Nacinam głóg. Głęboko. Krwawi. Śmieję się -
wiem, że boli. Potrafię zadawać ból. Nie bezmyślnie. Bezmyślnie skręcam karki
młodym kotom, żeby nie rozpanoszyły się zanadto. Drzewa krzywdzę świadomie. Tnę
tępym nożem, na skos. Rana paprze się, ciągną się klejące włókna. Drzewo
pachnie cierpieniem. Posoką. Twarde jest. Walczy. Widzę, jak usiłuje zasklepić
ranę gęstym syropem. Tnę raz jeszcze. Z góry, do dołu. Otwieram zdrewniałe, żylaste
serce. Wreszcie wbijam grot głęboko w rdzeń, jakbym mierzył w kręgosłup. Weszło,
jakbym trafił między kręgi. Zostało już tylko złamać ostrze. Złamanego nikt nie
wyjmie. Umrze cicho, drąc liście z głowy. Kocham Kaśkę – niech wie. Bartek.
piątek, 31 lipca 2020
czwartek, 30 lipca 2020
Landszaft z brunetką.
Szła. Bose stopy były zbyt
delikatne, żeby asfaltem, aż po horyzont, a pewnie i dalej, bo nic nie
zapowiadało, żeby na krawędzi widnokręgu mieszkać miało jakakolwiek ludzka gościnność…
Mimo to szła. W długiej, czarnej sukience, podkreślającej jej szczupłą, może
nawet chudą sylwetkę. W sukience, od której czarniejsze były tylko włosy
leniwie przeczesywane wiatrem toczącym wody czasu w przeciwnym kierunku.
Widziałem ją, jak równym, drobnym krokiem przemierzała nieskończoność
asfaltowej rzeki idąc pod wiatr, ze słońcem siedzącym jej na prawym ramieniu,
odsłoniętym niemal do obojczyka.
Asfalt łagodną falą rozcinał
pszeniczne zagony kołyszące się leniwie. Kiedyś… Kiedyś zboża były wyższe,
łaskotały pępki zakochanych, gdy przedzierali się na wskroś pola do tego
jednego, zapodzianego przez Boga drzewa pośród bezkresu łanów, żeby tam, w
łaskawym cieniu oddać się radości i poznać wzajemnie swoje ciała i pragnienia. Dziś
pszenica ledwie wystaje powyżej kąkoli i maków przytulonych do każdej krawędzi
pól szatkujących przestrzeń w nienaturalnie wyglądające prostokąty podwieszone do
linii horyzontu, lub energetycznych kabli rozpiętych i śpiących między słupami
rozrzuconymi po bezkresie. Może jakiś las ściemniał gdzieś dalej od szosy, może
strumień przemykał między suchymi rowami, jednak nie łamały one monotonii drogi.
Nostalgia rozsiadła się pomiędzy rzadkimi, białymi chmurami, które wiatr
nadmuchiwał w arcydziwne kształty i rozciągał, by pękły z wysiłku na drobne.
Szła, a suknia na niej
płowiała od słonecznej strony. Wzdłuż kręgosłupa podążał w kierunku ziemi
ciemną nicią wilgoci pot, sprawiając wrażenie trzeciego odcienia czerni na
sukience. Wytrwale ciekł, sięgając wąwozu między pośladkami, by potem wnętrzem
ud wspinać się na kolana, lecz dopiero na wysokości kostek wyjrzeć mógł na
świat i wyzionąć ducha w letnim upale. Nagie kostki bielały w słońcu niezwykle.
Może miały skazę i nie umiały nabrać intensywności schnącego w oczach asfaltu?
Wilgotna ścieżka obnażyła nagą prawdę – pod sukienką nie było miejsca na
najdrobniejszy nawet kawałek materiału usiłującego udawać bieliznę. Sama
koronka zdawała się sugerować jej brak, ale wilgoć dawała pewność. Skąpo, choć
elegancko odziana kobieta hipnotyzowała biodrami rozkołysanymi w melodię, jaką
znać może miłość i kroki niespieszne, przesiąknięte pewnością, że nieść będą
musiały to młode ciało dłużej, niż mięśniom wystarczy energii.
Mimo to, a może właśnie
dlatego dbała o urodę kroków, stawiając stopy, jakby szła w ręcznie robionych
włoskich szpilkach po czerwonym dywanie. Do pięt przyklejały się jej drobiny
kurzu, nasiona traw, zapomniane, wyblakłe marzenia z maluteńkich
listów-papierków, w jakie owinięte były kiedyś słodycze. Ignorowała z godnością
te drobne szykany, to mizdrzenie się przyrody, opuszczonej, zapomnianej i przez
nikogo niedostrzeganej. A jeśli ona mogła pozwolić sobie na podobne
lekceważenie, to kto miałby dostrzec ich obecność? Trzeba urodzić się kobietą,
żeby widząc bezkres drogi iść po niej niczym linoskoczek. Tylko czekałem, aż
zacznie tańczyć, albo klaskać w ręce. Ona jednak oddalała się nie tylko
zewnętrznie. Wewnątrz niej najwyraźniej kwitły myśli, pochłaniające całą uwagę,
świadomość, życie…
Szła, jakby marsz był sam w
sobie celem. Spełnieniem marzenia. Pięknie szła. Zamknąłem oczy. Pod powiekami
zdawała się być jeszcze piękniejsza. Kadr zatrzymanego ruchu pełen życia,
impresja wyraźniejsza od realizmu. W moim kadrze wciąż szła, choć nieruchoma,
przyklejona do wnętrza powiek. Smród spalonej ropy zamglił widzenie i utoczył
łzę. Trzasnęły drzwi. Śmiech. Krótki, nerwowy, niepewny. Potem warkot…
Kiedy otworzyłem oczy… Asfalt
snuł się bezpańsko i wiotczał w sobie. Jak róża na metrowej łodydze, której
ścięto głowę. Pobocza porosły chwastem wszelakim, kryjąc w rowach kolory
spalone słońcem. Słońce zliczało liszaje na odległych, chorych drzewach i
złośliwie zaglądało mi w oczy. Sam nie wiem po co je w ogóle otwierałem. Może
pod powieką wciąż wędruje piękna pani i zbiera stopami kurz, żeby zanieść go
hen, za horyzont?
Migawka z życia.
Drzemiące na fotelu futro
pełne było zamieszkującego jego wnętrze kota. Leniwego – trzeba to uczciwie
przyznać, po kociemu potrafiącego przespać trzy czwarte życia. Wierzch futra
być może zamieszkany był przez inne żyjątka, zdecydowanie mniejsze, zgoła tak
małe, żeby wymknąć się kocim szponom i zębom. Taka absurdalna ucieczka w niwecz
na kocim futrze sprawdzała się doskonale, bo jakoś chętnych do polowania na
oswojonego kota nie było widać na horyzoncie, za to kotu pozwolono w ramach
łaski polować na gryzonie i ptaki uprzykrzające pomnikom życie. Gdyby chciał…
Ale rzadko chciał…
Niezły układ z punktu
widzenia kociego żołądka. Bezpieczeństwo bytowe, czy jak kto woli nietykalność
cielesna spowodowały, że jedynym egzystencjalnym kłopotem stawały się potrzeby
fizjologiczne, w zorganizowanej przestrzeni ekologicznej kuwety, nie znającej
piasku, za to odnawialnej siłami zewnętrznymi, nie angażującymi kocich zmysłów,
mięśni i instynktów, dzięki czemu kot mógł się skupiać na właściwej mu czynność
głównej, co czynił z wdziękiem i dyskrecją wrodzoną. Futro, już za młodu
poddane zostało biologicznej sterylizacji, żeby ewolucyjnie nie rozmieniało się
na drobne i porzuciło zapędy. Niedostępna rozrywka dla dorosłych bawić nie
mogła, więc nie rozpraszała futra, kusząc nocnymi wycieczkami ze szkodą dla
kruchego poniekąd ciała poddanego presji walki o genetyczną ciągłość rodu.
Futro mruczało jakieś tajemne
modły zanosząc do kociego Boga, który najwyraźniej uwielbiał wielogodzinne,
monotonne zaśpiewy ciągnięte przez zamkniętą szczelnie paszczę, otwieraną
wyłącznie celem ziewnięcia i bezpretensjonalnej demonstracji idealnego
uzębienia. Ogon, sprawujący funkcję statecznika podczas krótkich lotów, w
stanie spoczynku wykorzystywany był jako batut, metronom, zegar, a kto wie, czy
nie peryskop, albo noktowizor. Staranie, niemal do absurdu wyczesane wąsy
badały przestrzeń powietrzną wokół futra i reagowały drgnięciem źrenic, przy
najdrobniejszych zmianach. Uszy również próżnowały wyłącznie pozornie, zachowując
dostępną energię potencjalną na lepsze czasy i w skupieniu czekały na impuls otwierający,
sugerujący bliskość zaspokojenia, względnie niebezpieczeństwo przypadkiem
spadającego z mebli kanciastego przedmiotu, bądź kapcia wycelowanego przez
niewprawne oko zbyt blisko kociego jestestwa.
Energetyczną stabilność
zapewniać miał opiekun-głaskacz, którego zadaniem było wyczesanie z sierści
nadmiaru ładunków elektrostatycznych i odprowadzenie ich ku ziemi za
pośrednictwem własnego układu nerwowego, żeby nie stresować układu nerwowego
kota. Zabieg taki należało prowadzić do znudzenia – kota oczywiście, bo
znudzenie opiekuna zazwyczaj nie było kompatybilne ze znudzeniem kocim. Trudno
było uzyskać międzygatunkową synchronizację, więc nosiciel musiał stanowić o
niezbędnym interwale, po którym rozpoczynał niespiesznie uzupełniać ładunki,
przechodząc w stan rozbudzenia podniesionego do poziomu tuż poniżej
krytycznego, grożącego już samozapłonem. W stanach niskich i średnich futro
drzemało w fotelu, albo w innym, starannie wybranym miejscu, zazwyczaj tak
pieczołowicie wyselekcjonowanym, żeby stanowić irytującą, trudną do
zignorowania masę, utrudniającą komunikację, a czasem nawet drobne, nie do
końca świadome poruszenia wymuszone przeponą.
