sobota, 29 lutego 2020

Wygrana

- Rzadko wyjmowała mnie z szafy - pomyślałem. - Za rzadko.
Strzepnęła mnie i przyjrzała się krytycznym wzrokiem. To był kluczowy moment. Bałem się, że się skrzywi i odłoży. Może nawet na zawsze. Tak sporadycznie mnie wyjmowała... Inni mieli więcej szczęścia. Boże! Jak ja im zazdrościłem. Znikali mi z oczu na długie godziny, może nawet tygodnie, a ja wisiałem bezczynnie na haku i marzyłem. Marzyłem o cieple jej ciała, o wzroku we mnie wbitym. Nie takim jak teraz.  Teraz miała oczy jak dwie kałuże rtęci - tłuste, nieprzeniknione spojrzenie w jakim można utonąć bezpowrotnie, a i tak nie można dostrzec śladu uczuć właścicielki, choć jej wzrok skrzył się metalowym, wypolerowanym na diament blaskiem - w którym dostrzegałem własną mizerię. Przy jej urodzie byłem odrażający. Wcale się jej nie dziwię, że odwiesza mnie do szafy i zapomina na długo.

Dziś miałem szczęście. Może po raz ostatni, ale miałem. Po jej twarzy rozlał się paskudny, ale jednak uśmiech. Wyprostowałem się, żeby nie być takim wymiętym. Więc jednak... Dzisiejszej nocy nie spędzę w szafie! Urosło we mnie wszystko co mogło urosnąć w ogryzku do mnie podobnym. Dzisiejsza noc należy do mnie, a jeśli nawet przyjdzie za nią zapłacić dożywociem w szafie - trudno. Przynajmniej zginę walcząc. O nią, o jej towarzystwo, o ciepło jej ciała. Nic więcej chcieć nie mogłem. Wyperswadowała to chyba nam wszystkim, a najbardziej opornych skazała na banicję, albo wieczne zapomnienie.

Najwyżej ciało. Nie na własność, nie na wyłączność, na pewno na żadne "zawsze". Na chwilę tak długą, jak jej chwilowa łaska. Nikt nie umiał pochwalić się chociaż miesiącem. Mnie trafiały się pojedyncze noce. Wtedy pasowałem jej do biżuterii, albo dramatu bezsennej nocy. Wtedy wyjmowała mnie z szafy, jak dziś, strzepywała, abym się wyprostował i przymierzała, czy jeszcze pasuję do niej. Przymierzała mnie jak podomkę, albo letnią kieckę z wyprzedaży w sklepiku przy plaży. Bez emocji i większych oczekiwań. Kiedy uznała, że nie czynię jej krzywdy, pozwalała mi zostać.

Była ciepła, miękka i nieznośnie pociągająca. Nie chciało się wierzyć, że umysł miała jak cybernetyczna maszyna, jak szwajcarski zegar odmierzający czas chłodno, aż ocierał się o pogardę. Stałem obok. Byłem zaledwie i aż tym, czym jest dodatek do stroju, albo przybranie do kwiatu. Przydatny, ale nie konieczny. Ją było stać na zbytek i miała gust. Z niewymuszoną swobodą potrafiła otworzyć swoją szafę, rozebrać się i rzucając na podłogę zużytego poprzednika, przymierzać bezkres wieszaka, by dotykając lekko wskazującym palcem zarażać dotkniętych pożądaniem. Od niechcenia muskała tego i owego. Kogoś obrzucała dokładniejszym, krytycznym spojrzeniem. Czasem pozwalała komuś dotykać jej ciała, kiedy w lustrze sprawdzała efekty. A potem wzdychała cicho i odwieszała do szafyna wieczne zapomnienie i walkę z własnymi myślami. 

Mnie wyjęła, pozwoliła ucałować swoje piersi, a kiedy drżałem zanurzony w zimno lustrzanego spojrzenia, zamknęła szafę. Była moja. Na tę noc, była moja!

wtorek, 25 lutego 2020

Wklejanie

- Stachu, mam kłopot, bo mi Jolka w starych szpargałach znalazła jakiś list chyba, sama przeczytać nie umie, a ja z tym sobie też nie poradzę, bo to nie po naszemu chyba, a pod spodem podpis pradziadka, znaczy taki wielokrotny pradziadek, wiesz, że tych pra, to trzeba byłoby trochę dołożyć… No i pomyślałem, że ty więcej po miastach bywałeś, jakieś tam języki znasz i masz tego interneta, to może poradzisz coś z tym listem, żeby go potłumaczyć. Widzisz? Na górze ma datę, że niby 1624 rok, to pismo… stare i kruche, a Jolka w zapiskach po prababce znalazła i teraz nic tylko tłumacz i tłumacz… a ja nie wiem, czy to staroczeski, czy staroniemiecki nawet… jakby gotyk, to może niemiecki, poradzisz co?
Wziął Stachu ów list, bo na studiach niemieckiego go uczyli nawet i parę osób zna, to pewnie poradzi na kłopot. A papier taki brązowy już bardzo, aż się kruszy, kiedy go za mocno nagiąć. I pismo takie fikuśne, ozdobne i zawijasów w nim pełno, jakby zamiast pisane, to malowane było. Pewnie piórem jakim gęsim, czy czymś takim. No ciekawe bardzo, bo nie sądziłem, ze pra-wielokrotny-dziadek pisać umiał, bo to sztuka chyba po zakonach znana tylko była. Ale podpis jest. Nazwisko się zgadza, a imię, jakby moje nawet, bo to też rodzinna tradycja, że pierworodnego Józkiem zwą od tak dawna, że nikt nawet nie pamięta już dlaczego. Ale jest tak w rodzinie i ja też Józkiem zostałem, bom pierwszy. Jolka, żeby jakoś ciekawość poskromić, to się w te rodzinne kroniki i drzewka rodowe wgryzała znowu, żeby doszukać, co kto o pra-wielokrotnym napisali i może co znajdzie, a Stachu, jak papier wziął, tak zniknął i tydzień już go nie widać. Pewnie ciężko idzie albo czasu zabrakło. Trudna sprawa. Jolka wygrzebała, ze był taki Józio, co się zapodział rodzinie i nikt nie wie, gdzie pochowali nieboraka, bo wziął i znikł nagle i bezpowrotnie. Słowa nie powiedział, na drogę nic nie pakował, tylko pstryk – rano był, a na obiad już ani śladu. I ponoć wieś cała szukała po lasach, z psami łazili i wołali, a kiedy na odpusty jakie, albo wędrowcy w te okolice szli, to wszystkich pytali i nic. Jak kamień w wodę. Daty się niby zgadzają, więc może to ten, co to tak znienacka poszedł gdzie w świat, albo jaki szatan go za kołnierz ucapił i zabrał jak swego, że nawet się pożegnać z rodzinką nie zdążył. Tylko go zapisali w kościelne kroniki, a potem jak się zaczęły dziewczyny bawić w odkurzanie historyczne, to i która przepisała historyjkę do takiego rodzinnego pamiętniczka, a Jolka, to już całkiem rozpisała wszystko, że tylko Adama i Ewy na drzewie nie widać. Nawet to ładnie wygląda i wszystkich kuzynów się znaleźć tam da, choć to głupio troszeczkę starszych ludzi na drzewie szukać – jak jakiego łapserdaka, czy wsiowego półgłówka małoletniego. I tak przeczekaliśmy jeszcze z tydzień, aż przyczłapał Stachu z Kryśką i z tym listem potłumaczonym, tośmy z Joleczką czym prędzej do stołu podali i butelczynę, a on niech tłumaczy. Po kieliszeczku na dobre czytanie i jazda.
- Wiecie – trochę niepewnie zaczął gadać – bo to jakieś dziwne troszeczkę i trzy razy tłumaczyć musiałem i łaziłem po jakich doktorach i do muzeum nawet zaszedłem, czy mi się literki we łbie nie mieszają, ale – nie poradzę- jak napisał, tak tłumaczyłem. Że dziwny tekst, to chyba u was rodzinne, bo same takie niezwykłości się przytrafiają, że już ja też myślę sobie – ma tak być, bo u Józka, to z podkowy zupę ugotują i smaczna będzie- lepiej nie pytać i nie dziwować się. No i tak. To faktycznie jakiś niemiecki jest, chociaż tu Czesi przecie urzędowali w tamtych czasach. Ale może jakiego zakonnika w podróży przydybał, i ten mu spisał, co chłop chciał. Pewnie słono zapłacił, bo to jak dzieło sztuki jest i nawet w muzeum to kupić chcieli, żeby im na wystawę, albo co, ale się wypiąłem i więcej już tam nie polazłem. Pewnie Jolka będzie rodzinne pamiątki zbierać, to na co wam szum, że takie cudowne pisemko macie, a treść, to już rany boskie. Wolicie sami poczytać, czy mam opowiadać? Wydrukowałem, bo na komputerze pisane i każdemu dać mogę, żeby na jeden raz poczytać.
- Najpierw mów – zdecydowałem szybko – poczytamy dokładnie potem, a teraz tak z grubsza, żeby pierwszą ciekawość nakryć czapką.
- No to tak po prawdzie, to ten wasz Józio, to podróżnik był. I to taki nietypowy, bo znikał i się pojawiał, a kiedy co było potrzeba, to Józka po wszystko i wszędzie wysłać się dało. A jak głód jaki był, to on znienacka rybę świeżą do dom potrafił przytaskać, albo w środku zimy zielonej trawy dla krowy. Nie raz go w domu widzieli, jak w środku lata szron na wąsiskach i bryłę lodu do lodowni nosił, ale nikomu nie zdradził, skąd on to ma i jak to robi, że na pół dnia zniknie, a wraca z dobrami, jakby na końcu świata zebranymi. No i tu, w tym liście stoi jak wół. Że atlas miał świata taki cudowny. A gdzie swój obrazek, taki maluśki, jak zdjęcie do dowodu podłożył, tam go zabierało jednym kopem i w oka mgnienie. I jak lodu mu się zachciało, to się na jaki biegun wyrywał, a tam lodu pod pachę i fotkę na chałupę przepiąć i się nawracał nim lód się roztopił. I z tą trawą tak samo. Korzystał chłop z życia, i kiedy na polu nie było roboty, to się na wycieczki wybierał. Pisze, że czasem strach, bo jak jaka wojna gdzie była, to przecie on nic nie wiedział i lądował pośrodku, więc tego obrazka pilnować musiał, żeby uciekać niby który go dziabnie czym ostrym. I tak sobie zwiedzał i zwiedzał, ale go starość dopadła i nie bardzo się chciało mu podróżować, tylko kiedy mus ostateczny miał być i lekarstwa jakie, albo przy dużej bidzie gdzieś się chłopina wybierał. No i tak w skrócie, to chyba wszystko, a więcej to poczytacie już na spokojnie.
- Jolka, a ty gdzie takie malowidło dziadkowe widziała? Może ten atlas, on więcej starożytny i pewnie na desce malowany…
- A co ja szukać będę mapy na desce, chybabym oszalała, bo na cóż mi to.
- Joleczko, poszukaj – Kryśka się odezwała, a przecież do tej pory pary z gęby nie puściła, tylko patrzyła na Stacha, jak dziecko, co bajki słucha na dobranockę – poszukaj, a ja pomogę. I Stachu pomoże, bo wiesz… a taki pomysł mi do łba strzelił, że gdyby była, ta mapa na desce, to my… fotkę machnąć teraz nie kłopot, ale do zdjęcia byśmy wszystkie stanęli… i wiesz… Hawaje… Karaiby… do Grecji na oliwkę świeżutką, albo na pomarańcze… toż to lepsze, niż samolotem się tłuc. I w jeden dzionek nawet. Patrz, wzięlibyśmy kocyk, zdjęcie na deseczkę i proszę - Majorka i poopalać się można i frykasów pojeść, a na obiadek do domu. Teraz jest łatwiej, bo wojny omijać się da. Wystarczy internet odpalić i bezpiecznie można świat zwiedzać. Za darmo. Poszukajmy Joluniu, nawet i dzisiaj…
- Dziewczyny – jak tylko wzrok rozmarzony zobaczyłem, tom musiał od razu gasić te zapędy, bo ze Stachem byśmy ze strychu nie wyszli i ruski rok grzebalibyśmy, żeby jaką deseczkę odnaleźć nieistniejącą – ale przecie stoi napisane, że zniknął, więc jak? Zabrał deseczkę i w świat poszedł i stamtąd nie wrócił chyba. Więc deski nie ma co u nas szukać, bo się po świecie gdzie tuła…
- Co ludzie napisali, to napisali, a sprawdzić nie zawadzi – kobitki już okulary słoneczne na nosach miały od tej nadziei i Jolce piegi rosnąć nawet zaczęły. Tylko westchnąłem, bo nie przekona. Przyjdzie strych oczyścić do końca. Może to jaki pożytek, bo nie sam, a w czwórkę będę sprzątanie robił, zawsze to raźniej i szybciej pójdzie.

