piątek, 29 października 2021
Myśl podejrzliwa.
środa, 27 października 2021
Przed brzaskiem.
Metalowe drzewa zaciekle pilnują krawężników, a rdza łuszczy się z nich nie zakłócając ciszy, należnej światu nocą. Gdzieś, poza wzrokiem rozkrzyczał się kos czarniejszy od nocy, rzucając chybotliwy, ulotny cień na stygnącą kałużę. Kot przyczajony przed sobie tylko znaną mysią dziurą tkwił w dojrzałym bezruchu, nie przejmując się temperaturą, od jakiej liście winorośli pokraśniały. Horyzont zdarty sygnałem karetki i światłem upiornie niebieskim, grobowym niemal, zawodzącym, kłującym bezradność wzroku. Dozorca beztrosko zostawił wiadro i szczotkę na środku chodnika, bo przecież nikt „normalny” nie będzie się szlajał po ciemnicy, a na złodziejski łup wiaderko nie wyglądało specjalnie okazale, by móc się pochwalić partnerce talentami kieszonkowca.
wtorek, 26 października 2021
Takie tam dygresje.
Pani pchająca w pośpiechu
wózek wokół wygasłej fontanny nie powinna budzić zdumienia, lecz jednak się jej
udało. W krótkich, zielonych spodenkach wyglądała troszeczkę, jak postać z
kreskówki, osadzona w nie tej, co trzeba bajce. Sądziłem, że sezon na siniaczki
minął wraz z latem, jednak młode kobiety najwyraźniej mają jakieś odnawialne
źródło ciepła zaszyte pod skórą, więc wyczytałem z zawartości ud lot kosmicznej
rakiety udającej się w podróż, z której chłopcy wracają mężczyznami. Szpakowe
zastępy pojawiają się w obłędnej ciszy i znikają z krawędzi widzenia
błyskawicznie przemieszczając się po poszatkowanym przez samoloty niebie. Trawa
regulaminowo przycięta, ostrzyżona rekruckim sznytem pachnie wilgocią, nieco
tylko perfumowaną przez zwielokrotnioną psią codzienność. Remontowane drogi
patrzą z niepokojem w kalendarze, bo rok się skurczył niebezpiecznie i tylko
patrzeć zimowego skostnienia.
poniedziałek, 25 października 2021
Niedopowiedzenie.
Pomnik spiżowym wzrokiem
penetrował granitową wyściółkę, bez litości koszoną markową (a jakże!) kosą przez
pana pachnącego intensywniej, niż koń świeżo po westernie. Na parkowych trawnikach
spotykają się ci, którym do lasu już nie po drodze, lecz z niegasnącą słabością
do grzybobrania. Dzieci podglądane z zazdrością przez wiewiórki i wrony, przez
znaczące kijami kroki staruszkowych spacerów, przez słońce zlizujące pot i łzy z
umorusanych buź. Wykradam orzechy z więdnących traw, ścigany nienawistnym
wzrokiem czarniejszych od nocy gawronów. Służby rozmaite sygnalizują pilne
potrzeby, więc pozostali użytkownicy drogi tłoczą się na poboczach, lekce sobie
ważąc restrykcyjne wymogi czwartej fali pandemicznych turbulencji i reklamy
pełne łzawych błagań fałszywych przedsiębiorców, odartych ze złudzeń ponad rok
temu. Patrzę wzrokiem nieciężkim, zbyt powolnym dla pancernie odzianego ruchu
komunikacji indywidualnej, bądź zbiorowej. Ja widzę, jak na klony jesień spada
z nieba, zmieniając niedojrzałość zieleni w czerwień krwi gorejącej, w żółć
pulsującej burzy słonecznej, w brąz strawionej masy pokarmowej, z której motyle
wypiły powierzchniową wilgoć. Znów nienawistny dźwięk kosy sugeruje, że jutro mógł
będę przejść suchym kolanem przez ugór miejskiego trawnika, bo za chwilę zostanie
ogołocony do cna i najwyżej po kostkach lizać mnie będzie, gdybym wpadł w
ramiona euforii i wybiegł z domu, nim się w strój odzieję. Wspominam nastolatki
z przystanku autobusowego, usiłujące upodobnić się do klasowych kolegów i tych
ostatnich z kolczykami, włosami odważnie rozpuszczonymi i głosem pełnym perwersyjnej
niewinności, któremu brak domniemania zuchwałości, na jaką stać nawet mnie! A
przecież…
Ekstrakty cz.38
Trofeum.
- Mam! Schwytałem cię za
włosy, których miałaś więcej niż jakakolwiek znana mi niewiasta. Choć
zawodziłaś, ciągnąłem cię w cień zaułka, a potem, przez oficynę do piwniczki,
byś była moją na zawsze.
Władca
dusz.
Patrzyłem na twoją twarz
okrywającą się kurzem, blednącą, wreszcie pękającej, niby koryto wyschniętej
rzeki. W oczach miałaś nadzieję, zaufanie i prośbę, bym nie posunął się dalej,
niż człowiek zdoła znieść. Ale tam, głębiej, pragnęłaś okazać miłość bez
granic, choćby kosztem utraconych nadziei.
Bezduszny.