Bo kot składa się z mruczenia
i służy do głaskania. Albo i nie.
środa, 29 lipca 2020
Fantom.
Ściana była
gładka, zupełnie tak, jakby stanowiła naturalną krawędź, po której łamie się
kryształ. Zapewne, w słonecznych promieniach, mogła wydawać się szkłem, albo
polerowanym granitem, lecz teraz mieniła się nieco zmatowiałą plamą bieli.
Gdzieś wewnątrz drzemał demon. Siwy, rozcieńczony niezłomnością kryształu.
Dotknąłem ręką ściany i zadrżałem. Demon powielił mój ruch, jakby chciał się
przywitać…
Czy się
bałem? Wtedy byłem zaintrygowany. Przecież zamierzałem wspinać się właśnie na
tę skałę. Długo podglądałem ją z różnych perspektyw. Wymyślałem drogę, po
której niezdarna, ludzka mucha mogłaby wspiąć się aż po szczyt. Nie wiem, czy
ktoś zdołał pokonać tę ścianę, ale czułem potrzebę, żeby się z nią zmierzyć.
Bez jupiterów, bez kamer i rozgłosu. Ja i ona. Gładka, stroma pochyłość, po
której krople deszczu spadały roztrzaskując się u podnóża. Głaskałem ścianę, a
demon ukryty we wnętrzu powielał mój ruch, jak echo, jak cień.
Wbiłem
pazury w ledwie wyczuwalną rysę – pierwszy krok. Teraz nie ma odwrotu.
Musiałem… Chciałem… Dla siebie chciałem. Tę górę. Już wcześniej zdjąłem buty.
Wiem, że to głupie, ale tę górę trzeba było zdobywać boso. Nie było tu ostrych
krawędzi, ani gołoborzy chcących złamać nogę śmiałkom. Na gładkiej tafli trzeba
było walczyć o chwyt. O rysę, zadrapanie, szczelinę wyczuwalną dopiero wtedy,
kiedy dotknie się jej nagą skórą. Ściana zabierała ciepło. Trzeba było się
spieszyć, zanim stopy stracą czucie. Uniosłem wzrok. Wysoko nade mną unosił się
wierzchołek, wokół którego kipiało niebo stężałe od nocy. Niewidoczne słońce
malowało na stoku zorze w nieprawdopodobnych odcieniach czerni, szarości, czy
zieleni wpadającej w fiolet. Tylko tu można spotkać kolory, których nie odkryły
jeszcze kobiety.
Pod palcami
wyczułem rysę. Zimną, czystą i twardszą od mojej zuchwałości. Wyciągnąłem rękę
wyżej, aby chwycić pęknięcie idące skosem pod górę. Demon powtórzył mój ruch.
Wspinał się w o wiele trudniejszych warunkach, gdyż jego ekspozycja na wysokość
niosła w sobie wątek odchylenia powyżej dziewięćdziesięciu stopni od poziomu.
Jedna, niekończąca się przewieszka. Lecz on, niczym pająk, czy mucha lazł
niezmordowanie. Patrzyłem zdumiony i jednocześnie dumny. Z niego, że taki
zdolny i z siebie, że tak doskonale poznałem skałę, aż potrafiłem wybrać drogę
na niezdobyty chyba szczyt. Demon nie sapał, nie pocił się. Szedł niestrudzenie
korzystając z tej samej ścieżki, co ja. Szczelina urosła i zdawała się być
kominem, wewnątrz którego wygodnie rozparty plecami, nogami czyniłem powolne
kroki, dając dłoniom odpocząć.
Wyżej
szczelina kończyła się. Znów przyszło czepić się rysy. Poziomej. Trawers miał
wyprowadzić mnie na łagodniejszą pochyłość, która doprowadziłaby mnie do
kolejnego pęknięcia w gładkości. Miałem właśnie sięgnąć tej rysy, którą
zaznaczyłem na zdjęciach i uczyłem się jej przebiegu tak, żebym z pamięci mógł
odtworzyć nie tylko kształt, ale i chwyt lewą, bądź prawą ręką. Rzuciłem okiem na
demona – on… Pokręcił głową i zamiast chwycić rysy - skoczył. Wstrzymałem
oddech, czekając aż spadnie z wrzaskiem, aż osunie się po śliskiej ścianie i
stoczy się, jak stacza się kropla wody po zamkniętym w czasie deszczu oknie.
Demon
widział jednak więcej. Wstrzymany oddech szarpał mi płuca, ale patrzyłem, jak
urzeczony. Demon chwycił jakiegoś występu, przegapionego przeze mnie i parł do
przodu, aż zatrzymał się na wąskiej półce, dającej wytchnienie po emocjach
skoku. Jak mogłem przegapić taką trasę. Ten skok dawał nadzieje. Bałem się
przyznać przed samym sobą, że moja trasa była znacznie gorsza. Ryzykowniejsza i
pełna niedopowiedzeń, które miałem rozwiązywać w trakcie wspinaczki. Pozwoliłem
sobie na kilka „być może”, czy „się zobaczy”. Ten występ… dawał zdecydowanie
bardziej realne nadzieje.
Gapiłem się
już nie bezmyślnie, ale z zachwytem, nad talentem demona. A on pokazywał palcem
ciąg dalszy. Malował od wewnątrz cienką kreskę wiodącą na szczyt. Teraz, kiedy
zostawił mi ślad trasa zdawała się być już banalną. Tylko ten skok… Miałem
jeszcze siłę, a brawury nie brakowało mi nigdy. Może do przesady, ale bez niej
nie byłbym tu, gdzie jestem. Demon przyglądał mi się. Nie wiem, czy z zadumą,
czy złośliwością. Może to tylko ciekawość, albo oczekiwanie, aż dołączę do
niego? Widząc, że wciąż nie skaczę, cofnął się i przywarł do ściany na mojej
wysokości. Patrzył mi w oczy zimnym, krystalicznym wzrokiem pełnym wirów i
ciemności. Równie dobrze mógłbym czytać w mgle. Ale i tak ogarnął mnie spokój i
przekonanie, że dam radę.
Demon znów
skoczył i znów chwycił krawędzi. Spiąłem się w sobie i powtórzyłem skok. Za
krótko. Brakło mi dwóch może centymetrów… Gdybym nie zjadł tej kanapki z
ogórkiem, pewnie wystarczyłoby… Dłoń rozciągnięta do niemożliwości pacnęła w
ścianę tuż pod występem. Zanim krzyknąłem demon wyciągnął dłoń, przebił taflę i
chwycił mnie w nadgarstku. Boże! Jaką miał siłę! Jedną ręką zawieszony w szczelinie,
drugą wciągnął na nią mnie… I patrzył z wyrzutem. Kręcił głową z
niedowierzaniem. Chyba zawiódł się na mnie. Szybko pokonywałem wyznaczoną przez
demona ścieżkę, zanim panika skuje mi mięśnie strachem. Przycupnąłem na półce
wskazanej przez demona i ciężko dyszałem. Tu dopiero mogłem obetrzeć pot z
czoła i podziękować.
Znaczy…
Chciałem podziękować, ale demona już nie było na półce. Poszedł wyżej. Czułem,
że mamrocze przekleństwa, kiedy ja mu dziękuję. Wreszcie zatrzaski emocji
puściły i znów byłem gotów. Szedłem szybko. Z takim partnerem można pozwolić
sobie na żwawsze tempo. Demon zdawał się być niezniszczalny. Jego trasą szczyt
wydawał się być już w zasięgu ręki, a oczy ślizgały się po wierzchołku niemalże
widząc ciało na szczycie. Jeszcze tylko kilkanaście minut wysiłku, jedna
szczelina, dwie rysy, parę występów, jedno siodło przełęczy pod szczytem i
kulminacja. Pół godziny. Może mniej. Demon zrobił kosmiczną robotę przecierając
szlak. Szliśmy teraz, jakbyśmy szli miejskim deptakiem. On – krok przede mną,
żebym znów nie zbłądził – prowadził, wskazywał chwyty, pilnował mnie i
niańczył, jakby obawiał się, że zbłądzę znów, tuż przed szczytem.
Wreszcie
mogłem krzyknąć radość! Zdobyłem… Zdobyliśmy szczyt. On chyba bywał tu już
wcześniej, bo nie widziałem po nim emocji, ale jakie emocje można wykryć u
demona, wyglądającego jak kołtun dymu? Siwy, jak opar unoszący się nad
bagniskiem, albo tuman nad płonącym rżyskiem? Siadłem na szczycie i rozglądałem
się ciekawie po widnokręgu. Słońce właśnie wstawało. Kolejny problem. W dzień
nie uda się zejść, bo światło odbijane od kryształu oślepi. Równie dobrze można
byłoby nawlekać nitkę patrząc przez dziurkę w igle na słońce. Widnokrąg mamił
różem, fioletami, pomarańczową smugą. Ciemne, epoksydowane brzuchy chmur prześwietlał
tonią jaśniejącego popielu, albo srebrnej, iskrzącej bieli. Cumulusy nabierały
głębi i kształtów. Spod horyzontu zaczęły wymykać się kształty pejzażu.
Słońce
rzuciło okiem na wierzchołek. Jak każdego ranka chciało pewnie otrzeć się o
szczyt i puścić zajączka gdzieś w stronę odległych, ale już widzialnych luster
stawów. Trafiło na mnie i chyba było zaskoczone moją obecnością, bo skupiło się
tak bardzo, że aż mi się zrobiło gorąco. Co ja mogłem wiedzieć o siłach natury?
Nic! Dopóki tu nie dotarłem, byłem totalnym ignorantem. Tu słońce prześwietlało
mnie. Przeszkadzałem, więc chciało mnie zepchnąć z góry, którą właśnie zdobyłem
z pomocą demona. Obróciłem wzrok, szukając mojego wspólnika. Zdawał się być
speszony i jakiś taki niepewny… Umykał całym ciałem, nie tylko wzrokiem. Potem…
Coś cicho trzasnęło, jakby pękło szkło naprężone ponad miarę. Pękło, a ja…
wlałem się w mikroskopijne pęknięcie, które sunęło w dół przerażająco szybko.
