sobota, 31 października 2020

Mrzonka w dwustu słowach.

    Chodnikiem żeglowała żyrafa. Rozkołysana jak rybacki kuter podczas sztormu, postukiwała kopytkami o brukowe kostki, dając złudzenie, że spacerują nim kobiety na szpilkach. Zwierzę było młode i ciekawskie nad miarę. Bezpardonowo zaglądało kolejnym ludziom w okna węsząc, co pichcą na sobotni obiad, albo podszczypywało więdnące na balkonach pelargonie. Chwilę poczochrało się o zjeżdżalnię, po czym skropiło ze dwie, na los szczęścia wybrane latarnie, żeby mieć punkty orientacyjne na przyszłość. Generalnie nudziło się bardzo. W okolicy, już od mniej więcej tysiąca lat, nie pamiętano żadnych wilków… znaczy lwów, czy szablozębnych tygrysów zaczajonych w szuwarach niczym świtezianka polująca na jednodniowego męża. 

    Zwierzątko smętnie zerkało na wystrzyżone, uczesane korony kulistych klonów i najwyraźniej nie przekonywała go barwa liści mieniących się tęczowo. Żyrafa ostrożnie wygryzła dziurę w listowiu, nadstawiając uszu, gdyż z wewnątrz dobiegł ją zbiorowy stek obelg rzucanych przez wypasione dostatnią jesienią wróble. Przyklejone do szyb małe noski uwięzionych w domach dzieci śledziły każdy jej ruch, szczególnie wtedy, gdy wywijała jęzorem usiłując pozbierać owoce rokitnika nie kalecząc dziąseł. Pluła nimi potem, więc pewnie nie były tym, co żyrafy lubią najbardziej. Zrezygnowana oparła pysk (może żyrafy mają mordy?) o balustradę tarasu i płowiała bez słowa skargi. Przelotny deszcz przeleciał nim odeszła - nasiąknięta i smętna.

piątek, 30 października 2020

Taka sobie bajka.

             Pani ubrana jedynie w odważny makijaż paliła papierosa leżąc w pustej, tłusto-białej wannie. Labirynty bezdroży rozlicznych tatuaży odbierały widzeniu naturalność, sprawiając, że obserwator rozpaczliwie błądziłyby po jej nagości usiłując znaleźć bezpieczną przystań, w której mogłyby zakotwiczyć na dłużej, bez obawy, iż okaleczy cumę mocno nadwyrężonej pępowiny. Jednak obserwatora nie było, więc tatuaże ostrożnie rozluźniały się, miękły, grzały, i z czasem pozwoliły sobie na otwartość małża poddanego męskiej presji specjalistycznych szczypiec. Wreszcie! Zbyt długo spętane były wzrokiem domagającym się wyjaśnień.

 

Miliardy obcych wiecznie usiłowało pytać „dlaczego”, a ich wzrok był tak pełen pytań, że nie urodziło się dotąd aż tak ciekawe świata dzieciątko, chociaż każdego dnia podobne pytanie powiela niezliczona rzesza niedorostków. Ogryzków człowieka, zalążków ledwie. Teraz tatuaże mogły leżeć beztrosko, jak wylinka żmii pośród oczeretów, czy innych ostrokrzewów. Papieros był zbyt krótki dla niespotykanej beztroski, szczęściem w zasięgu leżały kolejne, prężące się w postawie na baczność pomiędzy licznym stadkiem im podobnych. Można było pozwolić sobie na nałogi. Na otwartość. Na zatracenie.

 

Kobieta przymknęła oczy. Najwyraźniej ogarnął ją spokój, z jakim góry przyjmują styczniowy przydział śniegu. Leżała w półśnie, pośród dymu unoszącego się drżącą wstążką pod sufit, gdzie kłębił się usiłując wznieść się jeszcze odrobinę. Musiała czuć się swobodnie i bezpiecznie, skoro tak skromnie ubrana weszła do wanny. Że dziwne? Skoro chciała uciec od pytań, od konieczności składania niekończących się wyjaśnień, od zarazy powszechnej ciekawości, od policzków pogardy, gdy wzrok obcych bezskutecznie przedzierał się przez warstwy malunków, by dotknąć nagości.

 

Gdyby jednak strach kazał jej kryć się w wannie, niczym żółw w skorupie – czyż jej oddech mógłby być tak spokojnym? Czy pozwoliłby na drzemkę? Gdzieś z niedaleka sączyły się dźwięki pianina wsparte żeńskim głosem. Po twarzy poruszały się czarne na ogół kreski wijąc się na kształt uśmiechu. Zasnęła z nim, choć może to było wyłącznie złudzenie? Pozór, podobny karminowemu uśmiechowi klowna na białej ścianie malowanej twarzy?

 

Zasnęła, pozwalając skórze odprężyć się. Tatuaże powoli traciły ostrość rysów i barw. Ostrożnie penetrowały okolicę, rezygnując z ciepła ich nosicielki. Zsuwały się po kolei, w tajemniczym rytuale, a kiedy nazbierało się ich wystarczająco dużo – uwiły gniazdo, moszcząc je własnymi, wątłymi ciałkami. Otuliły kobietę kołdrą plecioną z ich skrytego znaczenia. Kobieta westchnęła, a jej uśmiech, teraz już nagi rozświetlił twarz.

 

Spała niewinnością dziecka, pilnowana przez zastępy malowideł węszących wokół i szukających wroga, który mógłby się ukryć gdzieś, gdzie zaburzyłby sen. Tatuaże pożerały nieostrożne muchy, cichostope pająki i tłumiły burczenie w trzewiach rur. Kobieta spała z lekkością codziennej, czarno-białej gazety, powoli roztapiając się pośród mdląco skrzącej emalii wanny.

 

Jakiś dźwięk, mocniejszy od innych, przedarł się przez falbanę zapory. Ktoś ochryple wulgarny dobijał się do drzwi pomstując zaciekle. Przez ciało kobiety przebiegł dreszcz. Tatuaże rzuciły się w opętańczym pośpiechu i zasiadły na swoich miejscach, zanim otworzyła oczy. Resztki snu spływały z jej twarzy, gdy obracała głowę w kierunku drzwi łazienki.

 

- Znowu! – zaklęła szpetnie – Żeby go szlag trafił! Pora zbesztać kretyna, aż mu kapcie spadną. Może jutro się nie pojawi?

czwartek, 29 października 2020

Na peryferiach widzenia.

 

Wróble przestały mieścić się w żywopłocie. Wystraszone, starały się wcisnąć głębiej, choć noc pospołu z wiatrem strąciła zbyt wiele purpurowych liści, aby sztuka mogła się udać. Chodnikami szli posępni, zamaskowani ludzie-widma. Niebo ciężkie od chmur szukało miejsca, gdzie mogłoby zrzucić trochę tłustych, zaróżowionych brzaskiem chmur. Z wygasłej latarni czarnowzrocze gawrona zanosiło się chropawym śmiechem. Twarze wolne od mimiki, wsobne, ukryte, pozwalały samochodom kraść wciąż senne ciała i wywozić je do innej niż tutejsza codzienności. Klon paradoksalnie płaczący schnącymi liśćmi darł niebo na strzępy czarnymi pazurami, nawet wtedy, kiedy niewielki pies łaskawie dzielił się z nim wilgocią. Szpacze zastępy, hordy dzikie, nie wstały jeszcze na łowy, chociaż wszędobylskie winobluszcze kuszą jagodami jawnie i bezwstydnie. Żółte prostokąty otulają zarodki życia, pieszcząc je pozornym ciepłem, by dojrzały do przyjścia na świat, który dopiero ubiera się w kolory. Wielobarwne drzewa i schowane w czerń kobiety zdają się być niewzruszone spektaklem, malarską sesją, mirażem, wariacją, malowaną słońcem na temat kolejnego poranka. A przecież dzieje się cud stworzenia.

środa, 28 października 2020

Przemijanie.

 

Pobrałeś? – oddasz!

 

Nawet, gdybyś wiarygodnie naśladował spełnionego Demiurga – zwrócisz, przeważnie wbrew sobie. Nie urodził się dotąd żaden śmiałek, co skruszyłby regułę. Przenicował formułę. Śmiertelne gwiazdy codziennych wiadomości nieustannie kokietują niezmierzony firmament, nim dopadnie je nieuchronny koniec złudzeń, a ponura rzeczywistość, pochłonie złudzenia, przesiąknięte mrzonkami.

 

Pionki dawno rozsypał Los, uśmiechając się kąśliwie, kiedy zdarzyło się ulepić bardziej wiarygodnego herosa. Zuchwalca, dowolnej płci, czy wyznania. Zapewne kolekcjonuje hipotezy z myślą, że nadejdzie Czas w nastroju frywolnym, aby przy szklaneczce czegoś oszałamiającego, wspólnie wyzwolić ekstazę. Uniesienie, usprawiedliwiające zapomnienie. Dające ułudę rytmu, niosącego w sobie zalążek wieczności. Spazm, w jakim spełniają się małe sny.

Klepsydra.

     Ręką nienawykłą do ciężkiej roboty ścisnąłem życie. Zaskwierczało podejrzanie. Przeszłość ospale wybrzuszyła się pęcherzem poniżej dłoni i bulgotała niezbyt przyjaźnie. Podły byłem dla niej. Nieznośny. Przyszłość z lekkością wznosiła się ponad dłoń, pełna nadziei. Tyle, że pusta absurdalnie. Coś dławiło w piersiach. Chyba nie zdołam się przecisnąć przez wąskie gardło.

poniedziałek, 26 października 2020

Podejrzenie słabo uzasadnione.

    A w Pińczowie dzień zawraca. Mgły doznają zawrotów głowy i szlochają rosząc nieużytki zapomniane przez Boga i ludzi. Noc gubi łzy i spadają niechciane gwiazdy – wszystkie; te, którym nikt nigdy nie powiedział – „na zawsze”. Jest ich sporo. I spadają, robiąc dziury w asfalcie, bo jakoś nie przyszło im do głowy spadać na marmury, czy inne, szaro odziane kostki betonowe. Na drzewa pełne jesiennych owoców, albo szyszek otrząsających się z nasienia. Wszystkie taplać się chciały w blasku czerni niepojętej, w kosmosie codziennej nocy, choć sama codzienność paradoksalnie wyklucza mrok.