Wierzyłaś, że dobrowolnie ofiarowana
nagość, zaledwie obrysowana pędzelkiem satyra nie utraci cnoty. Stanęłaś ufnie
przede mną, a słońce wydobyło na światło dzienne zapach kobiety. Nie przyznam
się nigdy, że tym pędzlem zgwałciłem cię, umorusałem we własnych perwersjach,
posiadłem i… porzuciłem.
Zdobywca.
Wtedy nikt już nie mógł cię posiąść
tak, jak ja. Rozpiąłem twój wizerunek na płótnie ociekającym posoką mojej
niezręczności, przybitą gwoździami nocnych koszmarów i żebraczych nadziei. Umrę
zapewne, lecz umrzesz i ty, choć twoje ciało w moich dłoniach przetrwa
pokolenia.
Bezgraniczna
miłość.
Pamiętasz pierwszą z krwawych
blizn, jakie ci uczyniłem? Jestem pewien, bo pierwszy raz potrafią zapomnieć jedynie
te, którym Bóg rozum, lub życie odebrał. A ty przychodziłaś raz po raz, więc bez
końca naznaczałem twoje ciało swoimi, zwyrodniałymi pragnieniami.
Wskroś rynku.
Starsi ludzie o czołach
ukrytych pod beretami przekradają się pochmurnymi ulicami dyskretnie, jak za
okupacji. Pulchne szczęście przebiegło jezdnię, goniąc tramwaj, który niemal zamerdał
na widok nastoletniej radości. Młoda, przyszła mama ukryła głowę pod czarnym
szalem tak rozpasanym, że można byłoby nim przykrywać sopockie molo burzową
porą. Sroka-miniaturka siedząc na środku ulicy przyglądała się wesołym
przepychankom szkolnej wycieczki kontemplującej pojemnik PCK na odzież dla
potrzebujących. Bernardyn wypakowywał się z bagażnika samochodu, szyszki
pochowały się pod skrzydła ligustrowej geometrii. Chłód skurczył dziewczęce
spodnie tak, że nie tylko kostki, ale i spory kawałek łydki zawodzi nagością między
mankietem, a butem - zaplecione w iksy nogi nie przeszkadzały łkaniu
absolutnie. Parki pociemniały w wilgotnych żółcieniach i brązach, a zieleń
zachowywała się niepewnie, jak nieproszony gość, któremu towarzystwo wyraźnie
dało do zrozumienia, że nie jest mile widziana. Gołębie szpiegują okolice, od
czasu do czasu zapadając w letarg na skrajach dachów. Kosy szukają mroku, by
móc z ukrycia drwić z przechodniów, albo kokietować tych, którym w torebkach
marznie drugie śniadanie.
piątek, 22 października 2021
Ekstrakty cz.37
Seppuku.
Miałaś gwiazdy w oczach, gdy
żebrałaś, na kolanach błagałaś, żebym nigdy więcej nie przyniósł ci hańby. W
spotniałych dłoniach przyniosłaś najostrzejszy z kuchennych noży, a podając go,
poczułaś się japońską samarytanką:
– Nie spoufalaj się z nikim,
skoro nie możesz być mój!
Bezwzględny.
Otwieram kredens z
przeterminowanymi demonami i patrzę, jak się wiją, rozsychają i linieją. Jeden
ma jeszcze dość sił, by puścić do mnie oko, ale nie wiem, co przez to chciał
powiedzieć. Na wszelki wypadek rozgniatam go o dno szuflady.
Tango.
Zielone, więc zapewne
niedojrzałe muchy łażą po zgniłym kopcu kreta na osiedlowym skwerze. Jakieś
dziecko z bezinteresownej nienawiści usiłowało je zdeptać, co zrobiło, nim mama
uprzedziła krzykiem, że nie warto włazić w gówno. Teraz muchy tańczą z
dzieckiem.
Przewidująco.
Dzień zapowiadał się na
upalny, i nie niósł nadziei na ulgę w oddechu łagodnego wiatru. Przezornie już
bladym świtem rozpiąłem widnokrąg i wkroczyłem w nieokreśloną odmienność, nim
żar mnie roztopił. Wrócę, kiedy troszkę zelży.
Niezdecydowany.
Z braku pomysłów rzuciłem
kością, zdając się na los. Kiedy wypadła parzysta liczba oczek – skręcałem w
prawo, w przeciwnym razie, szedłem w lewo. Los ze mnie zadrwił przy kolejnym
rzucie, a kość stanęła na krawędzi skutecznie mnie zatrzymując w pół spaceru.
czwartek, 21 października 2021
Beznamiętność pozorna.
Obiecałam sobie,
że będę grzeczną dziewczynką, ale chce mi się kląć tak bardzo, że powstrzymuje
mnie tylko nieumiejętność. Wstydzę się, że zaklnę nieudolnie, wzbudzając
pogardę tych, do których moje obelżywe słowa dotrą choćby w strzępach
zrozumienia. Dlatego zaciskam usta, aż z warg spływa krew, pompując pośladki,
czy biodra – nieważne, dokąd trafi ta krew – wszędzie rozedmie mnie ponad miarę
i w plecy uderzy cyniczny śmiech anonimowych samców:
- Patrz! Ale
locha. Tłusta i głupia!
