poniedziałek, 31 maja 2021

Wyznanie.

 

Od dziecka wiem. Nim stałem się samodzielny, słuchałem wciąż, więc we mnie się zalęgło przeświadczenia – jestem nieudacznikiem. Prawda wygryzła mnie od wewnątrz, żebym nie miał złudzeń.

 

W moim wieku powinienem być najmarniej Mozartem, Einsteinem, albo księżną Monaco – przecież inżynieria genetyczna nie stawia żadnych barier przed zasobnymi umysłami.

 

Zawsze byłem i będę kimś, o kim lepiej zapomnieć, żeby w towarzystwie udawać autentyczne zdumienie, że taki oryginał zakłóca porozumienie ponad podziałami. Że stanowi nieciągłość tęczowej opcji rozwoju, że może być starszy duszą, niż ciałem.

 

Jestem dziwadłem. Kimś, kogo warto poznać jedynie po to, by rozświetlić wieczory bliskim. Kosztem parcha, któremu się zdawało…

Między horyzontami.

Młody, wciąż jeszcze porośnięty szczeciną, atomowy zaskroniec wypełzł na chodnik. Wiadomo – starsze wycierają się o szorstkość betonu, czy chropowatość asfaltu. Ten? Wciąż miał sierść i to nie byle jaką, bo wielobarwną. Tęczowy... Rzadkość. Gdyby zoolodzy dostrzegli go i niepostrzeżenie rozbroili wewnętrzny reaktor – niechybnie byłby okazem w jakimś azjatyckim muzeum osobliwości, bawiąc wzrok dzieci przez wiele dziesiątek lat.

 

Tymczasem zaskroniec wynurzył się z mroku powodowany prozaiczną potrzebą – był najzwyczajniej w świecie głodny! Nieświadom czyhających zagrożeń pełzł chodnikiem z kocich łbów. Dlaczego musiał pełzać, choć nie jest to szczególnie szybki sposób podróży? Masa krytyczna. Ciężar właściwy, wrażliwość materiału genetycznego, czy może termojądrowego sprawiała, że bezpieczniej było pełzać, niż skakać. Darwin ogołocił go z nóg, skrzydeł, a nawet płetw, żeby nie przeszedł zbyt wcześnie do prehistorii, zabierając ze sobą znaczący odsetek nieświadomych-przystosowanych doskonale.

 

Pełzł, a na szczytach każdego z włosów mnożyły mu się ognie – iskry bożego gniewu. Każdy metr poszukiwań żłobił w na pozór wiekuistym granicie wstążką wypalonego koryta. Przy wiosennych roztopach woda doceni zwierzęcy upór i wypełni koryto przy pierwszej nadażającej się okazji. Tymczasem atomowy głód zmierzał naprzód, przekonany, że tam, skąd nadszedł jego apetyt – nie ma obecnie nic godnego jego stroboskopowego wzroku, ani języka uzbrojonego w czułość, jakiej zazdrościć mogą membrany nietoperzy. Nie spieszył się. Zakodowana genetycznie opieszałość nie była błędem Stwórcy, lecz jego dalekowzrocznością.

 

Szczęśliwie dla bliskowidzów (jak wcześniej wspomniano), był tęczowy, opalizujący i z pietyzmem Michel Angelo Buonarrotiego wydzierał teraźniejszości bruku jego surowość, oblekając ją nieskończonością istnienia potrzeby:


– JEŚĆ! NATYCHMIAST! Nie musi być niesmaczne, byle dużo! - Chodnik, molestowany ciałem zaskrońca skwierczał żałośnie, jednak dotąd nie urodziło się stworzenie posiadające zdolność współczucia dla lawy, wrzącej magmy, na pył ścierającej chłód spojrzeń stoików świata fauny, czy flory.

 

Zaskroniec mijał adresy, lekceważąc parzystość bram, ich przechodniość, czy smród strachu dobywający się z gnijących piwnic. Parł naprzód wiedziony przeświadczeniem, że zanim zdechnie z głodu musi skosztować wszystkiego, co dotąd go nie spotkało. Tym, którzy zapomnieli – przypomnę - młody był i wciąż porośnięty sierścią, a młodość nie zna kompromisów, więc parł z przeświadczeniem, że po nim, to już nawet nie potop, ale wiekuista nicość, ból przepełnionego pęcherza, nie zrealizowanej prokreacji i żeńskie piekło gorejące w obliczu nagości, smukłej niczym dziewicza gromnica kwitnąca w pożądaniu westchnień miliarda prawiczków.

 

Głód rósł i sięgał już tkanek odpowiedzialnych za nieodwracalną katalizację procesu autoanihilacji, wyrostka robaczkowego odpowiedzialnego za inicjację toksycznej reakcji łańcuchowej, gdy STAŁO SIĘ!

 

Chodnik zadrżał pod krokami Tego-Który-Nadszedł! Wielki był. Z perspektywy młodego zaskrońca – baaaaardzo wielki. Młody zaskroniec nie znał jeszcze określenia „nieskończoność” i nawet mu w głowie nie świtało pojęcie sięgające aż tak rozpasanej skali, gdyby jednak podejrzewał – zapewne ( w swej pochopności) użyłby go wobec Tego-Który-Nadszedł.

 

Ów, zapewne nieświadomy drobnych (z jego punktu widzenia) problemów logistycznych, czy aprowizacyjnych, dostrzegł jednak urodę (bez konotacji płciowych) i samozaparcie młodziaka.

 

- Zuch! – zakrzyknął, aż deszcz Perseidów spadł na sąsiednią galaktykę – Tak trzymaj brachu!

 

A potem pochylił się… i (o zgrozo) pogłaskał zaskrońca, któremu do samozapłonu brakowało jeszcze tylko jednego zerwanego wiązadła kowalencyjnego… na dowolnej elipsie elektronów...

 

Ten-Który-Nadszedł – wyczesał atomowe pchły z sierści zaskrońca, uniósł go, trzymając za kark i przysunął do swojego węchu.

 

- Co?! – Zapytał z humorem – Chciałeś mnie ukąsić? Oj! Ty głupiutki! Wystarczyło poprosić…

 

A chwilę później zaczął się lekceważąco rozglądać wokół, wciąż za kark trzymając młodziaka i mimochodem schwytał przebiegające w cieniu kamienic mało wyrafinowane życie – każdy, kto choć raz był głodny – wie. Najpierw konieczność, później przyjemność. A zaskroniec był zdeterminowany i przypominał charta godzinę po zawodach. Nawet śliny już nie łykał, bo bał się, że połknie ją z własnym językiem, gardłem i żołądkiem! Być może wraz z ogonem. Jeśli widziałeś choć raz w życiu zaskrońca – wiesz na pewno, że zaskroniec składa się z mikromordki, oczu i ogona, a jeśli zdarzyło się być głodnym tak, by poprosić o jedzenie obcych – wiesz, że granic nie ma żadnych, kiedy nadejdzie czas.

 

Ten-Który-Nadszedł, miał już w dłoni przekąskę kwilącą na wietrze. Nie pochodził jednak z plemienia pochopnych istot, więc trzepnął młodym zaskrońcem o cholewę buta, aż kolory tęczowej sierści zmotłoszyły się w szaroburą nieokreśloność. Raz i drugi. Aż uznał, że dłużej nad szczeniakiem pastwić się nie wypada i pora okazać rodzicielskie uczucia, albo duszę samarytanina.

