawet na ułamek tego. Słońce wie lepiej – pocieszałem się. Skoro uwodzi, to poczekajmy. Siedzieliśmy obok siebie dość ciasno, bo te róże pozostałe miały pnie niebosiężne, a ławka – jak to ławka – dla dwojga, dla mamy z dzieckiem, dla bezdomnego z suchą bułką, albo winem najtańszym z możliwych. A tu, te róże rozpychały się jakby cudem świata były, egocentryczne, zadufane i czekające wyroku. Pani wzięła w dłoń kolejną, gdy z poprzedniej kikut został nagi i bezmyślnie rwała płatki we wzroku mając nicość niemalże doskonałą. Rwała płatki i mówiła nie do mnie, lecz przed siebie, jakby do tych płatków, które w otchłań ulatywały układając się gęstniejącym dywanem pod jej nogi w buty na wysokim obcasie odziane.

- Nigdy nie będę u siebie tutaj. Bo noszę w sobie inne miasto i tu… gościem być mogę tylko. Dwa lata? A może wystarczy. Nie wiem, co robić mam, bo zostać tu z … albo wracać bez… Słowa i kwiaty. Fakty i marzenia. Siłować się? Udawać? Są rzeczy, których nauczyć się nie da, są uczucia, do których trudno się przekonać, a zmusić wręcz nie da. Duszę się tu. Nie śpię, nie jem. Nie żyję, lecz wegetuję. Ale nie sama. Są chwile, kiedy (AR)Temida przechyla szale i tylko alkohol potrafi zrównoważyć chwilowe, ziemskie mniemania. Gdy szklanka rozbija się o ścianę wczoraj pomalowaną, a ja... nie wiem i zgadnąć się nie podejmuję, więc trwam i to trwanie jest najbardziej paskudne z wszystkich moich działań. Bo nie działam, a trwam, niczym styropian spławika czekający na impuls wiedziony haczykiem. Żyję czekaniem na decyzję, której sama podjąć się nie podejmę. Z braku sił, z braku odwagi, z braku... Z samych braków.

        A później popatrzyła na mnie, jakbym dopiero jej się objawił i zapytała, od kiedy jestem. Jak wiele słyszałem i co zrozumiałem. Nie było łatwo opowiadać, ale po to chyba się pojawiłem, więc starałem się głosem stonowanym wyjaśnić własną obecność obok niej i jej róż tak bezwzględnie torturowanych w bezwidzeniu. Opowiedziałem minione, w którym byłem wystarczająco blisko, a ona zasępiła się jeszcze bardziej i kolejny kwiat wzięła w rękę.

- Idź już proszę. Idź, bo nie wiem, czy powiedzieć dziękuję, czy przepraszam. Ale dobrze, że byłeś. I dobrze byłoby, gdyby to było tylko wspomnienie.

Zoologicznie.


Jakiś gawron wypija kałużę, ale chociaż wybrał niewielką, to i tak nie da jej rady. Bo już idzie pan z wyżłem, który ciekawość demonstracyjnie nosi na wierzchu, taktując ogonem (calutkim, nie ciętym!) w żywym metrum szybszym od pulsu. Zaraz za nimi sunie pan z metalową walizką, może sejfem turystycznym, nieporęcznym bardzo, ale za to pancernym. Wypłoszą jak nic gawrona. Wychodzę zarazić się zapachem ciepłego pieczywa. Wyżeł już waruje przed witryną i ogonem zmiata okruchy, a może odśnieża chodnik – w każdym bądź razie robi to niecierpliwie i niemal na palce staje, gdzie się podział ów gość z drugiego końca smyczy. Biały księżyc przymarzł nad sąsiednią kamienicą i zajść nie chce wcale. A gawron na blaszanym, falistym dachu śmietnika kłania się gawronicy i rozkłada wachlarz ogona piękniej niż japońskie gejsze. Poważnie! Można zapytać tego gołębia bez lewej stopy, który samotnie patroluje przestrzeń pod karmnikiem dla drobnicy licząc na resztki z pańskiego stołu. Gołębi nikt kłamać nie uczył, więc może wiarygodnym będzie bardziej ode mnie.


PS. No więc faux pas – pomyliłem księżyc ze słońcem… ale ono takie srebrne przez chmury przeświecało, że nie poznałem absolutnie. Dopiero, kiedy kot położył się w kleksie światła na podłodze przyszło opamiętanie.

środa, 14 lutego 2018

Takie tam... nieistotności...