    W taki dzień, który sam nie wie, czy rozłożyć kolana przed nocą i oddać się bez reszty, czy raczej samemu w nią wejść i krzyknąć spazm zapomnienia, zerkam powyżej horyzontu. Na Pińczów, w którym jabłka przebrzmiałe gnić już muszą na drzewach, albo pleśnieć pod nimi. Gdzie śliwki kryją się futrem grzyba, co nie zna umiaru. Ja też go nie znam. Może jestem kuzynem pleśni? Bratem zgnilizny? Robakiem toczącym życie, żeby zdechło? Wirusem dyskretnie opanowującym ciało żywiciela?

    W Pińczowie mrok podarty na ćwierci. Sen przetykany krzykiem nowożeńców, głodem niemowląt i przekleństwami bezsennych. Jestem uzurpatorem. Jestem mrzonką. Jestem dyktatorem mody, jakiej nikt nie rozumie. I nie musi. Ważniejsze, by patrzył. Choćby ukradkiem. Żeby masturbował własne mniemania do ekstazy. By był mój. Była… Było…

    On-Ona-Ono… Błądzę pośród zaimków osobowych i sam nie wiem, który z nich miał stać się erekcją. Bo żadnemu nie wierzę, a Pińczów właśnie doznaje ekstazy, rozbiera się w agonii nocy i zanim przywdzieje kolory jest ciepły… miękki, jak kobieta w pościeli, co wspomnieniami wczorajszymi gotowa upiec na rożnie niebo i piekło.

    Ja? Domniemaniem jestem zaledwie. Myślą płochą uwitą pośród zarośli, w jakie nikt-nigdy-nikomu nie pozwoli… Jestem, albo tak sądzę buńczucznie. Pośród mroku łatwo być. Obarczony słońcem ugnie się i Herkules. Cóż Ziemia? Paproch na nieboskłonie… A ja? Tak drobnych cząstek nie odkrył dotąd nikt, a przecież nagroda Noble’a czeka na zwycięzcę każdego roku. Są tacy, którym sok z jabłek wystarczy, miast pokus z drzewa dobrych wiadomości. Są tacy, którym niepokalana pierś Ewy, zda się niedojrzałym owocem.

    Tymczasem, w Pińczowie, dzień zawraca…

piątek, 23 października 2020

Wątpliwość.

 

Deszcz. Całkiem niedawny. Padał i padał, jeśli można powiedzieć tak o czymś, co sprawiało wrażenie, jakby dno wanny zbutwiało nad głową i z nieba lały się strumienie zbyt obfite dla tak ubogiego słowa jak deszcz. Krople tłuste jak larwy motyli pasące się na młodych liściach kapusty potrafiły zabić dżdżownice szukające ratunku na asfaltowych chodnikach, bo poniżej traw nie umiały złapać tchu. Lewatywa niebiańska wyczyściła im układ trawienny tak, że wysmuklały natychmiast i rozciągnięte wzorem spaghetti kotłowały się unosząc ponad wodę otwory gębowe.

 

Stałem pośród mroku i wdychałem wilgoć tężejącą, choć mokra była już wystarczająco, żeby dało się wykręcać ją z włosów, czy oddechu. Odpływ kanalizacji burzowej dławił się i zachłystywał, podziemne garaże rzygały krwią, woda… wszędzie woda. Pełno jej było, choć mrok ograniczał widzenie i tylko boje latarni wystraszonych nawałnicą drżały w zimnych płomieniach niedojrzałej żółci. Gra w klasy, malowana niewprawną, małoletnią ręką rozpuściła się i teraz cały plac stał się terenem potyczki. Zabawy, w której wygrać może tylko jeden, a reszta stanie się tłem dla chwilowej sławy.

 

Ktoś nerwowo zbierał skrzynki z pelargoniami, ktoś przekleństwami motywował psa, żeby wreszcie pozbył się wilgoci i wrócił na ciepłe legowisko. Inny krył się przez zaciosami wiatru, chcącego rozebrać człowieka, bez zdejmowania z niego choćby jednego gałgana. W podcieniach bram, pod dziecięcą zjeżdżalnią kryły się nadzieje brodzące po kostki w wodzie. Bóg w piaskownicy stawiał pasjansa, co chwila zmieniając zdanie i ścierał zużyte słowa pisząc wciąż nowe – cóż dla Niego tak mała tablica? Pisał i pisał, w trzech, a może siedmiu wymiarach.

 

Ubrany, a przecież nagi. Lizany wiatrem i nocą. Stałem w zachwyceniu jakimś, które nie zna czasu i obowiązków Gapiłem się, nie licząc kropel. Przenikałem wzorkiem ciemność poszatkowaną na tak drobne interwały, że oko nie miało siły ich zmierzyć. Litościwa noc odebrała pokorę i pozwalała rozlać się wyobraźni bez umiaru. Ktoś uciekał skulony pod rozpadającym się parasolem, ktoś bosą nogą wybijał rytm pospiesznej ewakuacji. Pewnie ktoś scałowywał niebiańskie łzy ze zziębniętych piersi, ale może to tylko moje imaginacje.

 

Deszcz. Nieskończony, zachłanny, głodniejszy od watahy wilków na przednówku. I noc. Noc, w jakiej skryć się gotów każdy wróg i każdy ciąg dalszy. Zamknąłem okna, lecz rolety uniosłem po kres. Zamknąłem i patrzyłem, a skóra wygładzała się powoli. I tylko jednego wciąż nie wiem. Kto jest ZA SZYBĄ? Ja, czy deszcz?

czwartek, 22 października 2020

Jesień.

 Żółć fasolki szparagowej wytarła się w dłoniach strapionych staruszek. Zbyt droga, żeby choć skromnie zagościć na obiedzie, kurzy się w skrzynkach, zerkając jak cień skraca się i sięga już pierwszych, pomarańczowych głów stygnących dyń leżących nieopodal. Pani fałszywie blond prowadzi jawnie miedzianowłosego burka, który swoją radością bezwstydnie skrapia wybrane drzewa. Dzieci, nie potrafiące jeszcze patrzeć w przyszłość dalszą niż „teraz” biegają beztrosko za piłką, albo więdnącymi liśćmi, jakie wiatr strząsa bez umiaru. Kasztany zagnieżdżają się w ziemi osowiałe, zmatowiałe, brudne. One wiedzą po co spadły. I wiedzą, że zima nadejść musi niechybnie. Młot pneumatyczny, długą serią, rozstrzeliwuje ciszę, rumiane kiście owoców czają się w koronach szwedzkiego jarzębu, trawy wysypują ziarno na pastwę losu i wróbli. Wrony rozbijają skorupy orzechów włoskich na przejściach dla pieszych, bo tam mają więcej czasu na konsumpcję. Wreszcie słońce. Nie tak ciepłe jak latem, ale budzące dobre samopoczucie – mimo wszystko.

wtorek, 20 października 2020

#4 Kryptonim: gejsza.

 Opowiadanie napisane na portalu T3 w ramach treningu wyobraźni pod linkiem https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=5087

założenia:

Bohater: Japonka

Zdarzenie: Trup w windzie

Efekt: Ritha challenge (napisz i opublikuj opowiadanie w 48 godzin od losowania – od niedzieli g.20.18, do wtorku 20.18 – udało się, poszło o godzinie 12.59!)

 

Stygnące ciało jeździło windą w górę i w dół. Zanim obsługa jej nie odblokowała, nikt nie przewidział, co zastaniemy w środku. Ciasna przestrzeń kabiny zwielokrotniała zastaną jatkę. Życie, rozprute w ceremonialnym dziele śmierci powodując, że wnętrzności przykryły podłogę, a lustra powieliły obraz sprawiając, że odruch wymiotny potrafił powstrzymać wyłącznie zawodowy patolog. Seppuku zwyczajowo kończone było miłosiernym ciosem katany, zdejmującym głowę z karku. Tutaj… zabrakło miłosierdzia, gdyż ofiara była sama. Nie towarzyszył jej kaishakunin. Wnętrzności wypłynęły ścieląc podłogę, a nikt nie pomógł kobiecie-samurajowi w przejściu do świata zmarłych.

 

Już wtedy, na widok ofiary, powinienem wzmóc czujność, bo kobiety nie mają zwyczaju popełniać seppuku – one prędzej zasypiają zatrute nadmiarem spożytych tabletek, bądź do amoku barwią krwią wannę, tnąc uprzednio żyły w ciepłej wodzie. Hara-kiri, to męska rzecz. Kobieta tradycyjna, będąca odpoczynkiem wojownika; ma dbać o ciepło gniazda, o przestrzeń, gdzie zagoją się świeże rany i bezpiecznie dorastać będą następcy samurajów. Gejsza z rytualnie rozdartym brzuchem stanowiła zadrę na tradycji - obraz tak absurdalny, że nie chciały zgodzić się nań moje zmysły.

 

***

 

Interpol, mimo niewątpliwych kompetencji raczej oszczędnie szafuje środkami i nie wysyła bezpodstawnie pracowników w zaścianki światowej gospodarki, żeby zaspokoić niezdrową ciekawość. Mnie wysłano z premedytacją, żebym przyjrzał się… powiedzmy, że pracy miejscowej policji. Tak przynajmniej brzmiał oficjalny komunikat i medialna papka uzasadniająca moje pojawienie się w Polsce. Musiałem mieć plenipotencje, bo na peryferiach cywilizacji papier, pieczątka i autorytet były niezwykle istotne. Pal sześć kompetencje. Mnie namaścił Interpol i wieczorne „Wiadomości” w TV! W obliczu maluczkich byłem pomazańcem i mogłem sobie pozwolić na więcej, niż byle turysta.

 

Polska, to kraj graniczny. Odwiecznie. Położona na krawężniku - pomiędzy Wschodem i Zachodem. Między Europą, a Azją. Między chrześcijaństwem, a islamem. Kraina doświadczana historycznie, na której terenie rozegrały się wszystkie międzywyznaniowe wojny. Nawet krucjaty przeszły przez ten kraj pełen trudnych do przebycia puszcz. Weszły i zginęły w mrokach dziejów. Do dzisiaj drogi, niewybudowane ongiś przez Rzymian – do dziś nie zostały zbudowane, a nieliczne, współczesne „autostrady” są kpiną i noszą nazwę nadaną grubo na wyrost i pasującą najwyżej do czasów, gdy władzę nad okolicą siłą przejęli naziści.