 

Wciąż trzymał szamoczący się brak tożsamości, pechowy na tyle, by przechodzić wobec głodu atomowego młodziaka i bezwzględności Tego-Który-Nadszedł. Oczywiście – ofiara nie była świadoma, bo świadomie do wrzącego garnka z kipiącą marchewką, selerem i koprem nie wchodzi nikt przy zdrowych zmysłach, bo jedynie prawdziwy Cygan ugotuje zupę na gwoździu, choćby sam musiał w niej pływać.

 

Ten-Który-Nadszedł oderwał pechowemu życiu nóżkę i delikatnie wepchnął w pyszczek zaskrońca, który po pierwszym kęsie zaczął blaknąć, blednąć i pogrążać się w ideałach, które jak wiadomo powszechnie, starannie omijają rzeczywistość. Druga nóżka, i te tam… frykadelki… odrobinka tłuszczyku (może Bóg nie widzi, ale istota, mimo wysiłków nie zdołała zmarnotrawić dóbr i energii, najwyraźniej śpiąc na lekcjach fizyki i chemii organicznej).

 

Na deser… Ten-Który-Nadszedł, zaserwował móżdżek saute! Nawet bez koperku, czy śluzu winniczka spacerującego przez tydzień po solnej Gobi. Saute, jak pierwotnym istotom, które nigdy nie zdążyły docenić jarskiej obojętności drapieżników względem deficytowych, nieruchliwych dzieł Stwórcy. Jak mięsożercom, którym nie dane było poznać smak grilla...

 

Młody zaskroniec jadł, żarł, pasł się, napychał, a Ten-Który-Nadszedł – głaskał go z cierpliwością stada hien czekających, aż ofiara zdechnie, nie wyrządzając szkód członkom plemienia – przypomnij sobie zuchwalcze! – na dobre, trzeba poczekać. Byle gówno dadzą ci w fast-foodzie! Trzymający zaskrońca poluzował uścisk, czując wysiłki sycącego się daniną i łapiącego oddech na wzór nieszczęśliwego topielca, odratowanego przez własną teściową, by na wzór i podobieństwo  - poszedł i czynił na świecie RZECZY!

 

Ten-Który-Nadszedł kołysał zaskrońcem, którego ogon wywijał fantazyjne figury… Nie! Nie jestem doskonały… Figury sugerują dwuwymiarowość, a ogon zaskrońca sięgał NIEBA! Gdzie mi – malutkiemu zliczać wymiary szczęścia i rajskiej nagrody? W obliczu narracyjnego niezdecydowania Ten-Który-Nadszedł podniósł atomowego zaskrońca powyżej wieczności i zaczął się mu przypatrywać wnikliwie, z pożądaniem. Zaskroniec pochłaniał kolejne rarytasy, kompletnie nieświadomy ciągów dalszych, gdy lewitował w obcym uścisku, a jego wnętrze wypełniane było jeszcze mniejszymi ignorantami.

 

- Boże! – westchnął, niepostrzeżenie liniejąc – Nawet nie wiesz, jakie to było pyszne!

 

- Ale za chwilę się dowiem – odpowiedział Ten-Który-Nadszedł.

 

I wessał ogon młodego zaskrońca, nie poprzestając na prologu, lecz wytrwale dążąc ku finałowi. A kiedy w końcu młodziak zrozumiał i wybuchł z żalu wewnątrz Wielkiego Organizmu, który aż się zarumienił ze wstydu mimochodem usiłując się usprawiedliwić:

 

- UUUUppsss… Przepraszam, każdemu się czasem odbije, ale bawmy się dalej!


Z uśmiechem.

 

Złotokapy oszalały i rozświetlają otoczenie żółcią świeżych gron, spod których nie widać nawet zieleni. Aż robinie im pozazdrościły i stroją się w kiście białych kwiatów. Pani zamknięta w klatce samochodu niedyskretnie ziewała w szaliczek, czekając, aż sygnalizacja uliczna pozwoli jej na kontynuację jazdy. Młode panie z jeszcze młodszymi psiakami merdają ogonkami do spółki ze swoimi pupilkami i zupełnie nie przeszkadza im w tym brak ogonka. W tramwaju młodzież wyraźnie nieszczęśliwa, że ktoś ich wyciągnął sprzed monitora i kazał oglądać koleżanki i kolegów w wersji analogowej - ohyda! Współczuję absolutnie złośliwie. Niecierpliwie zerkam na szyszki, które droczą się ze mną kolejny tydzień i spaść nie chcą wcale. Słońce zlizało wczorajsze deszcze, ale chyba nie zaspokoiło pragnienia, bo czeka na ciąg dalszy.

czwartek, 27 maja 2021

Cyniczna kochanka.

 

Od dzieciństwa pasjonowała mnie grawitacja. Wszystkie niemowlęta tak mają i większość absolutnie nie pamięta walk, zakończonych łzami goryczy, bo ONA znów zwyciężyła i przyszpiliła delikatną skórkę pośladków do dębowych desek parkietu. Mama wiedziała o tym najmarniej sto lat wcześniej, zanim założyła mi pierwszego pampersa i tylko zerkała, kiedy czknę, chcąc się pochwalić przetwarzaniem dóbr materialnych, nim solidny kopniak od grawitacji sprowadzi mnie na ziemię. Płakałem nie raz. Ona też… A parkiet zdawał się być niewzruszonym. Drzewa żyją o wiele dłużej i nie w głowie im ludzka pochopność. Ale ja… chciałem poskromić grawitację.

 

Czytałem, szukałem achillesowej pięty, chwili, kiedy rozkojarzona miłością, albo znużeniem podda się i odsłoni miękkie podbrzusze. Byłem zdecydowany wgryźć się w nie i  nie pozwolić nawet sztandarowym farmaceutom na opanowanie sytuacji. Młodość gardzi kanonami, zasadami, wszystkim, co omszałym, spróchniałym ludziom pozwala trwać w kokonie praw chroniących ich słabość.

 

Ja? Byłem silny, zuchwały i wszechmocny. Nikt dotąd nie zbadał granic mojej siły, co czyniło ją niezwyciężoną, a we mnie kwitło przekonanie, że zostałem stworzony, by nadawać ton przyszłości, żeby ubarwić każdy miesiąc moją nieposkromioną żądzą. Mama uklękła pierwsza, ale ona się nie liczy. Ojciec? Wierzgał parę miesięcy, ale mama spacyfikowała go i on też zaczął chodzić na kolanach. Potem starsza siostra, wujkowie… Babcie się nie liczyły. One były stracone, zanim zawitałem na świat. Wystarczyło niezrozumiałe słowo, żeby zmiękły im kolana.

 

Grawitacja dusiła mój oddech, aż wyssała mnie z łona matki. Leżałem zrozpaczony, nieumiejętny na matczynej piersi umordowanej porodem tak, że nie widziała mnie oczami, lecz czuła, jakbym wciąż był zanurzony w cieple matczynego wszechświata, pełnego darów dla mnie, żebym mógł rosnąć daleko bardziej, niż kres rozciągłości skóry ludzkiej.