niedziela, 23 lutego 2020

Poczucie bezpieczeństwa

Zaglądam w twoje sny. Palcami miękko wplecionymi w twoje włosy. Tylko tak potrafię śnić. Ty? Ty umiesz. Zawsze umiałaś, choć przed niektórymi snami broniłaś się i bronisz jeszcze dziś. Wiem, bo czasami podsłuchuję. Podglądam i widzę jak odpychasz gorącymi nogami jakiś ciężar, aż spada razem z kołdrą na podłogę. Patrzyłem jak zagryzałaś na poduszce własny cień, gdy księżyc chciał cię znienacka pocałować. 

Krzyczysz. Czasami. Niezbyt często, odkąd zaufałaś, że śpiąc obok nie robię nic, co mogłoby cię urazić, wystraszyć, albo obudzić ubraną w koszmary. Coraz rzadziej krzyczysz, może dlatego, że te demony, które gryzą cię od lat wreszcie nazwałaś. Powiedziałaś mi ich imiona, a potem poszliśmy razem podusić je wszystkie. Jeszcze kilka się uchowało, ale ich los jest już przesądzony. Jeśli tylko pozwolisz sobie na odwagę, żeby je również nazwać. Pokazać mi, żebym wiedział z czym mamy walczyć. Bo musimy. Bez tego dołek w twojej brodzie staje się wirem niepokoju, a oczy pod przymkniętymi powiekami szamoczą się jak ptaki w sieć schwytane. Musimy...

Próbowałem pogłaskać cię po policzku, ale zamruczałaś coś niezrozumiałego i chwyciłaś moją dłoń w obie ręce - wtuliłaś się w nią jak w poduszkę. Siedziałem patrząc jak wygładza ci się twarz, jak zasypiają oczy, a usta lekko, leciusieńko się rozchylają. Gdzieś tam, pomiędzy zębami język szukał chyba moich ust, a może tylko zwilżyć chciał twoje wargi, żeby nie popękały w gorącym oddechu.

Drugą dłoń udało mi się schować w twoje włosy. Zabrakło ci rąk i poskarżyłaś się cichym jękiem, gdy wędrowałem bezpańsko ukryty pośród niezliczonych sprężynek, które nocą były tylko domyślnie wiśniowe. Bez księżyca nie zgadłbym ich koloru. Dotknąłem brwi i czoła, żebyś wreszcie przestała się pilnować. Dość tej samokontroli. Usunąłem ci z policzków włosy i chowałem je za ucho aż zaczęłaś się uśmiechać. Połaskotało? Czy wreszcie sny nabrały koloru?

Może w końcu jeden z tych snów powtarzalnych, niedokończonych rozwinął się jak kwiat i pozwolił się poznać? Nie, to raczej żaden z nich. Ciepło twoich włosów rozleniwiło mi palce, które teraz błądzą po skórze bez pośpiechu ucząc się kształtu twojej głowy. Szukają czy coś złego nie mieszka pod tą czupryną, której trzeba aż kąpieli, by się dała ułożyć. Zaplątałem się w nie całkiem i wcale nie chcę się z nich uwalniać.

Tłumaczysz mi coś z przejęciem, aż w końcu przenosisz głowę na moje kolana i dłońmi chwytasz mnie wpół jak poduchę. Kręci mi się w głowie, kiedy twój oddech liże mi uda, jakby chciał nauczyć puls, że trzeba zwolnić, a puls jak ostatni wariat ani myśli słuchać i przyspiesza. Twoja bliskość nie pozwala mu na ociężałość. 

Wreszcie pozwoliłaś twarzy uwolnić się od krępujących myśli. Resztka świadomości spłynęła mi po udzie, a ty oddychałaś jeszcze wolniej, ciszej, żeby nie płoszyć obrazów. Zmyłaś z buzi każdy rok i każdy kłopot. Patrzyłem na ciebie jak cofałaś się ciałem i myślą do jakiegoś odległego "dawniej", które nie znało krzywd. Znało ciepły chleb z pachnącym masłem i ciepło babcinej piersi, przy której byłaś bezpieczna i szczęśliwa. Uśmiech ogarnął już całą głowę i wytrwale skradał się po resztę. Twoje ramiona objęły mnie mocno, z siłą jaką daje miłość. Nie powiem ci tego, ale patrzyłem wyzbywając się zazdrości - niech będę babcią, byle tylko widzieć cię taką.

sobota, 22 lutego 2020

Błąd

Sarenka była jakaś blada, jakby albinos. Sierść połyskiwała w słońcu jak srebro, które już straciło blask, choć jeszcze nie okryło się patyną. Nie była duża, pewnie biegła na długich nogach i strzygła uszami zerkając za siebie, jakby stamtąd spodziewała się niebezpieczeństwa. Gdy wdepnęła w nasze wnyki straciła równowagę i przewróciła się skręcając swój delikatny kark. Łudzę się, że gdyby nie to wypuścilibyśmy ją ze względu na tę sierść. Miękką, błyszczącą...Ale byliśmy głodni. Bardzo głodni. Śmierć sarny ułatwiła nam zadanie. Szybko podwiesiliśmy ją za tylne nogi na drzewie, spuściliśmy krew, zdjęliśmy skórę i wypatroszyliśmy. Stygła teraz wisząc na drzewie. Widać było wyraźnie jak krucha to istota. Chuda jak wyżeł. Na długo nam nie wystarczy, szczególnie, że była nas czwórka i każdy miał już usta pełne śliny.

Ognisko zapłonęło błyskawicznie i było duże. Chcieliśmy natrzeć skórę popiołem drzewnym, a sarna zdawała się mieć więcej skóry niż mięsa. Ogień trzeszczał więc radośnie i sugerował całkiem udaną ucztę. Mięso natarliśmy dziką szałwią i czosnkiem niedźwiedzim. Przydałyby się jeszcze jakieś przyprawy ale nie dysponowaliśmy ani solą, ani pieprzem. Głód był najsilniejszą przyprawą. Musiał nam wystarczyć. Zaimprowizowany rożen kręcił się już nad płomieniem, a aromat pieczonego mięsa odbierał rozum. 

Na początek poszły podroby, bo to najłatwiejsze i najmniej czasu zabiera. Wątroba... Na wpół surowa, wciąż ciepła życiem zwierzęcia i liźnięta płomieniem... Mieliśmy zakrwawione ręce i twarze, gdy przełykaliśmy pierwsze kęsy. Serce, płuca... Pieczyste w tym czasie obracało się bardzo powoli, bo trudno nam było znaleźć wolne ręce. Szczęściem nie spłonęło na węgiel, gdy zaspokoiliśmy pierwszy głód.

Lenistwo i błogość towarzyszą sytości nieodmiennie. Potrzeba snu również. Resztką energii zakopaliśmy w miękkim, leśnym runie pozostałości wnętrzności - nikt nie skusił się na jelita. Skóra rozciągnięta drewnianymi kołkami była już natarta popiołem. Po sjeście natrze się ją raz jeszcze. Z ognia zostało już raczej wspomnienie mrugające pomarańczowym, podskórnym blaskiem , gdy wierzchem popiół bielał jak kości nieszczęśliwych, pustynnych karawan. Na rożnie zostawiliśmy to, z czym nie poradziliśmy sobie. Z sarny został trudny do rozpoznania ochłap i dwie tuszki wiszące wciąż na drzewie - udźce na później. Dzisiaj mieliśmy skończyć korpus, ale to potem. Teraz oczy miały tak lepkie powieki, że trudno je było utrzymać. Nikt nie wie, kto pierwszy zachrapał, ale wszyscy poszli tym tropem.
- No nie! - Wrzask niedowierzania i rozpaczy wyrwał nas z błogostanu. - Zeżarli! Zatłukli i zeżarli! Barbażyńcy!
Wokół ognia stało ich chyba ze dwudziestu. W panterkach i ciękich buciorach. 
- Wiecie chociaż coście zrobili? - Zapytał najstarszy. - Zeżarliście młodego jednorożca. Samiczkę... Miała dać początek hodowli. Ech! Debile!

piątek, 21 lutego 2020

Uzdrowienie

- Potrafisz zaufać? - Istota położyła na mojej głowie coś, co mogłoby być ręką, jednak na pewno nie ludzką.
Oczy miałem rozbiegane. Zapewne przerażone i pełne zdumienia. Znajdowałem się w pomieszczeniu. Chyba... Przestrzeń wokół mnie nie miała ustabilizowanych żadnych osi - nie było tu dołu, czy lewej strony, a ja... nawet nie dotykałem ściany czy podłogi. Lewitowałem urągając grawitacji. Ja, który nie miałem już siły, żeby leżeć. Lekarze wykazywali zawodowy, chłodny entuzjazm ilekroć mnie mijali, ale kłamali szuje wszyscy. Oni wiedzieli i ja wiedziałem, że te stetoskopy, monitory, kroplówki to tylko oszustwo za jakim kryła się bezradność. Mój czas kończył się tak szybko, że w lekarskich skinieniach dostrzegałem już powątpiewanie, czy na następnym dyżurze będą mieli szansę raz jeszcze uśmiechnąć się do mnie spoza karty pacjenta. 

Kiwnąłem głową. Zaufać? Niechby i diabłu. Nie miałem do stracenia zbyt wiele. A tu, w tej dziwacznej przestrzeni, dwie istoty zdawały się chcieć pomóc i najwyraźniej liczyły się z ewentualnym sukcesem. Co z tego, że obcy? Wisiałem czy fruwałem pomiędzy okładkami tej przestrzeni bez butelek z morfiną i nie bolało nic. Już zapomniałem, że ciało potrafi nie boleć. A wystarczyło, że jedna z tych... osóbek położyła mi rękę na głowie. 