Czuję się niemal jak myślnik spinający wczoraj z jutrem chwilą mizerną, błahą i niewartą uwagi. Jak oko klepsydry łakomie zerkające na nadchodzące, żeby w proch niepamięci upuścić. Bo zapomnieć umiem wiele. Bez wysiłku przyprawiam czasem zupełnie ciepłe wspomnienia i one zaczynają się kurzyć kurzem mięciutkim i plastycznym. Wykoślawiam albo prostuję w zależności od potrzeb każdą historię, doklejając plastelinowe uszy, albo przysłaniając piegi dziur. Teraz – dla odmiany, dla równowagi postanowiłem kilka detali jednak zachować w pamięci. Nie wiem po co, ale motyw mi chyba nie jest potrzebny, więc pozwoliłem sobie na ekstrawagancję i nie wyrzuciłem do śmieci, tylko noszę. Przy sobie noszę widzenia na przykład takie:
Miecz z pogiętą głownią na zdziczałej jabłoni potrafi jeszcze zalśnić, chociaż wokół maszyny budowlane większe od taranów i czołgów zdają się lekceważyć broń białą. Jabłoń zresztą również. Żurawie rozmawiają ze sobą ponad architekturą i zupełnie im nie przeszkadza, że w różnych parkanach stoją. Fosa skrzepła gdzieniegdzie i zbiera pierze skąpo sypiące się z nieba. A wierzba, jak się okazało wieczną nie jest i nie pochyla się już nad wyspą zasłaniając przed wzrokiem tubylców lęgi kaczek, czy żółwi.

wtorek, 13 lutego 2018

A tymczasem... jazz.


Cierpię na chroniczny brak odporności na życie. Pewnie wrodzony – tak sobie myślę obserwując postępujące choroby przodków, ale pewności nie ma. Bo może nabyte toto jest i ja głupi, zamiast się zaszczepić, odkazić, zdezynfekować wewnętrznie, lub zewnętrznie, to noszę w sobie pasożyta. A choroba wysoce śmiertelna, jakby doskonale zaadaptowała się do klimatu i warunków geo-politycznych. Działa o każdej porze doby, roku, w ustroju każdym i demokratyczna jest do obłędu. Bez diagnozy, domysłów i mniemań bezwstydnie dotyka każdego życia i od razu zaczyna się proces rozkładu.

I nikt nie zawiązał koalicji, żeby „metoo” ze zmasowaną nagonką na bezczelną, brutalną zarazę uderzyć jednolitym frontem z całą mocą! Niezwykłe. Patrzę na siebie, jak więdnę w sobie, jak się przebarwiam, gniję, psuję i rozpadam, a jeszcze wczoraj byłem taki poukładany i kompletny. Wtedy jeszcze nie wiedziałem o pasożycie, ani o możliwościach zawarcia przymierza, krucjaty, czy misji ratunkowej. Ale to ja, który przecież żadnym siódmym, ani siedemnastym cudem świata nie jest. I co? Nikt nie zauważył? Czy schował w sobie zauważenie dogadując się jakoś z oprawcą?

Rozglądam się wokół i widzę nieudolne próby naciągania, wstrzykiwania, powiększania, zabarwiania, lub wręcz przeciwnie, ale to tylko protezy. Co z tego, że dwa kilo plastiku wepchnie się tu, czy tam, jak cała reszta sypać się będzie i sapać nieprzyzwoicie z wysiłku. Pigułka w żadnym kolorze nie odwraca procesu, nie zatrzymuje go, tylko złudną chwilę zostawi na pamiątkę w tej pamięci, co już gaśnie, która wykrzywia i prostytuuje wspomnienia, powleka je marzeniami o ideale i pacykowaniem jest tylko próchniejących rusztowań tymczasowością.

Śmiej się ze mnie, że kolejny błędny rycerz się pojawił i trąca dzidą trzęsący się drewniany zabytek, żeby polec w boju nierównym. Śmiej się, ale ty też. I on, i ona – każdego dotyka kornik żarłoczny cierpiący na bezsenność i uporczywość. Każdego robal toczy i zanim skończysz czytać już będzie ciebie mniej. Już bardziej śmierdzisz starym, jełczejącym mięsem, zakonserwowanym niewłaściwie i przechowującym się jeszcze gorzej. Wręcz skandaliczne – ciesz się, że Sanepid jeszcze cię nie dopadł, bo kazałby co najmniej zdezynfekować, jeśli nie zutylizować.

Siedzę cicho, nadziei szukając, albo rozwiązań, ale wokół cisza – wszyscy udają. Każdy jest okropnie zajęty i sporządza kolejne zestawienia nieistotności, produkuje gadżety mające uwagę od sedna odwrócić, albo sprzedaje wirtualne produkty, bo te psują się jakby mniej…

A tymczasem starość kąsa reumatyzmem, dorosłość bólem głowy – to już nie strupek na kolanie, kiedy dziecię pośliźnie się na chodniku – to rozległe złamanie z przemieszczeniami, takie organiczne bierki, gdzie kość osteoporozą nadgryziona zakwita podskórnym snopkiem wykałaczek.

Za późno się zorientowałem. Zbyt wiele dni zeszło na pobieżnościach. Ale może ktoś, gdzieś, mądrzejszy jest i wie. Potrafi. Zna rozwiązanie. Gnijące ciało łez się już dawno pozbyło na powierzchowne nieistotności, więc teraz zostaje zęby zaciskać (póki są, bo one też przecież podgryzane są nieustannie). Próbuję myśli zagłuszać, więc jazz – włączam głośniej niż potrzebuję, żeby ogłuszyć robala, ale tylko uszom odbieram resztkę sprężystości. Rytm nawleka moje nostalgie na druty, jakby ciepłe skarpety z grubej wełny szył.

Ty też? Wiem to doskonale, choć cynizm nie do końca jest moim wyznaniem. Nie słuchaj jazzu, on też jest robaczywy…