 

Mama pękła. Nie udźwignęła, a ja byłem bezwzględny – płakałem dziewiczą łzą, usiłując ją przekonać, że mnie boli bardziej… Wydaliła mnie, jak wczorajszą zupę, jak ciastko z bitą śmietaną, po które wysłała tego, co dotąd nie oswoił się z myślą, że noszę jego geny. W męskich mózgach przetwarzanie informacji trwa kilka nieskończoności dłużej, niż w żeńskich. Siła, kontra intelekt. Klaps bezdusznego położnika, który nie wysłowił nawet swojemu Bogu żalu, że jego moszna nie jest tak niepokalana.

 

Tata uciekł, na wszelki wypadek – uznał, że mama plus ja, to przytłaczająca przewaga siły, wobec której warto się przegrupować, skonfigurować na nowo, nim podejmie się wiosenną ofensywę przy udziale skorumpowanych satelitów. Miał czas, bo styczeń ledwie rozkwitał. Podążał ku stepom, tundrom, gdziekolwiek, byle doznać objawienia, ale ono przecież dane jest tyko wybrańcom. Ojciec nie podołał. Został w głuszy i do dziś lepi ziemianki, igla, albo szałasy z cedrowych gałęzi. Do dziś nie wie…

 

Grawitacja tłukła mnie bez litości – po pośladkach, różowych od nieużywania, po ramionach, a nawet po twarzy. Płakałem tak często, że skórę miałem miękką, jak w łonie matki. A ona ocierała mój pot, śpiewała naiwne pieśni, które miały mnie uśpić. Daremny trud.

 

Grawitacja ukryła się w pełnym świetle. Stała się moją rodziną, potrafiła rozpruć mój brzuch i uwolnić ciecze, gnijące na mnie, zawołać je do siebie i choćbym nie chciał, one podążyły za jej głosem. Nawet krzyk ugrzęzł w płaszczyźnie dywanu i zatapiał się, sięgając niższych pięter. Nie wiem, czy już wtedy obiecałem sobie, ale do dziś trwa we mnie przeświadczenie sprawdzone przez ptaki – obowiązkiem jest zamieszkać na najwyższej, możliwej gałęzi. I stamtąd podglądać świat.

 

Wreszcie zrozumiałem alpinistów, mistrzów lotów szybowcowych, ekstremalnych sportowców, którym jedna chwila mogła wypełnić życie zasadnością. Ukłoniłem się tym, co mówili:

 

- Kiedy jestem na szczycie, przez tę jedną sekundę, w którą nie zajrzy najodważniejszy z paparazzich, czuję wolność. Czuję życie.

 

Reszta? To już dyplomacja, polityka, albo medialne sensacje, ale przecież nie idę po sławę rozpowszechnianą na billboardach w Louisianie, czy na łamach rosyjskiej „Prawdy”. Nie idę otwierać Sezamu z baśni, ale idę – poskromić JĄ. Grawitację. Idę w najniżej położone doliny i wspinam się na wierzchołki ziemi. Nurkuję głębiej i bez lęku. Szukam odczepów. Bo grawitacja MUSI trzymać się czegoś, co zamierza ubezwłasnowolnić. Szukałem przestrzeni, w której nie będę skazany na niewolę, a jednak wciąż czuję wędzidło. Siniaki poleruję cowieczorną toaletą, udając, że mydło ściera ze mnie brud, a przecież wiem doskonale, że ścieram rany. Kolejne porażki, trzymające mnie na gruncie, który niczym więcej nie jest, jak szlamem na życiorysie.

 

Gardzę. Sobą i grawitacją. Uczciwość zmusza mnie, bym schylił czoła – ONA ma przewagę i zdaje się być urodzonym zwycięzcą. Królową życia. A ja? Pasożyt, zbierający z powierzchni ledwie to, co dojrzy. A i to niezbyt skrupulatnie, bo między palcami przepływa mi czas, pamięć i nawet odgórnie ustanowionych reguł nie potrafię dotrzymać. Sprostać wymaganiom Boga, który mnie posiał jakiegoś poranka, kiedy jego żona poszła do sąsiadki pomóc jej ubić masło, a on, boso stojąc na wilgotnej trawie poczuł potrzebę, jakiej nie oparł się Onon – na wzór i podobieństwo stworzony. Uległ i posiał krzycząc chwałę własnego spełniania, aż góry skarlały, a morza sięgnęły własnego dna.

 

Czymże moja niedoskonałość, czym życie krótsze od życia drzew, jaką ideą mógłbym się najeść do syta i dożyć tego, co nie mnie napisane. Zdradzić? Zdradzę! Tylko niech mi ktoś powie – co? Kogo? Biernik zdaje się być najbierniejszym z przypadków i o pochopność go podejrzewać, to tak, jakby podejrzewać morze, że zapomni o pływach.

 

- Gdybym choć grawitację ujarzmił… Wziął ją między uda i poskromił, jak niewolną ofiarę losu.

 

Chodzę. Ostrożnie, nie za daleko, bo wciąż pamiętam ludowe mądrości, że najpierw chodzić, dopiero potem latać…

 

- Ale co oni mogą o tym wiedzieć, skoro nie spróbowali? Mam ich wszystkich w dupie!

 

Gryzę policzek grawitacji, a ona zaczyna kwitnąć kolorami wiosny…

 

- Ach! – krzyczy, lecz ja odzieram ją z pozorów, do nagości.

 

- Uuuuu – kwili, a ja wreszcie czuję pod sobą ciężar, który ma sens i nadzieję na jutro. Tryskam pochopnością, którą grawitacja przyjmuje z wdziękiem. Potem głaszcze mnie po spoconych kosmykach włosów…

 

- Ty wiesz… A nawet, jeśli nie, to poradzisz sobie. Jestem twoja… dopóki jesteś… dopóki marzysz, cierpisz i pragniesz. Bądź, nie ustawaj w wysiłkach.

 

Już miałem się uśmiechnąć, że poskromiłem złośnicę, kiedy ta oparła dłoń na moim czole.

 

- Głuptasie… Zapomnij o aspiracjach… Pragnę ciebie, ale nic więcej. Sądzisz, że miłość zmieni reguły fizyki? Zdechniesz, bo takie jest twoje przeznaczenie, a ja? Poczekam na następnego zuchwalca. Wszyscy jesteście tacy słodcy, niewinni i naiwni. Jednodniowe jętki też tak mają. A czas? To tylko ułuda.

Szowinistyczna notka.

 

Trawy zmotłoszone pośpiechem traktorowej kosiarki zdają się gnić. Zapewne, w ciepłym zaduchu pod spodem trwa pospieszne życie, pełne niepewności, więc płoche i nerwowe. Sroka sprawdza giętkość tegorocznych czubków wzrostu, a drzewa wybiera raczej przypadkowo, jakby chciała przeprowadzić wyrywkowe badanie, statystykę pozostawiając GUS-owi. Aspiracji, by sięgnąć pełnej dostępnej puli najwyraźniej zabrakło ptaszynie. Budowlańcy zapobiegliwie sięgają ku biedronkowym półkom, z autopsji znając ssanie docierające z opróżnionego wysiłkiem żołądka, nim słońce osiągnie szczyt możliwości. Pulchna pani, w kurtce i głęboko naciągniętej, żółtej czapeczce sugeruje powrót zimy, lecz na nogach ma trampki i poraża świt bladością kostek – więc sam już nie wiem, czy przymrozki wzniosły się na wysokość uszu omijając przyziemie, czy też piekło zstępuje na pochłodniałą ziemię, wypełniając krecie nory wrzącym jęzorem wulkanicznej lawy. Kwiaty nieufnie rozkładają płatki, gotowe w każdej chwili skulić się, jak zziębnięta kobieta, daremnie szukająca ciepła męskiego ciała pod kołdrą jeszcze nie zasiedzianą, albo dawno już opuszczoną.