Będzie nowe ułatwienie do wspinaczki – zdążyłem pomyśleć, nim wessało mnie w
głąb skały.
Słońce, gdy
tylko uwolniło szczyt od mojego szaleństwa, powędrowało dalej. Nade mną zastygła
tafla pozostawiając długą, ledwie widzialną bruzdę blizny. Byłem wewnątrz.
Byłem… demonem… On… Przyszedł do mnie i przytulił mnie do siebie tak, że
splątaliśmy się wzajemnie, stając się nierozerwalnym tworem. Na wieczność? Może
jest jakiś sposób, żeby uwolnić się z niewoli kryształu? Może znajdzie się
śmiałek, który nas oswobodzi? Ale kto? Kto wejdzie i nie da się słońcu?
Ślepiec? Na tę wielką, gładką taflę? Nadzieja umiera ostatnia, ale we mnie
chciała umrzeć już teraz. Demon był bardziej wytrwały. Patrzył na mnie tym
kłębem, marsem, czy co tam miał na wysokości czoła i uspokajał mnie. Że
przyjdzie taki dzień… Że pojawi się śmiałek, który nas uwolni.
poniedziałek, 27 lipca 2020
Współzależności.
Młoda kobieta
spieszyła za dwoma chartami przecinając jezdnię, po której spieszyli do prac
wszelakich tubylcy. Pani uposażona była tak, że bez szkody dla zdrowia mogła
sobie pozwolić na przebieżkę, szczególnie, że droga nie była szeroką.
Uśmiechałem się pod nosem, bo we łbie zalęgła się myśl, że pies upodabnia się
do właściciela i odwrotnie. Ciekawe, czy pani schudnie aż tak, czy pieski
nabiorą krągłości. Kiść wróbli obsiadła gałęzie młodego klonu tak gęsto, że
zdawały się zastępować liście. Gdy nadszedłem rozpierzchły się, zostawiając
jakiegoś zacietrzewionego mówcę, który darł się nie mając już audytorium. Po
niebie pełzały zalążki wszelkiej możliwej pogody i trzeba było czasu, by dzień
dojrzał i ustatkował się. Ciepło. Letnio. Duszno. I samoloty latające zbyt
wysoko, żeby tu wylądować. Róże na klombach żebrzą o zauważenie, żywopłoty rozrastają
się niesfornie. Trawa rośnie szybciej od zarostu, ale zupełnie mi to nie
przeszkadza. Bo i czemu?
poniedziałek, 20 lipca 2020
Mokrym wzrokiem.
Tęcza spina
dwa krańce Miasta. Ten, pełen zgiełku i turystów, oraz ten inny, wolniejszy
nieco, może zadumany. Siedzący gdzieś na krawędzi pól obsianych czerwonymi
burakami, albo żółtą kukurydzą, z kołyszącymi się w granicach zagonów pękami kwitnącego
dziurawca. Ptaszek o żółtozielonym brzuszku ugniata czubek wzrostu tui – tej,
której najspieszniej do słońca. Mały on. Ptaszek znaczy. Niepokojąco nieznany.
Dopiero atlas podpowiedział, że to świstunka leśna. Leśna? Tuż za oknem? W
Mieście, które las zna z nazwy osiedla, do którego miętę poczuły służby mundurowe?
Słońce, pomimo grzmotów wspina się na elewacje i rozjaśnia je niesamowitym
odcieniem. W trakcie burzy świecić? Trzeba prawdziwego desperata.
niedziela, 19 lipca 2020
Powtórka.
Zaplątałem się w szaleństwo kompletnie.
Nieznane, obce, ponure wielce. Zostawiam ciało i idę w mrok nocy, bo tam
łatwiej cień ukryć, jak drzewo, które w lesie zdaje się być bezpiecznie schowane.
Zupełnie, jakbym porzucił brudne, cuchnące znojem ubranie po skończonej pracy.
Zostawiłem je, bo choć było doskonałe, to zdążyłem z niego zedrzeć sznyt
nowości i teraz łachmanem jest pełnym dziur, łat i kleksów. Nie obiecywałem, że
potrafię. Że umiem obchodzić się z nim łagodnie i z szacunkiem. Starałem się,
ale najwyraźniej urodziłem się nieumiejętny, a nikt nie raczył dać mi instrukcji
obsługi ciała. Żadnego. Nie tylko mojego.
Teraz, kiedy już odpłakałem
żale do siebie i świata zdjąłem wreszcie umęczone niewłaściwym użytkowaniem ciało
i nie siliłem się, żeby schować je do szafy – kopnąłem gdzie pod łóżko, niech
leży i czeka. Sam nie wiem, czy jest na co, bo nie planuję powrotów. Niech
czeka, jeśli nie ma innych pomysłów. A może ktoś zaszczepił mu instynkt
pozwalający wrócić tam, skąd przychodzą ciała? Mógłbym wrócić i poczekać. Popatrzeć,
czy podrepcze gdzieś. Boję się tylko, że zgnuśnieję i mój cień rozcieńczy się
ponad miarę, aż nie będę w stanie dojść już nigdzie i sczeznę obok tego
porzuconego ciała, nim ono raczy pierwszy krok zrobić.
Nie miej do mnie pretensji.
Albo miej – bez różnicy. Gdybyś naprawdę chciał, dałbyś mi jakąś wskazówkę,
którą mógłbym zrozumieć. Mógłbyś? A może też sobie nie radzisz? Może
wystarczyło ci, że dałeś mi ciało i poszedłeś w swój własny cień, w mrok nocy,
jak ja teraz idę z braku lepszych idei? Idę. Wciąż patrzę, jak się szarpią inne
ciała, jak szukają odpowiedzi na pytania, na które nikt mądrze, a co ważniejsze
prawdziwie nie odpowiedział.
Dostałem ciało bez
świadomości, beze mnie w środku. Nieporadne, wymagające opieki i wsparcia,
nauki bez końca, która nie wniosła nic poza tym, że straciłem radość z prezentu.
Życie wczepiło się w to ciało kurczowo i trzymało się drąc gębę w niebogłosy. Katowało,
żeby więcej i więcej, żeby dać radę choćby na przekór. Bolało. Często bolało,
bo podglądanie innych niewiele dawało, kiedy ciało malutkie ledwie wystawało ponad
powierzchnię. Specjalnie chyba, bo grawitacja ciągnęła za majtki w dół i w dół,
a to boli. Bardzo boli, kiedy trzeba się przytulić do ziemi ciśniętym bez pardonu
przez grawitację.
Ciało protestowało. Krwawiło,
łzawiło i odmawiało co dosadniejszych eksperymentów. Mówiło „nie”, zanim ja
nauczyłem się mówić „nie”. Słabło w oczach. Usiłowało protestować i robiło to bardzo
dosadnie. Miało w sobie mądrość wieków. Mądrość ewolucji, która w genach miała
zaszczepione instynkty, jakie mają dzikie koty. Trzeba być niezwykle silnym,
żeby zapłakać. Słabi, gdy płaczą stają się posiłkiem silniejszych. Słabi muszą
milczeć i łykać w milczeniu swoje łzy, a wszelkie łajdactwa odcisną się na ich
grzbiecie krwawą pręgą.
Rzuciłem umordowane mną ciało.
Nic nie udało mi się tak spieprzyć jak je właśnie. Rzuciłem bez litości. Niech wie,
że nie umiem i nie zamierzam dalej się męczyć. Dalej pójdę już bez. Bez niego,
bólu i płaczu. Nie wiem, czy potrafię płakać, kiedy ciało zostawiłem za sobą,
ale nie zamierzam. Pamiętam, że słabe koty…
Zanurzam się w mrok. Po
pachy, po uszy, po czubek ogona. Nie mam ogona. Uszu też. Głuchy jak pień i
ślepy. Nieczujący. Ciągnę mój cień w mrok nocy, a tam… sam nie wiem co. Bo
przecież nikt mi nie dał instrukcji. Bez ciała, to nawet nie wiem, czy boli.
Łzy zostawiam za sobą. Idę w mrok. Skoro ja mogę, to inni też. Może ich stać na
płacz? Może mają w sobie dość empatii, żeby wytrzeć komuś nos i dać do
przepisania instrukcję na ciąg dalszy? Bo jest jakiś… Prawda? Oglądam się ostatni
raz, ale ciało już zasiedlają robaki. Każdy pcha się i chce być pierwszy. Czyżby
im było bardziej niewygodnie we własnym? Najwyraźniej, bo spieszą się tak, że
muszę uciekać, żeby i mnie nie pokąsały. Zajadłe towarzystwo. Będzie niezła walka.
Może obejrzeć? Chyba nie ma pośpiechu? Ciało musiało odpocząć, gdy przyszło mu się
spieszyć, ale ja? Teraz? Chyba już nie muszę. Nic. Wszystko mogę. Albo i nie
mogę nic.
Nie wiem. Znowu. Jak wtedy,
kiedy osiadłem w malutkim, delikatnym ciele, które dopiero krzyczało żal i głód
i potrzeb milion… Lepiej chyba pójść już. Nie wiem dokąd, ani po co. Znów
historia ze mnie drwi. Boleśnie.
czwartek, 16 lipca 2020
Jestem tu.
Pod moim okiem dojrzewają kasztany. Rosną
dzieci nie moje. Padają deszcze, albo wcale nie. Dzieje się. Świat. Wciąż taki
sam, lecz za każdym razem inny. Pająki mierzą przestrzeń sufitu, bądź rozsnuwają
mgły pośród krzewów. Dziewczęta uśmiechają się do monitorów, z których szczerzą
się pryszczaci młodzieńcy. Lato nabrzmiewa, straszy burzą, noc przegania
kołtuny chmur, jakby wydmuchiwała kurze z parapetów. Wróble naradzają się, jak
zorganizować dzień i gdzie na popas stanąć. Dźwięk niewidzialnego pociągu
rozcina ciszę, która jednak goi się nie pozostawiając blizn. Dzień stwarza przyszłość,
jednak nim zalśni błyskiem w oku, przebrnąć musi przez mgnienie
teraźniejszości. Gdzieś pomiędzy byłem i będę.