Uff… Krew,
zwiedziona moją niepewnością, wypłynęła jedynie na policzki. Lepiej zostać
uznaną za pensjonarkę, niż lochę… Tak sądzę… Na wszelki wypadek postanawiam
wydepilować się staranniej niż zwykle, wcześniej myjąc lustro i zjeść o jeden
listek sałaty mniej – nawet w sobotni wieczór. Zerkam w samochodowe lusterko,
zbyt szczupłe, aby objąć moją twarz. Szpitalny dyżur, to doznanie, jakiego nie
polecam nawet ordynarnym anonimom, zawieszającym na moich plecach własne
mniemania i zuchwałości pijane od świtu, wypełzające jadowicie spod kaprawych
źrenic, sterowanych niestrudzonym strumieniem plemników.
- Szkoda, że
świat nie składa się wyłącznie z samic! – wypluwam na przednią szybę podświadomość,
zawieszając niesforną myśl na krawędzi rozumu – W jednopłciowym świecie
mogłabym poświęcić się poważniejszym zagadnieniom, niż wygląd!
Idiotyzm intymnie
wyszczekanej myśli otrzeźwia mnie – przecież to właśnie samice sprawiają, że
czuję się gorszą. Samce oceniają mnie pod kątem łóżkowych perwersji do jakich
sami nie dorośli, szukając objawienia, jakim nie podzielą się z nikim. A
samice… to dopiero jest wyższa szkoła jazdy. Nie ma frontu, na którym nie
walczyłyby o przewagę – intelektualną, sensoryczną, psychiczną. Tak! Kobieta, jest
bronią doskonałą. Potrafi bronić się i walczyć na każdym poziomie percepcji, podczas
gdy samce są uwarunkowane jedynie na dominację fizyczną, inne aspekty istnienia
traktując z pobłażliwością, z jaką traktuje się nietoksycznych pacjentów
szpitali psychiatrycznych. Kobieta potrafi zmiażdżyć nawet niepomyślane
marzenia, zdeptać wszelkie nadzieje, nim okrzepną na ugorze.
- Jeśli ktoś
znajdzie na moim tyłku pryszcz, albo gram tłuszczu, to na pewno będzie kobieta!
Facet? Ponoć są i tacy, którym wiecznie mało, a każdy centymetr obwodu więcej,
traktują jak Graala. Z takim będąc, mogłabym na śniadanie zjeść jajecznicę na
boczku. Nawet z trzech jaj! I byłby zachwycony, gdybym poprosiła o dokładkę!
Lustro
zdecydowanie powinno się umyć. I pić mniej wina. Czerwonego. Niby pobudza
krwinki do działania i zwalczania anemii, ale czy ona naprawdę jest taka zła? W
jej towarzystwie bez wysiłku mogłabym figurą zawstydzić nawet anorektyczne modelki
z modowych wybiegów, które ostatni okres muszą wspominać, bo zaburzyły rytm
hormonalny do tego stopnia, by zaprzeczyć prawom natury, a tego nie przewidział
nawet Bóg! Dorosła (ponoć) kobieta, wspominająca niesprawiedliwość losu, który
skazał ją na czterdzieści lat nawracającego cyklu menstruacji? Ohyda!
Korek puchnie w
oczach. Ulica, zazwyczaj będąca nieistotną migawką, zapominaną na najbliższym
skrzyżowaniu rozrosła się i sięga dalej, niż wizja ekstremalnie głębokiego pola
teleskopu Hubble’a. Gdzieś tam, na jej końcu, trzy przecznice stąd zaledwie,
znajduje się przychodnia osiedlowa. Kierat, w jaki dobrowolnie włożyłam pysk,
pozwalając, by kantar zobowiązań finansowych zniewolił mnie skuteczniej, niż miejscowych
polityków brukselski kapitał.
- Zachciało mi
się domku! Ogródka z georginiami, szczypiorkiem i soczystymi wiśniami,
znikającymi w szpaczych brzuchach tak szybko, że ich gówna spadając z gałęzi
wciąż będą smakowały słodką cherry. Chciałam i mam! Kredyt, o ile w ogóle to
możliwe, zakończy mnie chłostać po plecach za jakieś trzysta lat, ale
zagryzałam sumienie każdej nocy, żeby skrócić ten czas do trzech pokoleń. Może moje
wyimaginowane wnuki mi wybaczą? Oby.
Stoję. Przede
mną siwiejące małżeństwo zaczyna rozliczać się nawzajem z kilkudziesięciu lat
pozornej wzajemności uczuć, a pies z tylnej półki samochodu włącza do dyskusji
wątek melodramatyczny. Dobrze, że do kompletu nie płacze wewnątrz żadne
dziecko. Tego mogłabym już nie znieść i zakląć szpetniej od ulicznicy. A
przecież – obiecałam…
Miałam być
silna. Asertywna. A dotychczas nie znalazłam odwagi, aby przerwać ciąg zdarzeń,
chociaż pęcherz już wcześniej pękł mi na pół i po nogach pociekło tak, że do
kolejnej pracy jadę bez rajstop i bielizny. Nie znalazłam w sobie sił, żeby
wyprać zbezczeszczone, albo poprosić kogoś o kupno nowych w kiosku szpitalnym.