środa, 26 maja 2021

Czułość.

 

Po cichutku kładłem cień własnych palców na policzek i patrzyłem, ile czasu jej zajmie, nim odkryje istotę pieszczoty. Zanim dostrzeże różnicę między zachłannym dotykiem słońca zliczającego jej piegi, a chłodniejszą, nieco perwersyjną pieszczotą mojej dłoni. Nie chciałem dotykać bezpośrednio, bo ręka zdawała się być zbyt grubo ciosana, jak na delikatną twarz, wystarczająco już dotkniętą przez los.


Pieściłem więc jej skórę cieniem, pod włos, żeby nie musiała zgadywać, czy to wiatr się bawi jej buzią, czy ja. Wreszcie, gdy połaskotałem ją w nos, ześlizgując się z rzęs - zaśmiała się, jak tylko ona potrafi i bezbłędnie obróciła ku mnie niewidzące oczy.

Nadinterpretacje poranne.

 

Szpak siedzący na drucie uczył się języków obcych. Zanim minąłem owego lingwistę zademonstrował najmarniej pięć. Czymże wobec takiego talentu wróble poćwierkiwania? Schowały się bidoki w gąszcz żywopłotów i tam wstydziły się już całkiem po cichu. Jerzyki w milczeniu zbierały podniebny plankton – na gadanie przyjdzie czas, najpierw trzeba zadbać, by nie skwierczało w brzuszku. Słońce ostrożnie zagląda w zakamarki, bo tam wilgoć i chłód, aż się mu promienie marszczą i drżą z niepokoju. Widać, że usługi ruszyły – trawniki pięknie ostrzyżone chwalą się gęstym jeżem. Ludzie wyzbyci pozytywnych myśli pchani koniecznościami prą ku przeznaczeniu bez cienia uśmiechu.

wtorek, 25 maja 2021

Na wysokościach.

 

Młody wilczur z wprawą wspiął się wewnętrzną ścianą balkonu, aż oparł łapy o parapet i podgląda z zuchwałą ciekawością świat pełen aromatów. Pranie łopocze dla niego z tak wielu identycznych balkonów, że może mu ćmić w oczach. Gdzieniegdzie kwiaty kuszą delikatną wonią, zapodziane samochody psują atmosferę i zwiewają zanim je obsobaczy. Opustoszałe alejki i trawniki mogłyby być jego światem gdyby udało mu się wspiąć całe ciało i wyskoczyć na zewnątrz, poza ograniczenia barier. Ulegle cofa się w cień pustego mieszkania, by w letargu oczekiwać na powrót tych, którzy zafundowali mu wygodną klatkę pełną pustych przestrzeni, łóżek pachnących ostatnią nocą, oswojonych dywanów i miski stojącej zawsze w tym samym miejscu, żeby nie musiał tropić, polować, czy walczyć o przetrwanie.

Smętnie.

 

Kot, spacerujący skrajem chodnika bez ludzkiej asysty przysiadł na łapach, kiedy spostrzegł cudze, czyli moje spojrzenie. Gdy je powtórzyłem, usiłował wtopić się w płytki. Odszedłem, bo przecież nie dlatego patrzyłem, żeby chodniki miały ciepłe futro na sobie. Zadowolone z siebie, różowiutkie głogi przyglądają się okolicy i cieszą się jawnie, kiedy psy wybiorą inny cel na poranną gimnastykę tylnej łapy. Kolarze w obcisłych trykotach stanowią wdzięczny, choć szybko niknący obiekt, odprowadzany spoconym wzrokiem biegaczek zmierzających tam, skąd nadjechali. Sąsiedzi mijają się nie kiwnąwszy nawet głową, jakby zupełnie się nie znali.

poniedziałek, 24 maja 2021

Pomimo wszystko.

- Płyń ze mną! Poza rozum i konwenanse… - kusił.

 

-Płyń, gdzie logika więdnie na krzewach dziko rosnącej kawy, zanim zdąży okrzepnąć wystarczająco, by dostrzec absurd sytuacji.

 

- Płyń, dokąd nie sięga bezwstyd sekretarek gotowych uchylić rąbka intymności każdemu, poszukując nieba. Gdzie dekalog dociera tydzień po zgonie nosiciela, gdzie nie sięga ciekawość amerykańskich banków.

 

- Nie dziw się, że snuję mgły, gdy tylko uczynisz krok naprzód. Trwożę się, że zawrócisz, nim zbliżysz się wystarczająco.

 

- Wstydzę się siebie, podglądanego zuchwałością wygłodniałych wiernych. Siebie w obliczu prostaków, obleśnie oblizujących się wobec tajemnicy objawienia.

 

- I nie podzielę się TOBĄ! Tylko bądź!


Chłopski rozum.

 

 

Namaszczeni, od początku świata przekazują zubożałym umysłowo masom zawoalowane ostrzeżenia i groźby. Z rzadka zdarzają się prawdziwi wizjonerzy, pośród gorączki maniaków, szamanów, albo szaleńców. Wegetacja staje się umowną, gdy kruchość życia postawi granicę między ekstrawagancją, a chorobą psychiczną.

 

Jednak da Vinci skutecznie przewidywał przyszłość, Verne nie pozostawał w tyle, a Lem z Orwellem stworzyli światy, które dopiero nadejdą.

 

Bywają domorosłe wróżby, determinujące następstwa wszystkiego, co jest, być ma, albo zdarzyć się musi.

 

Wieszczy jest za miliony… Każdy mądrzejszy od poprzedniego, żyjąc swoje prywatne życie równie nieumiejętnie, jak ja!

 

- Głupcy! Ludziom trzeba mówić wprost! Kłamstwa urodzą toksyczne chwasty. Naszą zgubę!

Tchórz.

 

Drzewo o kilkunastu wyrastających z jednego miejsca pniach, zdawało się krzakiem poziomek dla czającego się tuż poza horyzontem wielkoluda, węszącego stosownej chwili, żeby napełnić kałdun garścią słodkich owoców, gdy wreszcie okryją się rumieńcem. Ale przecież… to był tylko klon jesionolistny, który wcześniej uschnie ze wstydu, niż się zarumieni i powije owoce…

Blond niewiasta upięła włosy na wzór słomianego, psiego ogona, który kiwał się niezdecydowany, czy podoba mu się owo „małpowanie”, czy jednak nie. Dylemat trwał do czasu, kiedy suczka (szpakowata na wzór właściciela) nie oszołomiła jego nosa perfumami, niewątpliwie pełnymi kuszących estrogenów. Zwierzątka zajęły się sobą, kompletnie ignorując kwitnącą na drugich końcach smyczy tożsamą zażyłość. Bałem się wciągnąć powietrze nosem wolnym od parawanu, żeby nie zarazić się szaleństwem wiosny, bo z dwoma rozjuszonymi samczykami szanse miałbym mizerne.