 

Głębiej, poza wzrokiem miejscowych, miałem zwrócić uwagę na szarą eminencję lokalnego biznesu. Jaki kraj, taki Richelieu… Gość okazał się prymitywnym nowobogackim, z tak zwanym „chłopskim rozumem” podszytym zachłannością godną starożytnych wodzów. Aspiracje miał większe, niż Wielki Aleksander. I wił swoje intrygi w tak oczywisty sposób, że każdy, kto się z nimi zetknął doznawał wrażenia, że niemożliwa jest podobna bezczelność. Że nie da się być aż takim ignorantem i pozwalać sobie jawnie na to, co powoduje wzwody polityków, kiedy już opuszczą ich dziwki i spokojny sen, a noc trwa niepodzielnie nie tylko w oczach, ale i umysłach. Tylko gruby nawis czasu mógłby ugładzić wątpliwe intencje kacyka.

 

Facet szył grubo. Nie tylko walizkami gotówki, słowem szeptanym, o sile rażenia tak wielkiej, że kodeks karny zadumałby się, czy zawiera paragraf potrafiący stać się odpowiedzią na tak wielki wyzwanie, gdyby podejrzewał aż tak wielką zuchwałość. Gość zastraszał, pacyfikował, pozwalał sobie na kontrolowane (zapewne) niedyskrecje. Patrzyłem z daleka, bo nie mogłem zbliżyć się, oficjalnie będąc reprezentantem PRAWA. I to nie byle zaściankowego – byłem milczącym głosem światowej opinii publicznej. Poliszynelem… Wsparcie, które miało pomóc, jednocześnie stawało się zawadą. Za to mój głos zyskał moc i mogłem sugerować miejscowym działania z pewnością wykonania moich instrukcji, choć z zaskakującym dla nich epitafium, które Zachodniej Europie wydawało się być oczywiste. Tubylec rósł zbyt szybko, miał zbyt rozbuchane ego i kwestią czasu być miało, kiedy zechce sięgnąć po puchar… Najpierw kraj, nim rozpęta piekło i zacznie rozglądać się ciut dalej niż widnokrąg.

 

***

 

Nuworysz udawał konesera światowego formatu. Kupował brylanty, dojrzałe obrazy, spatynowane wina mogące być ozdobą wyrafinowanej kolekcji podawał na pretensjonalnych ”grillach”, gdzie zaproszeni nie byli w stanie nawet zauważyć jakości… Dość powiedzieć, że chciał wynająć Luwr na tygodniowe bachanalia swingersów i gdyby nie skrywany w głębokiej ciszy protest cywilizowanego świata – udałoby mu się zbezcześcić również tę świątynię ducha. Ktoś z jego znajomych zażartował, że do odczytania japońskich ideogramów wystarczy powtórzyć głośno zaśpiew styropianu malującego ich graficzny obraz na czystym szkle.

 

Oiran była jednym z najświeższych kaprysów. Miał nieustający ciąg do seksu wyzwalany każdego dnia od nowa. Zupełnie, jakby musiał zrzucić zużyte nasienie, żeby mieć w sobie miejsce na kolejne, nowe ekstrawagancje. Dziwki o każdym, nawet nieprawdopodobnym odcieniu skóry, bez względu na płeć płynęły przez jego sypialnię niekończącym się, anonimowym korowodem, a on wciąż szukał nowych, bardziej ekscytujących wyzwań. Szukał - znaczy zlecał. Aż trafił na właściwą zdaniem pretorian gejszę. Spóźniłem się. Też nie doceniłem…

 

Kierunkowy mikrofon zlokalizowany daleko poza strzeżonym przez kacyka terenem donosił o bieżącym porządku dnia. Jeśli porządkiem można nazwać nieprzewidywalny ciąg ekspresji. Gejsza… Okobo stukały dyskretnie na parkiecie z syberyjskiego modrzewia, kamery powiększały obraz przedstawiając leżącego na sofie, lekko łysiejącego osobnika ubranego w yukata, pod którym, miast wzorem summitów dominować brzuch, jednoznacznie sterczało prącie… Przed nim, pośród perfekcyjnie przygotowanych [i]ikeban[/i] i bezpodstawnie, na pokaz rozwieszonych po ścianach kakemono, na tatami klęczała ona… Akiko. Ubrana bezwstydnie w furisode pod maską z pudru uśmiechała się mieszając napar w czarkach. Zielona herbata nie chciała pachnieć jak Bushmills, co znajdowało odzwierciedlenie na zniszczonej życiem w ciągłym napięciu twarzy gospodarza. Ale – czegóż nie robi się dla chwili ekscytacji…

 

Podano kaiseki – lekką przekąskę mającą umilić czas oczekiwania na herbatę. Gospodarz zmiótł ją niemal na raz palcami wpychając w usta i prychając ryżem wokół, gdyż musiał wyrazić swoje mniemanie zanim przełknie. Akiko w tym czasie bambusowym pędzelkiem mieszała napar patrząc spod długich czarnych rzęs i jeszcze dłuższej, czarnej grzywki. Coś mi nie grało, ale jedyne, co mogłem, to zasugerować, że w posiadłości kacyka coś się może wydarzyć, więc dobrze byłoby skierować kilka patroli w pobliże. Ależ byłem naiwny! Zupełnie, jakbym w tym kraju stracił rozum. Wysłałem mundurowych, żeby zapobiegli czemuś, czemu ja nie mogłem zapobiec, choć moi szefowie… Będę musiał wrócić… Wytłumaczyć się. Ta chwila może być końcem mojej kariery.

 

Sushi. Kacyk palcami brał z talerza, kompletnie ignorując wasabi, sos sojowy, czy inne, równie wyrafinowane sosy, czy dodatki i wpychał kolejny kawałek faszerowanego ryżu, skrupulatnie owiniętego w kopertę z kiszonych wodorostów, mlaszcząc tak, że nawet mikrofon wyglądał na zawstydzony. Herbatę majaczącą na dnie delikatnej porcelany powstałej w okresie, kiedy Europa taplała się w mrokach lęgnącego się dopiero średniowiecza, wciąż jeszcze bez nadziei na Renesans - przechylił, jakby miał do wypicia syberyjski samogon i jednym haustem pochłonął wszystko, łokciem ocierając usta. Był tak żałośnie małostkowy… Słuchałem z pogardą, jak proponuje gejszy, żeby zdjęła z siebie ceremonialny strój i ubarwiła wieczór własną, nieskazitelnie białą skórą… Zrzucił noszone aż dotychczas geta – najwyraźniej osiągnął kres wytrzymałości na orientalną historię i zapragnął pochopnej, zachodniej rozkoszy. Jeśli już miał pozostać w dalekowschodnim klimacie, to broń Boże w kimacie seksu tantrycznego! Niechby unurzany w Kamasutrze – kto by tam wnikał w śródazjatyckie detale i szczegółowe ich pochodzenie. Kobieta… zarumieniła się, co było widoczne nawet spod patyny wielowarstwowej, kaolinowej glinki.

 

Podniosła dłonie powyżej ust. Sięgnęła głowy niespiesznie, prowokująco powoli i wyjęła z nich dwie czarne szpilki, przytrzymujące włosy w harmonii. Nim rozsypały się po karku gejszy, nim mężczyzna wydał krzyk – wiedziałem! Za późno, ale wiedziałem. Krzyk, do jakiego nie nawykłem rozdarł ciszę. Ogłosiłem alarm, choć nie miałem proceduralnych uprawnień, lecz moja twarz była paszportem, legitymacją, usprawiedliwieniem natychmiastowego działania. Alarm!

 

Gejsza – dlaczego nikt jej nie sprawdził(!) – wyjęła ze spiętych dotąd włosów drewniane spinki do złudzenia przypominające ceremonialne, hebanowe pałeczki i oblizując je, nieceremonialnie całkiem, podeszła do kacyka kręcąc biodrami. Ten, nieszczęsny chwycił za obi usiłując rozwiązać pas trzymający poły kimona. Wtedy stało się. Japonka rozsunęła oba ramiona, jakby chciała oddać się mężczyźnie. Wyjęte spod spiętych w połyskujący kok włosów spinki trzymała nad głową mężczyzny. Gdy ten odchylił się, żeby razem z nią przewrócić się na łóżko… wbiła je obie w oczodoły kacyka! Z całą siłą, jakiej u kobiet nie podejrzewa nikt. Dopiero trzask pękającego drewna na tylnej ścianie czaszki zazgrzytał, nim krzyk agonii zaczął doganiać zmysły kacyka.

 

Głupiec! Pozwoliłem na to. Miejscowi wpadli, nim gejsza schowała we włosy wyjęte z oczodołów, i otarte skrupulatnie o strój martwego pałeczki. Rzucili ją na ziemię, aż puder z twarzy rozsypał się po podłodze na wzór proszku do identyfikacji linii papilarnych. Gejsza płakała rzeźbiąc bruzdy w nienagannym makijażu wymaganym japońską ceremonią, żaliła się i skamlała tak, że ją puścili. Naiwni! Skończeni durnie! Myśli, we mnie wciąż gorące, tętniące niczym lawa obudzonego wulkanu kipiały, chciałem zbesztać ich w siedemnastu językach, kiedy pojawił się patolog z zatroskaną, zaskoczoną miną, która zdawała się wieszczyć kolejne, dramatyczne komplikacje…

 

- Wie pan…? - zaczął dość niepewnie – Chłopaki pozwolili gejszy nosek upudrować, bo jej się mocno porozmazywało, a w końcu to medialna sprawa. Dali jej szansę, żeby umalowała się troszkę. Przed lustrem. Nie znaleźli innego, więc w windzie... Niby nic się nie mogło stać, ale się stało. Wypchnęła strażników i została sama w windzie. Funkcjonariusze się trochę podśmiewywali, bo na każdym piętrze dwóch osiłków i… Informacja poszła od razu, ale gejsza… Została w windzie sama. Zablokowała otwieranie drzwi i jeździła tam i z powrotem. I to… harakiri… było skuteczne. Autopsję dopiero zaczynam, ale chyba powinien pan wiedzieć…

 

- Japonka… była mężczyzną!

niedziela, 18 października 2020

Niepokojąca impreza kulturalna

rzecz napisana na konkurs drabbli pod hasłem: Niepokojąca impreza kulturalna. opublikowane na portalu T3 pod  adresem: https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=5043


Do zobaczenia za rok.

