sobota, 31 października 2020
Mrzonka w dwustu słowach.
piątek, 30 października 2020
Taka sobie bajka.
Pani ubrana jedynie w odważny makijaż paliła papierosa leżąc w pustej, tłusto-białej wannie. Labirynty bezdroży rozlicznych tatuaży odbierały widzeniu naturalność, sprawiając, że obserwator rozpaczliwie błądziłyby po jej nagości usiłując znaleźć bezpieczną przystań, w której mogłyby zakotwiczyć na dłużej, bez obawy, iż okaleczy cumę mocno nadwyrężonej pępowiny. Jednak obserwatora nie było, więc tatuaże ostrożnie rozluźniały się, miękły, grzały, i z czasem pozwoliły sobie na otwartość małża poddanego męskiej presji specjalistycznych szczypiec. Wreszcie! Zbyt długo spętane były wzrokiem domagającym się wyjaśnień.
Miliardy
obcych wiecznie usiłowało pytać „dlaczego”, a ich wzrok był tak pełen pytań, że
nie urodziło się dotąd aż tak ciekawe świata dzieciątko, chociaż każdego dnia podobne
pytanie powiela niezliczona rzesza niedorostków. Ogryzków człowieka, zalążków
ledwie. Teraz tatuaże mogły leżeć beztrosko, jak wylinka żmii pośród oczeretów,
czy innych ostrokrzewów. Papieros był zbyt krótki dla niespotykanej beztroski, szczęściem
w zasięgu leżały kolejne, prężące się w postawie na baczność pomiędzy licznym
stadkiem im podobnych. Można było pozwolić sobie na nałogi. Na otwartość. Na
zatracenie.
Kobieta
przymknęła oczy. Najwyraźniej ogarnął ją spokój, z jakim góry przyjmują
styczniowy przydział śniegu. Leżała w półśnie, pośród dymu unoszącego się
drżącą wstążką pod sufit, gdzie kłębił się usiłując wznieść się jeszcze
odrobinę. Musiała czuć się swobodnie i bezpiecznie, skoro tak skromnie ubrana
weszła do wanny. Że dziwne? Skoro chciała uciec od pytań, od konieczności
składania niekończących się wyjaśnień, od zarazy powszechnej ciekawości, od
policzków pogardy, gdy wzrok obcych bezskutecznie przedzierał się przez warstwy
malunków, by dotknąć nagości.
Gdyby jednak
strach kazał jej kryć się w wannie, niczym żółw w skorupie – czyż jej oddech
mógłby być tak spokojnym? Czy pozwoliłby na drzemkę? Gdzieś z niedaleka sączyły
się dźwięki pianina wsparte żeńskim głosem. Po twarzy poruszały się czarne na
ogół kreski wijąc się na kształt uśmiechu. Zasnęła z nim, choć może to było
wyłącznie złudzenie? Pozór, podobny karminowemu uśmiechowi klowna na białej
ścianie malowanej twarzy?
Zasnęła,
pozwalając skórze odprężyć się. Tatuaże powoli traciły ostrość rysów i barw.
Ostrożnie penetrowały okolicę, rezygnując z ciepła ich nosicielki. Zsuwały się
po kolei, w tajemniczym rytuale, a kiedy nazbierało się ich wystarczająco dużo
– uwiły gniazdo, moszcząc je własnymi, wątłymi ciałkami. Otuliły kobietę kołdrą
plecioną z ich skrytego znaczenia. Kobieta westchnęła, a jej uśmiech, teraz już
nagi rozświetlił twarz.
Spała
niewinnością dziecka, pilnowana przez zastępy malowideł węszących wokół i
szukających wroga, który mógłby się ukryć gdzieś, gdzie zaburzyłby sen. Tatuaże
pożerały nieostrożne muchy, cichostope pająki i tłumiły burczenie w trzewiach
rur. Kobieta spała z lekkością codziennej, czarno-białej gazety, powoli
roztapiając się pośród mdląco skrzącej emalii wanny.
Jakiś
dźwięk, mocniejszy od innych, przedarł się przez falbanę zapory. Ktoś ochryple
wulgarny dobijał się do drzwi pomstując zaciekle. Przez ciało kobiety przebiegł
dreszcz. Tatuaże rzuciły się w opętańczym pośpiechu i zasiadły na swoich
miejscach, zanim otworzyła oczy. Resztki snu spływały z jej twarzy, gdy
obracała głowę w kierunku drzwi łazienki.
- Znowu! –
zaklęła szpetnie – Żeby go szlag trafił! Pora zbesztać kretyna, aż mu kapcie
spadną. Może jutro się nie pojawi?
czwartek, 29 października 2020
Na peryferiach widzenia.
Wróble przestały mieścić się w żywopłocie. Wystraszone, starały się wcisnąć
głębiej, choć noc pospołu z wiatrem strąciła zbyt wiele purpurowych liści, aby sztuka
mogła się udać. Chodnikami szli posępni, zamaskowani ludzie-widma. Niebo
ciężkie od chmur szukało miejsca, gdzie mogłoby zrzucić trochę tłustych,
zaróżowionych brzaskiem chmur. Z wygasłej latarni czarnowzrocze gawrona
zanosiło się chropawym śmiechem. Twarze wolne od mimiki, wsobne, ukryte,
pozwalały samochodom kraść wciąż senne ciała i wywozić je do innej niż tutejsza
codzienności. Klon paradoksalnie płaczący schnącymi liśćmi darł niebo na
strzępy czarnymi pazurami, nawet wtedy, kiedy niewielki pies łaskawie dzielił
się z nim wilgocią. Szpacze zastępy, hordy dzikie, nie wstały jeszcze na łowy,
chociaż wszędobylskie winobluszcze kuszą jagodami jawnie i bezwstydnie. Żółte
prostokąty otulają zarodki życia, pieszcząc je pozornym ciepłem, by dojrzały do
przyjścia na świat, który dopiero ubiera się w kolory. Wielobarwne drzewa i
schowane w czerń kobiety zdają się być niewzruszone spektaklem, malarską sesją,
mirażem, wariacją, malowaną słońcem na temat kolejnego poranka. A przecież dzieje się cud
stworzenia.
środa, 28 października 2020
Przemijanie.
Pobrałeś? – oddasz!
Nawet, gdybyś wiarygodnie naśladował spełnionego Demiurga – zwrócisz, przeważnie
wbrew sobie. Nie urodził się dotąd żaden śmiałek, co skruszyłby regułę. Przenicował
formułę. Śmiertelne gwiazdy codziennych wiadomości nieustannie kokietują niezmierzony
firmament, nim dopadnie je nieuchronny koniec złudzeń, a ponura rzeczywistość, pochłonie
złudzenia, przesiąknięte mrzonkami.
Pionki dawno rozsypał Los, uśmiechając się kąśliwie, kiedy zdarzyło się
ulepić bardziej wiarygodnego herosa. Zuchwalca, dowolnej płci, czy wyznania. Zapewne
kolekcjonuje hipotezy z myślą, że nadejdzie Czas w nastroju frywolnym, aby przy
szklaneczce czegoś oszałamiającego, wspólnie wyzwolić ekstazę. Uniesienie, usprawiedliwiające
zapomnienie. Dające ułudę rytmu, niosącego w sobie zalążek wieczności. Spazm, w
jakim spełniają się małe sny.
Klepsydra.
Ręką nienawykłą do ciężkiej roboty ścisnąłem życie. Zaskwierczało podejrzanie. Przeszłość ospale wybrzuszyła się pęcherzem poniżej dłoni i bulgotała niezbyt przyjaźnie. Podły byłem dla niej. Nieznośny. Przyszłość z lekkością wznosiła się ponad dłoń, pełna nadziei. Tyle, że pusta absurdalnie. Coś dławiło w piersiach. Chyba nie zdołam się przecisnąć przez wąskie gardło.
poniedziałek, 26 października 2020
Podejrzenie słabo uzasadnione.
piątek, 23 października 2020
Wątpliwość.
Deszcz. Całkiem niedawny. Padał i padał, jeśli można powiedzieć tak o
czymś, co sprawiało wrażenie, jakby dno wanny zbutwiało nad głową i z nieba
lały się strumienie zbyt obfite dla tak ubogiego słowa jak deszcz. Krople
tłuste jak larwy motyli pasące się na młodych liściach kapusty potrafiły zabić
dżdżownice szukające ratunku na asfaltowych chodnikach, bo poniżej traw nie
umiały złapać tchu. Lewatywa niebiańska wyczyściła im układ trawienny tak, że
wysmuklały natychmiast i rozciągnięte wzorem spaghetti kotłowały się unosząc
ponad wodę otwory gębowe.
Stałem pośród mroku i wdychałem wilgoć tężejącą, choć mokra była już
wystarczająco, żeby dało się wykręcać ją z włosów, czy oddechu. Odpływ
kanalizacji burzowej dławił się i zachłystywał, podziemne garaże rzygały krwią,
woda… wszędzie woda. Pełno jej było, choć mrok ograniczał widzenie i tylko boje
latarni wystraszonych nawałnicą drżały w zimnych płomieniach niedojrzałej
żółci. Gra w klasy, malowana niewprawną, małoletnią ręką rozpuściła się i teraz
cały plac stał się terenem potyczki. Zabawy, w której wygrać może tylko jeden,
a reszta stanie się tłem dla chwilowej sławy.