Więzień.

 

Zamknęli. Na klucz.

 

Zamknęli i rzucili klątwę, żebym nigdy więcej… Nieba sięgające ściany, ręcznie kute kraty i solidna, dębowa brama, której nie nadgryzą pojedyncze stulecia. Wysoko zawieszone, drobne okienka trwały wiekuiście niewzruszone.

 

Niepewnie rozglądałem się, dreptałem wokół. Granit murszeje jeszcze wolniej, niż dębowe ościeże… Rzucałem obelgi, od których ciemniało niebo. Żebrałem w nadziei, że szczera skrucha otworzy przejście.

 

Rezygnacja nadeszła bez uprzedzenia. Schwytała duszę, bez litości pokazując twardy wzrok strażników.

 

Kiedy skończyły mi się łzy… Odwróciłem się plecami do prześladowców i poszedłem precz. Tak, jak chcieli. Zostawiłem wszystko po wewnętrznej stronie muru i ruszyłem ze zwieszonymi ramionami. Sam. Ku horyzontowi.

Malowany świat.

 

Zielone perły owoców połyskują mgliście na czereśniach, pani w beżowym płaszczu namawia równie beżowego psa, by żwawiej sobie poczynał, skoro świt ciepły i plamy cienia rzucane przez drzewa i budynki tylko rozśmieszają słońce. Tamaryszki, ubrane w różowe kożuchy kwiatów zerkają na wisterie oplatające się wokół czego się da, by fioletowymi kiściami dotknąć stóp Boga. Szyszki nabrzmiałe nasieniem rozchylają skrzydełka, usiłując oddać potomstwo wiatrom na żer, bo (być może) porzucą je w żyznej ziemi, nim im się znudzi uwodzić mrowie skrzydlatych posłańców. Staruszki z mozołem holują łupy z Biedronki, póki słońce łaskawe i nie przepala włosów pobielałych od wieloletniego używania, ktoś drzemie w narkotycznym śnie, inny marznie w kolana, bo spodnie ubrał za krótkie na ten poranek, lecz szczęśliwie kaptur od bluzy ma całkiem zimowy, więc uszu nie odmrozi.

piątek, 21 maja 2021

Ekstrakty cz. 12

 

Wyznanie pierwsze.

Widzę cię z poziomu kałuży, w którą niechybnie zamierzasz wpaść. Zmęczona, pozbawiona makijażu twarz, piersi ociekające smakiem wielokrotnej ekstazy, ciało wiotkie od wątpliwości. Mrok sprzyja demonom, ty sprzyjasz moim fantasmagoriom.

 

Wyznanie drugie.

Zuchwale udajesz mojego męża; każdego ranka widzę, jak kołdra pręży się wzwiedziona twoim pożądaniem. Wiem, że nie opanujesz popędu, widzę, że podobam się tobie, ale uwierz mi proszę… nie potrafię urodzić nam syna.

 

Wyznanie trzecie.

- Kocham cię. To bardzo trudne uczucie, gdy jesteś jedynie zawieszoną na ścianie wizją, spatynowaną wiekami miliona zazdrosnych oczu. Każdego ranka zuchwale siadam przed tobą, obejmując ramy ograniczeń i lekceważę chwile, w których brukam spodnie wstydliwą euforią.

 

Wyznanie czwarte.

 Przeczytałem dziś, że mogę być lepszym człowiekiem, jeśli tylko zechcesz, w końcu dorosnę do twoich oczekiwań.

Zapisałem się na zabieg, teraz leżę i czekam pełen nadziei, choć panicznie obawiam się „skutków ubocznych”.

Ale obiecali mi, że (jeśli) się obudzę – pokochasz mnie jak nikt nigdy nikogo!

 

Wyznanie piąte.

Wiecznie nieogolonemu… dostarczasz wrażeń, dawno mi zapomnianych. Czuję fetor potu, zachłanności, jaka nie zna barier. Boję się, gdy zagarniasz moje ciało, kiedy zniewalasz mnie nie przestając, dopóki nie wyśpiewam ekstazy.

Stopami śpiewana troska.

 

Recytuję formułki z dekalogu, wierząc, bądź tylko spełniając obywatelski obowiązek.

 

- Nie cudzołóż! Boże, a cóż to oznacza, dla kogoś, kto każdego poranka budzi się z ciekawości, z lekkim niepokojem zerkając na leżącą obok bezwładność.

 

- Kobieta? – uff jeden grzech mniej – a obrączkę schowała, czy „poszła na całość”? – błagam, niech nie będzie genetycznie opalona słońcem znad równika, ani spalona wiatrami północy, z endemicznego plemienia lapońskich Beduinów przemierzających bezkres śnieżny od wieków. Nie zamierzałem zbrukać ich krwi własną, podłą i daleką od błękitnej linią życia.

 

- Nie kradnij. Kolejne wyzwanie, wobec którego czuję, jak rosną we mnie podłości. Szwedzcy protoplaści znaleźli antidotum – obcinali parszywe dłonie. Ale ja… kradnę słowa. Więc co mi obetnie inkwizycja? Język, czy głowę?

 

A najgorsza, budząca natychmiastowy sprzeciw jest preambuła – nie będziesz miał… Od samego brzmienia cierpnie mi moszna, a sumienie karleje – nie potrafię. Nie jestem samarytaninem. Kim jest ktoś, kto wymagać chce, żebym rzetelnie przyznał, iż jest ważniejszym ode mnie? Uczciwie nawet Wielki nie udźwignie podobnego brzemienia!

Ponoć na wzór zostałem poczęty. Lustro oddaje rysy ojca, domniemania – ideologię matki. Cud istnienia dzieje się we mnie i jest zgodny z taktem boskiej klepsydry. Żyję – nie wiem jak, nie wiem, dlaczego, pojęcia nie mam, co począć mam dziś, a co dopiero w wiekuistej chwale Wielkiego.

 

Boję się, że zawiodę. Nie! Nieprawda. Wcale nie tego się boję. Jestem PEWIEN, że zawiodę. Że urodziłem się zbyt małym, aby móc mieć nadzieję, wszczepioną mi w łańcuch DNA chyba na wszelki wypadek – może Wielki miał względem mnie plany, które właśnie zniweczyłem? Byłbym w stanie zaprzepaścić boskie zamiary? Ja? Tuman skończony? Oczywiście!

 

Najwyraźniej dumy we mnie po korek, po brzegi kruchego pucharu życia, które dane mi zostało, aby coś komuś udowodnić. Mi? Nie warto pochylać się nad jednostką, która utonie, nim sięgnie lustra wody. Tej samej wody, po której Wielki spacerował, by ochłodzić stopy znękane szorstkością pustynnego piachu, rozgrzanego do absurdu przez słońce Jeszcze Większego.

 

Idę po mojżeszowe tablice, które pewnie czas przekłamał. Mity rosną na trupach faktów. A im dalej w czas się pogrążą, tym więcej rozpasania i czarów. Idę, jako ten Tomasz, który preferował dotyk i nie zrażało go narzucające się podejrzenie o homoseksualne skłonności.