 

Bigos. Sprawa ogólnie znana, grubo podszyta tradycją. Trudno wyobrazić sobie jakiekolwiek święto bez bigosu. Co dopiero BIGOS MYŚLIWSKI! Ten dopiero ma specyficzny smaczek! Jak dupa nocą w krzakach zmarznie, obowiązkowo trzeba tęgo wypić i zakąsić.

 

Nim przyjąłem zaproszenie na ceremonialne łowy, zawczasu piersióweczkę ukryłem przed żoniną ciekawością w kieszeniach panterki, lecz o bigos skrupulatnie dopytałem. Owszem, organizator przewidział. Miał dojechać polową kuchnią, naszykowan już do tryumfalnej konsumpcji, bez oczekiwania na pokot. Wiadomo – „pambók” kule nosi i niekoniecznie chce się pozbywać leśnego pogłowia.

 

Pojechałem, nie ubiłem, wypiłem, zakąsiłem. Bogato! Dostałem sraczki. Jak wszyscy. Frapujące... Noc zbyt upojna, czy bigos sprawiony niefrasobliwie?


sobota, 17 października 2020

Nadzieje.

 

Wróble walczą o miejsce w gąszczu tui, żeby schować się przed mżawką, którą obrodziło ostatnio nad miarę. Nawet kolory spochmurniały i zdają się być ochlane wodą – brudną niestety. Kominy dyszą, oddychają spalinami, wychudzone anteny świecą nagimi żebrami i płaczą. Wino zdziczałe doszczętnie czerwienieje gubiąc liście, jakby to czas linienia był. Czarnoodziane niewiasty pod czarnymi parasolami unoszą resztki nienajweselszych myśli gdzieś, poza widzenie. Dzień wypłukany z ciepła trwa, kostniejąc na okolicznych trawnikach. Boso przyszedł, zapominając, że to nie lipiec. Widać mu mama nie mówiła, że marznie się od nóg. Albo zlekceważył. Balkony, jak bezludne wyspy tkwią pośród oceanu szarej wilgotności. Może trafi się im lekkomyślny Robinson?

piątek, 16 października 2020

Niegdyś.

 

Dym spowija rachityczny płot, za którym rumienią się jabłonie. Niektóre nadal brzemienne. Zerkam. Widnokrąg łyka mgłę. Wilgoć osiada na krajobrazie podcinając mu skrzydła, żeby nie odfrunął zbyt daleko. Przecież jest u siebie. U mnie, u nas… Czas nawleka na pajęczyny kolejne miesiące. Snuje wątek, jak opowieść, jak sagę, w której tylko ludzie zmieniają się, giną i odnajdują. Świat trwa jak stetryczały żebrak na kościelnych schodach – jest tam zawsze, bez względu na pogodę. Byle ludzie przyszli. Hojni i niepamiętliwi. Zapominam słów, które kiedyś tak chętnie po mnie ściekały. Wspomnienie wygładza kontury, jak woda krawędzie skalnych okruchów. Wczorajsze komary… dziś są motylami.

Codziennostrzał - Amok

  

Drobiazg z T3 (https://t3kstura.eu/), Codziennostrzał. Dzisiejsze założenia: Wybierz miesiąc i osadź w nim nieadekwatną porę roku. Możesz zapełnić tło fabularne, ale niech zauważalne w opisie będę owe anomalie.

 

 

 

Truskawki! Poprosiła o truskawki! Środkiem nocy i połową listopada! Nawet gastrolog nie zerkał tak skrupulatnie na jej brzuch, jak ja. Śmiała się ze mnie, przytulając, głaszcząc po policzku, na którym już błękitem zaczął pobłyskiwać jutrzejszy zarost.

 

Wstałem. Czułbym się skończoną świnią, gdybym nie wstał. Truskawki? Cóż to dla mnie! W listopadzie? Ba! W czerwcu, to każdy głupi potrafi, a moja pani… brzuch ma tak płaski, że mógłbym na nim uprawiać łyżwiarstwo figurowe.

 

Nie zmieniać tematu – truskawki! Gatki od piżamy wydawały się być wystarczające na nocne łowy. Boso, żeby nie pobudzić kotów, wyszedłem przed dom. Pięknie. Gwiazdozbiory zapraszały się nawzajem do kadryla, znad pól unosił się aromat spoconych zbóż. Sosny otulały ciepłem żywicy, a pojedyncze perły rosy łaskotały w stopy. Listopad… Piękny, stworzony do miłości. Zostawiłem kobietę wzdychającą półsennie do perwersyjnych marzeń.

 

Pamiętałem, że wczoraj, w ogródku wyzbieraliśmy wszystkie, więc nici ze zbiorów, bo przy księżycu, choćby najdoskonalszym kolejne nie dojrzeją. Furtka zaskrzypiała jęcząc z politowaniem. Głupi. Stary i głupi. Nocą na szaber po sąsiadach. Ale truskawki… Mają być, choć jeszcze nie znam motywu.

 

Za asfaltem, u Józka rosły. Na wpół dziko, bo dzieci wyjechały, a Józek woli w knajpie piwko wypić, niż na roli urzędować, jak jakiś parobek. Dopiero na miejscu zorientowałem się, że nie wziąłem ze sobą nic, w czym mógłbym owoce przynieść. Rozejrzałem się dyskretnie. Mrok krył wszystko, czego dosięgać mógł wzrok. Zsunąłem porcięta…

 

Nie jestem „rozłożysty”, jednak zdołałem nazbierać w nie więcej, niż uniósłbym w dłoniach. Każdy, kto raz w życiu doświadczył grzybowego urodzaju ponad własne marzenia wie, że koszula, spodnie, czy inna szmata zdjęta z grzbietu będzie lepsza od zaniechania zbieractwa. Nie było mnie stać na zaniechanie. Noc listopadowa litościwie pochyliła się nade mną, kiedy ja pochylałem się nad dojrzałymi, pachnącymi słodyczą owocami. Jak zwierzę.

 

Wracałem świecąc niewymownymi lepiej, niż czynił to zawstydzony, połowiczny księżyc. Moja pani, pląsała niczym Świtezianka rozwiązła i czekała już z kubkiem słodkiej śmietany pośród źdźbeł tej nocy narosłych traw. Była piękna – i noc listopadowa i moja wybranka. Truskawki pachniały oszałamiająco.

 

Potem… Potem był ciąg dalszy, o jakich dżentelmeni milczą, leniwie ssąc szczyty cygar w Cavendish Club, lub innym , równie konserwatywnym otoczeniu, gdyż dżentelmen w inne wchodzić nie ma powodu. Powiem tylko, że uroda i aromat listopadowych truskawek był zaledwie preludium, które rozrastało się i rozrastało, aż świt nadszedł nadaremnie, nie dostrzeżony wcale.

 

Potem obudziłem się szturchnięty kosturzym łokciem…

 

- Po jogurt byś poszedł dla dzieci. Weź truskawkowy, bo lubią… lubieją… No! Weź!

 

Listopad. Chlapa na rozmokniętej, gliniastej drodze, zimno i szaro-bura przyszłość pełna nieżyczliwości. Psa z domu by człowiek nie pogonił… Pójdę. Co mam zrobić. Pewnie, że pójdę… Moja piękna chce truskawek…

Stworzenie.

 

Schwytany u zbiegu ud – zaiskrzyłem. Każdy chyba wie, że na stykach dochodzi do przepięć i wyładowań. Iskra poszła niekonwencjonalnie – do głowy, choć dotychczas twardo stałem na nogach, a grawitacja jednoznacznie wskazywała elektryczności pożądany przez Ziemię kierunek ruchu.

 

Ulotna iskra (zapewne anormalna?) powędrowała jednak do głowy. Jak białe wino nocą pędzone z kartofli. W głowie pomieszkują po kątach demony niezwykłe, potrafiące przetworzyć na ambrozję każdy impuls. Serotonina w głowie okrzepła jak zsiadłe mleko, a następnie odpłynęła w dół, przetartym wcześniej szlakiem, zbierając z mojego czoła każdy okruch spotniałej soli i zostawiając na twarzy czerwień pragnień.

 

Eksplodowałem spontanicznie. Najwyraźniej serotonina przekroczyła masę krytyczną. Musiałem zrzucić. Słowo „musiałem” niesie w sobie zuchwałe domniemanie, że miałem wolę, ale nie – o wolności mowy nie było absolutnie. Byłem skazany na zrzut! Masa krytyczna nie pyta – ona realizuje instrukcje, czasami dokładając od siebie lawinę ekspresji.

 

Świat musiał zaistnieć na nowo, lecz reinkarnował błyskawicznie, zachowując mnie z niezręczną, krępującą masą na dłoni, która ośmieliła się pojawić na styku ud. Niewielką masą, ale jednak – dotąd tylko Bogom udawało się przeobrazić myśl w materię. Dołączyłem do wielkich.

czwartek, 15 października 2020

Zmrocze.

 

        W deszczu zebrane, zapodziane wczoraj przez starzejące się drzewo orzechy rzucam na blat, jakby to były kości do gry. Wróżę dzień. Może będzie, choć z zewnątrz wciąż płynie ciemnogranatowa, napęczniała smuga ciemności poszatkowana mżawką na porcje, których nie potrafię odcedzić z domyślnej nieskończoności. Zanurzone po pępki latarnie dyszą ciężkim, żółtym światłem dając nadzieję, że gdzieś pośród nich wykluje się płoche, jednodniowe życie. Może zakwili gromada wróbli z zazdrością podglądająca szelmowskie wybryki ławicy szpaków? Może kudłaty, rozmoknięty pies rozśmieszy zalążek człowieka wychylającego ciekawską główkę z wózka i rączki pełne niczego? Myśli skupione pod parasolami szarpie wiatr i bez wstydu kradnie je przechodniom pozbawionym koloru. Znowu ktoś ukradł gwiazdy. Jakiś cierpiący na bezsenność kolekcjoner. Pociąg odpływa i syreną żegna się, jakby mówił: „szkoda, mogliśmy pojechać razem…”

środa, 14 października 2020

Armagedon.