- Dobrze. Wpuścimy ci asystenta. Nie bój się, pozwól mu działać.
Coś ugryzło mnie w ramię. Lekko, trochę jak komar. Popatrzyłem z ciekawością. Pod skórą nabrzmiało coś na kształt gąsienicy i przemieszczało się bez trudu. Kiedy odetchnąłem głęboko i dojrzałem do zgody na takie towarzystwo, gąsienica przestała bawić się w spacery. Przyśpieszyła do tego stopnia, że nie mogłem jej dogonić wzrokiem. Do czasu, gdy weszła mi w oczy i zacząłem patrzyć wzrokiem, jakiego kot mógłby mi pozazdrościć. Brzuch podskakiwał mi, co mnie rozbawiło, chociaż to coś grasowało we mnie po organach. Śmiałem się. Pierwszy raz od lat śmiałem się szczerze. 

Nie wiem ile to trwało. Pewnie jakąś wieczność. Ale wreszcie ucichło i gąsienica ukryła się gdzieś poza moimi zmysłami, albo poszła sobie odpocząć. Popatrzyłem z niemym pytaniem na moje osobliwe towarzystwo.
- Ostatnie dwa pytania - powiedziała istota wciąż trzymająca mi rękę na głowie. - Jeśli zechcesz asystent zostanie w tobie. Na wszelki wypadek i na przyszłość. Chcesz? I drugie - jeśli wolisz zapomnieć, powiedz. Asystent wyczyści ci pamięć tego czasu, a lekarze ogłoszą cud. I tak zresztą ogłoszą. Wolisz pamiętać?
Nie dałem istocie dokończyć. Całowałem coś, co chyba było ręką.
- Tak! Chcę, żeby został. Niech sobie mieszka we mnie i niech wiem. Nie chcę o was zapomnieć.

środa, 19 lutego 2020

Deszcz

Deszcz padał histerycznie. Szlochał szarpany wiatrem, zanosił się i tonął w spazmach, własne łzy łykając i taplając się w rosnących, nieforemnych kałużach. Może chciał się wypadać do końca, unicestwić samego siebie tą rozrzutnością. Krople wielkie, gęste, a każda niosła ten sam cel. Świat w nieskończonej liczbie pryzmatów poszarzał, choć krople zdawały się błyszczeć jak rtęć. W dni podobne do tego, schronienia szukały nawet zwierzęta nawykłe do wilgoci. Niebo rzucało się na ziemię dramatycznie, kalecząc ją i liżąc te rany dopóki świeże.

Stałaś przy oknie. Widziałem twoje plecy i biodra kołyszące się w niesłyszalnym takcie. Milczałaś, jakbyś piła ten deszcz. Byłem pewien, że oczy masz otwarte tak szeroko jak wtedy, kiedy wnikam w ciebie prosząc o ich otwarcie. Wtedy... wtedy świat przestaje dla mnie istnieć. Jestem ja w tobie zanurzony i oczy, w których tonę. Nie ma miejsca na oddech, na życie pojedyncze. Czuję wtedy, że dopiero wspólnie stanowimy całość. A teraz, gdy stałaś przed oknem i biodrami szukałaś spełnienia w ruchach leniwych, nieuświadomionych, byłem pewien, że oczy masz dokładnie takie same, jak w chwili, gdy zapadam się w tobie, a czas dogorywa gdzieś poza horyzontem.

Odłożyłem książkę na stół. Patrząc na ciebie nie mogłem czytać, bo i tak nic nie rozumiałem, za to rosło we mnie pragnienie, które spełnić się mogło tylko z tobą. Patrzyłem cicho, bez ruchu nawet, żeby nie spłoszyć chwili, w której pożerałaś całą sobą ten deszcz padający po drugiej stronie szyby. Palce wpiłaś w parapet przesuwając kwiat w tej chwili pozbawiony znaczenia. Przestrzeń między nami gęstniała, chociaż ty pewnie nie miałaś świadomości mnie siedzącego za stołem z książką umierającą od obojętności. Zsunęłaś buty z nóg i odepchnęłaś je niecierpliwie gdzieś w bok, oczu nie odrywając od monotonnego, zamglonego obrazu za oknem. Wielkie jak świat cały akwarium wypełniało się deszczem, a ziemia ledwie nadążała wypijać łaskę z nieba.

Oderwałaś dłonie od parapetu i przytuliłaś je do piersi. Tak myślałem, ale byłem w błędzie. Okno zdawało się oddawać ci uśmiech, który błąkał się po twoich ustach, gdy puścił pierwszy guzik bluzki. Nie sądziłem, żebyś była w stanie to zaplanować, ale guzik puścił pod niecierpliwą dłonią, a kiedy to się już stało, poszła lawina. Kolejne guziki z zaciśniętymi ustami puszczały, aż bluzka spadła na podłogę. Roztańczone biodra zgubiły spódnicę całkiem beztrosko, a bielizna pofrunęła za nią niczym biała gołębica.

Stałaś naga przed oknem, przed deszczem, przede mną, choć o mnie zapomniałaś chyba, bo tam działo się. W tobie się działo to, co miało się dziać, żeby zaczarować cię bez reszty. Niewidzącym wzrokiem sięgnęłaś wreszcie wnętrza pokoju, ale wyłącznie po to, żeby odnaleźć drzwi. Lunatycznym krokiem poszłaś do nich. Usłyszałem jak skrzypią drzwi wejściowe, a wiatr zamyka je z trzaskiem. Potem słyszałem już tylko jak klaszczesz w dłonie i śmiejesz się w głos. Podszedłem do okna. Deszcz próbował zmyć z szyby twój obraz i ukryć nagość.
- Chodź! - Zawołałaś. - No chodź już wreszcie!

poniedziałek, 17 lutego 2020

Zachłanność

Byłem wirusem. Z dumą muszę przyznać, że dość jadowitym i odpornym. Jedyną moją słabością, którą każdy przecież posiada, była odległość. W warunkach kosmicznych droga pomiędzy gwiazdami okazywała się ponad moje siły. A co dopiero mówić o odległościach międzygalaktycznych. To ta słabość sprawiła, że nie byłem w stanie spenetrować całego wszechświata. Do czasu...

Miałem szczęście - jeśli wirus może mówić o trafie. Trafiła mi się flota. Pięć dalekobieżnych okrętów pełnych ludzi. Żywe konserwy. Żaden wirus nie przepuściłby takiej okazji. Oblizywałem się na zapas. Wreszcie będę mógł zaspokoić głód. Rosła we mnie perfidia. Nie zjem tych konserw. Powstrzymam się z apetytem. Wymyśliłem sobie, że jedno wielkie obżarstwo to odrobinę mniej niż życie pełne dostatku. Zamarzyło mi się opanować kosmos, aż po brzegi. Konserwy miały stać się moim środkiem transportu. Katalizatorem, dzięki któremu pokonam odległość niedostępną dla mnie. 

Rzuciłem się na flotę zachłannie, ale ostrożnie, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Przeniknięcie metalowych pokryw okrętów nie było kłopotem. Ludzka skóra stawiała jeszcze mniejszy opór. Zalągłem się niepostrzeżenie w każdym pokładowym życiu. Łącznie ze szczurami, insektami i roślinami. Wszystko co wegetatywne zostało zarażone i było mnie pełne. 

Cierpiałem. Trudno opowiadać jak cierpiałem biedząc przy pełnym stole. Ciepła krew, impulsy elektryczne, białka... Pokusa tak silna, że gdybym miał usta śliniłbym się niepomiernie. Zapomniałem już jak smakuje sytość, ale udało mi się poskromić apetyt. Oczami wyobraźni widziałem nagrodę - flota albo wracała do domu, albo eksplorowała kosmos. Kosmos pełen żarcia. Czekałem cierpliwie i zerkałem w przestrzeń, szukając śladów życia, na którym mógłbym pasożytować i zaspokajać łaknienie. Czas płynął zbyt wolno jak dla mnie albo głód był zbyt silny. Nie wytrzymałem. Uszczknąłem jakiś okruch z tego bogatego stołu. Jedno dość mocno wyeksploatowane życie. Przecież i tak by nie pociągnęło już długo. Było skazane na śmierć, a ja tylko odrobinę ją przyspieszyłem. 

Pochopnie niestety. Lekarz pokładowy był zawzięty i pedantyczny. Znalazł mnie. Znalazł i podzielił się wiedzą z admirałem floty zanim zdążyłem go powstrzymać. Dowódca był również wiekowy, a co za tym idzie, cyniczny. Domyślił się jakiej przyszłości szukam i o czym marzę. Rzuciłem mu się do szyi - chciałem zabrać oddech i rozum. On też mnie wyprzedził. Nie sądziłem, że naciśnie guzik... autodestrukcji.

sobota, 15 lutego 2020

Wilk i owca

Bieda. Do niektórych miejsc i ludzi jest przypisana. Każde miasto ma dzielnicę nędzy, gdzie można się jej naoglądać wystarczająco. W tych miejscach tak bardzo się rozpleniła, że niemal jest niewidzialna. Jak grawitacja, której niby się każdy domyśla, ale przecież nie stawia się jej pomników. 

Ona też pochodzi z takiego miasta i z takiej zapomnianej dzielnicy, gdzie wciąż widać na murach ślady dwóch ostatnich wojen. Od dziecka potrafiła obserwować, zadawać pytania i dziwić się. Na szczęście dziwiła się w duchu, a nie głośno - tego dodrośli by nie zdzierżyli. Oni przecież w mozole przedzierali się przez nędzę i starali się tak, jak umieli, by nie spłowały ich marzenia. Bez skutku. Bieda wcześniej czy później dopadała każdego, a kiedy ktoś wyszedł stąd w świat, to i tak miał na twarzy i sumieniu wielkie łaty doskonale widoczne w świecie bogatym. Zewnętrze z pogadą bezbłędnie wykrywało dziurawe buty, pocerowane jesionki i swetry przechodnie, po straszym kuzynie. Nie pomagało wcale, że delikwent wyszedł właśnie z włoskiego sklepu pachnąc francuskimi perfumami. 

Patrzyła. Stała jak wmurowana obserwując okolicę, a w głowie rosły pytania. Sama nie wiedziała, że pobiła rekord świata. Stała się wynikiem nim piersi zaczęły wypychać bluzkę, którą mama przerobiła z własnej. Nie chciała tak. Chłopcy w śmietnikach hotelowych szukali skarbów - puszek po piwie, kapsli, zachodnich gazet z paniami ubranymi jedynie w pietnastocentymetrowe szpilki. Handlowali wszystkim, co mieli. Wymieniali się lub przegrywali w karty. W końcu na brodach wyrastał im pierwszy włosek, a wyprężone na wysokości zamków błyskawicznych spodnie zniekształcały się niemal trwale. 