 

Pierzchną mi stopy. Pięty zdrewniały, palce pełne odcisków, droga nie zamierza się kończyć, ani dać nadziei, że za zakrętem, za wzniesieniem zakwitną rajskie krainy, pośród których śmiech i trzepot skrzydeł motylich.

 

Idę, choć w głowie rosną wątpliwości. Bo ja… człowiek z miasta… nawykły do zsypów na śmieci, klatek, powielonych w nieskończoność, poustawianych na wysokość chmur, współdzielonych powierzchni wygładzanych walcami każdej wiosny i natury uczesanej żyłką, albo łańcuchem żaden detektyw nie odkrył moich tropów. Uciekam, gdy za mną, krew w sakwach skórzanych tętni pogardę. Niedowierzanie, bo przecież pokalałem zew krwi!

 

- A to dopiero jest grzech, jakiego nawet Bóg nie miał czelności wykuć w granicie. On(a) wiedział(a), że podobna myśl gotowa wypełnić wszystkie możliwe piekła.

 

- Poradzę sobie? Pośród insektów, rozpasania pór roku, których nikt nie skwantyzuje, nie wydestyluje i nie ubierze w tuzin zakazów? Nie zmusi do uległości, albo choć chwili słabości? Jak żyć mam pośród nieznanych toksyn i wilgoci bijącej od jutrzejszego torfu? Jak konkurować z prostactwem natury walczącej od wieków z niedostatkami? Żebym choć jednego ziemianina miał w rodowodzie. A tam – mieszczuchy. Piecuchy, nieudaczniki, spolaryzowane przez nurt wygody, namaszczone rozkładem drzewa rodowego sięgającego poza zasięg encyklopedii.

 

Musiałem mieć „złą krew”. Albo być poczętym, gdy konstelacje wreszcie powiedziały „nie”. Musiałem dorastać w goryczy własnych domniemań, a te nie znały barier. Cóż mi z błękitnej krwi, kiedy czerw mnie trawi? Kiedy (podobno) niemożliwy wątek cygańskiej duszy wziął górę? Kiedy każdy z rodu zapierał się, że nigdy, że absolutnie, a ja…

 

Trawa pachnie zupełnie inaczej o pranku, w południe i wieczorem. Zapachem świeżo spulchnionej ziemi można nakarmić oseska i starca. Słońce inaczej pieści plecy nawykłego, niż pozostałych, wiatr niesie więcej pokus, niż obrzydliwości.

 

Uciekam, rozpaczliwie zacierając ślady, żeby na mój trop nie wpadli padlinożercy, watahy głodnych drapieżników, insekty zbyt małe, abym umiał z nimi walczyć. Łudzę się, że się uda, chociaż historia nie wspomina o mi podobnych.

 

- Cóż… „Historię piszą zwycięskie wojska” – nie wiem skąd pamiętam ów cytat, ale jego logika poraża mięśnie – czyżby nikt, skażony moimi wątpliwościami nie powrócił z tarczą? Przecież idzie się „tam”, by wrócić i opowiadać… A czytałem już tak wiele opowieści, że uwierzyłem im, że można, że warto, że idąc chłopcem, wrócę mężem. A teraz mam zrobić krok. Nie jakiś szczególny, poza tym, że jest po prostu kolejnym. Do „tam”, albo do „z powrotem”. I każdy zły, każdy bolesny i beznadziejny.

Żądze.

 

Kompletnie nie masz świadomości, że węszę, zanim zbliżę się choćby o krok. Pachniesz mi. Odurzasz zmysły. Rumieńcem podświadomości oblekasz pozorną obojętność, lecz nieodległym już jest krzyk spełnienia.

 

Na nic zdadzą się wysiłki. Iluzje. Maski fałszywej pruderii nie sięgną reguł natury. Twoje ciało właśnie zaczęło pisać wonną pieśń, choć ledwie zauważyłaś mnie. Prężę się, spętany szwem owerlocka, łajającym moją zachłanną sztywność.

 

Węszę, wyczuwam intymność skóry. Wiję się w niespełnieniach, kiedy powielasz niedopowiedzenia własną ich interpretacją.

 

Wreszcie obwąchujesz mnie, wzorem psów sięgających powonieniem pod suczy ogon w rui. Pęczniejesz aromatem, Wszechświat przepadł. Wznoszę się na szczyt pożądania i smażę w piekle oczekiwań.

Relikwia.

 

Głupota uwielbia tłumaczyć niezrozumiałe działaniem siły wyższej, uwalniającym podłe umysły od dywagacji, czy konieczności podejmowania decyzji. Wszak, jeśli wierzy się w katharsis, człowiek zniesie więcej, niż niepokorne plemię, wyznające żelazo i ogień. Tym? – Wystarczy ograniczyć zasięg, by zaczęli skamleć, wzorem głodnych szczeniaków. Bo ileż można przyjąć razów? Ile upokorzeń, kiedy człek nawyknie do karcenia świata sterydową tężyzną?

 

A oni… Zbiorowo uwierzyli w moją boskość. Mam wytyczać nowe horyzonty. Każdy i każda chcą mnie dotknąć, zerwać ze mnie strzęp odzieży, by stała się relikwią w domowej kapliczce.

 

Pożądliwe dłonie sięgnęły skóry. Krzyknąłem raz, nim mnie rozszarpali, wypełniając gnijącymi okruchami prywatne ołtarze.

Leniwym krokiem.

 

Młoda pani o oczach jak szklane guziki patrzy przeze mnie na trawy kołyszące się za moimi plecami. Skryta pod obszernym kapturem, z nogami na pedałach zdawała się koncentrować na czymś tak bardzo, że nie dostrzegała rzeczywistości. W zaroślach ptaki uwodzą się wzajemnie, skryty w chwastach nieużytków bażant zawodzi rozpaczliwą samotność. Sroki smętnie siedząc na dachach debatują – widziały w wielu domach kolorowe telewizory i nie potrafią zrozumieć, czemu one wciąż są czarno-białe. Niebo, jak skisłe mleko. Tłoczy się, przewala, kłębi. Naciska. Nie wchodzę między domki jednorodzinne, żeby nie odbezpieczyć podwórzowych psów, czekających tylko pretekstu, by dać światu świadectwo czujności. Chodzę, choć donikąd idę. Nigdzie się spóźnić nie mogę, ani też zabłądzić. Kiedy celu nie ma – ograniczenia zdają się być iluzją. Jest cisza. Duże kawałki ciszy, pokrojone nierówno, niczym tort cięty niewprawną rączką. Samolot spieszy się, najwyraźniej gdzieś zasiedział się i teraz nadrabia. Z tego pędu skrzydła mu cofnęło. Jeśli jeszcze przyspieszy, gotów je zgubić, zostawić za sobą, bo wyraźnie nie nadążają.

czwartek, 20 maja 2021

Niewdzięczność.

 

Lepiłem ciebie. Mozoliłem się nocami i każdą wolną chwilą, kiedy słońce ogrzewało wciąż niedoskonałe piersi, a ty zaczynałaś szeptać pierwsze, nieśmiałe wyznania.