- Pamiętaj,
miałaś nie kląć! – upomniałam siebie, przybierając ton matki, która spod
nastroszonych brwi przez całe lata strofowała mnie i brata (jego częściej, bo
był naprawdę nieznośnym bachorem), ilekroć popełniliśmy dziecinne swawole
wykraczające poza granice zrozumienia sflaczałych, posiwiałych umysłów
sąsiedzkiego trawnika.
Znowu. Zadzwonili
z przychodni czwarty raz. Pacjenci czekający w kolejce klną mnie wystarczająco
głośno, żeby farba na sufitach spłowiała i łuszczyła się w rudych strąkach, a
ja stoję w korku pięć przecznic od celu, patrząc łakomie na ogryzione do krwi
paznokcie. Jeszcze jeden kontakt z zębami i trysną gejzerem krwi trudnej do
powstrzymania…
- Głupia! – bezczelnie
łaja mnie moje wykształcenie – Tam nie ma żadnych życiowych arterii, nie
wykrwawisz się na pewno, a jeśli nawet, to co? Ktoś zapłacze? Wspomni?
Absolutnie nie! Poświęciłaś życie karierze, a kariera ma w pogardzie
nieudaczników i sprzyja tylko zwycięzcom! Gryź się śmiało i zdychaj. W korku, w
pół drogi do kieratu. Może piekło okaże się bardziej przyjazne.
W głowie
odtwarzam myśli czekających pacjentów – te same, które zdążyły już pożreć farbę
na sufitach, trwające w melancholii paprocie albo drzewka beniamina, nienawykłe
do naszego klimatu. Dłońmi kurczowo ściskam kierownicę, czekając, aż skropi
sokami moje uda. Gdzieś za mną odzywa się klakson niecierpliwca, który sądzi,
że od raju dzieli go trzydzieści centymetrów, jakie mogłabym podjechać naprzód,
nim spotkam się ze zderzakiem pary zawzięcie rozliczającej związek bez
przyszłości, w którym zakonserwowali się na jakieś czterdzieści lat z grubym
okładem. Ich pies już się poddał w obliczu hałasu i totalnej ignorancji.
Spóźnienie przekroczyło akademicki kwadrans trzykrotnie. Przebiegam w myślach
listę pacjentów. Cztery kobiety, w tym dwie młodziutkie, jedna dojrzała i
jedna, która zapomniała, że życie powinno się kiedyś skończyć dla dobra ogółu.
Trzech zapewne pryszczatych nastolatków, jeden emeryt, wstydzący się przyznać,
że uciekł od wiecznie jęczącej żony, ale kochance chciałby zaimponować nie
tylko wzrostem na koncie, ale i w rozporku. Rejestracja delikatnie spytała, czy
byłabym w stanie przyjąć jeszcze trzy przypadki nagłe, bo kolega z gabinetu
obok nie wyrabia się, a przyjął już piątkę „nadprogramowych” i nie ma już sił.
Kiwnęłam głową – beznadziejnie wobec rozmowy telefonicznej, ale pani Zosia z
rejestracji była wystarczająco subtelna, by dopisać nieszczęśników na koniec kolejki.
Na konsoli deski
rozdzielczej auta zaczyna mrugać komornik - pomarańczowym światłem zawiadamia,
że czas najwyższy na bliskie spotkanie trzeciego stopnia z dystrybutorem
paliwa, a silnikowi, jak dziwce, jest wszystko jedno, jakie znamię nosił będzie
dawca nasienia, byle szybko, tłusto i bez ograniczeń. Może ja też powinnam
hołdować podobnym ideom? Zatankuje później. Trzy tysiące brutto na etat
oscylujący pomiędzy trzema barbarzyńskimi zmianami, albo dyżury
dwunastogodzinne, by kolejne dwanaście przespać, choćby stojąc. Niewesoło.
Dopada mnie apatia, którą rozrzedzam wisielczym humorem i usiłuję wyartykułować
myśli tych, którzy we wspólnym bólu czekają, aż korek przesunie się
wystarczająco, bym z wystudiowanym spokojem odkleiła się od nurtu, otworzyła
drzwi ubogiego gabinetu i patrząc w zacieki na suficie, w porywie łaski
zaprosiła kolejnego nieszczęśnika na kozetkę.
Zmierzch na
horyzoncie wybuchł zielonym impulsem, wywołując nerwowość samochodów,
warczących gorączkową potrzebą ataku na ową zgorzkniałą zieleń, zaistniałą w
miejscu gorejącej czerwieni. Korek drgnął w mocno opóźnionym paroksyzmie i wreszcie
ruszył naprzód. Dwadzieścia metrów. Dokładniej - dwadzieścia trzy. Taką wartość
był uprzejmy wskazać GPS prywatnego telefonu zawieszonego w statywie na przedniej
szybie. A niewzruszony głos przekazał kolejne instrukcje:
- Trzymaj się
prawej strony. Na trzecim skrzyżowaniu, skręć w prawo. Do celu zostało dwa
tysiące trzysta metrów.
Niemal widziałam
niebieskookiego blondyna, zbudowanego niczym Van Damme w szczycie formy.