środa, 15 lipca 2020
Mantra.
Rzecz napisana na portalu Trening Wyobraźni - https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=3498
zadanie:
Bohater – człowiek, który siedzi na drzewie i nie chce zejść
Zdarzenie – Tylko jeden
przeżyje
Efekt: Zjadłem 23 ketonale i
umiem czytać w myślach. Opisać spostrzeżenia.
Dwadzieścia
trzy ketonale… A może było ich trzydzieści dwa? Wszystko mi się miesza w
głowie. Chaos. Gdzieś na peryferiach pojmowania brzęczy telefon.
- Udław się!
– warczę w nieokreślonym kierunku – Piątek jest. Popołudnie. Nie będziesz mi
zawracał…
Sam nie wiem skąd, ale miałem przekonanie sięgające pewności,
że to telefon służbowy i znowu ktoś chce mnie wyciągnąć z domu, i zepsuć
weekend jakimś oszołomem, który siedzi na gruszy, i żre owoce jak maszyna… Jak
larwa jakaś, robal, bo maszyny, to chyba nie jedzą gruszek. Niepokojąca myśl.
Nie zamierzałem pozwolić, żeby ktokolwiek zepsuł mi weekend. No i te tabletki.
Dwadzieścia trzy, czy trzydzieści dwa? Czeski błąd, ale głowa aż huczy od
natłoku wrażeń. Próbuję zogniskować wzrok i sięgnąć nim czegokolwiek, jednak
jako pierwszy zaczyna działać słuch.
Słuch? Nie
jestem pewien, bo nigdy dotąd nie zdarzało się, żebym słyszał głosy. Pewnie lek
spowodował jakieś omamy. Z premedytacją zamykam oczy i skupiam się na treści
dobiegającej z mieszkania piętro niżej. Podsłuchuję i nie zamierzam się
wstydzić. Próbuję zorientować się, jak daleko sięgam zmysłami. Gówniarz.
Poznaję go po głosie. Nadstawiam ucha z nieżyczliwą ciekawością…
- Śmieją
się. Wszystkie chłopaki w klasie już widzieli. Tylko ja nie… A może… Może pójdę
do mamy? Wsunę się pod kołdrę i będę udawał, że bardzo chcę się przytulić. A
potem schowam się cały pod spód i wciąż udając zajrzę jej pod nocną koszulę.
Dlaczego nie mam siostry? Z nią byłoby łatwiej… Z mamą będzie trudniej, ale
może się uda… Tylko co powiem w szkole? Że mamę podglądałem? Znowu będą się
śmiać. Wiem! Powiem, że zaprosiła mnie do siebie Magda, studentka germanistyki
i... Mama ma na imię Magda i skończyła studia już dawno, ale tego przecież nie trzeba
im mówić. Takie drobne kłamstewko. Chyba ksiądz da mi rozgrzeszenie. Ja… muszę
zobaczyć, jak naprawdę wyglądają dziewczyny…
- Ohyda! –
pomyślałem i wolałem nawet myślami odsunąć się od gówniarza. - Niech sobie
kombinuje z matką, co zechce, ale beze mnie. Nie zamierzam brać w tym udziału.
Przesunąłem
środek ciężkości zainteresowania gdzieś niżej. Może nawet o trzy piętra. Zewsząd
słyszałem głosy. Teraz, kiedy już wiedziałem jak, mogłem je wyplątać z szumu i
przesłuchać selektywnie, jakbym dostrajał się do konkretnej częstotliwości. Tym
razem kobieta. Może będzie łatwiej. To chyba ta, z krótkimi włosami w mysim
kolorze, co zawsze chodzi, jakby była naćpana. Ale chyba nie ćpa, bo ma
dzieciaka, który jeszcze pierwszej świeczki na torcie nie dmuchał.
- Spać…
Boże, jak bardzo chce mi się spać. Gdybym wiedziała… Co za potwór! Nie daje ani
chwili odpocząć, budzi się co dwie godziny i drze mordę bez końca. Nie mam już sił
nawet płakać. Snuję się i tylko patrzeć, kiedy się przewrócę. Gdybym mogła
odwrócić bieg zdarzeń, wyrzekłabym się seksu do końca świata, żeby nie
przechodzić tej męczarni. Jeśli jest piekło na ziemi, to właśnie tkwię w nim po
uszy! Po uszy w gównie i wrzasku… Spać… Jedną, cholerną noc…
Uciekłem.
Wycofałem się, czując na skórze krople potu. Niesmak i współczucie. Ale
zrozumiałem, czemu tak wygląda. Po dwóch godzinach spania nawet cyborg
oszalałby, a co dopiero drobna babeczka. Einstein, żeby działać, potrzebował
cztery i pół godziny snu. Kiedy skracał ten czas do czterech, o genialnych
pomysłach musiał zapomnieć, bo organizm dopominał się odpoczynku.
- Do kogo
ona gadała? – zaintrygowany, wróciłem słuchem do pomieszczenia, ale w nim mieszkały
tylko mleczno-gówniane sny niemowlaka pokrojone na cieniutkie plasterki
nieartykułowanym wrzaskiem i modlitwy kobiety o nagłą śmierć. Jej, albo
szczeniaka.
Nie było tam
nikogo więcej, może papużki faliste w klatce, ale te spały i raczej nieskore
były do rozmów. Więc jak się to stało, że słyszę kobietę? Powoli oswajałem się
z myślą, że odbieram nie tyle głosy, co myśli. Ależ haj! Dwadzieścia trzy
ketonale i taki odlot! A może to były trzydzieści dwa? Puste opakowanie turla
się wesoło gdzieś pod nogami. Telefon wreszcie umilkł. Dobrze. Bardzo dobrze.
Nie zamierzałem wychodzić z domu i przekonywać jakiegoś wariata, że powinien
wrócić na łono społeczeństwa, zamiast uprawiać ekstrawagancje. Na gruszy? To
jakiś kretyn. I ja miałbym z takim gadać? W piątkowy wieczór? Żeby szlag trafił
mój haj i tabletki? Nic z tego! Uśmiecham się do wariatów niemal każdego dnia.
Przemawiam miękkim, świętojebliwym głosem, a oni mają mnie w dupach. Gadam i
gadam, aż czasem zapominam się, że są na świecie normalni, z którymi można porozmawiać
bez stresu i gugania, jak do osesków.
- Na ryby –
przedarł się do świadomości kolejny głos – niech idzie na ryby. Choćby na
tydzień, z tym degeneratem Zenkiem. Niech jadą i niech ich zeżrą komary. Byle
pojechali. Tydzień… Marzenie. Niech pojadą choć na dwie noce. Dwie noce z
Konstantym, to więcej, niż rok z moim. Coś wymyślę. On przecież bez ryb
miesiąca nie wysiedzi, ale teraz, jak po złości siedzi i pilnuje chałupy.
Domator się znalazł. Trzeba mu pomóc podjąć decyzję. Niech jedzie i nie wraca
zbyt szybko. Póki Konstanty ma jeszcze parę dni urlopu.
Dzwonek do
drzwi niemal zwala mnie z nóg. Wiedziałem. Ruda spod szesnastki przyprawia rogi
sąsiadowi. I to z kim? Z Konstantym! Znam drania, mieszka blok dalej. I nie
przepuści żadnej, a ta... Ech, co takiego ma w sobie Konstanty, że wszystkie
baby lecą jak ćmy do latarni? Zatoczyłem się i poniosło mnie do przedpokoju.
Ktoś dobijał się miarowo, jakby rąbał drzwi młotem pneumatycznym.
- Otwórz
Stefan! – usłyszałem – Wiemy, że tam jesteś. Musisz nam pomóc. Sprawa poważna,
a nikt poza tobą nie da rady. Bądź człowiek i pojedź z nami, bo facet zepsuje
nam weekend do cna!
Wiedziałem,
że nie odpuszczą szuje. Będą tarabanić, aż wyjdę. I szlag trafi dwadzieścia
trzy ketonale… Diabli ich zesłali. I tego gnojka, co siedzi na gruszy.
Wzruszyłem ramionami, bo absurd powalił mnie i straciłem w sobie argumenty
przeciw. Wszystko to zdało się być jakąś farsą, groteskowym, przerysowanym
grubo hajem. Może tak miało być? Może dzisiejszy kop miał mnie poprowadzić
nowymi, dotąd niezwiedzanymi ścieżkami? Dwadzieścia trzy, czy trzydzieści dwa?
Otworzyłem i zawisłem na klamce.
- Świniopas.
Bydlę – usłyszałem w głowie – I takiego lewusa musimy prosić o wsparcie.
Chętnie do dupy nakopałbym zasrańcowi. Wygląda jak szmata, którą ktoś
wypolerował do czysta pluton wojska wracający z nocnej awantury. Zachlany po
same uszy. Albo naćpany. Szkoda gadać, szykuje się nam niezła nocka. Ależ
trafiła się zmiana. Żeby tylko z tym gnojkiem nie było dodatkowych kłopotów.
- Kapitan
prosił, żeby pan podjechał i porozmawiał – oficjalny głos dochodził spomiędzy
państwowych zębów i ociekał fałszywą słodyczą, niczym miody za komuny. – Proszę
się ubrać, po drodze opowiemy wszystko, a jak dobrze pójdzie, to dokończy pan
wieczór w domu, bo niedaleko stąd na miejsce zdarzenia.