Ktoś nerwowo zbierał skrzynki z pelargoniami, ktoś przekleństwami
motywował psa, żeby wreszcie pozbył się wilgoci i wrócił na ciepłe legowisko.
Inny krył się przez zaciosami wiatru, chcącego rozebrać człowieka, bez
zdejmowania z niego choćby jednego gałgana. W podcieniach bram, pod dziecięcą
zjeżdżalnią kryły się nadzieje brodzące po kostki w wodzie. Bóg w piaskownicy
stawiał pasjansa, co chwila zmieniając zdanie i ścierał zużyte słowa pisząc
wciąż nowe – cóż dla Niego tak mała tablica? Pisał i pisał, w trzech, a może
siedmiu wymiarach.
Ubrany, a przecież nagi. Lizany wiatrem i nocą. Stałem w zachwyceniu
jakimś, które nie zna czasu i obowiązków Gapiłem się, nie licząc kropel.
Przenikałem wzorkiem ciemność poszatkowaną na tak drobne interwały, że oko nie
miało siły ich zmierzyć. Litościwa noc odebrała pokorę i pozwalała rozlać się
wyobraźni bez umiaru. Ktoś uciekał skulony pod rozpadającym się parasolem, ktoś
bosą nogą wybijał rytm pospiesznej ewakuacji. Pewnie ktoś scałowywał
niebiańskie łzy ze zziębniętych piersi, ale może to tylko moje imaginacje.
Deszcz. Nieskończony, zachłanny, głodniejszy od watahy wilków na
przednówku. I noc. Noc, w jakiej skryć się gotów każdy wróg i każdy ciąg
dalszy. Zamknąłem okna, lecz rolety uniosłem po kres. Zamknąłem i patrzyłem, a
skóra wygładzała się powoli. I tylko jednego wciąż nie wiem. Kto jest ZA SZYBĄ?
Ja, czy deszcz?
czwartek, 22 października 2020
Jesień.
Żółć fasolki szparagowej wytarła się w dłoniach strapionych staruszek. Zbyt droga, żeby choć skromnie zagościć na obiedzie, kurzy się w skrzynkach, zerkając jak cień skraca się i sięga już pierwszych, pomarańczowych głów stygnących dyń leżących nieopodal. Pani fałszywie blond prowadzi jawnie miedzianowłosego burka, który swoją radością bezwstydnie skrapia wybrane drzewa. Dzieci, nie potrafiące jeszcze patrzeć w przyszłość dalszą niż „teraz” biegają beztrosko za piłką, albo więdnącymi liśćmi, jakie wiatr strząsa bez umiaru. Kasztany zagnieżdżają się w ziemi osowiałe, zmatowiałe, brudne. One wiedzą po co spadły. I wiedzą, że zima nadejść musi niechybnie. Młot pneumatyczny, długą serią, rozstrzeliwuje ciszę, rumiane kiście owoców czają się w koronach szwedzkiego jarzębu, trawy wysypują ziarno na pastwę losu i wróbli. Wrony rozbijają skorupy orzechów włoskich na przejściach dla pieszych, bo tam mają więcej czasu na konsumpcję. Wreszcie słońce. Nie tak ciepłe jak latem, ale budzące dobre samopoczucie – mimo wszystko.
wtorek, 20 października 2020
#4 Kryptonim: gejsza.
Opowiadanie napisane na portalu T3 w ramach treningu wyobraźni pod linkiem https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=5087
założenia:
Bohater:
Japonka
Zdarzenie:
Trup w windzie
Efekt: Ritha
challenge (napisz i opublikuj opowiadanie w 48 godzin od losowania – od
niedzieli g.20.18, do wtorku 20.18 – udało się, poszło o godzinie 12.59!)
Stygnące ciało jeździło windą w górę i w dół. Zanim obsługa jej nie
odblokowała, nikt nie przewidział, co zastaniemy w środku. Ciasna przestrzeń
kabiny zwielokrotniała zastaną jatkę. Życie, rozprute w ceremonialnym dziele
śmierci powodując, że wnętrzności przykryły podłogę, a lustra powieliły obraz
sprawiając, że odruch wymiotny potrafił powstrzymać wyłącznie zawodowy patolog.
Seppuku zwyczajowo kończone było miłosiernym ciosem katany, zdejmującym
głowę z karku. Tutaj… zabrakło miłosierdzia, gdyż ofiara była sama. Nie
towarzyszył jej kaishakunin. Wnętrzności wypłynęły ścieląc podłogę, a
nikt nie pomógł kobiecie-samurajowi w przejściu do świata zmarłych.
Już wtedy, na widok ofiary, powinienem wzmóc czujność, bo kobiety nie mają
zwyczaju popełniać seppuku – one prędzej zasypiają zatrute nadmiarem
spożytych tabletek, bądź do amoku barwią krwią wannę, tnąc uprzednio żyły w
ciepłej wodzie. Hara-kiri, to męska rzecz. Kobieta tradycyjna, będąca
odpoczynkiem wojownika; ma dbać o ciepło gniazda, o przestrzeń, gdzie zagoją
się świeże rany i bezpiecznie dorastać będą następcy samurajów. Gejsza z
rytualnie rozdartym brzuchem stanowiła zadrę na tradycji - obraz tak absurdalny,
że nie chciały zgodzić się nań moje zmysły.
***
Interpol, mimo niewątpliwych kompetencji raczej oszczędnie szafuje
środkami i nie wysyła bezpodstawnie pracowników w zaścianki światowej
gospodarki, żeby zaspokoić niezdrową ciekawość. Mnie wysłano z premedytacją,
żebym przyjrzał się… powiedzmy, że pracy miejscowej policji. Tak przynajmniej
brzmiał oficjalny komunikat i medialna papka uzasadniająca moje pojawienie się
w Polsce. Musiałem mieć plenipotencje, bo na peryferiach cywilizacji papier,
pieczątka i autorytet były niezwykle istotne. Pal sześć kompetencje. Mnie
namaścił Interpol i wieczorne „Wiadomości” w TV! W obliczu maluczkich byłem
pomazańcem i mogłem sobie pozwolić na więcej, niż byle turysta.
Polska, to kraj graniczny. Odwiecznie. Położona na krawężniku - pomiędzy
Wschodem i Zachodem. Między Europą, a Azją. Między chrześcijaństwem, a islamem.
Kraina doświadczana historycznie, na której terenie rozegrały się wszystkie
międzywyznaniowe wojny. Nawet krucjaty przeszły przez ten kraj pełen trudnych
do przebycia puszcz. Weszły i zginęły w mrokach dziejów. Do dzisiaj drogi, niewybudowane
ongiś przez Rzymian – do dziś nie zostały zbudowane, a nieliczne, współczesne
„autostrady” są kpiną i noszą nazwę nadaną grubo na wyrost i pasującą najwyżej
do czasów, gdy władzę nad okolicą siłą przejęli naziści.
Głębiej, poza wzrokiem miejscowych, miałem zwrócić uwagę na szarą
eminencję lokalnego biznesu. Jaki kraj, taki Richelieu… Gość okazał się
prymitywnym nowobogackim, z tak zwanym „chłopskim rozumem” podszytym
zachłannością godną starożytnych wodzów. Aspiracje miał większe, niż Wielki
Aleksander. I wił swoje intrygi w tak oczywisty sposób, że każdy, kto się z
nimi zetknął doznawał wrażenia, że niemożliwa jest podobna bezczelność. Że nie
da się być aż takim ignorantem i pozwalać sobie jawnie na to, co powoduje
wzwody polityków, kiedy już opuszczą ich dziwki i spokojny sen, a noc trwa
niepodzielnie nie tylko w oczach, ale i umysłach. Tylko gruby nawis czasu
mógłby ugładzić wątpliwe intencje kacyka.
Facet szył grubo. Nie tylko walizkami gotówki, słowem szeptanym, o sile
rażenia tak wielkiej, że kodeks karny zadumałby się, czy zawiera paragraf potrafiący
stać się odpowiedzią na tak wielki wyzwanie, gdyby podejrzewał aż tak wielką
zuchwałość. Gość zastraszał, pacyfikował, pozwalał sobie na kontrolowane (zapewne)
niedyskrecje. Patrzyłem z daleka, bo nie mogłem zbliżyć się, oficjalnie będąc
reprezentantem PRAWA. I to nie byle zaściankowego – byłem milczącym głosem
światowej opinii publicznej. Poliszynelem… Wsparcie, które miało pomóc,
jednocześnie stawało się zawadą. Za to mój głos zyskał moc i mogłem sugerować
miejscowym działania z pewnością wykonania moich instrukcji, choć z zaskakującym
dla nich epitafium, które Zachodniej Europie wydawało się być oczywiste. Tubylec
rósł zbyt szybko, miał zbyt rozbuchane ego i kwestią czasu być miało, kiedy zechce
sięgnąć po puchar… Najpierw kraj, nim rozpęta piekło i zacznie rozglądać się
ciut dalej niż widnokrąg.