Wstydziłam się przyznać, ale zwierzęca siła samców i pot, wyciekający z ekranów
TV podczas walk pobudzał mnie tak, że nie zdołałam powstrzymać dłoni przed
penetracją perły ukrytej w cieple konchy kobiecości. Żaden facet nie dał mi tylu
emocji, ile potrafiłam dostarczyć sobie sama. Świat tryskał wtedy aromatem, feerią
barw, a fabuła nie miała znaczenia.
- Nie kląć,
Boże, jakie to trudne! – szeptałam oblizując palce lepkie od uniesień,
dedykowane belgijskiemu karatece, który nie miał pojęcia o niej, o istnieniu
tego miasta, przychodni, szpitala i korka. GPS monotonnie kusił ciepłym głosem
emerytowanego rajdowca:
- Jeśli to
możliwe, skręć w prawo.
Wystraszyłam
się, że wejdę do przychodni z wilgotną plamą na wysokości pupy, więc usiłowałam
przekierować pożądanie na tory doskonale obojętne. Komizm sytuacji znów
skierował myśli ku zawodowym schematom. Kiedyś w końcu wejdę spóźniona
niewybaczalnie do przychodni, a tam… Zamknęłam oczy. Korek nie wymagał wzroku.
Ilekroć działo się coś wartego zauważenia – silniki warczały niczym stado
szerszeni pozbawionych bezpieczeństwa. Chwilowo trwała względna cisza i wzrok w
niczym nie przyspieszał podróży. Mogłam pozwolić sobie na docinki względem
samej siebie:
- Przyjmuje pani
symultanicznie w sześciu zakładach rozmieszczonych w międzyczasie? A nie można
lepiej poukładać przyjęć czasowo? Czyżby zatrzymała panią wypłata u
konkurencji? Halo, halo, tu jestem i zdycham trzynasty w kolejce, choć miała
mnie pani przyjąć siedemnaście minut temu, a dotychczas nie wszedł nawet gość z
czternastej dwadzieścia, choć mój termin (16.15) dawno już minął. Przypomnę –
ledwie się doczołgałem do poczekalni, a łzy bólu suszę już od wczorajszego
popołudnia.
- Następny
proszę – słyszałam siebie beznamiętną, obojętną, wyniosłą. Mogli się gówniarze
uczyć. Przychodzić wcześniej, niż wyrostek robaczkowy zaatakuje najsłabszy
punkt układu trawiennego. Słyszałam siebie, a przecież Hołowczyc nie obiecywał
nic więcej jak matowe:
- Siedemset
pięćdziesiąt metrów do celu. Na skrzyżowaniu – skręć w prawo.
Nie kląć.
Obiecałam mamie i sobie. Byłam głupia, bo dzisiaj nie zdobyłabym się na podobne
wyzwanie. Młodość zwykle jest pochopna, ale nie sądziłam dotąd, że aż tak… Nie
kląć – jak mantra siedziało we mnie, a ja gryzłam skórki, aż zaczął się ze mnie
śmiać pryszczaty gówniarz uwięziony na sąsiednim, pasie.
- Skręć w prawo!
– Hołowczyc był niewzruszony, ale miał głos, którego można słuchać, kiedy nikt
inny nie zamierzał dotrzymywać mi samotności. Chciałam spełnić wyzwanie
Hołowczyca tak bardzo, że aż przepociłam siedzenie pod sobą. Ależ erotyczne
stawia wyzwania samotnym kobietom. I ten głos – szorstki i ciepły jednocześnie.
Jak gryczany miód. – za siedemset pięćdziesiąt metrów, skręć w prawo!
Dla niego,
skręciłabym nawet natychmiast. Zapomniałabym o przychodni i nieszczęśnikach
złorzeczących mi zaocznie, lecz w twarz nie śmiejących się odezwać, bo strach
jest tym, co ich skłania do przyjścia. Nie ból, nie potrzeba, lecz strach. Że
umrą nim rodzina zdąży oszlochać ich niedolę. Potrzebowali diagnozy. Bali się,
lecz czekali na jednoznaczną opinię, która zakończy rozterki.
- Umierasz! I
nikt nie zdoła temu zapobiec! – Gówniarze nie mogli pojąć, że każdy podlega
przemijaniu i śmierć jest naturalną konsekwencją narodzin. Słowo śmierć
traktowali jak wyrok, zamiast dostrzec nieuchronność następstw w każdej
wyobrażalnej czasoprzestrzeni. – Umierasz, bo tak musi być. Przyszedł czas
młodszych, bardziej bezczelnych i mających złudzenia, do jakich ty nie
dorosłeś!
- Dwieście
pięćdziesiąt metrów. Na skrzyżowaniu skręć w prawo! – Boże! Ciekawe, czy w
łóżku Hołowczyc jest równie dosadny, akuratny i beznamiętny. Czy potrafi
wcelować w punkt G, K, czy Omega. Skręcę, obiecuję, będę bardzo grzeczną
dziewczynką i skręcę. Niech tylko te dwieście pięćdziesiąt metrów się skurczy.
Proszę… Krzysztof, zrób coś, a obiecuję więcej pokory i uległości.