Skąd ja
wiedziałem o gruszy i gościu na niej? Czyżby wystarczył mi dźwięk telefonu,
żeby dotrzeć do myśli tego fałszywego skurczybyka? Oj, pogmerałbym mu we łbie,
gdyby nie fakt, że tabletki rozkołysały mnie wewnętrznie i byłem teraz ciepło i
przyjaźnie nastawiony do całego świata. Schodząc po schodach powiedziałem nawet:
dobry wieczór - rudej spod szesnastki. Dziwka! Ale, rasowa i trzyma fason. Może
warto spróbować wykopać Konstantego z jej łóżka? Na razie szedłem między dwoma
funkcjonariuszami w cywilnych ubraniach i im spieszyło się bardziej, niż się
przyznawali. Ten drugi gotów był mnie nawet zanieść, żeby szybciej skończyć. On
też umówił się na wieczorne cudzołóstwo i nie w smak mu całkiem ta dzisiejsza
afera. Uśmiech miałem coraz większy. Trzydzieści dwa… a może dwadzieścia trzy
ketonale zrobiły grę. Na cały piątkowy wieczór. Kto wie, czy nie na weekend.
Na miejscu
byli nawet strażacy. Gość siedział na gruszy i bez gorączki, metodycznie żarł
gruszki. Strażacy potrafią ściągnąć z drzewa kotka, który się zawieruszy
starszej pani, ale z gościem mieli kłopot większy, bo człowiek nie
współpracował, a nawet wręcz przeciwnie. Obrzucał gruszkami, kopał, strącał
ochotników z drabiny, aż dali spokój. Teraz siedzieli i mruczeli te swoje
strażackie przekleństwa. Gość mi zaimponował. Wygrał z zastępem zbrojnym i
zdeterminowanym. Teraz moja kolej. Czas wkroczyć do akcji.
- Stefan –
kapitan przeszedł od razu do konkretów – gość siedzi na drzewie i nie chce
zejść. Szarpiemy się z nim już pięć godzin. Coś bełkocze, ale ciężko zrozumieć,
a wszelkie próby zdjęcia go z drzewa kończą się kontuzjami strażaków. Wezwali
nas i musimy gościa zdjąć, albo stać tu i czekać, aż sam dojrzeje i spadnie.
A byłem umówiony na brydża z sędziną i prokuratorem, więc sam rozumiesz. Trzeba
działać. I to szybko. Wymyśl coś, strąć go, cokolwiek! Zapakujemy go w kaftan i
do domu, bo wódeczka się grzeje! Jak się wyrobisz do dwudziestej trzeciej, to
stawiam Jasia Wędrowniczka w bardzo ciemnej wersji.
-
Dwadzieścia trzy, dwadzieścia trzy… - szumiało w głowie echami, jakby liczba
obijała się o wnętrze czaszki i nawracała kolejnymi echami – Dwadzieścia trzy kapsułki,
które mieszkają właśnie we mnie i sprawiają, że słyszę kapitańskie przekleństwa
i krzywo tłumioną wściekłość na świat, gościa i na mnie. Żaden Johnnie Walker
nigdy ich nie dogoni. Nie ma takiego koloru, który dałby radę. A może to były
trzydzieści dwie tabletki?
Podszedłem
do drzewa. Ostrożnie. Pamiętałem, że strażaków spotkała powitalna salwa z
ogryzków. Wolałem nie narażać własnego jestestwa na kontakt z owocami ciskanymi
z pasją przez szaleńca. Na gruszy? Babcia na jabłoni była mu inspiracją, czy
jaka inna cholera? Niezły świr.
- Jesteś
Mesjaszem? – usłyszałem w głowie głos. Schrypnięty nie wiedzieć czemu.
- Tak! –
zaczepnie odpowiedziałem uśmiechając się. A co! Niech wie, że łatwo nie będzie.
Skubaniec czytał mi w myślach. Może też zeżarł fiolkę tabletek?
- Wreszcie
ktoś sensowny, bo z tamtymi debilami ciężko się gada. Nic nie rozumieją. Ty
zrozumiesz. Kiedy?
- Co kiedy?
– zaskoczył mnie szybkością, z jaką nawiązał kontakt i przeszedł do konkretów.
Musiałem się pilnować, żeby mnie nie zdemaskował.
- Kiedy
potop, to chyba oczywiste pytanie – szczęśliwie gość nie był złośliwy, tylko
niecierpliwość pchała go do wiedzy.
- Jeszcze
nie wiem – mruknąłem wymijająco, żeby zyskać na czasie i oswoić się z myślą, że
dziś będę uprawiał grządkę Boga – A co? Sraczki dostałeś już od owoców? Sraj
śmiało, do góry nie poleci.
Trafiłem! Tu
go bolało. Wyraźnie skrzywił się. Nie tylko mentalnie. Na pysk wyszły mu bruzdy
jak u shar peia. To dlatego był rozkojarzony i nie gmerał w mojej głowie równie
zaciekle, jak ja w jego. Ciekawe, czym się raczył, zanim usiadł na gałęzi.
Trzeba się temu przyjrzeć, bo może na następny weekend spróbowałbym tego specyfiku?
Trzydzieści dwa ketonale…
- Ketonal? –
prychnął gość – Myślałem, ze Mesjasz nie musi się wspierać farmakologicznie.
Ależ degrengolada. Nawet w niebie ćpuny?
Uraził mnie.
Momentalnie mnie szlag jasny trafił. Teraz naprawdę poczułem się Mesjaszem.
Zupełnie bez udziału świadomości schyliłem się, podniosłem jakiś kamień i
cisnąłem. Celnie! Rękę szaleńców zawsze los poprowadzi. Trafiłem, a gość
jeszcze kończył myśli obelżywe, kiedy pikował ku ziemi.
- Dobry
jesteś Stefan! – kapitan sapał z zachwytem, kiedy jego przydupasy pakowały już
gościa w kaftan – Nie spodziewałem się, że tak szybko się uwiniesz. Masz u mnie
flaszkę!
Wzruszyłem
ramionami. Gość w pozycji horyzontalnej przemierzał właśnie szlak w stronę
karetki. Będzie miał zapewniony apartament na koszt państwa na długo. Dłużej,
niż będzie schodził siniak z czoła, które dopiero teraz ocknęło się z
zaskoczenia i rozpoczęło barwić skórę.
- Tylko
jeden… – dobiegł mnie jeszcze głos skrępowanego – Tylko jeden przeżyje. Potop
będzie. Musi być. I to lada chwila. Gniew Boga będzie straszny. Wiem,
rozmawialiśmy. Głupcze! Przez ciebie umrę. Utonę. Każdy utonie… Tylko jeden…
Karetka
wesoło mrugając światłami oddalała się, strażacy pakowali sprzęt, niebieska
gwardia fetowała sukces i równie szybko oddalali się w stronę komisariatów,
żeby spisać tony raportów i wniosków o nagrody za sprawność i tempo akcji. Pod
gruszą zrobiło się cicho.
-
Dwadzieścia trzy ketonale – mruczałem jak mantrę – a może trzydzieści dwa?
Nie wiedząc
co robię, zwinnie jak małpa wspiąłem się na drzewo. Udawałem, że to z
ciekawości, że chcę sprawdzić, co czuł ten czubek, kiedy siedział na gałęzi i
terroryzował otoczenie swoją toksyczną obecnością i ostrzałem z niedojedzonych
owoców. Ostatnie samochody rozjeżdżały się już i powoli zapadał zmierzch.
- Noc, to
najlepszy czas na potop. Panika, skuteczność i potępieńcze jęki – Gałąź
uwierała mnie w tyłek. Powinienem zejść, jednak coś mnie trzymało w miejscu –
Nie wiem, czym się naszprycował, ale, skoro rozmawiał z Bogiem, to chyba wie?
Może lepiej poczekać? Zostać tu, w bezpiecznym miejscu i przeczekać nawałnicę?
Wielką Wodę?
Sięgnąłem po
owoc i ugryzłem. Smaczny. Jutro będzie całkiem dojrzały, ale już dziś smakuje
jak ambrozja. Boski pokarm. Rozsiadłem się. Głodem mnie nie wezmą. Grusza
obrodziła, a mój poprzednik za wiele nie zdążył zjeść.
- Głupcy! –
pomyślałem ze złośliwą satysfakcją – Nie mają pojęcia, co ich czeka! A ja,
bezpiecznie, posiedzę na gruszy i przeżyję. Dwadzieścia trzy… Dzięki ci Boże… A
może to były trzydzieści dwa…? Tylko jeden…
wtorek, 14 lipca 2020
Wewnątrz.
Wyszedłem z siebie. Niedawno.
Parę lat zaledwie. No… może dwadzieścia. Wyszedłem i wcale mi niespieszno
wracać. Bo i po co? Tam, to już nikogo nie znam i pewnie miałbym kłopot z
funkcjonowaniem. Lepiej mi tu. Pogrążam się w dywagacjach, dygresjach, wątkach
nieistotnych. Nadmiar czasu konsumuję na jałowych dyskusjach z samym sobą.
Dokładnie, jak ten facet, co usiadł pod drzewem i zamierzał spędzić pod nim
wieczność, byle nikt nie przeszkadzał. Inny oddał się obserwacjom wody, a zanim
zdechł, resztką przyzwoitości wyszeptał: panta rhei.
Ja szeptać nie będę. Chyba.
Nie wiem. Może niepotrzebnie się zarzekam? Wielu przede mną było równie mocno
przeświadczonych i zawiodło. Może stać mnie na szept? Na dwa słowa, które
unieśmiertelnią, jeśli nie mnie, to wyobrażenie o mnie? Dałbym sobie w pysk –
znów to robię! Znów uciekam w światy nierealne, w te niedopowiedzenia i
zawieszenia głosu z nieśmiałym, ledwie zarysowanym znakiem zapytania. Jakbym
flirtował i haczyk zarzucał na czyjąś cnotę wielokrotnie już odkurzaną i
przymierzaną całkiem bezwstydnie. Zarzucam? Flirtuję? A może żebrzę o
zauważenie? O chwilę, kiedy czyjeś palce namalują na moim policzku jedno
uczucie inne od obojętności? Jedno, małe zauważenie? Albo cios pozostawiający
zawstydzony, rumiany ślad kilku najbardziej zaangażowanych palców.