***
Nuworysz udawał konesera światowego formatu. Kupował brylanty, dojrzałe
obrazy, spatynowane wina mogące być ozdobą wyrafinowanej kolekcji podawał na pretensjonalnych
”grillach”, gdzie zaproszeni nie byli w stanie nawet zauważyć jakości… Dość
powiedzieć, że chciał wynająć Luwr na tygodniowe bachanalia swingersów i gdyby
nie skrywany w głębokiej ciszy protest cywilizowanego świata – udałoby mu się
zbezcześcić również tę świątynię ducha. Ktoś z jego znajomych zażartował, że do
odczytania japońskich ideogramów wystarczy powtórzyć głośno zaśpiew styropianu
malującego ich graficzny obraz na czystym szkle.
Oiran była jednym z najświeższych kaprysów. Miał
nieustający ciąg do seksu wyzwalany każdego dnia od nowa. Zupełnie, jakby
musiał zrzucić zużyte nasienie, żeby mieć w sobie miejsce na kolejne, nowe
ekstrawagancje. Dziwki o każdym, nawet nieprawdopodobnym odcieniu skóry, bez
względu na płeć płynęły przez jego sypialnię niekończącym się, anonimowym
korowodem, a on wciąż szukał nowych, bardziej ekscytujących wyzwań. Szukał -
znaczy zlecał. Aż trafił na właściwą zdaniem pretorian gejszę. Spóźniłem się.
Też nie doceniłem…
Kierunkowy mikrofon zlokalizowany daleko poza strzeżonym przez kacyka
terenem donosił o bieżącym porządku dnia. Jeśli porządkiem można nazwać
nieprzewidywalny ciąg ekspresji. Gejsza… Okobo stukały dyskretnie na
parkiecie z syberyjskiego modrzewia, kamery powiększały obraz przedstawiając
leżącego na sofie, lekko łysiejącego osobnika ubranego w yukata, pod
którym, miast wzorem summitów dominować brzuch, jednoznacznie sterczało prącie…
Przed nim, pośród perfekcyjnie przygotowanych [i]ikeban[/i] i bezpodstawnie, na
pokaz rozwieszonych po ścianach kakemono, na tatami klęczała ona…
Akiko. Ubrana bezwstydnie w furisode pod maską z pudru uśmiechała się
mieszając napar w czarkach. Zielona herbata nie chciała pachnieć jak Bushmills,
co znajdowało odzwierciedlenie na zniszczonej życiem w ciągłym napięciu twarzy
gospodarza. Ale – czegóż nie robi się dla chwili ekscytacji…
Podano kaiseki – lekką przekąskę mającą umilić czas oczekiwania
na herbatę. Gospodarz zmiótł ją niemal na raz palcami wpychając w usta i
prychając ryżem wokół, gdyż musiał wyrazić swoje mniemanie zanim przełknie.
Akiko w tym czasie bambusowym pędzelkiem mieszała napar patrząc spod długich
czarnych rzęs i jeszcze dłuższej, czarnej grzywki. Coś mi nie grało, ale
jedyne, co mogłem, to zasugerować, że w posiadłości kacyka coś się może
wydarzyć, więc dobrze byłoby skierować kilka patroli w pobliże. Ależ byłem
naiwny! Zupełnie, jakbym w tym kraju stracił rozum. Wysłałem mundurowych, żeby
zapobiegli czemuś, czemu ja nie mogłem zapobiec, choć moi szefowie… Będę musiał
wrócić… Wytłumaczyć się. Ta chwila może być końcem mojej kariery.
Sushi. Kacyk palcami brał z talerza, kompletnie ignorując wasabi, sos
sojowy, czy inne, równie wyrafinowane sosy, czy dodatki i wpychał kolejny
kawałek faszerowanego ryżu, skrupulatnie owiniętego w kopertę z kiszonych wodorostów,
mlaszcząc tak, że nawet mikrofon wyglądał na zawstydzony. Herbatę majaczącą na
dnie delikatnej porcelany powstałej w okresie, kiedy Europa taplała się w
mrokach lęgnącego się dopiero średniowiecza, wciąż jeszcze bez nadziei na
Renesans - przechylił, jakby miał do wypicia syberyjski samogon i jednym haustem
pochłonął wszystko, łokciem ocierając usta. Był tak żałośnie małostkowy…
Słuchałem z pogardą, jak proponuje gejszy, żeby zdjęła z siebie ceremonialny
strój i ubarwiła wieczór własną, nieskazitelnie białą skórą… Zrzucił noszone aż
dotychczas geta – najwyraźniej osiągnął kres wytrzymałości na orientalną
historię i zapragnął pochopnej, zachodniej rozkoszy. Jeśli już miał pozostać w dalekowschodnim
klimacie, to broń Boże w kimacie seksu tantrycznego! Niechby unurzany w
Kamasutrze – kto by tam wnikał w śródazjatyckie detale i szczegółowe ich
pochodzenie. Kobieta… zarumieniła się, co było widoczne nawet spod patyny wielowarstwowej,
kaolinowej glinki.
Podniosła dłonie powyżej ust. Sięgnęła głowy niespiesznie, prowokująco
powoli i wyjęła z nich dwie czarne szpilki, przytrzymujące włosy w harmonii. Nim
rozsypały się po karku gejszy, nim mężczyzna wydał krzyk – wiedziałem! Za
późno, ale wiedziałem. Krzyk, do jakiego nie nawykłem rozdarł ciszę. Ogłosiłem
alarm, choć nie miałem proceduralnych uprawnień, lecz moja twarz była paszportem,
legitymacją, usprawiedliwieniem natychmiastowego działania. Alarm!
Gejsza – dlaczego nikt jej nie sprawdził(!) – wyjęła ze spiętych dotąd włosów
drewniane spinki do złudzenia przypominające ceremonialne, hebanowe pałeczki i
oblizując je, nieceremonialnie całkiem, podeszła do kacyka kręcąc biodrami.
Ten, nieszczęsny chwycił za obi usiłując rozwiązać pas trzymający poły
kimona. Wtedy stało się. Japonka rozsunęła oba ramiona, jakby chciała oddać się
mężczyźnie. Wyjęte spod spiętych w połyskujący kok włosów spinki trzymała nad
głową mężczyzny. Gdy ten odchylił się, żeby razem z nią przewrócić się na
łóżko… wbiła je obie w oczodoły kacyka! Z całą siłą, jakiej u kobiet nie
podejrzewa nikt. Dopiero trzask pękającego drewna na tylnej ścianie czaszki
zazgrzytał, nim krzyk agonii zaczął doganiać zmysły kacyka.
Głupiec! Pozwoliłem na to. Miejscowi wpadli, nim gejsza schowała we
włosy wyjęte z oczodołów, i otarte skrupulatnie o strój martwego pałeczki.
Rzucili ją na ziemię, aż puder z twarzy rozsypał się po podłodze na wzór
proszku do identyfikacji linii papilarnych. Gejsza płakała rzeźbiąc bruzdy w
nienagannym makijażu wymaganym japońską ceremonią, żaliła się i skamlała tak,
że ją puścili. Naiwni! Skończeni durnie! Myśli, we mnie wciąż gorące, tętniące
niczym lawa obudzonego wulkanu kipiały, chciałem zbesztać ich w siedemnastu
językach, kiedy pojawił się patolog z zatroskaną, zaskoczoną miną, która
zdawała się wieszczyć kolejne, dramatyczne komplikacje…
- Wie pan…? - zaczął dość niepewnie – Chłopaki pozwolili gejszy nosek
upudrować, bo jej się mocno porozmazywało, a w końcu to medialna sprawa. Dali
jej szansę, żeby umalowała się troszkę. Przed lustrem. Nie znaleźli innego,
więc w windzie... Niby nic się nie mogło stać, ale się stało. Wypchnęła strażników
i została sama w windzie. Funkcjonariusze się trochę podśmiewywali, bo na każdym
piętrze dwóch osiłków i… Informacja poszła od razu, ale gejsza… Została w
windzie sama. Zablokowała otwieranie drzwi i jeździła tam i z powrotem. I to…
harakiri… było skuteczne. Autopsję dopiero zaczynam, ale chyba powinien pan
wiedzieć…
- Japonka… była mężczyzną!
niedziela, 18 października 2020
Niepokojąca impreza kulturalna
rzecz napisana na konkurs drabbli pod hasłem: Niepokojąca impreza kulturalna. opublikowane na portalu T3 pod adresem: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=5043
Do zobaczenia
za rok.
Bigos. Sprawa ogólnie znana, grubo podszyta tradycją. Trudno wyobrazić
sobie jakiekolwiek święto bez bigosu. Co dopiero BIGOS MYŚLIWSKI! Ten dopiero
ma specyficzny smaczek! Jak dupa nocą w krzakach zmarznie, obowiązkowo trzeba tęgo
wypić i zakąsić.