Mgła opanowała
miasto i nagle zamiast widzialności kotłowały się fantasmagorie i usiłowały
znaleźć szczelinę w karoserii, żeby wypłynąć w środku i dotknąć mojej nagiej
intymności ledwie okrytej sukienką. Żeby ochłonąć skupiam pamięć na wiszących w
przychodni afiszach:
- Preparat
dopuszczony warunkowo, za rok WHO sprawdzi, czy działa należycie, jednak, nie
jest to powód, byś już dzisiaj z niego zrezygnował.
- Przeczytaj
ulotkę, bo po fakcie nikt nie zechce wziąć odpowiedzialności za żadną z twoich
decyzji. I nie mów głośno, że przeczytałeś, bo tam wyraźnie napisano o żywych
organizmach zmodyfikowanych genetycznie, które wchłoniesz, aby zaspokoić
aspiracje wielkich tego świata. Ciesz się, że podstawowym składnikiem jest
etanol… Nie rozumiesz medycznego bełkotu? To po prostu spirytus!
Ocieram usta,
jak kułak, który właśnie połknął śmiertelną dla cywilizowanych ludzi dawkę
alkoholu. Zielona strzałka mruga zachęcająco ponad kabinami siedemnastu
samochodów osobowych.
- Następna
będzie już moim drogowskazem –wyłączam aksamit głosu Hołowczyca – Dalej trafię
już sama. Jestem dzielną dziewczynką. I znam miasto!
Drogi pośród
zapadającego zmierzchu krwawią czerwienią, jak tylne światła samochodów
czyhających na niedojrzałą zieloność. Niektórzy stopami wystukują SOS na pedale
gazu. Uśmiecham się pobłażliwie – to przyszli pacjenci psychoterapeutów, którzy
dziś po raz enty modyfikują cenniki relaksu na niewyszukanej kozetce.
Skręcam wreszcie
w osiedle, skąd wracają starsze panie z pieskami i ta najzuchwalsza, usiłująca
(skutecznie) oszołomić geriatryczne kółko wzajemnej adoracji. Starowinka
potrafiąca przejść dumnie pod półtorametrowym szlabanem kroczy obok równie
dumnego doga olbrzymiego (choć ten musiał pod szlabanem położyć uszy). Mijam
panie utylizujące niesprzedane wiktuały z nieodległej hali targowej i czających
się miłośników spleśniałych warzyw, chlubiących się eko-zmysłem, bo o rozumie,
to już można debatować dowolnie długo.
Między sosną
wejmutką, a kasztanem jadalnym znajduję skrawek wolnej przestrzeni, więc
zdobywam się na odwagę, by zaparkować. Niech szlag trafi lusterka – ja muszę
już wysiąść. Jesienne powietrze cuchnie zgnilizną. Ludzie cuchną pośpiechem i
arogancją. Rzygać mi się chce, choć to dopiero druga z fizjologicznych potrzeb.
Szczęśliwie nie mam majtek, więc w toalecie dla pacjentek wyśpiewuję parującym
moczem euforię i spełnienie największej z ludzkich potrzeb. Jest dobrze. Boże!
Nie sądziłam, ile radości może dać człowiekowi zaspokojenie prozaicznej,
codziennej potrzeby.
Wciągając gacie
na dupę doznaję drobnej niezręczności – nie mam co wciągać, a gabinet ledwie
kilka kroków. Pierwszy już mnie rozpoznał! Zatwardziały śmiertelnik, któremu
nie da się wytłumaczyć, że ZUSu nie stać na jego leczenie, a tak na prawdę, to
jako już bezrobotny żyje ponad stan. I powinien zaprzestać, albo wnosić do
budżetu składki adekwatne do jego wieku. To chore, żeby utrzymywać
zakamieniałych dinozaurów kosztem produkcyjnego bydła. Wzrasta we mnie duch
bojowy. Idę! Pokarać słabeuszy i tych, którym się wydaje, że mogą wygrać walkę
z systemem. Słabość od kilkudziesięciu lat staje się siłą, o jaką starają się
większościowi twardogłowi. Nie darmo mawiali, że silny zawsze sobie poradzi,
kiedy słaby schronić się musi pod skrzydełka Temidy. Tylko nikt nie uprzedził,
że przebiegunowanie kodeksów odwróci role zaradnych z dryfującymi, mocnych z
mimozami, wartościowych zuchwalców z bezczelnymi nieudacznikami.
- Stoją tam. Nie
kląć. Proszę samą siebie. Nie zaklnij, nawet, gdyby ten pryszczaty gówniarz
pozwolił sobie na uwagę dotyczącą twojego mokrego tyłka. Gdyby matrona
odliczająca każdą sekundę spóźnienia nie doliczyła się dnia sądu ostatecznego,
bądź kuksańca znerwicowanej lekarki.
- Ola –
odpowiedziałam, karcąc samą siebie – dla przyjaciół Ola, dla mamy Oleńka, jak
ta z sienkiewiczowskiej trylogii, dla obcych Aleksandra, albo pani.
Popołudniowe
korytarze przychodni przypominają labirynt w jakim Tezeusz poszukiwał
przyszłości. Ale mi – nikt nie wcisnął w dłoń czerwonej nici. Nie zasłużyłam na
prywatną Ariadnę? Wzrok kolejkowiczów skupił się na echu moich kroków. Jedni
wstydzą się własnych przekleństw, inni pałają jawną nienawiścią.