Po suficie skradają się
pająki. Ciągną swoje nienasycone brzuszyska i wybałuszają się na świat,
sprawdzając, czy nie widać w nim spełnienia. Wolę nie patrzeć im w oczy. Nie
dać okazji, żeby któryś zahipnotyzował mnie drgawką, gdy potrącać zacznie
struny, by rozśpiewać labirynt nerwów sieci, czekając na odzew śmiertelnie
wystraszonego łupu. Może skamieniałbym, albo w solny slup się zmienił, ku
utrapieniu wielonogiego myśliwego? Czarne punkty w przestrzeni sufitu prowadzą
zawiłą grę. Romans? Partię szachów? Coś prowadzą i najwyraźniej gra je pochłonęła bez reszty. Podobnie jak mnie pochłonął bezruch. Pozwalam entropii
rosnąć. Beze mnie. Radzi sobie znakomicie. Rośnie, obrasta mchem historii,
kurzem wszechwiecznym. I jeśli ktoś odejdzie, to będę nim ja. Nie ona.
Dzień uderza w okna, aż
zaczynają się pocić i płakać. Wyją z bólu, ale czynią to w milczeniu. Słońce
skumulowanym promieniem usiłuje wyciąć w płaszczyźnie swój graf. Ekslibris
niepojęty, w języku tak dawno zapomnianym, że nawet naskalne malowidła znać go
nie mogły. Szyba podzwania, jakby zębami szczękała. Oszołomiona nieznanym
amokiem mucha usiłuje popełnić samobójstwo i wali głową w szkło. Chce pomóc
słońcu? Czy spieszno jej, by spić pot z moich skroni rozognionych? Światło mami
mnie wielością. Pokazuje różnorodność. Kolory, kształty, nienasycenie. Głębię,
jakiej daleko do nocnych mar. Do śmiertelnego paroksyzmu. Pokazuje. Wabi.
Usiłuje zaintrygować, stawia pytania, albo otwiera możliwości. Sprawdza, czy
się kupię na ten blichtr. Na bogactwo. Dla konesera. Uczta, w jakiej można
zatracić się. Życie jest nałogiem. Jednym, wielkim nałogiem, silniejszym od
innych.
Przestrzeń dzieli się na
części. Dzień-noc. Światło-cień. Jest-nie ma. Wszystko ostre, jednoznaczne,
wymagające. Potrzebujące, by stanąć po jednej ze stron, jakby istniały
wyłącznie końce szali, a nie ciągły, wijący się serpentyną szlak pomiędzy
dniem, a nocą. Zły-dobry. Głodny-nażarty. Spełniony-beznadziejny. Wikłam się w
pary przeciwstawne. Jąkam się w wyliczankach. Gruby-chudy. Piekło-niebo. Stare
mięso-świeży czosnek. Razem-osobno. Ja… Ja… Nie ma nic po drugiej stronie. Nie
ma antagonisty, choć każdy stara się nim być. Udaje. Cyniczny się staję, co
niechybnie oznacza starość galarety zamieszkującej czaszkę. Marskość. Rak,
zgorzel gangreny, ostatnią krew, po której już tylko bezpłodność i pobieżność
hedonizmu. Czekam, aż przyjdzie demon, który przez ucho, albo nos wrazi mi
słomkę, w oczodół wepchnie rurkę i wyssie gnijącą już za życia materię. Jak
pająk.
Uśmiecham się z przekąsem.
Mnie? Mnie już tam nie ma. Wyszedłem. Dawno temu. Zamierzam nie wracać. Niech
się skorupa przyda jakiemuś żyjątku. Jakiemuś komuś, może nawet KOMUŚ? Niech
ma, porzuciłem bez żalu i utyskiwań. Nie wrócę. Raczej. A jeśli wrócę, to
przecież pchać się też nie potrafię. Nie wespnę się na kolana lokatora i oczu
mu nie wydrapię. Poszukam pustostanu i zasiedlę go, jak gołębie zasiedlają
strychy, kiedy tylko okno przestanie stać na straży wnętrza i oddzielać go
szlabanem od reszty wszechświata. Wyszedłem. Nie po to, by wracać. Chociaż
czasami myślę, że może… Tylko po co? Do czego? Nostalgia? Tak szybko? Nie ma
mnie parę lat zaledwie… No… może dwadzieścia…
niedziela, 12 lipca 2020
Nowy dom.
Zanikające linie papilarne
mogą świadczyć tylko o jednym. Czas szykować się na spoczynek, jeśli nie
wieczny, to przynajmniej na taki, w którym życie nabierze ochoty na kolejną
inkarnację. Siedzę, niczym Beduin przed kupą wielbłądziego łajna i dumam.
Udaję, bo przecież co dać może dumanie, kiedy linie papilarne wcale nie pytają
o pozwolenie, tylko zanikają. Powoli, ale niepowstrzymanie. Ręce mam już tak
gładkie, jakbym je polakierował. Złośliwy powie, że nieużywane, więc dlatego
gładkie i bez linii. Bo te, to się miewa, kiedy się człowiek narobi, a obiboki,
mają najwyżej odleżyny na tyłku wytatuowane. Obejrzałbym tyłek, ale
ograniczenia związane z tkanką kostną uniemożliwiają mi podobną penetrację. Ważne,
że nie boli. Kiedy boli dobrze nie jest. Ale teraz, bolą tylko oczy od wpatrywania
się w dłoń dziewiczą.
Twarz mi się wyciąga. To
pewnie skutek uboczny, albo następstwo. Doigrałem się. Nie wiem za co, jednak
widzę, że dobrze, to już było, a teraz ponura rzeczywistość zawzięła się na
mnie i dopadła mnie bezlitośnie. Wcale mi nie do śmiechu. Może nawet powinienem
porzucić myśl, że jeszcze raz się zdążę uśmiechnąć? Strach się po głowie
podrapać, bo gotów jestem wyszarpnąć niechcący resztki sierści – i tak wyglądam
już jak hiena liniejąca od urodzenia do śmierci. Miałem się skupić na liniach i
zobaczyć, dokąd wieją. Może warto pójść ich tropem. Może one, podobnie
szczurom, gdy okręt tonie, szukają drogi ucieczki ku życiu? Zaciskam zęby. Nie
za mocno, bo próchnica zdążyła uwić sobie niejedno gniazdko, jakby wierzchy
zębów były wierzbową głową.
Zmuszam się do czujności.
Obserwuję, choć łzawię. Mam nadzieję, że w końcu się uda zobaczyć, dokąd to
moje linie wędrują. Wreszcie, gdy już poddać się miałem, udało się! Jedna ze spóźnialskich,
która pałętała się jeszcze w kołysce dłoni obudziła się, rozejrzała dyskretnie
i w angielskim stylu szykowała się do opuszczenia. Bez fanfar, białych
chusteczek, strzemiennego, czy choćby pocałuj mnie w … odleżyny. Mało nie
zawrzasnąłem z radości jak Apacz na widok karawany żółtodziobów. Linia, dla
mnie bezimienna drgnęła i zaczęła się wspinać. Zgroza. Wspinała się na ramię, a
ja podejrzewałem ją, że raczej skoczy na ziemię i gdzie polezie, wyśliźnie się
wężowym krokiem i tyle będę ją widział. Ale ta lezie pod górę sprawnie, jak
wytrawny alpinista.
Trzeba było czekać. Linia nie
była szybka. Wspinała się z rozwagą, wybierając szlak łatwiejszy. Widać, że
niepochopna. Nie jakiś młokos, co da się zwieść pokusie szybkiej chwały i
jeszcze szybszej śmierci. Minęła łokieć i nawet się nie zasapała. Chwilę
połaskotała mnie pod pachą i wyszła na wyżynę ponad obojczykiem. Przełęczą barku dotarła na silnie eksponowany teren karku, który pokonała po krótkim
odpoczynku. Wreszcie zaczęła się przedzierać przez kosodrzewinę zarostu. Minęła
toń oka i ostrokół brwi. Tam ją dopadło zmęczenie. Niemal czułem jej ból.
Siadła na muldach zmarszczek i powoli przewróciła się na plecy. Ja też…
Kiedy się ocknąłem, nadal czując zakwaszenie tkanek, linia wciąż zasiedlała pofałdowany teren na czole.
Nie wiem skąd ukłuła mnie myśl, że ona tam już umrze, że mimo rozwagi
przeforsowała się, przeliczyła, albo nie przeszła aklimatyzacji i rozrzedzone
powietrze zrobiło jej z płuc tatara. Tylko płakać. Żal mi jej było. Może choć
pogłaszczę? Łza swędziała w kąciku oka i sięgnąłem po nią dłonią. Tą najgładszą
z gładkich i całkiem chyba już pozbawioną zmarszczek. Rzuciłem okiem z
ciekawości – obraz rozmazywał się. Niewiele mogłem dostrzec, choć łzę otarłem.
Wtedy… przypomniałem sobie o okularach. Założyłem je na nos lekko zawstydzony
własną niekompetencją. Dłoń przestała być gładką. Były tam. Wszystkie. Nawet
te, których nie podejrzewałem i ta, która wspięła się po mnie śledzona czuciem,
które nie mogło być udawanym. Dotknąłem czoła. Była. Spała smacznie pośród
innych.
Znów na rękę popatrzyłem w
zadumie. Beduin dawno wymyślił, jak wykorzystać wiedzę i wielbłądzie łajno
zagospodarować, skoro już się pojawiło. A ja? Patrzyłem i patrzyłem. Linie
mnożyły się i wiły. A jeśli… one wszystkie zechcą wspiąć się na czoło?
Zmieszczą się tam? Przyłożyłem rękę. Jeśli z jednej, to się zmieszczą, ale druga
będzie musiała poszukać innej lokalizacji. Może trzeba ją nauczyć i wybrać jej
jakąś przystań na spokojną emeryturę? Tylko gdzie…
sobota, 11 lipca 2020
Parę kroków.