Nim przyjąłem zaproszenie na ceremonialne łowy, zawczasu piersióweczkę
ukryłem przed żoniną ciekawością w kieszeniach panterki, lecz o bigos skrupulatnie
dopytałem. Owszem, organizator przewidział. Miał dojechać polową kuchnią, naszykowan
już do tryumfalnej konsumpcji, bez oczekiwania na pokot. Wiadomo – „pambók”
kule nosi i niekoniecznie chce się pozbywać leśnego pogłowia.
Pojechałem, nie ubiłem, wypiłem, zakąsiłem. Bogato! Dostałem sraczki. Jak
wszyscy. Frapujące... Noc zbyt upojna, czy bigos sprawiony niefrasobliwie?
sobota, 17 października 2020
Nadzieje.
Wróble walczą
o miejsce w gąszczu tui, żeby schować się przed mżawką, którą obrodziło
ostatnio nad miarę. Nawet kolory spochmurniały i zdają się być ochlane wodą –
brudną niestety. Kominy dyszą, oddychają spalinami, wychudzone anteny świecą
nagimi żebrami i płaczą. Wino zdziczałe doszczętnie czerwienieje gubiąc liście,
jakby to czas linienia był. Czarnoodziane niewiasty pod czarnymi parasolami
unoszą resztki nienajweselszych myśli gdzieś, poza widzenie. Dzień wypłukany z
ciepła trwa, kostniejąc na okolicznych trawnikach. Boso przyszedł, zapominając,
że to nie lipiec. Widać mu mama nie mówiła, że marznie się od nóg. Albo
zlekceważył. Balkony, jak bezludne wyspy tkwią pośród oceanu szarej
wilgotności. Może trafi się im lekkomyślny Robinson?
piątek, 16 października 2020
Niegdyś.
Dym spowija
rachityczny płot, za którym rumienią się jabłonie. Niektóre nadal brzemienne.
Zerkam. Widnokrąg łyka mgłę. Wilgoć osiada na krajobrazie podcinając mu skrzydła,
żeby nie odfrunął zbyt daleko. Przecież jest u siebie. U mnie, u nas… Czas
nawleka na pajęczyny kolejne miesiące. Snuje wątek, jak opowieść, jak sagę, w której
tylko ludzie zmieniają się, giną i odnajdują. Świat trwa jak stetryczały żebrak
na kościelnych schodach – jest tam zawsze, bez względu na pogodę. Byle ludzie
przyszli. Hojni i niepamiętliwi. Zapominam słów, które kiedyś tak chętnie po
mnie ściekały. Wspomnienie wygładza kontury, jak woda krawędzie skalnych
okruchów. Wczorajsze komary… dziś są motylami.
Codziennostrzał - Amok
Drobiazg z T3 (https://t3kstura.eu/), Codziennostrzał. Dzisiejsze założenia: Wybierz miesiąc i osadź w nim nieadekwatną porę roku. Możesz zapełnić tło fabularne, ale niech zauważalne w opisie będę owe anomalie.
Truskawki! Poprosiła o truskawki! Środkiem nocy i
połową listopada! Nawet gastrolog nie zerkał tak skrupulatnie na jej brzuch,
jak ja. Śmiała się ze mnie, przytulając, głaszcząc po policzku, na którym już
błękitem zaczął pobłyskiwać jutrzejszy zarost.
Wstałem. Czułbym się skończoną świnią, gdybym nie
wstał. Truskawki? Cóż to dla mnie! W listopadzie? Ba! W czerwcu, to każdy głupi
potrafi, a moja pani… brzuch ma tak płaski, że mógłbym na nim uprawiać
łyżwiarstwo figurowe.
Nie zmieniać tematu – truskawki! Gatki od piżamy
wydawały się być wystarczające na nocne łowy. Boso, żeby nie pobudzić kotów,
wyszedłem przed dom. Pięknie. Gwiazdozbiory zapraszały się nawzajem do kadryla,
znad pól unosił się aromat spoconych zbóż. Sosny otulały ciepłem żywicy, a
pojedyncze perły rosy łaskotały w stopy. Listopad… Piękny, stworzony do
miłości. Zostawiłem kobietę wzdychającą półsennie do perwersyjnych marzeń.
Pamiętałem, że wczoraj, w ogródku wyzbieraliśmy
wszystkie, więc nici ze zbiorów, bo przy księżycu, choćby najdoskonalszym kolejne
nie dojrzeją. Furtka zaskrzypiała jęcząc z politowaniem. Głupi. Stary i głupi.
Nocą na szaber po sąsiadach. Ale truskawki… Mają być, choć jeszcze nie znam
motywu.
Za asfaltem, u Józka rosły. Na wpół dziko, bo
dzieci wyjechały, a Józek woli w knajpie piwko wypić, niż na roli urzędować,
jak jakiś parobek. Dopiero na miejscu zorientowałem się, że nie wziąłem ze
sobą nic, w czym mógłbym owoce przynieść. Rozejrzałem się dyskretnie. Mrok krył
wszystko, czego dosięgać mógł wzrok. Zsunąłem porcięta…
Nie jestem „rozłożysty”, jednak zdołałem nazbierać
w nie więcej, niż uniósłbym w dłoniach. Każdy, kto raz w życiu doświadczył
grzybowego urodzaju ponad własne marzenia wie, że koszula, spodnie, czy inna
szmata zdjęta z grzbietu będzie lepsza od zaniechania zbieractwa. Nie było mnie
stać na zaniechanie. Noc listopadowa litościwie pochyliła się nade mną, kiedy
ja pochylałem się nad dojrzałymi, pachnącymi słodyczą owocami. Jak zwierzę.
Wracałem świecąc niewymownymi lepiej, niż czynił to
zawstydzony, połowiczny księżyc. Moja pani, pląsała niczym Świtezianka
rozwiązła i czekała już z kubkiem słodkiej śmietany pośród źdźbeł tej nocy
narosłych traw. Była piękna – i noc listopadowa i moja wybranka. Truskawki
pachniały oszałamiająco.
Potem… Potem był ciąg dalszy, o jakich dżentelmeni
milczą, leniwie ssąc szczyty cygar w Cavendish Club, lub innym , równie
konserwatywnym otoczeniu, gdyż dżentelmen w inne wchodzić nie ma powodu. Powiem
tylko, że uroda i aromat listopadowych truskawek był zaledwie preludium, które
rozrastało się i rozrastało, aż świt nadszedł nadaremnie, nie dostrzeżony
wcale.
Potem obudziłem się szturchnięty kosturzym łokciem…
- Po jogurt byś poszedł dla dzieci. Weź
truskawkowy, bo lubią… lubieją… No! Weź!
Listopad. Chlapa na rozmokniętej, gliniastej drodze,
zimno i szaro-bura przyszłość pełna nieżyczliwości. Psa z domu by człowiek nie
pogonił… Pójdę. Co mam zrobić. Pewnie, że pójdę… Moja piękna chce truskawek…
Stworzenie.
Schwytany u zbiegu ud – zaiskrzyłem. Każdy chyba
wie, że na stykach dochodzi do przepięć i wyładowań. Iskra poszła
niekonwencjonalnie – do głowy, choć dotychczas twardo stałem na nogach, a
grawitacja jednoznacznie wskazywała elektryczności pożądany przez Ziemię kierunek
ruchu.
Ulotna iskra (zapewne anormalna?) powędrowała
jednak do głowy. Jak białe wino nocą pędzone z kartofli. W głowie pomieszkują po
kątach demony niezwykłe, potrafiące przetworzyć na ambrozję każdy impuls. Serotonina
w głowie okrzepła jak zsiadłe mleko, a następnie odpłynęła w dół, przetartym
wcześniej szlakiem, zbierając z mojego czoła każdy okruch spotniałej soli i zostawiając
na twarzy czerwień pragnień.
Eksplodowałem spontanicznie. Najwyraźniej
serotonina przekroczyła masę krytyczną. Musiałem zrzucić. Słowo „musiałem”
niesie w sobie zuchwałe domniemanie, że miałem wolę, ale nie – o wolności mowy
nie było absolutnie. Byłem skazany na zrzut! Masa krytyczna nie pyta – ona realizuje
instrukcje, czasami dokładając od siebie lawinę ekspresji.
Świat musiał zaistnieć na nowo, lecz reinkarnował
błyskawicznie, zachowując mnie z niezręczną, krępującą masą na dłoni, która ośmieliła
się pojawić na styku ud. Niewielką masą, ale jednak – dotąd tylko Bogom udawało
się przeobrazić myśl w materię. Dołączyłem do wielkich.
czwartek, 15 października 2020
Zmrocze.