Dziewczętom wcale nie było do śmiechu. Niby też mogły grzebać w śmietnikach, ale podobno im nie wypadało. Mogły za to cerować rajtuzy i ubierać lalki z gałganków. Mogły sprzedawać niewinność, ale przecież nie w nieskończoność. Te, które zdecydowały się na to miały dłonie, usta i podbrzusza spenetrowane taką ilością członków, jak emerytowane, przydworcowe dziwki. Opinii już nie dało się umyć, choćby człowiek szorował się latami. Można było tylko stłumić alkoholem wyrzuty sumienia i inkasować prezenty z szeroko rozłożonymi kolanami. 

Pośród takich widoków dojrzewa się nad podziw szybko, a kasa staje się jedną z bardzo niewielu wartości wartych dostrzeżenia. Pieniądze stawały się koniecznością, bez której szacunek trzeba było uzyskać pięściami. Jej dłonie nie nadawały się do tej roli. A kolana na samą myśl o tym, że przwinie się między nimi cała populacja, zwierały się i przytulały do piersi z krzykiem - nie pozwól nigdy! Tego jednego była pewna - nie pozwoli ciału pracować bez końca, tłumiąc skargi w niekończącym się toaście. Nie chciała zostać kanapą wyślizganą do cna przez anonimowe tyłki. I nie chciała być biedna. Nikt nie chce. Ale ona znała biedę. Nie chciała liczyć ile razy szła spać głodna, albo podkradała ukradkiem resztki zakąsek ze stołu, przy który dorośli konsumowali kolejny dzień, który nie różnił się niczym od wczorajszego, czy jutrzejszego. Zasypiała ciesząc się, że wulgarne krzyki i chichot pijanych kobiet podszczypywanych jawnie przy stole zagłuszają burczenie pustego brzucha. Potem przyszedł dzień, kiedy jeden z biesiadujących popatrzył na nią wzrokiem, w którym umarła ze strachu. Nie do końca rozumiała, ale zaczęła się bać. Uciekła wtedy na noc do koleżanki z klasy. Ale nie mogła uciekać w nieskończoność...

Myślała długo. Chyba mijały jakieś lekcje, może ktoś coś do niej mówił, ale ona układała właśnie swoją przyszłość i nie miała czasu na drobiazgi. Gdy się ocknęła, rozejrzała się po klasie. Jej wzrok padł na dobrze zbudowanego chłopaka, cieszącego się dużym szacunkiem. Zerknęła na jego ręce i wcale nie interesowały jej brudne, obgryzione paznokcie. Kostki! Kostki miał pełne strupów i drobnych ran. Widać często się bił, a skoro go szanowali, to chyba wygrywał te pojedynki. Niby przypadkiem znalazła się obok niego i kiedy towarzystwo rozpierzchło się, wykorzystała chwilę.
- Będę twoja. Załatw to - powiedziała szybko i uciekła, by nie widział jej oczu. 

Powiedziała: "będę twoja", ale pomyślała: "będziesz mój". I był. Rozbierał się gorączkowo, pazernie, patrzył na jej nagość zachłannie jak głodny wilk na biegnącą łanię. Bolało. Wiedziała, że będzie bolało i była na to gotowa. Nie pozwoliła mu przestać. Zebrała jeden wytrysk i zażyczyła sobie następnych. Brała, aż zaczął błagać o przerwę. Zasnął w końcu i wcale nie przypominał już wilka. Raczej szczeniaka szczęśliwego, że może przytulić się do ciepłej miękkości. Gdy się obudził jej ręka znów poszukała dorastającej męskości. 
- Będę twoja - powtórzyła - ale tylko na wyłączność. Albo ja, albo wszystkie inne. 

Zacisnęła zęby. To była decydująca chwila. Teraz wygra, lub przegra wszystko. Trzymała go za członka, który trzepotał jak ptak pośród gęstych krzewów. I rósł błyskawicznie. Chwyciła mocniej. Jego podniecenie chyba pozbawiało go rozumu, ale jej zrobiło się przyjemnie. Piersi stężały. Czuła coś, czego do tej pory nie znała - władzę! Okiełznała wilka. Dzikiego. Żyjącego pośród innych. Basiora. Był jej. Czuła to zanim odpowiedział, ale zmusiła go, by sam to usłyszał z własnych ust:
- Ty. Żadna inna. Od dziś tylko ty.

Pochyliła się i wzięła w usta pulsujące życiem ciało. Znów chowała oczy. On był głupi. Silny i głupi. I miał to... Niemal z pogardą pomyślała o trzymanym w ustach członku i kołyszącej się mosznie. Nawet nie poczuła wytrysku. Pracowała dalej. Dla niej musi być szczeniakiem. Wilkiem będzie na zewnątrz. Ona go nauczy. Posteruje. Zostanie jego panią, a on będzie jej służył. Wiernie. Dziś niech ma swoje święto. Jutro i pojutrze. Ale za tydzień... Za tydzień zacznie wydawać mu rozkazy. I on je wykona. 
Dopiero za tydzień. Teraz... Teraz usta pełne nasienia. Jeszcze raz...

środa, 12 lutego 2020

Paradoks

Usiadłem, gdzieś w dworcowej restauracji, jak to zwykle bywa, kiedy zbyt wiele czasu zostało i nie wiadomo, co z takim począć. Usiadłem, zamówiłem jakieś piwo i siedziałem taki sam jak porzucony w lesie pies. Czasu miałem z pół nocy chyba i wiedziałem, że na jednym piwie nie skończy się to na pewno, lecz ileż tej kawy z sieciówek można wlać w siebie, ileż można cudze miasto zwiedzać, gdy wszystko pozamykane na głucho i tylko rynek życiem tętni, a ja z bagażem, zmęczony i wyzbyty już ciekawości miejsc obcych i nieoswojonych. Dom mnie wzywał głosem wielkim i codzienności mi się zachciało, takiej w kapciach, z książką w ręku i wróblami przekomarzającymi się za oknem. 

Siedziałem i leniwie sączyłem piwo nienajlepsze, a jednak przesuwające wskazówki zegara wiszącego na ścianie. Miałem nawet książkę wyciągnąć, żeby chwilę w cudzych światach pobłąkać się myślami, lecz wtedy dosiadł się ktoś i kufel stawiając zapytał zmęczonym głosem, czy można. Wzruszyłem ramionami, jakby ta moja zgoda/niezgoda miała stanowić o czymś. Niech siada, niech pije, jak ja. Ani pomoże, ani zaszkodzi. Obcy facet w obcym mieście, gdy noc i piwo między nami stanowi barierę, szlaban, a może nić porozumienia? Siedzieliśmy tak milcząc i we własne naczynia zaglądając, kiedy podniósł wzrok i zagaił.
- Wie pan? Muszę z kimś pogadać. Ileż można z księżycem nocy na balkonie spędzić. Sam jestem na świecie, a tych znajomych, co mam nie chcę swoją osobą zamęczyć. Widzę, że do gadania pan nie skory, ale posłuchać może?
- Czasu dość – uśmiechnąłem się do własnych myśli, pamiętając jak śmiałem się, że każdy drobny pijaczek w połączeniu z koleją potrafi mnie wyłuskać i choćby pociąg napchany był po krańce wytrzymałości, to znajdzie mnie i we mnie słuchacza. Od kiedy pamiętam tak było, więc nawet się nie zdziwiłem – noc długa, mów pan śmiało.

Nie był jakoś namolny, ani mocno wstawiony nawet. Ubrany wręcz schludnie, choć biednie. Na piwo też stać go było, co już stanowiło miłą odmianę i pozwalało życzliwiej popatrzeć na gościa. Siwiejąca głowa, zarost srebrem utkany. Nie wysoki, szczupły o ciemnych żywych oczach i dłoniach wskazujących, że robotą fizyczna raczej nie parał się za często. W obliczu rzeszy pijaczków stanowił jakieś apogeum porządku. Zawsze to lepsze od książki, bo tę zdążę jeszcze przeczytać – do domu daleko, a książka jedyna. Zaczął mówić głosem niskim, znużonym i niepewnym, jakby się wstydził treści przekazywanych, jednak mnie wbiło w fotel i trzymało mocno od pierwszych zdań.