Bezinteresowną, bo przecież nie była złośliwa, nie zamieniliśmy ani słowa.
Nienawidzą mnie, gdy skrobię w zamku. Jeszcze bardziej, gdy zamykam drzwi i
szukam, czy m mogłabym zastąpić bieliznę. Korytarz wrze od komentarzy. Muszę
otworzyć. Nim mnie zlinczują. Boję się, a w kroku czuję przeciąg.
- Proszę –
odzywam się metalicznie, ignorując dziewięćdziesięciominutowe spóźnienie – Pierwszy
pacjent.
Cóż...
Wiatr przeszukuje kieszenie
przechodniów, kompletnie nie przejmując się przekleństwami, jakie w jego
kierunku ślą ci, których nie stać na walkę. Przedzierają się z mozołem, wbrew
żywiołowi, bo gdzieś tam, tkwi kokon ich codzienności. Kapsuła bezpieczeństwa.
Pani umorusana tatuażami tak, że ledwie ja widać spoza obrazków przypomina mi
pulchne dziewczę w minispódniczce, chwalące się przed światem tatuażami
tańczących z aniołami klownów, narysowanych tak wysoko, że ich myśli musiały
już ugrzęznąć w gejzerze budzącej się dopiero kobiecości. Zbieram upadłe
kasztany i orzechy włoskie, patrzę na kobiety upadłe duchem i chłopców
beztrosko rozkopujących kretowiska. Na pana, zawodowo koszącego granitowy
chodnik prowadzący do pomnika dawno umarłego władcy okolic. Nie śmiem
interpretować bezmyślności rozsiewanych w tramwajowym zgiełku, bo mógłbym
zrobić krzywdę nadinterpretacją. Szyszki, mimo wiatru trzymają się kurczowo pępowiny
dającej życie. Oddech Boga wygina szyby do wewnątrz. Zamknąłem szczelnie – żeby
nie wszedł? Żeby nie molestował mnie? Nie pouczał? Zagłuszam sumienie muzyka
dla mas. Może dziś zrozumiem, czemu młodzież odcina się od rzeczywistości
słuchawkami? Wolą kwantowy świat od analogu? Wyrafinowaną nierzeczywistość,
miast prozaicznej mierzwy? Uśmiecham się z przekąsem – cyfrowa mierzwa pachnie
zapewne, zamiast kąsać nozdrza…
wtorek, 19 października 2021
Mgnienia.
Wystarczyła chwila nieuwagi,
aby w pęknięcie nocy wdarło się słońce i wygryzło całkiem okazałą dziurę. Aż
gołębie pouciekały w obliczu tej pazerności, która stopiła chłód chodników.
Klony wystrojone na tęczowo pyszniły się pośród parkowych alejek, z góry
patrząc na wiewiórcze zabawy w chowanego, wrony w zacięciu rozłupywały orzechy,
póki trwa urodzaj, na ligustrach czerniały zapomniane przez ptaki jagody.
Staruszkowie ciągali swoje torby na kółkach, mozolnie uzupełniając zapasy na
nadchodzącą zimę. Nikt się nie śmiał. Nie krzyczał radości. Tylko jakieś
niedopieszczone dzieciątko kwiliło swój żal do świata.
poniedziałek, 18 października 2021
Sceptycznie.
Jąka się, ilekroć zapytać go o przyszłość. Nim
skonsultuje własne zdanie ze sztabem podwładnych, wiecznie drży w obliczu własnej
zuchwałości, z jaką płynie od lat. Może dziś ocknie się - siwy i bezpłodny.
Starszy od węgla. Niezagrożony, okupujący tron nieomylności i apodyktycznie decydujący,
jak wyglądać powinna przyszłość, od której dobrowolnie (chyba) odciął się już tak
dawno, że nawet najbardziej wytrwałe cnoty sczezły na minionych płotach, jakie ponoć
przeskoczył.
On wie, że ekspresja nie może się udać. Nigdy. Nie, za
czasów jego kadencji.
Przecież został namaszczony. Na niebosiężnym tronie siedzi,
dzieląc i rządząc ku chwale…
Własnej matce nie przyznał się – czyjej.
Nic więcej nie mów!
Nie chcę. Wiedzieć, rozumieć, mieć zdanie na temat.
Irytuje mnie to wszystko tak bardzo, że wolę udać się w podróż ku wyparciu.
Wiem, to dziecinne. Udawanie, że nic się nie stało, ale może to ostatnia deska
ratunku?
Cóż stałoby się, gdyby na wezwanie Hitlera nie stanęły
rzesze młodych durni, którzy zostali zmanipulowani, otumanieniu ideologią im
obcą, wrogą, lecz podaną tak restrykcyjnie, że nawet zatwardziałym prawiczkom pociekło
spomiędzy ud, a nocne polucje skierowane zostały ku świętej Victorii –
niepokalanej, jedynie słusznej i uniwersalnej.
- Ty też wierzysz, że każdy człowiek zmierza w tym
samym kierunku? Że jeden sztandar powiewa nad każdą głową?
Mgnienia świadomości.