W deszczu zebrane, zapodziane wczoraj przez starzejące się drzewo orzechy rzucam na blat, jakby to były kości do gry. Wróżę dzień. Może będzie, choć z zewnątrz wciąż płynie ciemnogranatowa, napęczniała smuga ciemności poszatkowana mżawką na porcje, których nie potrafię odcedzić z domyślnej nieskończoności. Zanurzone po pępki latarnie dyszą ciężkim, żółtym światłem dając nadzieję, że gdzieś pośród nich wykluje się płoche, jednodniowe życie. Może zakwili gromada wróbli z zazdrością podglądająca szelmowskie wybryki ławicy szpaków? Może kudłaty, rozmoknięty pies rozśmieszy zalążek człowieka wychylającego ciekawską główkę z wózka i rączki pełne niczego? Myśli skupione pod parasolami szarpie wiatr i bez wstydu kradnie je przechodniom pozbawionym koloru. Znowu ktoś ukradł gwiazdy. Jakiś cierpiący na bezsenność kolekcjoner. Pociąg odpływa i syreną żegna się, jakby mówił: „szkoda, mogliśmy pojechać razem…”
środa, 14 października 2020
Armagedon.
Zamknięte w pokoju dwa
pięknoduchy zażywały swobody. Wolności spiętej kagańcem ścian. Troszkę się
kotłowało, troszkę chichotały, ale w sumie dom w posadach nie drżał. Dopiero,
kiedy nastała cisza – zrobiło się naprawdę groźnie. Każda mama wie, że cisza
jest zapowiedzią końca świata, albo przynajmniej wielkiej, nieopanowanej
rewolucji z dowolnie doklejonym epitetem. Ciszy należy nasłuchiwać w skupieniu.
I zbroić się. Szykować na najgorsze.
Cisza dramatycznie
trwała, rosła, piętrzyła się, rodząc w głowie podejrzenia wykładniczo
zmierzające ku autodestrukcji. Świat pisał testament, psy łkały rozdzierająco.
Obcy namnażali się i ostrzyli szpony.
Nieznośnie, boleśnie
ostrożnie, drzwi uchyliły się na ułamek sekundy przed anihilacją Ziemi:
-Pić…
Codziennostrzał w środę
Dołącz do nas na: https://t3kstura.eu/ "Codziennostrzał — 200 mililitrów słowa pisanego dziennie" to nowa inicjatywa literacka Treningu Wyobraźni mająca na celu wypracowanie systematyczności i regularności w pisaniu.
Podglądam psa,
ukradkiem zlizującego krew z krawężnika. Pewnie głodny. Porzucony, bo przestał
być miękką, pluszową zabawką. Powinien zginąć, zanim dorósł. Albo nie dorastać
nigdy. Jak pluszowy miś z nadszarpniętą łapką i szklanym nosem. Jednak nikt go
nie uprzedził, więc teraz żebrze i pielęgnuje w sobie nienawiść. Poznaje smak
człowieka. Wroga.
wtorek, 13 października 2020
Codziennostrzał próbny
Nowa zabawa na T3 Dołącz do nas na: https://t3kstura.eu/
"Codziennostrzał — 200 mililitrów słowa pisanego dziennie" to nowa inicjatywa literacka Treningu Wyobraźni mająca na celu wypracowanie systematyczności i regularności w pisaniu.
Wyzwanie. Rzucone w twarz nieogoloną. Bez namysłu, bez idei. Po prostu – rzucone, bo wolno. A czemu nie? Takie wyzwanie wytrąca argumenty – dlaczego, po co , w imię czego. Z drugiej strony budzi we mnie dziecko.
- Dlaczego?
- Bo wolno.
- Po co?
- Bo mogę.
- Komu
potrzebne?
- Mi! A co? Dziwisz
się?
Przeczytałem
na nieistniejącym blogu „spokój gór wygładza taflę jeziora” – potrafisz piękniej
uzasadnić? Spróbuj, to nie kosztuje. I nikt nie każe się tłumaczyć. Nikomu, z
niczego. Będzie można powiedzieć kocham cię, albo nienawidzę – bez uzasadnienia,
bez opinii, bez problemu. Ja? Kocham i nienawidzę. I nie zawsze chce mi się
uzasadniać.
- Tak? Rozumiesz?
Mam to w nosie!
Rachunek sumienia.
Dzień
zamierza zacząć się dość obrazoburczo – chce ukraść życiu wszelkie obrazy.
Poprzez zbuntowane żaluzje przedziera się dymiąca, granatowo-sina przyszłość,
kłębiąc się pośród nieboskłonu, który klęka pod ciężarem nieznośnym – (wiadomo)
grawitacja nie zna litości i każdego rzuca pępkiem w stronę… hmmm.. Cóż za
niedyskrecja – jądra. Matka przytuliłaby do piersi, a Ziemia? Do jądra… Fe! Na
czczo ten akt zdaje się być jeszcze bardziej perwersyjny. Pełny nocnik,
prasówka nietknięta, gosposia pichci dopiero śniadanie, nieskromnie odziana w
króciutki fartuszek, paluchami zdejmuje kożuch z mleka… Lubi kożuchy. Futerka
też. Skłonna jest nawet porosnąć runem, byle miękkim i ciepłym. Każdej wszy
pozwoli się na sobie zagnieździć, byle móc na chwilę zamknąć oczy i pozwolić
fatamorganie trwać. Ona-futro-wieczność-ech! Korzystam czasem z jej
niefrasobliwości, pozwalając, by na mleku wyrósł nowy kożuch, albo zgoła ser.
Ona wzdycha udając, że nie widzi we mnie garbusa z Notre-Dame, a księcia.
Tymczasem kożuch utkany jest mglistą mrzonką wprost z borsuczego garbu, z
gronostajowych ogonów, z miękkich podbrzuszy dawno wymarłych tygrysów
szablozębnych… wprost na jej lędźwiach.
Pozwalam
sobie na niedyskrecje, na erekcję usprawiedliwianą darwinowską żądzą,
prokreacyjnym obowiązkiem, wątkiem, w którym zapach kobiety staje się
bezapelacyjną prerogatywą, plenipotencją, plemnikopotencją polipotencją,
koniecznością wyższą od najwyższych. Mruczę samcze mruczenia pośród pościeli
kipiącej niespełnieniem, bo w niej… Ciężko rozmnażać się jednoosobowo, a mleko
– wiadomo – ZAWSZE wykipi, gdy się spuści je z oka. Kucharka jest spiżową damą.
Potrafi nieporuszenie trwać wpatrzona w drżące lustro gotującej się tafli mleka
jak kobra. Nim zakipi w paroksyzmie – ruchem szybszym od żądła zaatakowanego
skorpiona skręci gaz i uniesie kubek ze spienioną, wrzącą zawartością, nim brąz
spalenizny zaburzy słodycz mleka. Czekam. Na nią, na mleko, na futro, które ma
umilić mój poranek, a jej pojutrze, by dziś sprawić, że dzień nabierze
intensywności.
- Że
paskudny jestem?
Wiem. Każdy
jest. Tylko nie każdy gotów się przyznać. Nie każdy ma okazję zerknąć pomiędzy
ciepłymi udami, jak parujące mleko niefrasobliwie unosi fartuszek w
sinusoidalnej, hipnotyzującej muzyce taktu dziś nienapisanego walca…
Raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy, rytm tchnięty w duszą gorejącą z niespełnień i
zmierzający ku przełęczy między piersiami gorętszymi od szykowanego naparu. Nie
każdy może… tak bardzo nie chcę być dosłownym, żałosnym, ale nie każdy może być
tak paskudnie rozpieszczonym, chowanym pośród kaprysów i dobrodziejstw z herbem
tkanym pośród krucjat, w dalekiej, często pomijanej milczeniem przeszłości,
skwapliwie odrdzewianej z wątków wstydliwych.
- Pamiętaj!
– Tak się zaczynał mój dziecięcy katechizm i różaniec codzienny, w czasach,
kiedy jeszcze się modliłem.
- Pamiętaj!
– Nie opuszczało mnie nawet wtedy, kiedy kolejne guwernantki, często pośród
łez, gubiły wstyd przytłoczone moją niedojrzałą męskością. Kobiety
wyselekcjonowane na plantacjach publicznych szkół, dziewczęta, które wczoraj
dowiedziały się dopiero, że stworzone zostały dla przyjemności. Mojej. Traciły
i znikały za horyzontem wyćwiczonej obojętności.
- Pamiętaj!
– Czułem się jak pisuar, w który wlać trzeba pomyje całego świata, a przecież
nie umiałem odmówić. Sobie… Przecież one wszystkie – dla mnie rozgrzewały
pościel po dniach pełnych studiowania tablic ważniejszych od mojżeszowych, bo
rodzinnych, korzennych, starszych od raju.
- Pamiętaj!
– Jest jeden grzech, jedno zapomnienie, jedna niedyskrecja godna kary. Rodzinna
zdrada. Zdrada zasad…
W kuchni
mleko żarem mojej spowiedzi wzburzone po kres zaczęło się unosić. Piana,
pulchnymi parówkami palców kucharki uwolniona od brzemienia kożucha, gdy kobieta
uwolniona od wstydu oblizuje perły białego soku płynącego aż po łokcie… Dzień.