- Z obcym gadać łatwiej. Bo plotek nie poniesie do znajomych, do pracy, czy gdzie tam jeszcze. I pojedzie sobie daleko w świat, co najwyżej pomyśli, ze trafił mu się pijany gawędziarz, który wymyśla niestworzone, w nieznanym celu. Może artysta na bani, może pisarz, co trawy za dużo wypalił, albo schizofrenik z pobliskiego zakładu uciekł i na pielęgniarzy z pogoni czeka przy piwie. Takim się nie przeszkadza mówić i na wszystko pozwala, głową kiwając, bo krzywdę w ataku szału jakiegoś zrobić gotowi. Lecz niech się pan nie obawia. Ja tylko pogadać muszę, bo kiedy mówię, to jakoś we mnie się układają myśli i łatwiej mi świat własny uporządkować, żeby dzień jeszcze jeden przeżyć w miarę taktownie. Czy czuł się pan kiedyś nadmiarowy? Zbędny? Powtórzony życiem? Bo mi się zdarzyło i trwa. Trwa we mnie uczucie, jakbym był własnym sobowtórem. Nie takim, co to w lustrze wygląda jak ja. Mam sobowtóra w głowie. W myślach, słowach i czynach nawet. W lustrze go nie rozpoznam, bo to kobieta jest. Ładna bardzo i wcale do mnie podobna. Tutejsza, aż dziw, że wcześniej jej nie spotkałem, bo w głowie ma kalkę ze mnie zdjętą doskonale. Czy ją znam? Zabawne pytanie. I tak, i nie. Znam, bo myśli jak ja i nie znam, bo ledwie wiem, gdzie mieszka. Spotykam ja czasem na kawie, czy w drodze do domu, kiedy na ławce usiądzie, żeby ochłonąć po ciężkim dniu. I tak już się stało, że niby znać, to nie znam, ale parę miesięcy temu usiadłem na ławce obok. Co mnie tam zagoniło, jakim zrządzeniem właśnie tam pójść się zachciało do dzisiaj nie wiem, lecz kiedy spojrzałem w tę twarz obok na ławce siedzącą, to pomyślałem, że znam. Że widziałem, pamiętam i cały umysł mam przekonany, że spotkałem już wcześniej i bliższa jest mi, niż siostra bliźniaczka. Różnie się ludziom zdarza, jednych się nienawidzi na pierwsze spojrzenie, innym sympatie się oddaje dożywotnio na pierwsze słowo wymówione. Trudno to jakoś przypisać logice, jednak może coś w nas ze zwierząt zostało i instynkty pchają, lub ostrzegają. Mnie popchnęło. Ją też, więc pewnie coś jednak w tym jest. Chwila na ławce zmieniła się w noc. Z nikim nie milczało się tak dobrze. Z nikim, nawet z rodziną, z matką, czy żoną. Siedziało się milcząc, a czas jakby obok płynął i nie trącał nas nawet. Tylko horyzont troszeczkę popadł w nostalgię i schował popołudniowy uśmiech słońca pod pierzynę nocy w gwiazdy strojnej. Odprowadziłem ją do autobusu. Tylko tyle. Niedaleko było i w zasadzie po drodze, żeby wrócić do świata żywych, więc czemu nie. Odprowadziłem, a słów wymieniliśmy banalnych niewiele. I pewnie nic by się nie wydarzyło, gdyby nie następne spotkanie. Już takie więcej rozmowne. Na podryw, to lat trochę sporo, lecz na gawędę akurat, więc zaprosiłem panią na kawy kieliszek i w bardziej godziwych warunkach. Zgodziła się jakoś tak naturalnie, bez przymusu, czy podtekstów wszelakich i zapowiadało się przyjemne, choć banalne popołudnie. Knajpa pusta prawie, znudzona kelnerka zaglądała do nas co chwilę z braku zajęcia i kawka, wina kieliszek, jakaś przegryzka, żeby usta czymś zająć na chwilkę, kiedy skrępowanie wymagało chwili dla siebie. Może to wtedy tknęło mnie pierwszy raz. Że moje słowa w jej ustach, że wypłynęło z niej to, co we mnie tkwiło tajemnie. Tak wstydliwie, że nie chciałem nazywać słowami, żeby się nie rumienić na darmo. Lecz siedziało. Potem kolejny i znów. Jakbym sam ze sobą gadał, chociaż dialog przy stole był faktem. Był dialog do chwili, gdy ona powiedział, że jej myślami zdania układam, że nią się wyrażam i mówię jej najskrytsze tęsknoty. Dłonie pod stół schowałem, żeby się uszczypnąć, zbyt mocno, do łez w oczach, lecz ona tam siedziała. A ja? Przed lustrem, które mi płeć zmieniło i lat kilka odjęło. Taki ładniejszy i młodszy ja. Gadam do siebie i dopowiadam sobie. Słowami, które wstyd publicznie z ust wyjąć. A przecież wyjmowałem wciąż i na dodatek one wracały z tamtych ust do mnie. Nie echem, ale prawdą o mnie nie przeze mnie opowiedzianą. No nie wiem sam, jak to nazwać – sumienie posadziłem własne przy tym stoliku i nikt poza mną nic nie zobaczył? Nikt nie widział, że gadam do siebie? Ze sobą? Sam? Czyli nie zdawało mi się. Ona tam była i była mną sobą na raz. Jednocześnie. Albo to ja w dwóch osobach byłem. Patrzyłem, jak usta chowa pod dłońmi, gdy mówi moimi zdaniami. Do mnie mówi mną. Niesamowite wrażenie.
Wie pan? Gdyby to wtedy skończyło się, pomyślałbym, że może pijany byłem, albo się śniło, lecz nie. Spotkałem ponownie. Pod rękę mnie wzięła i poszliśmy bez słowa. A ona z każdym krokiem ładniejsza. Jakby karmiła się moim zdziwieniem, zachwytem i milczeniem, które rozciągnęło się nad nami, bo cóż po słowach, skoro tą samą myślą szliśmy. Weszliśmy gdzieś na herbatę- skąd wiedziałem jaką chce wypić? Pojęcia nie mam bladego nawet, lecz wiedziałem. Tak samo, jak wiedziałem, że czasu ma niewiele, że ukradkiem na zegarek zerka, lecz wyjść nie potrafi. Została zbyt długo jak sądzę, lecz słowem się nie odezwała. Nie było potrzeby.
Od tamtej pory widzieliśmy się jeszcze kilka razy. W milczeniu szliśmy, lub siadaliśmy w parku na ławce, żeby porozmawiać. Wszystko jedno, czy wzrokiem, czy dłonią, czy ust potokiem płynących słów, bo niewiele to zmieniało. Tylko moje przekonanie, że spotkałem siebie okrzepło, nabrało mocy i pewności. Różni nas przeszłość i wygląd, doświadczenia życiowe nas różnią, lecz głowy wcale. Wystarczy, że popatrzę, że w dłoń ujmę jej rękę i mogę za nią wypisać myśli wszelakie.
Widzę, że podejrzewa pan mistyfikację, że ćwiczę na panu fabułę do opowieści, jakbym przed napisaniem chciał poznać reakcję na treść. Piszę, owszem, lecz nie teraz. Teraz proszę pana, to ja przy tym piwie myślę co dalej. Co zrobić mam ze sobą. Po co komu taki nadmiarowy egzemplarz, skoro… a co tam. Sam pan zobaczysz, jeśli chcesz. Usiadł pan tu, gdzie zwykle siada ona. Ja siedzę, gdzie zwykłem tu siadać. Jeśli pan mi nie wierzy, to proszę się przesiąść na moje miejsce i poczekać. Sam pan zobaczy, bo ona tu przyjdzie. I drugi raz pan usłyszy opowieść być może.

Dopił piwo, przeprosił za słowotok i poszedł. Ja wziąłem kolejne piwo, a opowieść? Machnąłem ręką, miła odmiana po bełkocie lepiej wstawionych. Zapaliłem, żeby umysł od słów oczyścić, wziąłem większy łyk piwa i znowu myśl mi do książki skoczyła, że może jednak poczytać, bo czasu wciąż sporo. Patrzyłem na torbę wypchana i jakoś nie miałem ochoty jej otwierać. Siedziałem znów sam przy piwku i oczy przymknąłem. Gdzieś pod skórą resztki tej historii we mnie krążyły i sam się zdziwiłem, że echem jakimś we mnie została. Chyba śmiechem parsknąłem nawet niegrzecznie, lecz potem… Przesiadłem się. Nie mam żadnego uzasadnienia dla tego kroku. Przesiadłem się tylko po to, żeby pognębić tę opowiastkę, żeby jej kłam zadać i zepchnąć w niepamięć, ale się przesiadłem na miejsce, które zajmował. Przesiadłem się i zapomniałem natychmiast. Nawet te książkę nieszczęsną wyjąłem i czytać zacząłem, leniwie pociągając piwo, a noc dojrzewała.

- Można? – kobiecy głos wyrwał mnie z odmętów fabuły. Wzruszyłem ramionami, gdy siadała na tym miejsc, które wcześniej moim było, zanim w tę mrzonkę się nie wybrałem i nie usiadłem tu, złośliwością jakąś pchany nielogiczną zupełnie.
- Wie pan? Muszę z kimś pogadać. Ileż można z księżycem nocy na balkonie spędzić. Sama jestem na świecie, a tych znajomych, co mam nie chcę swoją osobą zamęczyć. Widzę, że do gadania pan nie skory, ale posłuchać może?
Ciało mi zesztywniało, głos w gardle uwiązł, deja vu? Prawdę mówił ten zmęczony głos? Nadmiarowy człowiek? W dwóch osobach? Spotkałem niemożliwe? Co tu jest grane? W końcu drugie piwo jeszcze w połowie kołysze się w szklance, więc to nie alkoholowe omamy. Żart jakiś moim kosztem zaplanowany? Czy fakt niespodziany? Jedno życie w dwóch ciałach? To tak można? Rozsiadłem się wygodnie, żeby posłuchać znanej mi już opowieści.
- Noc długa…

niedziela, 9 lutego 2020

Szczęście

Świat kręci się gdzieś niedaleko. Nie przeszkadzam mu z wzajemnością. Jestem. Po prostu. Nawet nie mam potrzeb i żadnych życzeń. On ode mnie również nic nie chce. Jestem i on jest, więc można powiedzieć: jesteśmy, ale przecież to nieprawda. Bo jesteśmy oznacza coś więcej, niż istnienie obok siebie. Bo ja i on, to jeszcze nie my. Absolutnie. Trwamy sobie pomimo siebie raczej, niż wespół. To znaczy – on trwa, a ja siedzę. Nawet nie najwygodniej, bo na jakimś klocu drewnianym siedzę i chropowatą korą masuję sobie pośladki. Siedzę i gapię się w płonące drewno, które iskrą strzeli od czasu do czasu, albo z sykiem odparuje soki z nie do końca wyschniętych gałęzi.

Kiedy wokół śnieg, a wiatr hula nie całkiem pieszczotą będąc na te parę patyków skrzyżowanych, klocek i mnie. Przez ten świat, co się obok kręci i na pewno teraz jest zupełnie gdzie indziej. Niech mu się wiedzie – szepnąłem najciszej jak potrafię, żeby mi się nie dosiadał do tego ognia, do tej chwili. Pośród wielkiego, białego placka zimy, mały krąg żółto-czerwonego ciepła tańczy przede mną i gra melodie bez słów zrozumiałych. Puszczam myśli swobodnie, jak puszcza się latawiec, kiedy już znudzi się trzymanie sznurka. Niech sobie lecą gdziekolwiek ciesząc się niespodziewaną swobodą.

Głaszczę wspomnienia. Lekkim dotykiem pamięci głaszczę w głowie zdarzenia z przeszłości i ludzi minionych. Bo dobrymi mi byli ci ludzie i zdarzenia pamięcią przytulone. Patyk do ognia wkładam leniwie i jestem. Ciepłem z przodu uwięziony i chłodem podparty od tyłu. Myślę, że wszystko teraz mogę, że każdą rzecz jestem w stanie – zrobić, lub stworzyć. Mogę. Ale nie chcę, bo nie ma potrzeby otaczać się przedmiotami. Ludźmi też nie. Nie teraz. Wystarczy ogień tańczący i skaczący na następny patyk włożony do środka, by chwilkę żywicą zapachniał i wonnym dymem mi w twarz plunął.

Myśli błądzą wokół idei, że mogę wszystko i nawet bóg mógłby się ode mnie uczyć wszechmocy i wszechwiedzy. A ja flirtuję z płomieniem i doskonale lekceważę własne możliwości. Marnotrawię czas idealnie. Siedzę i kwintesencją spokoju jestem, oazą cierpliwości i bezkresu. Próżnią potrzeb być mogę przez wieczność. Gdzieś tam, w tym świecie, co obok, jest wszystko, czego mi trzeba – ludzie niezbędni do życia, zdarzenia do pamiętania, jutrzejsze drobiazgi. A ja siedzę na klocku, z wyciągniętymi nogami i woda paruje mi z butów. I kolejny patyczek zanurzam w płomieniach i nie potrzebuję nic więcej.

Zaraziłem noc ogniem malutkim, skrzącym kolory na śniegu i malującym mi rumieńce na twarzy. Nie spieszy mi się nigdzie i do niczego. Cały jestem objęty wrażeniem, w zmysłów czuciu kąpany. Noc, ogień, ja, świat obok i można wszystko. Wszystko czego się zapragnie. Ale jakoś się nie pragnie. Nie czuję potrzeby pragnąć więcej, ani nawet mniej. Takie lokalne, zupełnie malutkie i prywatne bezkrólewie potrzeb, jakbym już wszystko, co potrzebne posiadał. Dziwne to potrzebowanie jakieś, bo kiedy się ma, pojawia się strach, że ktoś będzie chciał i zabrać spróbuje, posiąść i ukraść choćby. To nie chcę, bo jak ukraść nic? Nie mam nic i tego co mam nie trzeba pilnować nawet, bo się nie zgubi. Wszędzie za mną trafi, całe i nieuszkodzone.

Przychodzisz więc wtedy właśnie i siadasz obok. Bez słów patyk w płomienie wkładasz, ale nie dzielisz ognia na pół. Na twoje-moje. Nie, bo nie ma potrzeby wcale. Nie pytam skąd przyszłaś i jak długo zostaniesz, bo przecież nie chcę cię więzić. Jesteś, bo chcesz i zostaniesz ile się będzie podobać. Patyków mamy w bród, a noc jeszcze młoda. Bądź więc jeśli chcesz. Bądź, jak ów świat - obok, jeśli tego potrzebujesz. Ogień śmieje się z nas, bo dla niego ty i ja, to już my – przy wspólnym ogniu siedzimy i przez płomienie zerkamy w nocy środek.