 

Zamknięte w pokoju dwa pięknoduchy zażywały swobody. Wolności spiętej kagańcem ścian. Troszkę się kotłowało, troszkę chichotały, ale w sumie dom w posadach nie drżał. Dopiero, kiedy nastała cisza – zrobiło się naprawdę groźnie. Każda mama wie, że cisza jest zapowiedzią końca świata, albo przynajmniej wielkiej, nieopanowanej rewolucji z dowolnie doklejonym epitetem. Ciszy należy nasłuchiwać w skupieniu. I zbroić się. Szykować na najgorsze.

 

Cisza dramatycznie trwała, rosła, piętrzyła się, rodząc w głowie podejrzenia wykładniczo zmierzające ku autodestrukcji. Świat pisał testament, psy łkały rozdzierająco. Obcy namnażali się i ostrzyli szpony.

 

Nieznośnie, boleśnie ostrożnie, drzwi uchyliły się na ułamek sekundy przed anihilacją Ziemi:

-Pić…

Codziennostrzał w środę

 Dołącz do nas na: https://t3kstura.eu/ "Codziennostrzał — 200 mililitrów słowa pisanego dziennie" to nowa inicjatywa literacka Treningu Wyobraźni mająca na celu wypracowanie systematyczności i regularności w pisaniu.

Podglądam psa, ukradkiem zlizującego krew z krawężnika. Pewnie głodny. Porzucony, bo przestał być miękką, pluszową zabawką. Powinien zginąć, zanim dorósł. Albo nie dorastać nigdy. Jak pluszowy miś z nadszarpniętą łapką i szklanym nosem. Jednak nikt go nie uprzedził, więc teraz żebrze i pielęgnuje w sobie nienawiść. Poznaje smak człowieka. Wroga.

wtorek, 13 października 2020

Codziennostrzał próbny

Nowa zabawa na T3  Dołącz do nas na: https://t3kstura.eu/

 "Codziennostrzał — 200 mililitrów słowa pisanego dziennie" to nowa inicjatywa literacka Treningu Wyobraźni mająca na celu wypracowanie systematyczności i regularności w pisaniu.             


Wyzwanie. Rzucone w twarz nieogoloną. Bez namysłu, bez idei. Po prostu – rzucone, bo wolno. A czemu nie? Takie wyzwanie wytrąca argumenty – dlaczego, po co , w imię czego. Z drugiej strony budzi we mnie dziecko.

- Dlaczego?

- Bo wolno.

- Po co?

- Bo mogę.

- Komu potrzebne?

- Mi! A co? Dziwisz się?

 

Przeczytałem na nieistniejącym blogu „spokój gór wygładza taflę jeziora” – potrafisz piękniej uzasadnić? Spróbuj, to nie kosztuje. I nikt nie każe się tłumaczyć. Nikomu, z niczego. Będzie można powiedzieć kocham cię, albo nienawidzę – bez uzasadnienia, bez opinii, bez problemu. Ja? Kocham i nienawidzę. I nie zawsze chce mi się uzasadniać.

 

- Tak? Rozumiesz? Mam to w nosie!

Rachunek sumienia.

 

Dzień zamierza zacząć się dość obrazoburczo – chce ukraść życiu wszelkie obrazy. Poprzez zbuntowane żaluzje przedziera się dymiąca, granatowo-sina przyszłość, kłębiąc się pośród nieboskłonu, który klęka pod ciężarem nieznośnym – (wiadomo) grawitacja nie zna litości i każdego rzuca pępkiem w stronę… hmmm.. Cóż za niedyskrecja – jądra. Matka przytuliłaby do piersi, a Ziemia? Do jądra… Fe! Na czczo ten akt zdaje się być jeszcze bardziej perwersyjny. Pełny nocnik, prasówka nietknięta, gosposia pichci dopiero śniadanie, nieskromnie odziana w króciutki fartuszek, paluchami zdejmuje kożuch z mleka… Lubi kożuchy. Futerka też. Skłonna jest nawet porosnąć runem, byle miękkim i ciepłym. Każdej wszy pozwoli się na sobie zagnieździć, byle móc na chwilę zamknąć oczy i pozwolić fatamorganie trwać. Ona-futro-wieczność-ech! Korzystam czasem z jej niefrasobliwości, pozwalając, by na mleku wyrósł nowy kożuch, albo zgoła ser. Ona wzdycha udając, że nie widzi we mnie garbusa z Notre-Dame, a księcia. Tymczasem kożuch utkany jest mglistą mrzonką wprost z borsuczego garbu, z gronostajowych ogonów, z miękkich podbrzuszy dawno wymarłych tygrysów szablozębnych… wprost na jej lędźwiach.

 

Pozwalam sobie na niedyskrecje, na erekcję usprawiedliwianą darwinowską żądzą, prokreacyjnym obowiązkiem, wątkiem, w którym zapach kobiety staje się bezapelacyjną prerogatywą, plenipotencją, plemnikopotencją polipotencją, koniecznością wyższą od najwyższych. Mruczę samcze mruczenia pośród pościeli kipiącej niespełnieniem, bo w niej… Ciężko rozmnażać się jednoosobowo, a mleko – wiadomo – ZAWSZE wykipi, gdy się spuści je z oka. Kucharka jest spiżową damą. Potrafi nieporuszenie trwać wpatrzona w drżące lustro gotującej się tafli mleka jak kobra. Nim zakipi w paroksyzmie – ruchem szybszym od żądła zaatakowanego skorpiona skręci gaz i uniesie kubek ze spienioną, wrzącą zawartością, nim brąz spalenizny zaburzy słodycz mleka. Czekam. Na nią, na mleko, na futro, które ma umilić mój poranek, a jej pojutrze, by dziś sprawić, że dzień nabierze intensywności.

 

- Że paskudny jestem?

 

Wiem. Każdy jest. Tylko nie każdy gotów się przyznać. Nie każdy ma okazję zerknąć pomiędzy ciepłymi udami, jak parujące mleko niefrasobliwie unosi fartuszek w sinusoidalnej, hipnotyzującej muzyce taktu dziś nienapisanego walca… Raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy, rytm tchnięty w duszą gorejącą z niespełnień i zmierzający ku przełęczy między piersiami gorętszymi od szykowanego naparu. Nie każdy może… tak bardzo nie chcę być dosłownym, żałosnym, ale nie każdy może być tak paskudnie rozpieszczonym, chowanym pośród kaprysów i dobrodziejstw z herbem tkanym pośród krucjat, w dalekiej, często pomijanej milczeniem przeszłości, skwapliwie odrdzewianej z wątków wstydliwych.

 

- Pamiętaj! – Tak się zaczynał mój dziecięcy katechizm i różaniec codzienny, w czasach, kiedy jeszcze się modliłem.

 

- Pamiętaj! – Nie opuszczało mnie nawet wtedy, kiedy kolejne guwernantki, często pośród łez, gubiły wstyd przytłoczone moją niedojrzałą męskością. Kobiety wyselekcjonowane na plantacjach publicznych szkół, dziewczęta, które wczoraj dowiedziały się dopiero, że stworzone zostały dla przyjemności. Mojej. Traciły i znikały za horyzontem wyćwiczonej obojętności.

 

- Pamiętaj! – Czułem się jak pisuar, w który wlać trzeba pomyje całego świata, a przecież nie umiałem odmówić. Sobie… Przecież one wszystkie – dla mnie rozgrzewały pościel po dniach pełnych studiowania tablic ważniejszych od mojżeszowych, bo rodzinnych, korzennych, starszych od raju.

 

- Pamiętaj! – Jest jeden grzech, jedno zapomnienie, jedna niedyskrecja godna kary. Rodzinna zdrada. Zdrada zasad…

 

W kuchni mleko żarem mojej spowiedzi wzburzone po kres zaczęło się unosić. Piana, pulchnymi parówkami palców kucharki uwolniona od brzemienia kożucha, gdy kobieta uwolniona od wstydu oblizuje perły białego soku płynącego aż po łokcie… Dzień. Kolejny z dni w których tarcza nad bramą posiadłości przestrzega śmiałków przed zuchwałością, jaką ścigani będą po siódme pokolenie, gdyby śmieli zakłócić mir domowej zawieruchy… Tylko niebo wdzierające się pomiędzy szczeliny żaluzji… Ależ jest odważne – zerka między zawodowo-blade, kucharskie pośladki, zerka na pościel skłębioną w oczekiwaniu, na mnie – brzydszego od każdej mary opisanej w literaturze, za to przez pochlebców wielbionego na ołtarzu obecności zbyt dostatniej, żeby…

 

Lustro… Ustawione przez starszych od Boga przodków z chłodnym spokojem podrzuca mi obraz wypiętych pośladków kucharki zgiętej w ukłonie, jaki wystarcza, by objęła ustami moją skłonność do prokreacji. Sam nie wiem, co wybrać. Mleko gorące, obraz z lustra idący, czy jej usta pełne botoksowych obłoków, by mogła tulić moją trudną do poskromienia niestabilność emocjonalną.

 

Przez żaluzje spogląda mrok rozcieńczony słońcem, któremu nie dane jest się przedrzeć. A ja? Przedrę się przez mrok?

 

- Pamiętaj!

 

Biodra kucharki i święty Graal pełen pachnącego mleka …

 

Palec wskazujący wzwodu porannego powtarzający od wieków tę samą mantrę – Pamiętaj!

 

Pamiętam!

niedziela, 11 października 2020

Strach.

             Amerykańscy naukowcy odkryli trwałą zależność między długością preferowanych spódniczek, a nadchodzącym dobrobytem. Twierdzą, że słabnący optymizm, skraca je nieubłaganie.

 

Patrzę na kobiece kolana zuchwale odsłonięte po bieliznę tak ubogą, że stanowi raczej biżuterię, niż ubranie. Czyżbym ulegał halucynacjom i tylko wydaje mi się, że tam jest? Może determinacja skłania niewiasty, by już teraz epatować cipą gładszą od lustra w obawie o jutro?