Kolejny z dni w których tarcza nad bramą posiadłości przestrzega śmiałków przed
zuchwałością, jaką ścigani będą po siódme pokolenie, gdyby śmieli zakłócić mir
domowej zawieruchy… Tylko niebo wdzierające się pomiędzy szczeliny żaluzji… Ależ
jest odważne – zerka między zawodowo-blade, kucharskie pośladki, zerka na
pościel skłębioną w oczekiwaniu, na mnie – brzydszego od każdej mary opisanej w
literaturze, za to przez pochlebców wielbionego na ołtarzu obecności zbyt
dostatniej, żeby…
Lustro…
Ustawione przez starszych od Boga przodków z chłodnym spokojem podrzuca mi
obraz wypiętych pośladków kucharki zgiętej w ukłonie, jaki wystarcza, by objęła
ustami moją skłonność do prokreacji. Sam nie wiem, co wybrać. Mleko gorące, obraz
z lustra idący, czy jej usta pełne botoksowych obłoków, by mogła tulić moją trudną
do poskromienia niestabilność emocjonalną.
Przez
żaluzje spogląda mrok rozcieńczony słońcem, któremu nie dane jest się
przedrzeć. A ja? Przedrę się przez mrok?
- Pamiętaj!
Biodra kucharki
i święty Graal pełen pachnącego mleka …
Palec
wskazujący wzwodu porannego powtarzający od wieków tę samą mantrę – Pamiętaj!
Pamiętam!
niedziela, 11 października 2020
Strach.
Amerykańscy naukowcy odkryli trwałą zależność między długością preferowanych spódniczek, a nadchodzącym dobrobytem. Twierdzą, że słabnący optymizm, skraca je nieubłaganie.
Patrzę na kobiece
kolana zuchwale odsłonięte po bieliznę tak ubogą, że stanowi raczej biżuterię,
niż ubranie. Czyżbym ulegał halucynacjom i tylko wydaje mi się, że tam jest?
Może determinacja skłania niewiasty, by już teraz epatować cipą gładszą od
lustra w obawie o jutro?
Dziewczątka? Ulegają –
presji też! Zapalczywie tną dżinsowe spodnie tak głęboko, że zamek ledwie ma się
czego trzymać. Na ogół zmuszony jest rozpaczliwie chwytać się pępka, bo ze
spodni zostają wyliniałe frędzle. Koronka Koniakowska odzwierciedla cnotę skromności.
Boję się.
piątek, 9 października 2020
Nawiedzony.
środa, 7 października 2020
Reklama bezpośrednia.
Zdawała się mieć czterdziestoletnią świadomość ciała upakowaną w siedemnastoletniej głowie. Nie tylko głowie, bo jej kształt kocio wyginający się na parapecie z widokiem oceanicznej plaży szumiącej na krawędziach roztrzaskującymi się, drobnymi łukami fal potrafił rozmruczeć tak niecne fantazje, że ciężko było powstrzymać skowyt.
Na stopach
miała grube skarpety z brudnobiałej wełny. Najwyraźniej wystarczały jej za cały
strój bo reszta ciała lizana była lubieżnym słońcem. Skóra dawała świadectwo,
że niedawno przyjechała. Wciąż była trochę jaśniejsza od pożółkłego piasku na
plaży, a do tego mokrego, brakowało naprawdę dużo.
Szyby robiły
co mogły, żeby rozproszyć słońce i ubrać ją w kolory rozszczepionego światła.
Po kręgosłupie tańczyły drobne refleksy i staczały się, by ze stężałych sutków
skapywać na parapet. Ależ chciałem je wypić. Światło ogrzane jej piersiami
miało moc smoczych łez – stwarzało mężczyznę!
Siedziałem w
sztywnym bezruchu, zapadnięty w fotel z jakiejś egzotycznej wikliny, z bambusa,
ratanu, czy palmowych liści. Siedziałem i bałem się drgnąć, żeby nie szeleścić,
nie zajęczeć skargą drewna. Klęcząc na parapecie, wyglądała jak zabiedzony
chart. Tańczyła ze stopami uniesionymi wyżej pośladków, a długie włosy nie
pozwalały przyjrzeć się twarzy.
Wiedziała,
że tu jestem. Wiedziała, że wzroku nie oderwę, choćby plażą wędrował święty
Mikołaj wachlując się czapką z pomponem, bo upał. Fakt. Upał był za oknem i we
mnie. Wentylator pod sufitem mozolił się, żeby zabełtać mi widzenie, ale
ignorowałem jego wysiłek. Pieta nie stoi z takim skamieniałym zacięciem, jak ja
siedziałem. Osamotniała mucha najwyraźniej czuła, że wielkim byłoby nietaktem
skrzyżować trajektorię lotu z moim zapatrzeniem. Wiedziała, że tak gorących
obelg nie zniosłaby jej krucha powłoka.
Jazz sączył
się niespiesznie, dziewczyna z premedytacją, nieznośnie zasłaniała banalny
pejzaż, w którym nic nie zmieniło się przez ostatnie miliard lat łukami, jakich
brzeg morski mógł pozazdrościć. Pewnie nigdy nie opalała się w bikini. Piersi
chowała w kieszenie stanika idąc do baru, lecz nie tu. Resztka pamięci
sięgnąłem chwili, kiedy weszła, a cicha skarga zapiaszczonych zawiasów zlała
się w jedno z dźwiękiem sfruwających z niej bardzo ubogo skrojonych
fatałaszków.
Parapet miał
prawie metr szerokości. Architekt musiał chyba oglądać podobną sekwencję, skoro
z takim rozmachem go zaprojektował. Rama wnęki okiennej również stworzona była
dla takiej chwili, a nastoletnia doskonałość przeciągała się w niej z gibkością
jaguara ruszającego na łowy. Tryskałem gotowością, pożądaniem.
Ona? Jeżeli
tryskała czymkolwiek, to obojętnością - może udawaną, ale tak perfekcyjnie, że
nie byłem w stanie rozpoznać. Słońce spijało mikroskopijne krople wilgoci z jej
pleców, albo prześwietlało je diamentowym blaskiem. Była zbyt piękna na tej
pokój. Hotelowy, zagubiony w nieskończoności świata, nad brzegiem falującej po
kres świata płaszczyzny o rozmiarach niedostępnych ludzkiemu pojęciu.
Mijały eony,
a ona zasiedlała urodą parapet bez śladu znużenia. Wreszcie popatrzyła na mnie
wzrokiem napełnionym całym tym oceanem. Zimnym błękitem pobrzękującym
nieoczywista zielenią, odbiciem nieba bez kresu i tonią najgłębszą z głębokich.
Poczułem się jeszcze mniejszy, gdy zeskoczyła i położyła dłonie nad biodrami.
Nie wiem czy istnieje stopień wyższy od szaleństwa, ale zaistniał. Dla mnie, w tę chwilę, kiedy trójkąt wyzłoconego słońcem futerka patrzył na mój zachwyt.
- Masz
brudne okno! – Powiedziała wkładając w usta jeden z drobnych palców – Jutro
przyjdę je umyć, jeśli chcesz… Chcesz?
Z zapałem
kiwałem głową, jakby od tego miało zależeć dalsze istnienie świata.
- To pa!
Przygotuj się – szła już w stronę drzwi i zwinnie schylając się podniosła z podłogi
skrawki materiału, które zrzuciła wchodząc – Dziesięć dolców!
wtorek, 6 października 2020
Erotyk.
Oddychamy wspólnym niebem, a przecież ja wydycham piekło, kiedy ty - obłoki. Niespiesznie zbierasz ciepło z mojej skóry. Dłonią. Ustami. Zarażasz gęsią skórką uczucia. Myśli skręcam w małe tornada, słowa kurcząc do wykrzykników. Krzepnę, lecz nie z zimna. Tak krzepnąć może lawa, wciąż będąc rozpaloną do czerwoności.
Przesłaniasz mi świat
obietnicą spełnienia. Piersią dojrzałą do uległości. Płcią skrywającą bezwstyd niedopowiedzeń.
W przegięciu kręgosłupa, w dołkach obojczyków – rodzi się krzyk. Ja się rodzę. Czas
zagryzł wargi.
Nie będę dłużej wczorajszą
iluzją. Stwarzasz mnie miękkim, zdumionym, że świat nadal trwa. Spłoszonym
oddechem nie potrafię mówić. Zdobywam się na ból porodu. Jestem. Twój.
poniedziałek, 5 października 2020
Znaczenie.
Przyszedł i skreślił mnie. Pamiętam z dzieciństwa, jak Zorro w każdym odcinku skreślał Garcię trzema precyzyjnie mierzonymi sztychami, aż mu portki spadały z okazałego brzuszyska.
My… skreślaliśmy już znacznie
dosadniej. Młodość ma w sobie tak wiele niecierpliwości, że wszystko osiągać chce
szybko. Najlepiej od razu. Kreśliliśmy okruchami cegłówki, najczęściej grawerując
iksy, bo znakiem krzyża można było zasłużyć na solidną pokutę u zniesmaczonego
proboszcza.