Gdzieś
pomiędzy deszczami udało się przedreptać kilka kroków. Pozbierać szyszki
większe od wszystkich, jakie dotąd udało się znaleźć, podejrzeć, jak wije się
bluszcz duszący koronę jesionu, powąchać różę wspinającą się po żywopłocie powąchać
kwietne łąki posiane między chodnikami, a posesjami. Posłuchać zaklęć pijanego
obcokrajowca, a nawet zerknąć na dzieci potrafiące zasnąć w autobusie pomiędzy
przystankami. Po niebie wciąż snuły się niedopowiedzenia i wątki z burzową przyszłością
słaniały się przy widnokręgu. Kwitnące żywopłoty przepychały się z aromatem, żeby
zdążyć przed deszczem i zwabić owady, które pozwolą im na brzemienność. Nic.
Zwyczajność taka, którą każdy mógłby sobie podejrzeć, gdyby tylko chciał. Ja?
Chciałem.
piątek, 10 lipca 2020
Świeca.
Blask świecy
nienachalnie wydobywał z mroku mieszkające tu meble. Fotele, zbyt wygodne, by
zrezygnować z ich gościny, bibeloty starzejące się na komodach, geometryczne
plamy fotografii na ścianach. Pomiędzy łóżkiem, a szczelnie zaciągniętymi kotarami
okien zatrzymały się w wielkim glinianym wazonie świeżo nacięte sosnowe
gałęzie, a ich aromat opanował całe pomieszczenie. Obok mnie, na mahoniowym
stoliku przycupnął w miśnieńskiej filiżance zapach gorącej kawy, splatając się
z żywicą w bukiet uroczy i wyostrzający zmysły. Ja, w przezroczystym wąskim
naczyniu o smukłej nóżce chłodno rozglądałem się z wysokości. Wszak jestem
białym winem podawanym do deserów, a na taki właśnie zapowiadał się ów wieczór.
Sącząca się
skądś muzyka grzeszyła ciepłem i delikatnością. Na pobladłej ze zdumienia
ścianie, w jej rytm, poruszał się zmysłowy cień. To młoda kobieta tańczyła boso
w trawie gęstego dywanu niczym rusałka pilnująca leśnego źródełka. Przymknięte
oczy wskazywały, że pogrążyła się w świecie marzeń i wspomnień. Ubrana jedynie
w halkę z miękkiego, zielonego jedwabiu mieniącego się refleksami w księżycowym
blasku świecy wirowała topiąc szmaragdowe echa gwiazd na mojej, drżącej
powierzchni. Płochliwe światło pieściło brzoskwiniową skórę, wspinało się na
usta szukając wilgoci warg zagryzionych w uniesieniu, w zapomnieniu i ekstazie
nie pierwszej, tej znanej lecz dziś nieosiągalnej.
Falujący
welon cienkiej, półprzeźroczystej tkaniny usiłował skrywać jej intymność,
współpracując z mrokiem zakamarków, lecz bezskutecznie. Zawstydzony płomień
świecy, rumienił się i skwierczał cichutko, żeby nie skalać chwili. Kawa dawno
zgasła niedoceniona. Świat milczał wraz ze mną - drżącym widzem przedstawienia.
Jakże chciałem wziąć w nim udział! Kusiłem bukietem, wdzięczyłem się miodowymi
prądami bursztynowej toni...
Cierpiałem
niepewność, którą pogłębiała drocząc się ze mną. Zbliżając się pokusą i
ignorując w tańcu, jakbym nie istniał. Wreszcie jedno, a zaraz i drugie
ramiączko sfrunęło na łokcie...Miękki, lejący się, zielony puch pożegnał jej
ciało osuwając się na ziemię. Pchnięty nagą stopą jedwab zawisł ukrzyżowany na
cierniach sosnowych. Zieloność boleśnie przenikająca zieloność... Widok ten
sprawił, że na chwilę straciłem ją z oczu. Kiedy podniosłem wzrok poczułem
dotyk gorącej dłoni na mym nienagannym garniturze. Spragnione usta rozchylone
do pocałunku zapraszały kusząc wilgocią. Wniknąłem w nie bez pamięci... Niepotrzebna
już świeca zemdlała...
czwartek, 9 lipca 2020
Narodziny.
Rzeźbię w papierze kwiat. Dla
ciebie. Niezgrabnymi palcami wywijam płatek za płatkiem. Cyzeluję pąk siedzący
głęboko, w skupieniu dojrzewający do rozkwitnięcia. Suche palce trą papierowe
płatki nadając im ulotnego ciepła. Nie wiem, czy wystarczy mi energii, żeby
dokończyć choć jeden. Czy się spodoba? Uczę mój kwiat bycia. Choć na jedną,
istotną chwilę. To wiele, choć ludzie tak mają, że każdemu trafi się chwila
istotna, w której może. Powinien. Albo wcale nie.
Papieru pod ręką nie brakuje,
więc odrzucam wszystkie nieudane płatki. Nie chcę skaleczyć kwiatu zwiędniętym
płatkiem. Chcę, by był idealny. Jeśli obraz czegoś może być idealny, to właśnie
ten kwiat chciałbym uczynić takim. Głowa pełna niedopowiedzeń błąka mi się po
krawędzi uśmiechu. Znaczy wspominam. Zniekształcam, wygładzam rysy. Wczoraj
zawsze jest inne. Jutro będę je wspominał jeszcze inaczej, niż dziś.
Wspomnienie, jak szkło leżące na dnie morza, wygładza się z każdym przypływem
fali. Przestaje kaleczyć, a zaczyna budzić wyobraźnię, żeby sobie dopowiedziała
nawet to, co nie może być prawdą. Może. Ale dopiero jutro.
Dziewczęca wróżba zrywająca
płatek za płatkiem, by odsłonić nagość nasienia. Kocha-lubi-szanuje… Aż z
kwiatu zostanie słupek drżący i parę wąsów. Nie liczę płatków. Niech los
zdecyduje. Jeśli zużyję na kwiat stare listy… Nie… Nie od ciebie. Te listy,
które kiedyś… Jeśli rozbierając kwiat z urody znajdziesz cudzą ręką nakreślone
słowa, wtedy szczere zapewne, ale dzisiaj mocno wyblakłe… Jeśli z płatka
wyczytasz, że kocham? Że ona kochała? Oddam ci minioną miłość zaklętą w
słowach, które popłynęły i wygładził je czas. A teraz ozdobią kwiat dla ciebie.
I znów będą szczere, choć adresat się zmieni. Koperty rozeschłe ze starości,
listy murszejące jak muzealne papirusy, znaczki datowane z zawodową
sprawnością…
Rachunek z nieistniejącej już
restauracji, bilet do tam, gdzie pierwszy raz nie musiałem ukrywać pożądania…
Może to za wiele? Może będziesz zgrzytać zębami, że taki ze mnie rzeźbiarz, co
z resztek rzeźbi i zamiast ofiary składa ci w darze wyliniałe uczucia, które
ciebie nie znały? Starsze od pierwszej wspólnej myśli, od iskry, jaka popłynęła
między dłońmi witającymi się pierwszy raz. A ja chcę ci oddać wszystko. Całą
moją przeszłość i każde wspomnienie. Żeby stały się twoimi, naszymi… Zwietrzały
pocałunek zamknięty pomiędzy kocham, a tęsknię na siódmej stronie listu, który
ścigał mnie z tak dalekiej przeszłości, że dzisiaj wydaje się być tylko baśnią.
Jakiś artykuł z gazety drukowanej na podłym papierze, wydarty pospiesznie, lecz
po co? Dziś nie wiem.
Uczę mój kwiat życia. Drży w
moich zmęczonych pracą rękach. Kiwa ciężką od słów głową. Szepczę mu nadzieje i
słowa gorące. Karmię go. Niech się zarumieni od niedyskrecji i chceń odważnych.
Mam prawo dać mu życie? Wolno mi oczekiwać? Mieć nadzieje? Za chwilę wyfrunie z
moich dłoni i popłynie do ciebie. Jak niepokorne pisklę, gdy tylko piórka
okrzepną na tyle, by unieść ciężar wiary w samodzielność. W końcu po to
rzeźbię. Żeby twoim się stał, jeśli zechcesz. Jeśli będziesz. Kwiat pachnie
trochę mną, trochę wspomnieniami. Zupełnie, jak hodowlane róże zawieszone na
metrowej łodydze. One też nie pachną sobą. Oduczyły się, chcąc spełnić kaprys
ogrodnika. Teraz pachnieć potrafią tylko polne kwiaty. Innym trzeba perfum. Mój
kwiat dla ciebie… sama ubierzesz w zapach. Jaki tylko zechcesz. O ile zechcesz
kwiat… Mnie…
środa, 8 lipca 2020
Bezdomny.
Kuter z rozdartym podbrzuszem
wygrzewa się na łasze piachu. Fale poklepują go współczująco po rufie, kiedy przypływ
wznieci w morzu niepokój. Pusty, porzucony, nikomu niepotrzebny. Skorupa,
której kiedyś udawało się być. Mieć znaczenie i wartość.
Dziś jest tylko nieciągłością
wybrzeża sennie kołysanego drobną falą. Miejscem, w którym umawiają się na
randki morskie skorupiaki, a którego unikają żółwie, bo choć jest bezpańskim kutrem, to potrafi ukraść ciepło słońca tak potrzebne jajom, by piasek wygrzał
je lepiej niż obowiązkowa kwoka. Nawet burze pogardliwie omijają kuter, jakby
nie chciały dobijać ciężko rannego. Sam zdechnie. Zeżre go czas. Wiatr pospołu
z deszczem. Nie popłynie.
Z nutą nadziei.
Życie pochowało się w domach, a na niebo wylazły chmury.
Chyba wszystkie, bo tłoczą się niemożliwie. Pomyślałem, że jedna więcej, a
musiałoby pęknąć, bo jak inaczej? Chmury naradzały się i naradzały, aż
popłynęły w stronę centrum, zostawiając za sobą smugę rozmazanego, brudnego błękitu.
Tak brudnego, że niemal szarego. Nawet ptaki nie chciały śpiewać, bo im głosy
przycisnęło do ziemi. Kredą malowane obrazy drżą na zimnych puzzlach. To może
być ostatni dzień ich świetności. Szczęściem okolica płodna i dzieci nie
brakuje. Namalują nowe, jeszcze wymyślniejsze obrazy.
wtorek, 7 lipca 2020
Smaki i podróże.