Uśmiecham się lekko, jakbym pytał, czy rankiem również ciebie zobaczę, a ty odpowiadasz, że tak. Bo nie spieszno ci nigdzie i zostać możesz, a taki ogień pokusą jest silną. Noc dojrzewa, twój zapach miesza się z dymem ogniska, świat kurczy się do wąskiego kręgu światła, a w nim nie ma miejsca już na nikogo. Teraz tylko my – ty, ja, i ogień zmieścić się możemy, ale on powoli szykuje się do snu. Nie chcę go karmić na siłę – niech się prześpi odrobinkę.

A jeśli ci zimno, przytul się do mnie odrobinę. Umiem zagrzać twoje ręce równie dokładnie, jak robił to ogień… Chcesz? Utonę w twoich włosach oddechem do świtu aż i schowam ci dłonie we własnych. I patrzeć będziemy w ten zasypiający ogień, bo wtedy potrafi być jeszcze piękniejszy, gdy wspina się delikatnie na niedopalone fragmenty gałązek, jak skrada się po powierzchni węgielków szukając czegoś co jeszcze mógłby żarem ogarnąć. Przyszłaś popatrzeć, jak ogień zasypia? I sama pewnie zasnąć byś chciała… Sama? Nie – chyba nie sama… Chciałabyś?

piątek, 7 lutego 2020

Na pohybel

- Siedź tu - przywiązałem cień do jakiejś odstającej obejmy mającej trzymać rynnę. którą ktoś chyba ukradł.
Cień milczał ponuro, ale gadatliwy nie bywał nigdy. Wyglądał trochę jak zbity pies i żal mi się go zrobiło. Ale nie mógł iść ze mną. Musiał zostać i być na tyle blisko, bym mógł wrócić. Tłumaczyłem mu wcześniej, ale choć kiwał głową, że wie i rozumie, to nadal czepiał się ręki i nie chciał mnie puścić. Zupełnie jak kobieta, gdy facet spakuje rzeczy do pracy, tak niebezpiecznej, że nigdy nie wiadomo, czy wróci. Może mój cień był właśnie taką kobietą? Patrzył pod nogi i nie miał śmiałości zerknąć mi w twarz. Bał się, że zacznie płakać - tu na chodniku, pośród miasta, które miękkość i delikatność niszczy dla samej satysfakcji oglądania upadku.

Tu każdy jest twardy. Bardziej niż musi. W grupie staje się już diamentem. Narzędziem zaczepnym, wybuchowym i toksycznym. Bez względu na płeć każdy stawał się tu granatem, pistoletem, albo przynajmniej kastetem, którym wybijał światu myśl, że jest słaby, że można go stłamsić i wziąć pod but. Poklepałem cień po plecach, udając, że ja również mam tutejszą odwagę i pogardę dla bólu towarzyszącego egzekwowaniu szacunku. 

Wiatr wypłukał z bramy przechodniej smród moczu hodowanego na tanim winie i jeszcze tańszym piwie. Kwaśny tak, że krystalizował się na odpadającym tynku żółto-brązowymi plamami uwalniając je z objęć czarnego kwiatu grzybów pleśniowych. Musiałem wejść w tę bramę. Wewnątrz, gdzieś za węgłem, na fundamencie rozebranych komórek na opał siedziało stado tubylców. Rechotali pośród przechwałek i niezgrabnych ciosów dłońmi zawstydzonych regularnie dziewcząt. Gdzieś tam stał mój samochód. Chyba stał. Nie zamierzałem nim nigdzie jechać. Chciałem tylko, żeby stał i był kompletny. Żebym nie wyglądał przez okno , czy wciąż ma lusterka i koła. Dlatego musiałem tam wejść i zostać na tyle dług, żeby zdążyli mnie zapamiętać. W reklamówce niosłem litr wódki i jakiś napój pomarańczowy - z tych podlejszych - żeby nie stwarzać wrażenia, że się wywyższam.

Cień? On musiał tu zostać, żebym wrócił. Ostatnia deska ratunku, wzór, do którego będę usiłował dorównać, forma pamiętająca mój kształt. Skomlał trochę, ale nie mógł iść ze mną. Gdyby poszedł, stoczyłbym się niechybnie. Zapatrzyłbym się weń i ułożył na nim na noc ciemną i zbyt długą, aby donieść oddech, aż do rana. Nie. Musiał zostać jak kotwica, żebym mógł wycisnąć się ostatkiem sił. Rozumiał. Widziałem to. Ale bał się bardziej ode mnie. To tylko parę godzin. Wytrzyma. W końcu musi tylko poczekać. To ja miałem przełykać zawartość flaszki pośród rubasznych kuksańców.
- Te! Koleś! Idziesz? - Usłyszałem i poczułem soczyste klepnięcie w plecy. Popatrzyłem na cień, westchnąłem i zanurzyłem się w smród bramy.

środa, 5 lutego 2020

Monolog pisany marzeniem

Pozwól mi być Mężczyzną. Takim, który spotkał Kobietę. I sobie pozwól Nią być, nie chowaj się w słowach, nie zasłaniaj się rozumem. Bądź pełnią kobiecości, co słów nie zna i nie potrzebuje, bądź mi kimś, przy kim poczuję się najważniejszym człowiekiem na świecie. Pozwól mi na wszystko. I nie pytaj o jutro, bo jutra może w ogóle nie być. Chcę dzisiaj i tej chwili jednej, najdłuższej chwili, jaką można nosić w pamięci, takiej chwili, kiedy jednym ruchem ręki skreślimy wszystko i napiszemy wszystko, chociaż nikt tego nie przeczyta.
Stań przede mną bez pośpiechu, rozkoszując się chwilą oddaj ziemi, co nie Twoje, zostaw, porzuć każdy, najmniejszy skrawek materiału, rzuć go i niech zniknie w chaosie, równie nieważny jak wszystko, co nas nie dotyczy. Pozwól mi patrzeć na Ciebie najprawdziwszą z możliwych, taką, jakiej być może nikt nigdy nie widział jeszcze. Nie spiesz się. Mamy czas. Chcę się cieszyć każdym guzikiem, który przestaje Cię krępować, każdym zamka błyskawicznego szelestem i wiatru westchnieniem wzbudzonym upadającym materiałem. Chcę widzieć, jak aureola Twojego ciepła otacza Twoje ciało, jak płyną prądy żył pulsujących, jak twarz Ci się zmienia. Nie ma nic. Ty i ja, a cała reszta gdzieś poza światem realnym, nieosiągalna jak galaktyki najodleglejsze. Pozwól mi patrzeć na Ciebie, kiedy oczy przymykasz w tęsknotach niewysłowionych nadaremnie.
Pokaż mi te tęsknoty sobą na Tobie malowane nocami, pokaż mi, dokąd płyną ścieżki pożądania, skąd się wzięły i gdzie mają źródła. Namaluj mi dłońmi, jak pieszczoty rosną, jak tłuką się po zakamarkach, jak oddech zabierają i gasną gdzieś tam, gdzie jest ich miejsce. Chcę widzieć Ciebie w Twoją pieszczotę otuloną, przytuloną, objętą i zagarniętą do krzyku. Zabierz mnie, na to zwiedzanie Ciebie Twoją dłonią, pokaż i naucz ciała jeszcze mi nieznanego. Będę patrzył w zachwycie, z oddechem zgaszonym, żeby nie zakłócić tej chwili najważniejszej, żeby nie przeszkadzać, byś ścieżek nie zgubiła, żebyś nie obudziła się ze snu zanim…
Chcę patrzeć, jak Twoje palce zaokrąglają Twoje ciało, jak się lepkim sokiem potu oblekają, jak tętnią nerwy i mięśnie Twoją tylko wyobraźnią napięte. Zaufaj mi, nie będę przeszkadzał. Będę chłonął każdy ruch i każdy szept nieświadomy. Każdym krzykiem karmić się chcę i ciała łukiem wygiętym w ekstazie, by zniknąć tam, gdzie wszystkie strumienie dążyć chcą dręczone rosnącą żądzą.
A kiedy już, zmęczona, pachnąca spełnieniem położysz się przy mnie… drżącą dłonią pójdę, gdzie byłaś przed chwilą, pójdę poszukać tych ścieżek własną dłonią. Okrążę cień Twoich śladów tam, gdzie ich zabrakło dotykiem, bezładnie, bezwolnie, instynktem tylko gnany. Powtórzę, jak potrafię najpełniej wszystkie mantry i miraże westchnieniem malowane, by się moja dłoń Twoją stała i dała kolejne zapomnienie i w kolejne emocje zawiodła Cię bezwstydnie. Jak bardzo muszę swoją niecierpliwość powstrzymać, jak usta wyschnięte odsuwać, żeby pośpiechem nie zepsuć widzenia. Bo przecież… z oczami do Ciebie przytulonymi, widzieć Ciebie nie będę, a chcę. Chcę tak bardzo, że resztą sił utrzymuję odległość palcami mierzonej nieskończoności i chłonę ów widok uchem i okiem, nosem zbieram gorący oddech Twój i włosem na skórze nadgarstka. Krzycz, nikt nie usłyszy. Nie ma nikogo poza nami, dzisiaj możesz wszystko. Dziś jest koniec świata, który znałaś a zaczyna się nowy. Taki, w którym nasze ciała staną się jednym. W którym nasze oddechy tak bardzo się wymieszają, że nie będziemy umieli ich rozplątać, w którym smak Twojego ciała będzie przyprawą każdego mojego oddechu, a mój aromat Twoim się stanie ubraniem. Krzycz. Poczekam, aż zobaczę swój obraz w Twoich oczach i pójdę raz jeszcze na tę wyprawę do Ciebie całej…. Język tak bardzo palcom zazdrości, że nie wystarczy mu chwila, on przecież całe życie czekał tej właśnie okazji, do niej został stworzony i krążyć chce po plecach, pośladkach i udach pachnących najświętszą prawdą. Będę Cię szukał nim w szyi zakamarkach, w piersi uniesieniu, w dłoniach gorączką sztywnych. W każdej wyniosłości i w każdej dolinie. Nie popędzaj mnie proszę, nie ciągnij mnie tam, gdzie przecież sam trafię. Pozwól sobie na kobiecą uległość, pozwól pieścić Cię dłużej, niż sama sobie na to pozwalasz. Daj mi proszę siebie całą i nie spiesz się… nie trzeba, zdążymy na pewno, bo to dla tego dnia minęło zbyt wiele nocy samotnych, do tego momentu myśli zmierzały, teraz…
A kiedy znów upadniesz emocją pokonana, kiedy ciało zacznie stygnąć, kiedy skrzepnięte wysiłkiem mięśnie znów odzyskać będą chciały sprężystość, a skóra zacznie się szronem pokrywać i meszkiem niewidocznych włosków szukać mnie zacznie – będę. Tuż obok będę. I patrzył Ci będę w oczy, szukając w nich siebie Twoim wzrokiem malowanego i… leż piękna, dzień się jeszcze nie skończył. Trwaj chwilo. I kiedy mi pot ocierasz z czoła, i miesza się on z Twoją ekstazą na palcach własnych zebraną, i dzielisz go między nasze usta, kiedy już wiesz, że nic ich nie powstrzyma, kiedy …. Czy można jeszcze bardziej pożądać, czy można czuć więcej jeszcze i mocniej…? Nie potrafię dłużej hamować siebie… nie potrafię. A dłonie chcą i oczy chcą i reszta ciała szuka w przytuleniu Ciebie, już nie we fragmentach, lecz całej… gdybym tylko umiał przytulić każdą Twą cząstkę na raz, żebym mógł ją czuć jednocześnie wszędzie, gdybym… Znów mam suche usta aż po krańce płuc, znów oddechem mogę wypalić dziury w pościeli, znów ręce tracą stabilność, kiedy pod sobą czuję jak Twoje ciało mu odpowiada, i wtóruje, i ponagla, i napędza jednym wciąż rosnącym rytmem, i kusi, zaprasza ud rozchyleniem i tajemnicą tętniącą żywego ciała. Nie ma słów, nie ma rozumu, nie ma czasu i przestrzeni. Jest pragnienie niepowstrzymane, monsun uczuć z żywiołu siłą prący niepowstrzymanie. Czuję Twój krzyk rodzący się w głębi i czuję, jak mnie ogarnia żar Twojego wnętrza, czuję nienazwane i to wszystko, co w słowach jest płaskie, a tu… płynie na nieznanych płaszczyznach tak wielu, że nauce wymyka się liczba wymiarów. Twoje wnętrze dna nie ma, a ja nie mam rozumu, żeby przestać go sobą szukać. W nieznane głębie z Twoim na moich ustach okrzykiem zanurzam się i gaśnie mi rozum zupełnie. Gaśnie mi krzykiem utopionym w Twoje włosy, splata się w warkocz z Twoim i łączą się w jedność niepowtarzalną. Najpiękniejszą, najszczerszą, jedyną. Melodię, po której innych już nie ma. Po której nic już mądrego napisać się nie da, a i powiedzieć nie sposób. Zostawiam w Tobie siebie, zostawiam, lecz przecież jestem….jesteśmy…. czy… nie wiem, czy to możliwe, żebyśmy byli, bo przecież nie ma nas wcale, bo przekroczyliśmy każdą z granic, bo świat został tak daleko za nami, że nie trafimy chyba z powrotem, i może nawet nie będziemy chcieli tam trafić… Teraz nie. Kiedy pozwoliłaś mi być Mężczyzną… Kiedy Ty stałaś się Kobietą, kiedy to, co z tyłu mierne takie i płaskie…
Pozwól mi być… I bądź mi…