Pani przeglądająca historię
własnego smartfonu pachniała świeżo zerwanym listkiem mięty – nienachalnie,
dyskretnie, lecz potrafiła przebić kakofonię aromatów tramwajowej sałatki.
Mijam kobietę z czynnym peselem, uposażoną cieleśnie z wielką zuchwałością. Z
zazdrości łykam powietrze, żeby przypominać rozdymkę choć przez chwilę, jednak
bezskutecznie. Kobieta traktuje mnie jak powietrze – i słusznie! Na przystanku
dziewczę zaplotło nogi w iksy – znak, że jesień niezbyt rozpieszcza
temperaturą. Rzuciłem okiem raz drugi - króciutka spódniczka nie sięgała
krawędzi rozpiętego płaszcza, a młoda (być może) twarz zamaskowana została tak
grubym makijażem, że mimika musiała zrezygnować z wszelkich prób ekspresji.
Czyżby aż tak dojrzewanie pokarało niedoświadczone policzki? Znad otwartego
bagażnika wystają pośladki w służbowym uniformie, zachęcane do merdania nie
całkiem regulaminowym zachwytem. Szpacze watahy patrolują niebo, poszukując
słabości świata, by wbić w miękki miąższ swoje ostre, głodne dzioby. Noc
musiała być pracowitą, bo poprzyklejała zwiędnięte liście do krawężników, a
winorośl poczerwieniała z wysiłku, żeby jeszcze dzień zachwycać swoim wyglądem.
poniedziałek, 11 października 2021
Perwersja romantyczna.
Wiem - jestem głupcem, ale skąd miałem znaleźć siłę,
by przeciwstawić się twojej ekspresji? Byłaś ciepła, miękka i wzdychałaś pod
niebo wszystkie nadzieje, jakich żaden facet nie zrozumie, jakie każda kobieta zrozumiałaby
w pół uśmiechu, nim słowa objawią samcze zamiary.
Rzuciłaś mnie na kolana, a ja, bezbronny, podążałem za
kropelkami wstydu wciąż wyżej. Kostki, kolana, biodra, obojczyki… Zaciskałaś
wargi, ale tam, dokąd sięgały moje obietnice… byłaś już bezwstydna.
Wreszcie krzyknęłaś… obudziłem się zbyt szybko niestety…
Słońce wznosiło się ponad krzywizną ziemi, oświetlając
próżnię prześcieradła… Kołdra flirtowała z dywanem, a we mnie rósł skowyt.
Byłem sam, w objęciach trzymając wyśnione spełnienie.
Chciałbym wierzyć... bardzo.
Słońce wzeszło ledwie na chwilę. Wystarczyło, żebym
się poddał, gdy moment później zaszło poza kamienną, zimnokrwistą solą
niebieskich wydm, niedopowiedzeń gasnącego widnokręgu. Wiele godzin potem, popłakałem
się pośród więdnącej nocy, bez wiary, że kolejny świt gotów będzie nadejść, ale
mrok był wytrwały i nie cierpiał na depresyjne stany, więc ze stoickim spokojem
szedł ku golgocie, aby nastał kolejny dzień!
Urodziłem się głupcem, nagim mędrcem,
zaplątanym w galimatiasie wszechczasów utkanych z brokatu mgieł, z niepewności…
Patrzyłem na świat, gdzie mizeroty biegały chaotycznie, bezradnie, głupio,
szukając spełnienia.
Trwałem ponad tym misterium, spłakany bardziej niż osrane
niemowlę z tyłkiem pełnym zaschniętych, szczypiących kąkoli.
Ekstrakty cz. 36
Krzepki.
Teraz byłaś już moją! Rozwinęłaś
przede mną urok, jak latający dywan, by unieść mnie w krainy szczęśliwości. Nie
potrafiłem zignorować bezkrytycznej uległości, zrezygnować z ferii emocji, barw
i aromatów intymnych, więc zwinąłem cię w rulonik, jak dywan i wziąłem na ramię
– dalej pójdziemy razem.
Krzepka.
- Zdawało się tobie, że
możesz, ale zaklęłam lepiej, niż twoi kumple spod budki z piwem!
- Tobie znowu się zdawało,
bo w damskich ustach klątwa jest niczym perła w wargach ostrygi – cudem i
wyjątkiem niespodzianym.
- Zaklęłam wreszcie po raz
trzeci, byś w końcu zrozumiał, że jesteś głupcem!
Dlaczego?
Brakło mi śmiałości, żeby
zapytać, po co regularnie strzyżesz intymność, obnażając się nienaturalną
symetrią. Brakło odwagi, żeby usłyszeć odpowiedź. Nie chciałem błądzić w
labiryntach frazesów utkanych z pochopności wulgarnej demagogii, lecz prawda
czaiła się gdzieś w pajęczej sieci niedomówień.
Wyznanie.
Byłem twoim bonsai! Posadziłaś
mnie i pielęgnowałaś każdego dnia, a ja… rosłem tak powoli… Przepraszam dziękując
za wytrwałość.
Świętokradca.
Zachwycony twoją wiarą zażądałem
więcej, niż mogłaś znieść. A ty, pokornie zsunęłaś bieliznę niżej kolan i bez
zażenowania wypięłaś ku mnie intymność, szepcząc – błagam, zostań tam na wieki!