 

Dziewczątka? Ulegają – presji też! Zapalczywie tną dżinsowe spodnie tak głęboko, że zamek ledwie ma się czego trzymać. Na ogół zmuszony jest rozpaczliwie chwytać się pępka, bo ze spodni zostają wyliniałe frędzle. Koronka Koniakowska odzwierciedla cnotę skromności. Boję się.

piątek, 9 października 2020

Nawiedzony.

    Litery krążą, mieszają się, układają w słowa. Czarny tumult w białej mgle. Oczy krystalizują ropą ponocną, oblekają wilgotnym niewidzeniem. Dzień zapomniał nastać, a noc odejść. Oczy… Ja… Nie ma nic, jest wir, w którym wszystko, co w środku, wypychane jest na zewnątrz. Wyrzygiwane, wyplute, wyzute z sensu. Litery… Same litery. Dyktat niezwykły, oszałamiający, kłamliwy. Zazdroszczę powietrzu, bo potrafi zachować chłodne spojrzenie – ja nie umiem nawet patrzeć. Kręci się świat, a w epicentrum martwa, granitowo obojętna głowa pozwala obrazom przepłynąć. 

    Miłość, zapałki, horyzont – przypadkowe rzeczowniki, które już nigdy nie będą miały żadnego znaczenia, gdy nadejdą epitety – szklany, omszałe, martwa… A przecież miałem obudzić się czasownikiem czynnym, teraźniejszym. Udało się? Przecież wiruję, nie widzę, jestem, choć ciężko oszołomiony. Spadają na mnie tony próżniowych niedomówień. Nieważkie znaki zapytania, szukające we mnie odpowiedzi, wygryzające tkankę i wysysające szpik. Miałem się urodzić bezbarwnym fioletem czarniejszym od czerni. Miałem trwać pomimo. Być jak kosmos – niezbadany i niepojęty. Bezgraniczny. 

    Miałem, to jednak szyderstwo - czas przeszły. Imago nie zerka wstecz, a jednak skamlę wczorajszość swoją niedoskonałą. Jak na spowiedzi, przed czarnoksiężnikiem fałszywie pokornym, w czarnej sukni i z białą koloratką. Katiusze wspomnień nękają moją duszę erekcją deszczu. Rąbią, jak górnik sunący za żyłą. Jak żagiel węszący pośród oceanu goździkowe plantacje. Nicują, lecz erupcje torsjami osiadają wewnątrz. Zaczynam rozumieć oddanie – łatwiej się oddać, niż znosić. Kłębię się w sobie, zwijam, jak liść jesienny, albo sreberko po czekoladowej trufli, z którym dłoń niepewna nie wie, co począć. Tumult kołysze się cyklicznie. Dopiero czas rozwinie go w sinusoidę, jeśli mu na to pozwolę. 

    Nie pozwalam! Zapalczywie krzyczę stańczykowe zawołanie, choć koszul białych nie posiadam wcale. Ale przynajmniej frenetycznie deklaruję niezgodę. Na cóż mi sinusoida, kiedy świt wciąż poza zasięgiem, kiedy wzrok kołacze przedzierając się przez gradobicie czarnych liter. Galimatias. Mazidło ze spopielonych śliwek, koktajl z niestrawionych zdań osłodzonych egzotyczną klątwą. Hebanowojęzyczną. Dredoodporną runą, napiętnowaną ekslibrisem atramentową wiecznością. Boję się, że nawet litery są w obcym języku, że kręcąc się zadają światu kłam. Wirują. Bezwstydnie nago wirują. Lepią do siebie, liżą, spółkują. Tworzą niezabliźnione rany i znaczenia zbyt odważne dla małych ludzi. Młyn. Tygiel. Pralka. Otchłań rzeczowników, spadająca spiralnie w nicość. Cień życia krąży resztkami nadziei pośród więdnących przymiotników, jak wygłodniały orzeł kołujący nad pustynią zagryzioną przez słońce. Chcę kląć, lecz nie potrafię. Nawet do tego jestem niewystarczający. 

    Jazzowe rytmy kołyszą firanami w synkopach dzieląc mnie od najbliższego zewnętrza. Trylion lat świetlnych dalej firany kołyszą światem – tym za i tym przed. Fotel kurczowo trzyma się dywanu, dywan podłogi, a ona grawitacji. A ja? Nie trzymam się. Bestie nie trzymają się niczego i nikogo. Pozwalam tajfunowi liter porwać się, obnażyć, obedrzeć ze skóry i skrupułów. Z łusek niewidzenia. Z idiomatycznej, nieweryfikowalnej ułudy, że COŚ MOGĘ. Fizjologia mnie przerasta. Przeraża. Krwawię pęcherzem z wysiłku, z bezzasadnego domniemania, że jednak jestem normalny. Nie jestem. Może wcale mnie nie ma, bo krew kapie nie barwiąc niczyjego sumienia. 

    Konflikt. Baza. Zaufanie. Kolejne rzeczowniki wypluwa tumult i stawia mnie wobec nich. Znów bezradność. Nie wierzę ich starannie dobranej przypadkowości. Nie wierzę, że są skłonne istnieć bez czasownika, bez przymiotnika. Głupi człowiek potrzebuje partnera, a co dopiero słowo? Samotny, porzucony podmiot bez przydawki, pożarty przez wygłodniałe, zsiniałe z zimna rekiny fruwające pośród cumulusów. Zasypiający w rozpaczy na skraju przechodniej bramy i szczający w portki ze strachu, że nadejdzie gargulec-dzień i go obnaży jeszcze bardziej. Obedrze z resztek znaczenia. Połknie i wypluje co cna zachodzone trzewiki nieskutecznie udające świńską skórę. Ech! 

    Instynkt sierocy każe mi się kiwać w rytm serca. Za szybko. Brak matki wyjaławia ruch z dostojności. Dostaję zadyszki. Dostaję… to zbyt parszywe słowo. Perfidne łgarstwo. Raczej samobójczo odbieram sobie oddech. Kto chciałby cokolwiek mi dawać? Stopa drga naśladując coś, co dotąd nie urodziło się jeszcze. Pod zamkniętymi, zaciśniętymi konwulsyjnie powiekami rodzą się krwiste nieokreśloności. Wypłukuję je z organizmu, a cyklon porywa w swoją sieć. Może opluje nimi okolicę? Nie wiem. Zaprzeczyłem idei czasu. Pewnie pora zapłacić. Tornado. Chaos. Entropia rośnie – dzień nie! Nie jestem wachlarzem. Wahadłem spaczonym przez czas i upstrzonym przez muchy. Po co. Nawet muchy potrzebują uzasadnienia. Choćby siłą szytego przez natchnionych. 

    Rój. Krążący rój czarnych liter w pozbawionej barw nieoznaczoności. Muchy przynajmniej bzyczą… litery ledwie są…

środa, 7 października 2020

Reklama bezpośrednia.

             Zdawała się mieć czterdziestoletnią świadomość ciała upakowaną w siedemnastoletniej głowie. Nie tylko głowie, bo jej kształt kocio wyginający się na parapecie z widokiem oceanicznej plaży szumiącej na krawędziach roztrzaskującymi się, drobnymi łukami fal potrafił rozmruczeć tak niecne fantazje, że ciężko było powstrzymać skowyt.

 

Na stopach miała grube skarpety z brudnobiałej wełny. Najwyraźniej wystarczały jej za cały strój bo reszta ciała lizana była lubieżnym słońcem. Skóra dawała świadectwo, że niedawno przyjechała. Wciąż była trochę jaśniejsza od pożółkłego piasku na plaży, a do tego mokrego, brakowało naprawdę dużo.

 

Szyby robiły co mogły, żeby rozproszyć słońce i ubrać ją w kolory rozszczepionego światła. Po kręgosłupie tańczyły drobne refleksy i staczały się, by ze stężałych sutków skapywać na parapet. Ależ chciałem je wypić. Światło ogrzane jej piersiami miało moc smoczych łez – stwarzało mężczyznę!

 

Siedziałem w sztywnym bezruchu, zapadnięty w fotel z jakiejś egzotycznej wikliny, z bambusa, ratanu, czy palmowych liści. Siedziałem i bałem się drgnąć, żeby nie szeleścić, nie zajęczeć skargą drewna. Klęcząc na parapecie, wyglądała jak zabiedzony chart. Tańczyła ze stopami uniesionymi wyżej pośladków, a długie włosy nie pozwalały przyjrzeć się twarzy.

 

Wiedziała, że tu jestem. Wiedziała, że wzroku nie oderwę, choćby plażą wędrował święty Mikołaj wachlując się czapką z pomponem, bo upał. Fakt. Upał był za oknem i we mnie. Wentylator pod sufitem mozolił się, żeby zabełtać mi widzenie, ale ignorowałem jego wysiłek. Pieta nie stoi z takim skamieniałym zacięciem, jak ja siedziałem. Osamotniała mucha najwyraźniej czuła, że wielkim byłoby nietaktem skrzyżować trajektorię lotu z moim zapatrzeniem. Wiedziała, że tak gorących obelg nie zniosłaby jej krucha powłoka.

 

Jazz sączył się niespiesznie, dziewczyna z premedytacją, nieznośnie zasłaniała banalny pejzaż, w którym nic nie zmieniło się przez ostatnie miliard lat łukami, jakich brzeg morski mógł pozazdrościć. Pewnie nigdy nie opalała się w bikini. Piersi chowała w kieszenie stanika idąc do baru, lecz nie tu. Resztka pamięci sięgnąłem chwili, kiedy weszła, a cicha skarga zapiaszczonych zawiasów zlała się w jedno z dźwiękiem sfruwających z niej bardzo ubogo skrojonych fatałaszków.

 

Parapet miał prawie metr szerokości. Architekt musiał chyba oglądać podobną sekwencję, skoro z takim rozmachem go zaprojektował. Rama wnęki okiennej również stworzona była dla takiej chwili, a nastoletnia doskonałość przeciągała się w niej z gibkością jaguara ruszającego na łowy. Tryskałem gotowością, pożądaniem.

 

Ona? Jeżeli tryskała czymkolwiek, to obojętnością - może udawaną, ale tak perfekcyjnie, że nie byłem w stanie rozpoznać. Słońce spijało mikroskopijne krople wilgoci z jej pleców, albo prześwietlało je diamentowym blaskiem. Była zbyt piękna na tej pokój. Hotelowy, zagubiony w nieskończoności świata, nad brzegiem falującej po kres świata płaszczyzny o rozmiarach niedostępnych ludzkiemu pojęciu.