poniedziałek, 3 lutego 2020

Róża

- Uuuuch… - uderzył o ziemię i przekoziołkował, nie obeszło się bez licznych potłuczeń. Z łokci i kolan sączyła się krew, a żebra bolały przy oddechu. Na dodatek, zanim znieruchomiał coś owiniętego w wielkie, gładkie prześcieradło wylądowało na nim z piskiem, jaki wydałoby stado szczeniaków na widok matki. 
Dziewczyna nie była ładna. Wyglądała na zaspaną, z bladymi ustami, szeroko otwartymi oczami i włosami w nieładzie. I jeszcze ta idiotyczna, nocna koszula, spod której ledwo było widać czubki palców u nóg. Klął jeszcze, ale już jej się przyglądał, by szybko przejść do stanu lekceważącej arogancji.

- I co narobiłaś głupia? - zapytał raczej retorycznie.
- Ale ja... - szepnęła drżącymi ustami - ja nie chciałam...
- No tak! Nie chciałaś, a ja krwawię - zaśmiał się ironicznie.
- Urwij - wyciągnęła w jego stronę ręce - no, urwij oba rękawy, to cię opatrzę. Umiem.

Popatrzył na nią z niedowierzaniem, ale podawane rękawy uszarpał, udając, że nie wymaga to żadnego wysiłku. Skórę na ramionach miała równie miękką jak jedwab nocnej koszuli. Opatrzyła go z wprawą i delikatnością, do jakiej nie przywykł. Zaczął rozglądać się dookoła, żeby nie gapić się na nią. Planeta była tak mała, że ledwie się na niej zmieścili. Niewiele brakowało, a minęliby ją i lecieli dalej w nieskończoność kosmosu. Zamierzał teleportować się na sąsiadującą z Ziemią planetę, a tu taka niespodzianka. Wylądował Bóg wie gdzie i to z zasmarkaną, zaspaną księżniczką, brzydką jak noc. To z pewnością jej wina, bo ich ścieżki musiały się spleść, interferować, a przez to zmienić kursy przelotów. 

Burknął coś na temat nieodpowiedzialności dziewczęcia ale ona rozchlipała się żałośnie i tylko przepraszała, że przecież nic nie zrobiła. Leżała w łóżku i czytała przed snem "Małego księcia". Westchnęła kilka razy do postaci, ale nic więcej. I nagle mrok i lądowanie na pupie... na nim. Nie wie, gdzie dom ani jak wracać. Boi się bardzo, więc niech jej nie zostawia samej. Wzruszył ramionami. Chciał pomyśleć albo przynajmniej poudawać, że to robi. 
Wokół teren wyglądał jak łyse klepisko. Ani śladu roślin czy życia. Tylko w jednym miejscu coś się działo - wyglądało jak dawno przekopany prostokąt ziemi. 

- To ty? - pokazał palcem, a kiedy zaprzeczyła ruchem głowy, podszedł i rozkopał butem. Szukał skarbów. Każdy chłopak szukałby pirackich łupów, czy czarnoksięskiego depozytu, gdyby na nieznanej planecie odkrył cień nadziei, że tam kryć się może skarb. Zapomniał o dziewczynie i rył butem podłoże, aż dotarł do kamieni. Nic. Może ktoś się rozmyślił albo już podjął schowany depozyt. Zagarnął butem do dziury wykopaną ziemię i żeby ukryć zawstydzenie wysikał się odwracając plecami do dziewczyny. Gdzieś musiał, a schować się nie było gdzie. Odwróciła się słysząc jak strumień wgryza się w spulchnione podłoże i zasłoniła usta dłonią. Śmiała się, ale bardzo dyskretnie. Ciekawe co zrobi, kiedy i ją pęcherz przyciśnie.

Chłopak otrzepał ręce o spodnie, udając, że je umył i powiedział:
- Spróbuję poszukać drogi powrotnej. Zostań. Wrócę po ciebie - rycerski duch najwyraźniej wziął w nim górę, a niemy zachwyt był mu nagrodą. Podobało mu się. Bardziej niż chciał to przyznać nawet przed sobą. Wszedł w trans i zniknął.

Kiedy wrócił... był pokaleczony od stóp do głów, jakby ktoś go zamknął w jednym worku ze stadem kotów. Padł ciężko i bez przytomności. Dziewczyna nie marnowała czasu na lamenty tylko oddzierała pasy z nocnej koszuli, aż zrobiła z niej sukienkę mini. Bardzo odważną. Obandażowała go, a głowę położyła na kolanach i głaskała jego policzki. Dopiero teraz pozwoliła sobie na łzy. Kiedy otworzył oczy znów zobaczył ją brzydką, spłakaną i nieszczęśliwą. Bandaże przesiąkły i trzeba je było wymienić. Jego ubranie było w strzępach, a zbyt twardy materiał nijak nie nadawał się na otwarte rany. Zsunęła resztki sukienki i z rumieńcem na twarzy darła na pasy wszystko, co jej zostało. Pasy pachniały jej młodym ciałem i nadal były ciepłe. 

Owinięty w świeże opatrunki leżał na jej kolanach i drobne wiśniowe pestki na jej piersiach nie pozwalały mu na nic. Rozkojarzony patrzył na nią, ale widział tylko te pestki. Kręciło mu się w głowie i chyba zasnął. Gdy po wielu godzinach obudził się - nic się nie zmieniło. Wciąż leżał z głową na jej kolanach, a ona głaskała go i układała mu włosy, nucąc cicho nieznaną mu kołysankę. Wstał z wysiłkiem. Zrobił kilka kroków - niezgrabnych i zmęczonych, ale udało się. Na kupce, gdzie sikał coś się zieleniło. Bez żadnych myśli podszedł i znów podlał piach.

- Muszę jeszcze raz spróbować. Ale w inną stronę. Tam nie.
Popatrzyła na niego jak na bohatera. Nic nie leczy męskich ran lepiej niż zachwyt kobiety. Widział w jej oczach tyle zachwytu, że przestał dostrzegać brzydotę. Może jej tam wcale nie było? Może tylko mu się zdawało, bo patrzył przez negatywne emocje, a ona płacząca, nieszczęśliwa... Trudno o piękno w takiej chwili. A teraz stała przed nim naga i dumna z niego, jak nikt nigdy przedtem. Urósł i nabrał odwagi. 

- Dasz mi twoje siły? - ni to spytał, ni stwierdził. - Moich zabraknie nawet na krótką podróż. Zanim się zregeneruję trochę czasu upłynie. Dziewczyna kiwnęła głową, aż grzywka przesłoniła jej oczy i wtuliła się w niego cała. Czuł jej ciepło na sobie. Pożerał jej energię jak pijany. Smakowało. Nie umiał się powstrzymać i brał jej młodość w siebie. Trudno było przestać. Mógł ją wyssać do cna. I chyba to zrobił. Jej wielkie wpatrzone weń oczy zdawały się być bardziej przeźroczyste, a ciało stawało się mleczne niczym mgła.
- Wrócę po ciebie - dotknął jej policzka nim wystartował ponownie. 

Drugie podejście było równie nieudane. Może nawet bardziej, bo zwalił się na ziemię jak wór ziemniaków i nawet nie jęknął. Po jego sile nie było już śladu. Dziewczyna sprawdziła dłońmi czy wszystkie kości są całe i znów położyła jego głowę na swoich kolanach. Płakała, śpiewając cicho. Był nieprzytomny. Trudno było pomóc. Ułożyła go wygodnie pod krzewem, który wyrósł podlewany przez niego. Sama nie wiedziała dlaczego ale wydało jej się, że tu będzie najlepiej. To przynajmniej było "jakieś" miejsce. Dające się wyróżnić. Kiedy już leżał poprawiła mu włosy i położyła się na nim oddając mu energię do końca. Zaczął pojękiwać, a ona ważyła coraz mniej. Gdy w końcu przytomnie otworzył oczy, chciał objąć ją ramieniem ale była już tylko bladoróżową smugą nad jego ciałem. Wiatr porwał ją do tańca zanim zdążył krzyknąć. Został z niczym. Ale żył. 