 

Kłamałaś! Z premedytacją. Mamiłaś mnie, a ja dojrzewałem w pozorach miłości - coraz piękniejszy, szlachetny, nietuzinkowy. Im doskonalej cyzelowałem biodra, im więcej głębi tchnąłem w źrenice…

 

Marzyłem, że będziesz moją. Że staniesz się spełnieniem snów. Że będziesz krańcem pożądania, rozumu i czasu. Przeznaczeniem.

 

I byłaś, nim glina stężała! Lecz, kiedy okrzepłaś … Popatrzyłaś ze wstrętem na własne kształty. Jedynie Bóg potrafiłby wskazać więcej niedoskonałości. Wykrzyczałaś:

 

- Nie potrafisz kochać. Wstyd, że w ogóle mnie wyrzeźbiłeś! Jestem taka tłusta!

Model 795.837.129.441 (i jeszcze kilkadziesiąt cyfr mniej znaczących).

Poklask jest wątpliwy, kiedy trzoda dysponuje świadomością, jednak nowalijki mnie kręcą. Uwielbiam eksperymenty, wyzwania, niemożliwości.

 

Hoduję ludzi. Tu i ówdzie. Mozolnie kształtuję na wzór ideału, sceptycznie porównując efekty w lustrze. Czasem dorzucę szczyptę pikanterii, innym razem ujmę rozumu. Zaszczepię niecierpliwość, albo pokorę. Z ciekawości. Z nudów. Jakbym grał w szachy z Losem. Dam radę!

 

Hoduję. Podglądam, przymierzam się do wszystkiego, co wymyślą. Pozwalam im nawet sprowokować torsje. We mnie, do którego dostępu nie mają. Są nieświadomi, że błahym ruchem ręki zetrzeć ich mogę z planszy teraźniejszości, usuwając w niebyt wystarczająco, aby kolejne, doskonalsze modele nie dokopały się nawet szczątków przeszłości.

Szkoła uwodzenia.

 

Rudziki pobudzone, aż w miejscu ustać nie potrafią i tylko figle im w głowie. W berka się bawią i w chowanego. Słońce tendencyjnie farbuje chmurom grzywki, a każdy wie, że słońce lubi ciepłe kolory, choć chmurom do twarzy w granatach i szarościach. Może jestem zbyt konserwatywny na różowe, albo fioletowe loki? Zapewne tak. Czas zanurzony w klepsydrze podwórkowej piaskownicy chyba umarł, kiedy dzieci beztrosko rozniosły go po placu zabaw, chcąc nauczyć prostych przyjemności – prostych dla dzieci i kompletnie niezrozumiałych dla czasu. Słabszy musiał zdechnąć, więc piasek mokry od nocnych łez leży teraz rozwłóczony, niczym przegrane ciała wojowników poległych na polu bitwy, szarpane bezpańskimi kłami zdziczałych psów.

 

Moja niewątpliwa skłonność do konfabulacji każe mi dopatrywać się smutku w oczach chudzieńkiej pani patrzącej na mnie z nadzieją, że może to właśnie ja sprawię, by dzień był przyjaźniejszym dla zbyt szczupłych niewiast. Karcę niecne myśli – ona zapewne dumała, czy aby na pewno wyłączyła żelazko kończąc prasowanie bluzki, jaką dziś jest uprzejma oszołomić nadciągającą codzienność.


Kos z panią kosową (kosicą? kosówką? kosą?) flirtuje - wcale nie beznadziejnie, bo koszałka… kossolina… pozwala się dogonić za każdym razem i tylko zerka, czy nie czmychnęła zbyt daleko, by wciąż wodzić na pokuszenie pana kosa, którego (być może) w zaciszu gniazdowych pieleszy nazywa kosiurkiem. Nieważne – ważne że śpiewają tak pięknie jakby zew spełnienia już je dopadł i zniewolił gardło pieśnią przepełniona miłością. Uwodzić trzeba umieć, a samiczki są w tym niedościgłe. Chyba, że pozwolą się dogonić niezgrabiaszowi dygającemu ogonkiem i zachwyconemu tak, ze nawet ludzi nie dostrzega.

środa, 19 maja 2021

Fauna osiedlowa.

 

Z braku kogutów, rolę osiedlowego budzika przejęły kosy, szpaki i wróble. Czasem dołączy pogruchujący głucho gołąb, albo pustułka, krzycząca jakieś niezauważalne szczęście. Kot cierpiący na bezsenność szwenda się pomiędzy żywopłotami, poszukując nieostrożnych śpiewaków, a może tylko zgubionych przez dzieciątka słodyczy? Fryzurki klonów zgęstniały, zaskorupiły się i już nie wpuszczają deszczu do gniazd rozłożonych umiejętnie pośród konarów. Trzmiele i pszczoły penetrują balkony, nie mogąc zdecydować się, z czyich kwiatów spijać nektar, bo wybór (jak to wiosną) olbrzymi. Tylko fruwać muszą nisko, bo górą przestrzeń powietrzną patrolują eskadry jerzyków nie znających litości.

Prasówka cd.

 

1. Sensacja.

Po czterdziestu latach badań prowadzonych nad boreliozą francuscy naukowcy są bliscy opracowania szczepionki! Pora kuć w spiżu pomniki, bo sukces zdaje się być już kwestią pojedynczych lat. Nie udało się przeczytać, czy badania prowadzą pionierzy, czy ich potomstwo, bo czterdzieści lat, to kres pracy zawodowej dla większości ludzi.

Jak tylko skończą – proponowałbym zatrudnić ich do zwalczania gorączki krwotocznej, malarii, grypy, albo rotawirusa. Jest nadzieja, że prace zostałyby ukończone w XXI wieku.

Intrygującym jest, że na potrzeby koronawirusa w przeciągu pojedynczych miesięcy powstało ze sześć preparatów zwalczających zarazę, a ich twórcy masowo zrzekli się odpowiedzialności za skutki własnych produktów.

 

2. Przypadki losowe.

Pielęgniarka omyłkowo wszczepiła koleżance dziesięciokrotną dawkę preparatu. Opinia lekarska była bezwzględna – żeby nabrać odporności – należy przyjąć kolejną dawkę, zachowując wymagany odstęp czasu, gdyż ta „rozpustna” konsumpcja absolutnie nie jest wystarczająca. Tymczasem pani pielęgniarka nafaszerowana szczepionką jak magazyny MSZ prowadziła samokontrolę organizmu, który zaczął wykazywać zwiększone zapotrzebowanie na płyny i za minimum uznał siedem litrów wody dziennie. Błagam - uważajmy na przyjmowane ilości preparatu, bo grozi nam katastrofalna susza w skali całego świata!

 

    3. Kasa zawsze jest ważna.

Wynik ekonomiczny jednej z firm farmaceutycznych wykazał wzrost zysku o jakieś półtora miliarda euro. Przykro byłoby zmarnować taki potencjał, więc siedzibę najlepiej zlokalizować w raju podatkowym, żeby nie nakarmić przy okazji budżetu jakiegoś rozwijającego się nieśmiało państwa. Firma zarządzana jest przez tęgie umysły, więc przewidując spektakularny sukces i globalne zapotrzebowanie na produkt – zarejestrowała spółkę z wyczuciem i inteligencją.