 

Mijały eony, a ona zasiedlała urodą parapet bez śladu znużenia. Wreszcie popatrzyła na mnie wzrokiem napełnionym całym tym oceanem. Zimnym błękitem pobrzękującym nieoczywista zielenią, odbiciem nieba bez kresu i tonią najgłębszą z głębokich. Poczułem się jeszcze mniejszy, gdy zeskoczyła i położyła dłonie nad biodrami. Nie wiem czy istnieje stopień wyższy od szaleństwa, ale zaistniał. Dla mnie, w tę chwilę, kiedy trójkąt wyzłoconego słońcem futerka patrzył na mój zachwyt.

 

- Masz brudne okno! – Powiedziała wkładając w usta jeden z drobnych palców – Jutro przyjdę je umyć, jeśli chcesz… Chcesz?

 

Z zapałem kiwałem głową, jakby od tego miało zależeć dalsze istnienie świata.

 

- To pa! Przygotuj się – szła już w stronę drzwi i zwinnie schylając się podniosła z podłogi skrawki materiału, które zrzuciła wchodząc – Dziesięć dolców!

wtorek, 6 października 2020

Erotyk.

             Oddychamy wspólnym niebem, a przecież ja wydycham piekło, kiedy ty - obłoki. Niespiesznie zbierasz ciepło z mojej skóry. Dłonią. Ustami. Zarażasz gęsią skórką uczucia. Myśli skręcam w małe tornada, słowa kurcząc do wykrzykników. Krzepnę, lecz nie z zimna. Tak krzepnąć może lawa, wciąż będąc rozpaloną do czerwoności.

 

Przesłaniasz mi świat obietnicą spełnienia. Piersią dojrzałą do uległości. Płcią skrywającą bezwstyd niedopowiedzeń. W przegięciu kręgosłupa, w dołkach obojczyków – rodzi się krzyk. Ja się rodzę. Czas zagryzł wargi.

 

Nie będę dłużej wczorajszą iluzją. Stwarzasz mnie miękkim, zdumionym, że świat nadal trwa. Spłoszonym oddechem nie potrafię mówić. Zdobywam się na ból porodu. Jestem. Twój.

poniedziałek, 5 października 2020

Znaczenie.

 Przyszedł i skreślił mnie. Pamiętam z dzieciństwa, jak Zorro w każdym odcinku skreślał Garcię trzema precyzyjnie mierzonymi sztychami, aż mu portki spadały z okazałego brzuszyska.

 

My… skreślaliśmy już znacznie dosadniej. Młodość ma w sobie tak wiele niecierpliwości, że wszystko osiągać chce szybko. Najlepiej od razu. Kreśliliśmy okruchami cegłówki, najczęściej grawerując iksy, bo znakiem krzyża można było zasłużyć na solidną pokutę u zniesmaczonego proboszcza.

 

Nastoletniość kreśliła krwawo. Boleśnie. Rozrzutnie.

 

Tymczasem on skreślił mnie jednym, oszczędnym ruchem. Jednym pociągnięciem - sam nie wiem czego. Pędzla? Ołówka? Chyba nie był tak bezczelny, żeby mnie kreślić markerem? Albo kosą - nieodwołalnie. A może był?

sobota, 3 października 2020

Zmierzch

Jestem obcy?

 

Przyszedł i dał mi w pysk, żeby nakreślić granice i pokazać miejsce w szeregu. A jeszcze wczoraj myślałem, że nigdy nie będę już obcym. Leżałem na podłodze, ostrożnie językiem licząc zęby, które właśnie zastanawiały się, czy warto ze mną pozostać. Moja gospodyni rzuciła się na przybysza, ale cios na odlew strącił ją pod ścianę wytapetowaną w małe, różowe flamingi buszujące po bladoszarej nieskończoności. Uderzyła głową i zsunęła się obok biurka, na którym telewizor krzyczał jakieś niepodobieństwa na temat Ukrainy. Od tygodnia tak gadał, ale dopiero dziś zwróciłem uwagę, leżąc i krwawiąc na skraju dywanu w niezrozumiałe, geometryczne wzory.

 

Już dwa tygodnie temu straciłem resztki czujności - Makarov poszedł na urlop do szuflady pod wrzeszczącym telewizorem, bo kabura dziwacznie wyglądała na nagim ciele i wiecznie przeszkadzała. Chyba podświadomie czekałem na podobną temu porankowi chwilę. Koszmar z mostu nad Moyką pojawił się przed świtem. Wszedł nie czekając zaproszenia i przywitał kilkoma solidnymi ciosami pięści. Teraz patrzył na mnie z lekkim rozbawieniem, chociaż akurat jego nie podejrzewałem nawet o szczyptę humoru.

 

- Хорошо! Капитан, мой капитан. Больше не нужно бездельничать. Работа ждет. (No! Kapitanie, mój kapitanie. Koniec leniuchowania. Robota czeka.)

 

A potem położył coś na stole i wyszedł. Echo kroków na schodach wyprzedzał śmiech potwora. Nie pytał, nie prosił, nie żądał. Zostawił coś, co wyglądało na kopertę z biletem lotniczym - sprawdziłem na trzęsących się wciąż nogach – Odessa. Ale dlaczego dwa?

 

Popatrzyłem na jęczącą bez świadomości dziewczynę. Ona miała mi towarzyszyć? Zabierać amatora na misję? Odessa w obliczu niesnasek pomiędzy rządami oficjalnie niezależnych państw nie wydawała się miejscem, w jakie można zabierać dzieci… Drugie dno w Odessie leżało jawnie i kompletnie nagie wprost na ulicach – obecny zamęt miał więcej niż pięć poziomów. Interesy wielkich mocarstw modelowały geopolityczną szachownicę szantażując się wzajemnie i zakulisowo licytując to, czego nawet najbardziej nierozgarnięty władca nie ośmieliłby się powiedzieć publicznie. Karpow nie powstydziłby się gambitów, a Kasparov zapewne kłaniałby się w pas przed przebiegłością starych lisów.

 

Wreszcie – rozpłakała się i patrzyła tymi jantarowymi oczami na mnie. Ból i pytania. Nie uśmiechała się, nie mówiła już: Я тебя не боюсь! (Nie boję się ciebie!). Płakała i podciągała nogi, żeby schwytać kolana ramionami i wtulić się w nie, jak niemowlę w łonie matki. Podszedłem, trochę kanciasto się uśmiechając i ukląkłem obok.

 

- Nie martw się maleńka – szepnąłem głaszcząc ubogie, czarne włosy. – Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.

 

Kłamałem. Nieprzekonywująco, ale przecież uczyli mnie słuchać, a nie mówić. Miałem wyławiać fałsz w słowach, odnajdować chwilę, w której fikcja wkracza na utarte ścieżki rzeczywistości. Słyszałem własne kłamstwa i sądziłem, że ona też je słyszy, jednak wtuliła się tak ufnie, jakby nikt nigdy dotąd jej nie skrzywdził.

 

- Хорошо любимый... (dobrze kochany).

 

***

 

Samolot nie potrzebował wiele czasu – ja, owszem. Drobne stugramowe buteleczki z „Belugą” i „Carską” nie nadążały za potrzebą – nim zawartość na dobre rozgościła się w żołądku, już trzeba było zapinać pasy do lądowania. Lotnisko przeżyło wojnę, której ślady teraz pospiesznie ukrywano. Wielkie, pomalowane na żółto maszyny usiłowały przywrócić stary ład w nowym świecie. A przecież lotnisko, to drugoplanowy cel. Głównym był port morski. Niewątpliwie, stanowił on o wartości Odessy. Taksówka wiozła nas, jak niedzielnych turystów. Tu, zupełnie swobodnie mogłem być obcym, a moja śliczna, młodziutka pani, której potrzebny był puder tuszujący doznania poprzedniej nocy, wydawała się jeszcze bardziej pociągająca. Uśmiechałem się, wiedząc, że w Rosji każdy taksówkarz jest na usługach służb, a ci najodważniejsi, dodatkowo dorabiają na boku świadcząc drobne przysługi mafii.

 

Hotel Viro - stworzony dla turystów, jakimi mamy być. Nieomal na plaży, obok klubu tenisowego i w odległości nieuciążliwego spaceru od portu morskiego ulicą nomen-omen – Plażową. Niemal wywołałem na obliczu fascynację wycieczkami last-minute, a kierowca był wręcz przekonany o ich wartości i zachwalał nam mijane atrakcje, jakby miał zabukowany bakszysz pochodzący z odsetek od wyszczuplenia naszych portfeli. Mimo korków podróż nie trwała dłużej niż godzinę z minutami, a widok Morza Czarnego zgasił negatywne emocje. Fale w niezrozumiały sposób potrafią wzbudzać irytację, albo koić nerwy. Ja należałem do tych, którym widok powtarzającej się nieskończoności nie przeszkadzał. Niech faluje, po kres dni.

 

Konsjerż pochylał się w fałszywym uśmiechu. Takim w ogóle nie można wierzyć. Zmierzył nas spojrzeniem, jakby ważył i odcedzał z wagi bieżącą wartość w euro, czy dolarach. Pobłażliwie patrzyłem na te umizgi, jednak wypadliśmy wystarczająco przekonująco. Apartament z widokiem na majowe, wciąż zimne morze wart był pogardy dla personelu hotelowego, którą serwowałem w rewanżu. W oczach mojej towarzyszki migotały figlarne iskierki radości. Była nienasycona, a Morze Czarne słuchało jej śpiewu z zachwytem. Miała piękny głos. Szczególnie w chwilach uniesienia.

 

***

 

Potem… był czas sączenia alkoholu w barach oficjalnie otwartych ledwie na skraj nocy, lecz dla wybrańców nie zamykanych wcale. Były spacery pod niebem pełnym gwiazd, jakich każde miasto może Odessie pozazdrościć. Hortex, Metropolis, Afalina. Udawałem, a może tylko łudziłem się, że naprawdę jestem turystą, który przyjechał skosztować słodkiego lenistwa u boku pani łasej na bliskość i potrafiącej samym słowem podgrzać atmosferę tak, że musieliśmy się kryć na miejskiej plaży, żeby mogła wyśpiewać wszystkie grzechy popełniane przez kochanków pod przychylnym niebem.