Rozejrzał się wokół. Małą planeta musiała pomieścić już tylko jego, a jedynym punktem orientacyjnym byłą zgarnięta butem kupka ziemi, na której wyrósł drobny rachityczny krzaczek. Z jedną, bladoróżową różą, która wyglądała tak jakby mu się przyglądała. Byłą brzydka? Kolczasta? Pachniała młodością i ciepłem, które zdążył poznać. Musiało mu się zdawać. Takie ciepło nie może być brzydkie. Na pewno była piękna, przecież nie ma brzydkich księżniczek. 
Ostatni pasek zakrwawionego jedwabiu pomachał mu na pożegnanie - wiatr porwał i jego. Został sam na planecie, mając krzak za jedynego towarzysza. Ile czasu musi minąć, żeby nabrał sił i wrócił? Bo będzie próbował ponownie. Tym razem poleci z wiatrem. Może uda mu się ją odnaleźć. Nawet nie wie jak ma na imię...

niedziela, 2 lutego 2020

Coś

- Ratuj chłopie, bo mi się impreza zmarnuje!
- Jaka impreza, jakie ratuj? Stachu, o czym do mnie gadasz?
- Józek. Iść miałem do Franka, gałęzie jakieś pomóc spalić i coś tam o kartoflach gadał, a to wiadomo, że węgiel, to popić będzie trzeba, żeby zdezynfekować. No nie chce ognia na darmo palić, a po zimie mu hałda gałęzi urosła i chce to przez ogień puścić, żeby się kury tam nie chowały i jaj nie niosły w kolczaste, bo jego Baśka przecież ręce już poharatane do łokcia i pod nos mu podstawia, że jej się krzywda dzieje. Sam palić nie chce i darmo z dymem puszczać też, to se wymyślił, że ognisko z kartoflami będzie i parę osób skrzyknął, żeby wesoło było. No i iść już miałem, kiedy się moja Kryśka napięła i mówi, że albo z tobą idę, albo ona ze mną na te kartofle pójdzie. To dzwonię i ratuj Józku, bo baby tam nie zabiorę, a iść trza.
- A Jolce, to co powiem?
- A bierz ją do mnie, to se z Kryśką poplotkują troszkę, albo jakiego winka wypiją i siądą przed telewizor na babskie pogaduchy.

Poszliśmy w końcu, bo żyć nie da ten Stachu. Kobitki w domu zostały, a my we dwóch przez pola, na wskroś, bo tak bliżej do Franka i nie będziemy się po asfalcie męczyli, żeby nas jaki pijany do rowu spychał. Ziemia kleiła się do buciorów, dobrze, że w gumiakach poszedłem, bo te iły takie lepkie, gdy trochę wilgoci podłapią, że pół tony pod nogę jedna się łapie i iść ciężko, a buta zgubić nie problem.

- Bo wiesz Józek, ta moja Kryśka, to mówi, że jak z tobą idę, to choćbym na czworakach miał iść, to do dom trafię, a kiedy bez ciebie, to i trzy dni wracać gotowym i nie wiadomo, czy cały dotrę. Bo ciebie coś gna do chałupy, a innych nie. No i się zaparła, bo niegłupia przecie i wie, że to ognisko, to tylko kawałek prawdy, a chłopy się zabawić chcą, zanim w pole pójdą i nawet się nie dziwi, bo roboty w polu nie brak i kiedyś trzeba. A swoją drogą Józek, to jak to jest z tym twoim talentem do wracania? Bo to od kiedy pamiętam, zawsze do domu trafić możesz i jakoś żadnej nocy po rowach nie pamiętam. Wypilim tyle, że konia by przewróciło, a ty jak maszyna, jakbyś miał kompas wszyty w nie wiadomo co i do chałupy zewsząd trafisz. Widzę, że równo ciągniesz, jak wszystkie chłopaki, że oczu nie masz jak każdy, i drobny wiatr nawet na boki cię niesie, a jakoś pod lasem nie spałeś nigdy. I Jolka cię u mnie nie szuka, najwyżej do stodoły zerknie, czy zipiesz.

- Nie lubię Stachu gadać za wiele, bo to wiesz sam, jak ludziska patrzą. A jak sobie człowiek popije, to potem te plotki to rosną i rosną, i zaraz się człeka co przyczepi głupiego, albo go w knajpie palcem zaczną pokazywać, odsuwać się i przychodzi siedzieć samemu jak palec. Nie gadam, bo to trudny temat jest i taki na wiarę. Jak gęby nie rozpuścisz, to ci powiem, bo do Franka kawałek jeszcze jest, a tak mrukiem iść, to niedobrze, bo się w żołądku kwasy boczą. Pamiętasz może, tę starą Wieśkę? Wariatka mówili, czarownica, No tę, co pod lasem mieszkała bez chłopa żadnego i padła chyba z piętnaście lat temu i teraz tam pusto, a nikt dalej nie chce tam łazić nadaremnie, bo dalej strach w ludziach siedzi i nawet myszy nie chcą do tej chaty zaglądać? No. Ona właśnie. To ja u niej za karakana jeszcze byłem, raz jeden jedyny. Nawet nie z własnej woli, tylko tak, jak teraz do Franka idziemy i się twoja Kryśka boi, że gdzie zabłąkasz się po kielichu, tak mnie matula wysłała po ojca, żebym go do dom sholował przed świtem, coby się ludziska nie śmiali, że krąży po świecie bez oka. Bo staruszek, to główkę miął kiepską i ledwie parę kieliszków przechylił, a tracił się dla świata natychmiast. I zamiast do domu, to jak po złości zupełnie w inna szedł stronę. Taki mu się szwendaczek włączał, żeśmy go nieraz dzień cały szukali, a on trzy wsie dalej gdzie w zbożu spał, bo do spania to melodie miał niewąską. I kiedy już tak polazł na większą jakąś zabawę, to wiadomo było, że jak zacznie go nosić, to ktoś go musi pokierować, żeby nosem w naszą stodołę trafił i dopiero, kiedy się przewróci, zostawić można. Niech sobie trzeźwieje, bo chorować, to on nie umiał wcale. Sam pamiętam, jak zima w śniegu noc przechrapał, rano się po jajkach podrapał i do chałupy wrócił, a w nocy drzewa pękały i nawet rankiem policzki szczypały, gdy tylko za drzwi nos wystawiłem. Nic. Ani katarku nie złapał. Dopiero go jakieś nowoczesne choróbsko za kiszki złapało i padł. Tak od razu, w tydzień czy dwa. No. I jak mnie matula po niego wysłała któregoś razu, żebym go w stronę chałupy nakierował, to mi się jakoś tak omsknął, wiatr go zepchnął, czy co i takim slalomem poszedł na Wieśki chałupę. Próbowałem go jakoś nawrócić, ale chłopisko silne i nie dało się absolutnie, bo ja szczeniak jeszcze, to sam wiesz, jak ciężko takiego bezwładnego king-konga przekonać do zmiany kierunku. Szedłem z nim, żeby nie zaginął i czekałem chwili, aż się znów wahnie i skręcić go na chałupę chciałem. Naszyty był nieźle, ale wędrował, aż miło. Dopiero, kiedy się o jakieś koryto u Wieśki potknął, to się wyłożył. I dramat. Bo nie uniosę, a tam go zostawić, to strach. Szarpałem, krzyczałem, ale sił za mało, on za wielki i ten bezwład. Siadłem na tym korycie i dumałem co teraz. Zostawić go tam i wracać do domu, czy po kogo pójść do pomocy, ale to chyba furmanką bym musiał. Noc, nikogo do koła, a chłopy w większości w stanie podobnym. Baby mi nie pomogą, bo za słabe chucherka na tego mojego staruszka. Ciepło było, więc posiedziałem chwilę na tym korycie i miałem go już zostawić, gdy stara Wieśka wyszła przed dom. Mówię ci Stachu, strachu się wtedy nażarłem tyle, ze mało w portki nie narobiłem. A ona w nocy, to tylko oczami świeciła i światła żadnego nie potrzebowała, bo jak kot widziała. I przyszła do mnie i na ojczulka zerknęła, i coś tam skrzeczy, a ja przerażony. Trzy razy gadała, zanim zrozumiałem, że pomoże mi z nim, żebym poszedł do jej chałupy, bo sama rozpalać po nocy nie będzie. Nie wolno jej, czy coś takiego. Jakieś przesądy, albo czary. Zapaliłem, bo kominek miała sprawny. Lepszy niż cała chałupa. Ledwie drzazgę zapaliłem, a już się ciepło zaczęło robić. Wzięła taki czarniawy garnuszek, wody nalała i ziół nasypała. Coś tam mruczała i pluła w ten ogień, jakby się jej do języka co przykleiło. Zanim się toto uwarzyć zdążyło, zanim przestygło, by pić się dało, to mnie tak wzrokiem zmierzyła, jakby mi chciała garnitur do ślubu uszyć. Grzebała w tych swoich rupieciach, jakieś dziwactwa z tych szuflad nawyciągała i zanim ojca do pionu postawić poszliśmy, to mi na szyje zawiesiła taki maluśki woreczek na rzemyku. Lekki był, nie przeszkadzał, a ja się z nią kłócić nie chciałem. Jeszcze się obrazi i nie pomoże mi ojca do domu wyprawić, albo jaką klątwa obrzuci. Macnąłem woreczek łapą, żeby sprawdzić, co w środku. Coś było. Ale woreczek taki zaszyty że nie wiadomo, jak się do środka dobrać. nawet próbowałem parę razy, ale nic. Trzeba by go chyba kozikiem ciąć, żeby to ze środka wydostać, bo nijak nie idzie. A ona, wtedy w tę noc ciemną, ona mi mówi, żebym nie ściągał, kiedy z chałupy wychodzę, to do dom trafie niechybnie i bez najmniejszych kłopotów na własnych śmieciach spać będę. Żeby się po ojcowizny spuściźnie nie tułał po świecie, jak jaki latawiec. I mówi, żebym do środka nie zerkał, żebym ciekawość poskromił i nie wyjmował, żeby to coś, co w środku światła nigdy nie zobaczyło, bo działać przestanie. Wiesz Stachu. Ojcu wlała do gardła trochę tego napoju, a ten jak wstał, to już trzeźwiutki. Ukłonił się tylko, za fraki mnie złapał i popedałował do domu takim galopem, żem się spocił by za nim nadążyć. A Wieśka to śmiała się tak głośno, że całą ją drogę słyszałem. Do dzisiaj ja słyszę, kiedy noc ciemna i do chałupy czas wracać. Nie wiem, co mi w ten worek wcisnęła, co w środku tam siedzi, lecz kiedy z chałupy wychodzę, to wieszam, albo w kieszeń gdzie wcisnę. Małe, lekkie i nie przeszkadza. I nie kłamała – choćbym się czołgał i nóg już nie miał, do domu trafię. A co w tym woreczku schowała? Pojęcia nie mam – coś. Czary, kamień, stary ząb? Nie wiem i wiedzieć nie będę. Noszę ze sobą „coś” i sam to tak nazywam. „Coś”. Bo to takie śmieszne… nawet twoja Kryśka mówi, że „coś” mnie gna. No i gna. „Coś”. Dokładnie „coś” i sam nie wiem co. Tylko Stachu, jak gębę rozpuścisz, to cię ukatrupię – jak cię lubię, tak ubiję. Koniec gęby strzępienia – patrz, jak ładnie się pali, do kartofli jeszcze brakuje, ale chyba niewiele, a flaszeczka widzę że świeci niedaleczko. Chciałeś zabawy, to się bawimy, a o drogę do domu już się nie martw – za uszy, ale doholuję.