Ach – byłbym zapomniał o drobiazgu. Do luksusu łatwo przywyknąć i miło byłoby, gdyby wynik dało się powtórzyć w kolejnych latach. Już dziś docierają ze świata głosy pełne troski, że odporność nie będzie wiekuista i rozsądnie byłoby szczepienia kontynuować w cyklach sześcio-, czy dwunastomiesięcznych. Choć na gruźlicę wystarczyło zaszczepić się raz na całe życie.

 

4. Ekonomii ciąg dalszy.

Gdzieś pod Berlinem powstaje fabryka zatrudniająca oczywiście gastarbeiterów, bo szanujący się Niemiec wzgardził jałmużną i woli zasiadać w nadzorze, trzymając w ręku pejcz, by nim popędzać opornych, którym trzeba wybić z grzbietów amerykański sen w europejskiej wersji i to najlepiej przed wypłatą. Łatwo się domyślić, że koszta osobowe stanowią niebagatelne kwoty i oszczędności są mile widziane. A dobrowolna rezygnacja z wynagrodzenia i zerwanie kontraktu pozwala zachować środki na inwestycje. Rotacja jest oczywiście olbrzymia, bo dwa razy do tej samej wody nie wchodzą nawet filozoficznie nastawieni myśliciele.

 

5. Wielki brat.

Nad nieświadomymi głowami krążą kolejne pociągi mające opleść ziemię siecią satelitów tak gęstą, że nawet na środku pustyni będzie gigantyczny dostęp do sieci. Być może Beduinom się przyda rozrywka w zimne noce i obejrzą sobie serial na Netflixie, albo czytając wieści ze świata w tle rozkoszować się będą jutubową muzyczką. Istnieje oczywiście drapiące świadomość podejrzenie, że satelity będą nie tylko dostarczać, ale i zaglądać Beduinom pod habity, ale kto przejmowałby się Beduinami? Satelity telekomunikacyjne zwyczajowo miały ściśle tajne elementy wyposażenia szpiegowskiego, bo ciekawość jest rzeczą ludzką.

  

6. Otwarcie na świat.

Uwielbiam ciągi dalsze, więc z naturalną konsekwencją ciągnę wątki Beduina któremu obcy zagląda pod część oficjalną i (nie)zdrowej ciekawości świata. Minął już czas ukrywania się, stania w kącie, wstydu i pokory. Nastał czas rozpasania, bo z drugiej strony sieci – można wszystko! Żeby w ogóle ktoś zauważył jednostkę, musi się ona wykazać czymś więcej od pozostałych. Krzyk niewiele wnosi, bo drą się wszyscy. Poza tym za osiemdziesiąt procent odbieranych bodźców odpowiada wzrok. Więc trzeba pokazać. Im więcej, tym lepiej. Beduin bez habitu to jest coś. A jeśli zamiast bielizną, zasłoni się blaszaną szklanką na szampana za osiągnięcia sportowe – nadzieje na zauważenie rosną. Można przy tym poprawić sylwetkę za pomocą silikonu (czytałem, że ten sanitarny absolutnie się nie nadaje i zamiast „efektu łał” mamy „efekt błe”).

 

7. Wyczyny sportowe.

Dobrze zacząć od porannej zaprawy, jeśli pragnie się osiągnąć wyniki sportowe, zmniejszając ryzyko kontuzji. Sportsmenka z drugiego końca świata miała wyrobione nawyki, więc nic dziwnego, że tak właśnie zaczynała dzień. Korzystając z okazji chciała się pochwalić talentem, brakiem habitu (z wyboru, a nie z ubóstwa), potomstwem i dotrzeć do zbiorowej świadomości. Zaistnieć w niedokończonych snach nastolatków. I zdarzył się cud – udało się! Wystarczyło jedno zdjęcie, by dotrzeć do wiosek zapomnianych nawet przez rachmistrzów spisu narodowego.

Doskonale zorganizowana niewiasta połączyła obowiązki matki i sportowca spełniając jednocześnie marzenia o jednodniowej sławie – ćwiczenia prowadziła w ogródku z widokiem, oczywiście bez habitu, a ponieważ stanie na głowie nie wyczerpywało jej możliwości – piersią karmiła bobaska… Tylko pogratulować – zastanawia tylko, co robi z czasem wolnym, skoro potrafiła upakować pracę-obowiązki-macierzyństwo i hobby w tak wątły odcinek czasu.

 

8. Fauna miejska.

    Gdzieś na peryferiach prasówki można dostrzec informacje o spacerujących w miastach dzikach, jeleniach, łosiach, bobrach, czy zgoła wilkach. Czemu nie, skoro ludzie pozamykali się w chałupach już tak dawno i nie ma kogo w lesie straszyć? Trzeba udać się do miasta – za pracą. Za kawałkiem chleba, bo przecież śmietniki napełniają się błyskawicznie i każdego dnia. Szczury dawno już wydeptały autostrady wiodące od sypialni do spiżarni. Nawet, jeśli trzeba walczyć z wronami, to łatwiej o pokarm w mieście, niż w buszu wyjałowionym przez zimę.

 

9. Wakacje.

A skoro już się człowiek oszczepił, czym tylko się da, to warto pojechać na wakacje. Ryzyko maleje, jeśli się jedzie do cioci z Zakopanego, która okazuje się mieć rodzinę niemal wszędzie. I jak ta rodzina spotka się na Krupówkach, to nie rozpoznają się wcale. Jedyna okazja, to takie rodzinne wakacje. Szczególnie, że wszystko zostanie  w rodzinie - nawet ewentualny wirus.

Jeśli się jedzie jednak za granicę, to ryzyko rośnie. I nie wystarczy się uzbroić w covidowy paszport, bo ten, ściągnięty z rządowej strony nie spełnia greckich wymogów, więc wakacyjne szaleństwo zaczyna się, gdy trzeba na lotnisku odchudzić portfel o koszt testu, a kto był raz na lotnisku, ten wie, że tam szklanka wody kosztuje jak zacny szampan.

 

10. Reklama.

Bez reklamy nie umiałbym nawet kupić papieru do… No. Nie umiałbym. Ani obejrzeć w TV programu, gdyby nie „jego sponsor” oferujący mi w trakcie kolacji preparat na nietrzymanie moczu, intymną infekcję, albo szampon, po użyciu którego porosnę sierścią tak, że nosa będę szukał tydzień. Oglądam biżuterię, buty na każdą okazję, sukienki, albo torebki. Samochody również oglądam. I mieszkania na drugim końcu Polski. Moje potrzeby rosną. Trochę boję się kupić telewizor, bo jeśli to zrobię, potrzebne mi będzie większe mieszkanie, żeby się zmieścił w środku. I ten odkurzacz, co jak pies skrada się pod meblami – zawału bym dostał, gdyby znienacka napadł mnie, kiedy pójdę nocą skroplić się (przecież nie będę sprawdzał, jak to jest z tym trzymaniem moczu – nie trzymam i jestem z tego dumny!). Ale gdyby taki elektroniczny pies napadł na mnie i usiłował wygryźć spod paznokci kurz, który osadził się na bosych stopach, to nie pomógłby żaden lek na wątrobę. Ani suplement diety.