 

Słuchałem - jednym uchem - ale przecież słuchałem, bo nie wierzyłem w łaskawość Matuszki. A kiedy pod poduszką znalazłem machniętą w przelocie fotkę człowieka o szpakowatych włosach i wzroku, który mógł zamglić kliszę – wiedziałem. Wakacje skończyły się, zanim się zaczęły. Zamiast cieszyć się ciepłem młodego ciała, zamykałem się w łazience i czyściłem Makarova, wstawałem nocami i chłonąłem nieskończoność, czując jak gęsia skórka wspina się na skórę, chcąc pożreć ją bezszelestnie.

 

Port? Od tej strony, skąd wstęp mieli dewizowi był sterylny. Kto wie, czy nie był perfumowany każdego ranka, zanim dotarł pierwszy czarnomorski prom i otworzyli furtki turystycznej obsługi. Sterczący daleko na redzie pancernik miał za zadanie tylko straszyć. Pokazać wielkość. Trup w pośmiertnym stężeniu. Chadzałem, prowadząc wybrankę, jakby była księżniczką, a ona wdzięcznie przyjmowała każdy, najdrobniejszy dowód atencji, choć podejrzewam, że wiedziała zołza jedna, że to tylko pozory, że ja… Najpiękniejsza była, kiedy mówiła: - Я тебя не боюсь! (Nie boję się ciebie!). Kiedy wspinała się na palce i patrząc w oczy czekała, co tym razem wymyślę, żeby zaspokoić jej bezgraniczne fantazje. Naprawdę nie bała się mnie. Pozwalała na bezeceństwa, jakie zdawały się być zbyt mocne, ale ona konsumowała wszystko, co dostała i szeptała: – Еще, пожалуйста, не останавливайся. (Jeszcze, nie przestawaj proszę.)

 

Zwiedzaliśmy. Bezsenni, beztroscy i ślepi, aż końcu pomyślałem, że Matuszka, to zły sen, a emerytowany pułkownik UB, to dziwak nad dziwaki. Dziewczyna śmiała się, wbijając dłonie w moje ramię i kładła na nim głowę. Całowała nie bacząc na spacerujących ludzi. Skryty w pozorach mogłem wszystko. Nigdy dotąd nie miałem kamuflażu tak doskonałego. Potoccy, Brzozowscy, Szydłowscy… wszyscy mieli tu swoje pałace, zupełnie, jakby niegdysiejsza mądrość Polaków kazała im budować właśnie tu, a teraz mogę ledwie się przyglądać i cieszyć widokiem, słuchając wyznań młodej petersburżanki…

 

***

 

Schody Potiomkinowskie. Tyraliery wygasłych latarni flankowały szerokie, ciągnące się niepojęcie schody, poza którymi świat zdawał się kończyć gęstwiną drzew, już zielonych, choć nie tak, jak byłyby w łagodniejszym klimacie. Rosyjski rozmach poznać wszędzie. Nawet ten, który chwilowo uzasadnić miał wielkość Ukrainy. Dzień zdawał się promienieć słońcem, jakiego Odessa znać nie mogła, a przynajmniej nie w maju. Wiatr rozwiewał jej czarne włosy, gdy szliśmy zatopieni w śmiechu i wpatrzeni w siebie. Wtedy coś zakłóciło sielankę - moja beztroska brunetka potknęła się o naszą przyszłość. Jak ostatni głupiec, zamiast pozwolić jej upaść - schwytałem za ramię. Piję, od kiedy pamiętam, rzadko noszę w sobie krew wolną od promili, ale nigdy wcześniej aż tak nie straciłem czujności. Kiedy ścisnąłem jej ramię - krzyknęła, głosem różnym od wszystkiego, co dotąd słyszałem. Popatrzyła na mnie przez okamgnienie zaledwie i wyszeptała:

 

- Я боюсь! (Boję się!)

 

Chciałem przytulić, wciąż pozbawiony instynktu, kiedy poprzez jej włosy dostrzegłem nieuchronne. Dopiero teraz! Trudno wybaczyć samemu sobie głupotę! Na tle mieszających się błękitów nieba i morza sterczała dziura w stalowej konstrukcji lufy. Dziewięć milimetrów! Ten kaliber trafia zawsze, byle kierunki świata się zgadzały. Po pierwszym strzale ciąg dalszy staje się możliwy tylko w powieściach SF – naprzeciw dziewiątki ZAWSZE STOI TRUP! Tym razem ja patrzyłem w czarne oko!

 

Zdjęcie znalezione pod poduszką było wystarczające, żeby o pomyłce nie mogło być mowy. Jak pewnie musiał się czuć, żeby przyjść osobiście? W świetle dnia, na deptaku pełnym ludzi? To ja miałem znaleźć obiekt, a nie odwrotnie. Oddech odebrało mi całkiem, kiedy uświadomiłem sobie, że właśnie zmarnowałem jedyną okazję. Ostatnią możliwość, jakiej nie mogłem oczekiwać - kobieta potykając się dała mi szansę życia. Stworzyła nadzieję, a ja, jak jakiś zakochany gówniarz zlekceważyłem! I zapłacimy razem za tę niezdarność. Lufa ani myślała zawahać się, oczy poza nią były zimniejsze od styczniowej Syberii. Potwór z Petersburga? Pewnie w Izraelu zażywa wakacji. Zasłużonych, bo przecież już raz ocalił mój pijacki tyłek.

 

Nie wiem zupełnie na co czekał, ale nie strzelał. Chyba był Turkiem, a przynajmniej tak uważało dossier, które znalazłem pod poduszką obok zdjęcia. Matuszka nie popełnia banalnych błędów. Żadnych nie popełnia. Karnacja pasowała, oczy, włosy... Powinienem być zaszczycony, że pofatygował się osobiście, a nie przez posły. Miałem go znaleźć w Odessie, a takie zajęcie mogło mi zapełnić kalendarz aż do wakacji. Mój cel stał teraz naprzeciw i wiedział, kogo trzyma na muszce. Obserwator modelujący przyszłość basenu Morza Czarnego. Mołdawia, Gruzja, Ukraina poczuć miały, jak na ich suwerenności zaciska się niewyprawiony rzemień z baraniej skóry. Trajektoria pocisków floty wojennej sprawiała, że Azerbejdżan miał zaznać nieznośnego ucisku w dołku, a cieśnina nad Bosforem rozewrzeć uda tak szeroko, żeby zmieścić się w niej mogła falanga czerwonej armii. Cała. Rosyjski potencjał, który żył dla jednej jedynej ekstazy i od dawna moczył nogi czarnomorskiej floty w lokalnym bagienku, czekając na nieuchronne. A on? Sabotował zakulisowe działania Kremla, wywoływał uliczne protesty, informował zachodni świat, pokazując nieustępliwą walkę tubylców o swoje.

 

Moja nastoletnia nierozsądność zerknęła mi w oczy. Po raz pierwszy nie były one miękkie jak miód, lecz nabrały wilczej głębi. Wargi odsłoniły kły, nim zaczęła mówić:

 

- Я больше не боюсь! (Już się nie boję!) – A potem westchnęła, jak tylko kobiety potrafią i rzuciła się w paszczę czarnej, precyzyjnie wyfrezowanej dziury.

 

Nie mogłem zmarnować ofiary życia. Zanim kula przedarła się przez nastoletnie ciało miałem w dłoni Makarova. Broń szczeknęła dwukrotnie i sprowadziła do parteru dziewięciomilimetrową armatę… Turek ciężko osuwał się na ziemię nie kryjąc zdumienia. A potem jego ciało przechyliło się i zaczęło staczać ze schodów. Tuż obok, po schodach skakała plastikowa piłka, za którą biegł riebionok o blond włosach. Jego mama spieszyła za nim, bo schody kończyły się gdzieś tam, w piekle; wstęgą Styksu – czarno-asfaltową rzeką, zabijającą nadzieje i złudzenia.

 

Trzymałem skrwawioną głowę na kolanach. Piłka dawno zaginęła w czarnej otchłani, moja ciemnowłosa, martwa pani zapewne zdążyła ją już tam złapać, patrząc z uśmiechem na malczika. Nie pójdziemy już zobaczyć Tioschin Bridge, ani pod Pomnik Pomarańczy. Sam? Nie znajdę w sobie entuzjazmu. Ostatnie emocje więdły we mnie wraz z gasnącym słońcem, a wtedy bardziej poczułem, niż usłyszałem, jak z góry, rzucając krwawy cień golema, z wyrafinowaną powolnością schodził ktoś, kto szukał i znalazł. Nas…

 

- Простите, мой капитан. Это был хороший человек. Матушка будет плакать с тобой. (Przykro mi mój kapitanie. To był dobry człowiek. Matuszka będzie płakać wraz z tobą.)

 

Nie chciałem się oglądać. Wiedziałem, kogo zobaczę. Kolejna para czarnych dziur jednego dnia to za wiele nawet dla cynika. Może byłem zbyt trzeźwy? Nie wiem. Potrzebowałem chwili do namysłu, ale kroki już się oddalały. Czy ona...? Była z nimi? Czyżbym miał omamy? Zdawało mi się? Insynuacja potwora sączyła mi jad w duszę nie bacząc na protesty i wciąż żywą rozpacz. Nie... to niemożliwe. Ale przecież nastoletnie życie nie rzuca się na czarną, pozbawioną uczuć zawziętość. Anioł stróż, który tym razem spóźnił się haniebnie - już odszedł. Nie przyzna się. Pewnie nie odpowiedziałby mi nawet, gdybym pod lufą go zapytał, ale nie mam już kogo pytać.

 

Nad falami dzień sfioletowiał z wysiłku. Siniak rozrastał się i obejmował kolejne dzielnice Odessy. Nieodległa noc zdawała się wspinać na potiomkinowskie schody z mozołem. To nie tropiki, gdzie mrok spada panterą na równiny, tu noc skrada się zmęczonym krokiem emeryta zapalającego nieistniejące, gazowe lampy o sto lat zbyt długo. Koszula z orderami schnącej krwi zaczęła drapać.

 

Ja? Jestem obcy... znów jestem.

Pora iść. Tam gdzie każe Matuszka.