Nastoletniość kreśliła
krwawo. Boleśnie. Rozrzutnie.
Tymczasem on skreślił
mnie jednym, oszczędnym ruchem. Jednym pociągnięciem - sam nie wiem czego.
Pędzla? Ołówka? Chyba nie był tak bezczelny, żeby mnie kreślić markerem? Albo
kosą - nieodwołalnie. A może był?
sobota, 3 października 2020
Zmierzch
Jestem obcy?
Przyszedł i dał mi w pysk, żeby nakreślić granice i
pokazać miejsce w szeregu. A jeszcze wczoraj myślałem, że nigdy nie będę już
obcym. Leżałem na podłodze, ostrożnie językiem licząc zęby, które właśnie
zastanawiały się, czy warto ze mną pozostać. Moja gospodyni rzuciła się na
przybysza, ale cios na odlew strącił ją pod ścianę wytapetowaną w małe, różowe
flamingi buszujące po bladoszarej nieskończoności. Uderzyła głową i zsunęła się
obok biurka, na którym telewizor krzyczał jakieś niepodobieństwa na temat
Ukrainy. Od tygodnia tak gadał, ale dopiero dziś zwróciłem uwagę, leżąc i
krwawiąc na skraju dywanu w niezrozumiałe, geometryczne wzory.
Już dwa tygodnie temu straciłem resztki czujności -
Makarov poszedł na urlop do szuflady pod wrzeszczącym telewizorem, bo kabura
dziwacznie wyglądała na nagim ciele i wiecznie przeszkadzała. Chyba
podświadomie czekałem na podobną temu porankowi chwilę. Koszmar z mostu nad
Moyką pojawił się przed świtem. Wszedł nie czekając zaproszenia i przywitał
kilkoma solidnymi ciosami pięści. Teraz patrzył na mnie z lekkim rozbawieniem,
chociaż akurat jego nie podejrzewałem nawet o szczyptę humoru.
- Хорошо! Капитан, мой капитан. Больше не нужно
бездельничать. Работа ждет. (No! Kapitanie, mój kapitanie. Koniec
leniuchowania. Robota czeka.)
A potem położył coś na stole i wyszedł. Echo kroków
na schodach wyprzedzał śmiech potwora. Nie pytał, nie prosił, nie żądał.
Zostawił coś, co wyglądało na kopertę z biletem lotniczym - sprawdziłem na
trzęsących się wciąż nogach – Odessa. Ale dlaczego dwa?
Popatrzyłem na jęczącą bez świadomości dziewczynę.
Ona miała mi towarzyszyć? Zabierać amatora na misję? Odessa w obliczu niesnasek
pomiędzy rządami oficjalnie niezależnych państw nie wydawała się miejscem, w
jakie można zabierać dzieci… Drugie dno w Odessie leżało jawnie i kompletnie
nagie wprost na ulicach – obecny zamęt miał więcej niż pięć poziomów. Interesy
wielkich mocarstw modelowały geopolityczną szachownicę szantażując się
wzajemnie i zakulisowo licytując to, czego nawet najbardziej nierozgarnięty
władca nie ośmieliłby się powiedzieć publicznie. Karpow nie powstydziłby się
gambitów, a Kasparov zapewne kłaniałby się w pas przed przebiegłością starych
lisów.
Wreszcie – rozpłakała się i patrzyła tymi
jantarowymi oczami na mnie. Ból i pytania. Nie uśmiechała się, nie mówiła już:
Я тебя не боюсь! (Nie boję się ciebie!). Płakała i podciągała nogi, żeby
schwytać kolana ramionami i wtulić się w nie, jak niemowlę w łonie matki.
Podszedłem, trochę kanciasto się uśmiechając i ukląkłem obok.
- Nie martw się maleńka – szepnąłem głaszcząc
ubogie, czarne włosy. – Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.
Kłamałem. Nieprzekonywująco, ale przecież uczyli
mnie słuchać, a nie mówić. Miałem wyławiać fałsz w słowach, odnajdować chwilę,
w której fikcja wkracza na utarte ścieżki rzeczywistości. Słyszałem własne
kłamstwa i sądziłem, że ona też je słyszy, jednak wtuliła się tak ufnie, jakby
nikt nigdy dotąd jej nie skrzywdził.
- Хорошо любимый... (dobrze kochany).
***
Samolot nie potrzebował wiele czasu – ja, owszem.
Drobne stugramowe buteleczki z „Belugą” i „Carską” nie nadążały za potrzebą –
nim zawartość na dobre rozgościła się w żołądku, już trzeba było zapinać pasy
do lądowania. Lotnisko przeżyło wojnę, której ślady teraz pospiesznie ukrywano.
Wielkie, pomalowane na żółto maszyny usiłowały przywrócić stary ład w nowym
świecie. A przecież lotnisko, to drugoplanowy cel. Głównym był port morski.
Niewątpliwie, stanowił on o wartości Odessy. Taksówka wiozła nas, jak
niedzielnych turystów. Tu, zupełnie swobodnie mogłem być obcym, a moja śliczna,
młodziutka pani, której potrzebny był puder tuszujący doznania poprzedniej
nocy, wydawała się jeszcze bardziej pociągająca. Uśmiechałem się, wiedząc, że w
Rosji każdy taksówkarz jest na usługach służb, a ci najodważniejsi, dodatkowo
dorabiają na boku świadcząc drobne przysługi mafii.
Hotel Viro - stworzony dla turystów, jakimi mamy
być. Nieomal na plaży, obok klubu tenisowego i w odległości nieuciążliwego
spaceru od portu morskiego ulicą nomen-omen – Plażową. Niemal wywołałem na
obliczu fascynację wycieczkami last-minute, a kierowca był wręcz przekonany o
ich wartości i zachwalał nam mijane atrakcje, jakby miał zabukowany bakszysz
pochodzący z odsetek od wyszczuplenia naszych portfeli. Mimo korków podróż nie
trwała dłużej niż godzinę z minutami, a widok Morza Czarnego zgasił negatywne
emocje. Fale w niezrozumiały sposób potrafią wzbudzać irytację, albo koić
nerwy. Ja należałem do tych, którym widok powtarzającej się nieskończoności nie
przeszkadzał. Niech faluje, po kres dni.
Konsjerż pochylał się w fałszywym uśmiechu. Takim w
ogóle nie można wierzyć. Zmierzył nas spojrzeniem, jakby ważył i odcedzał z
wagi bieżącą wartość w euro, czy dolarach. Pobłażliwie patrzyłem na te umizgi,
jednak wypadliśmy wystarczająco przekonująco. Apartament z widokiem na majowe,
wciąż zimne morze wart był pogardy dla personelu hotelowego, którą serwowałem w
rewanżu. W oczach mojej towarzyszki migotały figlarne iskierki radości. Była
nienasycona, a Morze Czarne słuchało jej śpiewu z zachwytem. Miała piękny głos.
Szczególnie w chwilach uniesienia.
***
Potem… był czas sączenia alkoholu w barach
oficjalnie otwartych ledwie na skraj nocy, lecz dla wybrańców nie zamykanych
wcale. Były spacery pod niebem pełnym gwiazd, jakich każde miasto może Odessie pozazdrościć.
Hortex, Metropolis, Afalina. Udawałem, a może tylko łudziłem się, że naprawdę
jestem turystą, który przyjechał skosztować słodkiego lenistwa u boku pani
łasej na bliskość i potrafiącej samym słowem podgrzać atmosferę tak, że
musieliśmy się kryć na miejskiej plaży, żeby mogła wyśpiewać wszystkie grzechy
popełniane przez kochanków pod przychylnym niebem.
Słuchałem - jednym uchem - ale przecież słuchałem,
bo nie wierzyłem w łaskawość Matuszki. A kiedy pod poduszką znalazłem
machniętą w przelocie fotkę człowieka o szpakowatych włosach i wzroku, który
mógł zamglić kliszę – wiedziałem. Wakacje skończyły się, zanim się zaczęły.
Zamiast cieszyć się ciepłem młodego ciała, zamykałem się w łazience i czyściłem
Makarova, wstawałem nocami i chłonąłem nieskończoność, czując jak gęsia skórka
wspina się na skórę, chcąc pożreć ją bezszelestnie.
Port? Od tej strony, skąd wstęp mieli dewizowi był
sterylny. Kto wie, czy nie był perfumowany każdego ranka, zanim dotarł pierwszy
czarnomorski prom i otworzyli furtki turystycznej obsługi. Sterczący daleko na
redzie pancernik miał za zadanie tylko straszyć. Pokazać wielkość. Trup w
pośmiertnym stężeniu. Chadzałem, prowadząc wybrankę, jakby była księżniczką, a
ona wdzięcznie przyjmowała każdy, najdrobniejszy dowód atencji, choć
podejrzewam, że wiedziała zołza jedna, że to tylko pozory, że ja…
Najpiękniejsza była, kiedy mówiła: - Я тебя не боюсь! (Nie boję się ciebie!).
Kiedy wspinała się na palce i patrząc w oczy czekała, co tym razem wymyślę,
żeby zaspokoić jej bezgraniczne fantazje. Naprawdę nie bała się mnie. Pozwalała
na bezeceństwa, jakie zdawały się być zbyt mocne, ale ona konsumowała wszystko,
co dostała i szeptała: – Еще, пожалуйста, не останавливайся. (Jeszcze, nie
przestawaj proszę.)
Zwiedzaliśmy. Bezsenni, beztroscy i ślepi, aż końcu
pomyślałem, że Matuszka, to zły sen, a emerytowany pułkownik UB, to
dziwak nad dziwaki. Dziewczyna śmiała się, wbijając dłonie w moje ramię i
kładła na nim głowę. Całowała nie bacząc na spacerujących ludzi. Skryty w
pozorach mogłem wszystko. Nigdy dotąd nie miałem kamuflażu tak doskonałego.
Potoccy, Brzozowscy, Szydłowscy… wszyscy mieli tu swoje pałace, zupełnie, jakby
niegdysiejsza mądrość Polaków kazała im budować właśnie tu, a teraz mogę ledwie
się przyglądać i cieszyć widokiem, słuchając wyznań młodej petersburżanki…
***
Schody Potiomkinowskie. Tyraliery wygasłych latarni
flankowały szerokie, ciągnące się niepojęcie schody, poza którymi świat zdawał
się kończyć gęstwiną drzew, już zielonych, choć nie tak, jak byłyby w
łagodniejszym klimacie. Rosyjski rozmach poznać wszędzie. Nawet ten, który
chwilowo uzasadnić miał wielkość Ukrainy. Dzień zdawał się promienieć słońcem,
jakiego Odessa znać nie mogła, a przynajmniej nie w maju. Wiatr rozwiewał jej
czarne włosy, gdy szliśmy zatopieni w śmiechu i wpatrzeni w siebie. Wtedy coś
zakłóciło sielankę - moja beztroska brunetka potknęła się o naszą przyszłość.
Jak ostatni głupiec, zamiast pozwolić jej upaść - schwytałem za ramię. Piję, od
kiedy pamiętam, rzadko noszę w sobie krew wolną od promili, ale nigdy wcześniej
aż tak nie straciłem czujności. Kiedy ścisnąłem jej ramię - krzyknęła, głosem
różnym od wszystkiego, co dotąd słyszałem. Popatrzyła na mnie przez okamgnienie
zaledwie i wyszeptała:
- Я боюсь! (Boję się!)
Chciałem przytulić, wciąż pozbawiony instynktu,
kiedy poprzez jej włosy dostrzegłem nieuchronne. Dopiero teraz! Trudno wybaczyć
samemu sobie głupotę! Na tle mieszających się błękitów nieba i morza sterczała
dziura w stalowej konstrukcji lufy. Dziewięć milimetrów! Ten kaliber trafia
zawsze, byle kierunki świata się zgadzały. Po pierwszym strzale ciąg dalszy
staje się możliwy tylko w powieściach SF – naprzeciw dziewiątki ZAWSZE STOI
TRUP! Tym razem ja patrzyłem w czarne oko!
Zdjęcie znalezione pod poduszką było wystarczające,
żeby o pomyłce nie mogło być mowy. Jak pewnie musiał się czuć, żeby przyjść
osobiście? W świetle dnia, na deptaku pełnym ludzi? To ja miałem znaleźć obiekt,
a nie odwrotnie. Oddech odebrało mi całkiem, kiedy uświadomiłem sobie, że
właśnie zmarnowałem jedyną okazję. Ostatnią możliwość, jakiej nie mogłem
oczekiwać - kobieta potykając się dała mi szansę życia. Stworzyła nadzieję, a
ja, jak jakiś zakochany gówniarz zlekceważyłem! I zapłacimy razem za tę
niezdarność. Lufa ani myślała zawahać się, oczy poza nią były zimniejsze od
styczniowej Syberii. Potwór z Petersburga? Pewnie w Izraelu zażywa wakacji.
Zasłużonych, bo przecież już raz ocalił mój pijacki tyłek.
Nie wiem zupełnie na co czekał, ale nie strzelał.
Chyba był Turkiem, a przynajmniej tak uważało dossier, które znalazłem pod
poduszką obok zdjęcia. Matuszka nie popełnia banalnych błędów. Żadnych
nie popełnia. Karnacja pasowała, oczy, włosy... Powinienem być zaszczycony, że
pofatygował się osobiście, a nie przez posły. Miałem go znaleźć w Odessie, a
takie zajęcie mogło mi zapełnić kalendarz aż do wakacji. Mój cel stał teraz
naprzeciw i wiedział, kogo trzyma na muszce. Obserwator modelujący przyszłość
basenu Morza Czarnego. Mołdawia, Gruzja, Ukraina poczuć miały, jak na ich
suwerenności zaciska się niewyprawiony rzemień z baraniej skóry. Trajektoria
pocisków floty wojennej sprawiała, że Azerbejdżan miał zaznać nieznośnego
ucisku w dołku, a cieśnina nad Bosforem rozewrzeć uda tak szeroko, żeby
zmieścić się w niej mogła falanga czerwonej armii. Cała. Rosyjski potencjał,
który żył dla jednej jedynej ekstazy i od dawna moczył nogi czarnomorskiej
floty w lokalnym bagienku, czekając na nieuchronne. A on? Sabotował zakulisowe
działania Kremla, wywoływał uliczne protesty, informował zachodni świat,
pokazując nieustępliwą walkę tubylców o swoje.
Moja nastoletnia nierozsądność zerknęła mi w oczy.
Po raz pierwszy nie były one miękkie jak miód, lecz nabrały wilczej głębi. Wargi
odsłoniły kły, nim zaczęła mówić:
- Я больше не боюсь! (Już się nie boję!) – A
potem westchnęła, jak tylko kobiety potrafią i rzuciła się w paszczę czarnej,
precyzyjnie wyfrezowanej dziury.
Nie mogłem zmarnować ofiary życia. Zanim kula
przedarła się przez nastoletnie ciało miałem w dłoni Makarova. Broń szczeknęła
dwukrotnie i sprowadziła do parteru dziewięciomilimetrową armatę… Turek ciężko
osuwał się na ziemię nie kryjąc zdumienia. A potem jego ciało przechyliło się i
zaczęło staczać ze schodów. Tuż obok, po schodach skakała plastikowa piłka, za
którą biegł riebionok o blond włosach. Jego mama spieszyła za nim, bo
schody kończyły się gdzieś tam, w piekle; wstęgą Styksu – czarno-asfaltową
rzeką, zabijającą nadzieje i złudzenia.
Trzymałem skrwawioną głowę na kolanach. Piłka dawno
zaginęła w czarnej otchłani, moja ciemnowłosa, martwa pani zapewne zdążyła ją
już tam złapać, patrząc z uśmiechem na malczika. Nie pójdziemy już
zobaczyć Tioschin Bridge, ani pod Pomnik Pomarańczy. Sam? Nie znajdę w sobie
entuzjazmu. Ostatnie emocje więdły we mnie wraz z gasnącym słońcem, a wtedy
bardziej poczułem, niż usłyszałem, jak z góry, rzucając krwawy cień golema, z
wyrafinowaną powolnością schodził ktoś, kto szukał i znalazł. Nas…
- Простите, мой капитан. Это был хороший человек.
Матушка будет плакать с тобой. (Przykro mi mój kapitanie. To był dobry
człowiek. Matuszka będzie płakać wraz z tobą.)
Nie chciałem się oglądać. Wiedziałem, kogo zobaczę.
Kolejna para czarnych dziur jednego dnia to za wiele nawet dla cynika. Może
byłem zbyt trzeźwy? Nie wiem. Potrzebowałem chwili do namysłu, ale kroki już
się oddalały. Czy ona...? Była z nimi? Czyżbym miał omamy? Zdawało mi się?
Insynuacja potwora sączyła mi jad w duszę nie bacząc na protesty i wciąż żywą
rozpacz. Nie... to niemożliwe. Ale przecież nastoletnie życie nie rzuca się na
czarną, pozbawioną uczuć zawziętość. Anioł stróż, który tym razem spóźnił się
haniebnie - już odszedł. Nie przyzna się. Pewnie nie odpowiedziałby mi nawet,
gdybym pod lufą go zapytał, ale nie mam już kogo pytać.
Nad falami dzień sfioletowiał z wysiłku. Siniak
rozrastał się i obejmował kolejne dzielnice Odessy. Nieodległa noc zdawała się
wspinać na potiomkinowskie schody z mozołem. To nie tropiki, gdzie mrok spada
panterą na równiny, tu noc skrada się zmęczonym krokiem emeryta zapalającego
nieistniejące, gazowe lampy o sto lat zbyt długo. Koszula z orderami schnącej
krwi zaczęła drapać.
Ja? Jestem obcy... znów jestem.
Pora iść. Tam gdzie każe Matuszka.