Rozkład jazdy nie był chyba
najlepszą z możliwych lektur, jednak innych nie było. Mały, poskładany w
książeczkę wielkości pudełka papierosów był jedyną rzeczą, jaką miała. Może
lepiej, że nie papierosy, bo bezmyślnie wypaliłaby wszystkie i nie zauważyła,
że się kończą. Wodziła wzrokiem po papierze, jakby zamierzała gdzieś jechać. A
może…
Może faktycznie trzeba wsiąść
w pierwszy z brzegu pociąg i pojechać tak daleko, żeby przestało boleć? Może
być takie miejsce na świecie, gdzie nie boli? Nie. To bzdura, ale może… Pociąg
kusił. Rozkład jazdy rozchylał nogi i pokazywał wnętrze. Zupełnie jak ona, gdy
zgłupiała całkiem i poszła z obcym, nie pytając nawet, jak ma na imię. Śmiała
się z siebie samej. Piękny był. I mówił „r” tak, jakby zamiast z kamienia było
ono z masła orzechowego – lepkie, słodkie i wślizgujące się pod spódnicę.
- Phagnę – szeptał jej do
ucha, kiedy dłoń już skradała się cieniem wnętrza ud.
Ona też „phagnęła”. Kolana
rozpełzły się szerzej niż w gabinecie ginekologicznym i czas przestał istnieć.
Krzyczała, gdy pił jej podniecenie. Wiła się, ocierała. A potem… Przestał jej
„phagnąć” zanim ostygła na tyle, żeby odzyskać wzrok. Poszedł. Wstyd wypełzł
jej na twarz i nie chciał jej opuścić. A jeśli… Myśli rozbiegane po
wcześniejszym bezruchu podrzucały chore scenariusze i dramaty. Potrzebowała
czasu. Musiała uspokoić ręce roztrzęsione, a miała wyłącznie ten kieszonkowy
rozkład w postaci małej książeczki, więc obracała go w palcach. Ostatnia deska
ratunku trzymająca na powierzchni zmysły.
Skąd wziął się w jej torebce?
Może leżał tam zapomniany od paru lat? Torebki nie zmienia się bez ważnej
przyczyny, a w jej życiu dotąd nie stało się nic, co wymagałoby tak radykalnej
zmiany. Rozkład mógł być nieaktualny, jak jej życie w tej chwili. Nie znalazła
w sobie determinacji, która wystarczyłaby na sprawdzenie ważności. Patrzyła na
nazwy.
Opole. Suwałki, Kalisz, co ją
obchodzi Rzeszów, czy Koszalin? Jelenia Góra? Można bez niej żyć! Łódź. Ohyda
Po co jej inne miasta? Ale rozkład kusił. Zdawał się obiecywać, że w tych
wszystkich nieznanych jej miejscach jest coś, czego jeszcze nigdy… nie
„phagnęła”? A dzisiaj właśnie może zacząć. Nie. Nie zacząć, a skończyć.
Mniejsze sprawy wytrącały ludzi z równowagi i trzymały w szponach depresji,
albo lęków, których nie dało się zadusić żadną poduszką, czy prześcieradłem.
Praga… A gdyby jednak? Może
niekoniecznie coś dużego. Białogard? Częstochowa? Miasta kłuły w oczy, mamiły
nazwami, jakby to były ciastka w menu cukierni. Chyba chciała ich wszystkich. I
żadnego. Naraz. Śliniła się i odwracała wzrok, jak od zakazanego owocu. Raz już
uległa i nie radzi sobie z tą słabością chwilową. Więc siedzi na ławce i czyta
rozkład jazdy, który może jest już nieaktualny. Może nawet nie istnieją już
takie miejsca. Łeba? Lesko? Polanica? Kiedy on „phagnął", a ona… minęła
wieczność. Może była wojna i siedzi teraz na ostatniej na ziemi ławce?
- Dobrze mu tak! – pomyślała
mściwie, a palce aż zmięły skraj rozkładu – Może teraz snuje się po martwym
świecie i pluje w brodę, że odszedł i zostawił ją. O nie. Ona nie wróci. Nigdy
w życiu! Nie da mu satysfakcji. Będzie klęczał i żebrał, a ona go odtrąci. Jak
on ją, kiedy kipiała uniesieniem i szukała w głowie słów wystarczająco dużych,
żeby został do końca świata. Wstydziła się tego, ale domek w głowie był już
umeblowany, a trójka… tak; trójka dzieci o blond włoskach bawiła się na
dywanie…
Oddech znów przyspieszył. Matka
zawsze niepokoi się o los potomstwa, nawet wtedy, gdy to potomstwo jeszcze
niepoczęte. Co z tego? Przecież widziała je już w głowie. Bawiły się na dywanie
w jakieś arabskie wzorki, a ona niosła im sok do picia. Świeżo wyciśnięty z
pomarańczy… Miała wielką ochotę na ten sok, ale przecież nie dla niej
wyciskała, tylko dla dzieci. A on wziął i poszedł. Szklanka pękła jej w rękach
i dzieci rozpierzchły się w mroku bezwidzenia.
Pociąg… Do Łowicza, Pasłęka,
Karpacza… Nawet nie wie, czy tam też jeżdżą pociągi, ale nazwa rozpływała się
po języku, jak śmietana, którą ogrzać ciepłem ust. Leszno… Gdyby Leszno posypać
rodzynkami i dodać odrobinę bitej śmietany, torcik Bristol nie byłby już nikomu
potrzebny. Głogów – Zacher, gdyby usłyszał tę nazwę, zmieniłby nazwisko czym
prędzej. Żeby jego czekoladowo-morelowa rozpusta smakowała jeszcze lepiej.
Kraków? Nie, Kraków nie. Kraków smakuje jak suchary. Łatwo trafić, ciężko
wyjechać. Żyć pośród kustoszy i zadęcia? To już lepiej wybrać którykolwiek ze
Zdrojów, niechby Busko! Busko brzmi jak beza, do której przyczepiła się
kandyzowana wisienka. Busko byłoby niezłe.
Otarła ręce o spódnicę, jakby
wycierała resztki kremu. Oblizała wargi wciąż pachnące jego „phagnieniami”. Cud
prawdziwy, że ma na sobie spódnicę. Że ją odnalazła pośród podłóg. Ręce
prześliznęły się po materiale gładko. Aż dziw, bo powinny być lepkie od kremu…
Nie były, a ona nie miała majtek. Rzuciła okiem dookoła. Nikt nie patrzył. Co z
tego – ona wiedziała i teraz nie potrafiła przestać się wstydzić. Jego nie było,
a ona siedzi mnąc nieaktualny być może rozkład jazdy i nie ma majtek. Borne
Sulinowo! Tam mogłaby skryć swój wstyd. Pośród lasów w zapomnianej przez Boga
mieścinie na krańcu percepcji. To gdzieś za Piłą chyba… Piła brzmi nieźle…
Wytrawnie. W sam raz do popicia torciku Zachera.
Nie. Zamość. Lepiej Zamość,
bo tam, to już nikogo nie było. Kto jechałby do Zamościa? Łatwiej odwiedzić
Nowy Jork, czy Hongkong, niż Zamość. Wracając stamtąd można opowiadać. O
smokach, o szlachetnych… Musiała zakląć, gdy pomyślała, że on mógłby pochodzić
z Zamościa i udawać rycerza wystarczająco długo, żeby ją… żeby ona… Głupia
była. Wciągnęła powietrze zachłystując się nim. Wciąż pachniała wspólnotą ciał.
Powinna była się umyć. Zedrzeć skórę do kości. I tak śmierdziałaby pożądaniem.
Spełnieniem – jego spełnieniem, które zaschło na jej ciele jak maseczka
kosmetyczna, która zbyt długo leży na twarzy… Przeciągnęła ręką po buzi. Rumieniec
nie schodził z niej. Popękane wargi. Nie. Nikt nie pozna, że pękły wcale nie z
braku wilgoci, tylko spierzchnięte są.
Nikogo. Wciąż nikogo obok. To
dobrze. Nie potrzebowała towarzystwa i tych pobieżnych gadek oględnie zmierzających
do wnętrza jej biustonosza. Fałszywych uśmiechów ukrywających prawdziwe myśli. Kobiety
z pogardą myślące o niej – „zdzira”. I faceci z rozmarzonym głosem myślący to
samo. Pociąg jest chyba jakimś wyjściem. W pociągu nie będzie zdzirą. Bez
względu, czy w przedziale usiądzie kobieta, czy mężczyzna. W pociągu… Nie
będzie jego. On poszedł. I nie wróci. A nawet jeśli, to nie chce go już znać.
Nieprawda? Chce? Więc co? Zostać i czekać, aż upokorzy ją ostatecznie? O nie!
Na pewno nie.
Wstała. Wciąż nikogo. I
majtki, których nie ma na sobie nie są problemem. Zmięła rozkład jazdy i
rzuciła w najbliższy śmietnik. Pojedzie. Dokądkolwiek. Pierwszy pociąg, który
się napatoczy. Ona, z wargami rozbitymi od miłości fizycznej i bez majtek. Nie
będzie czekać. Nie będzie zdzirą. Pojedzie i wysiądzie gdzieś, gdzie miasto
będzie miało smak szarlotki. Ciepłej. Z kruszonką…
poniedziałek, 6 lipca 2020
Przepowiednia.
Wcale nie wiem, czy aby
zostać wieszczką trzeba zmieniać płeć. Może wystarczy się wyprzeć własnej? A
zresztą – machnąć ręką; w końcu wieszczki nie korzystają ze swojej kobiecości,
więc są bezpłciowe. Tak trzeba? Domniemanie, że brak seksu zwiększa możliwości
poznawcze tej drugiej, niewidzialnej strony rzeczy ma się jakoś trzymać kupy i
posiadać udokumentowane historią przykłady. Święte dziewice przepowiadały każdy
możliwy absurd i ich poświęcenie chlastało wręcz po twarzy. Jak tu wyszydzić
dziewicę? To tak, jakby kopać szczeniaczka łaszącego się do nóg. Jakim
psychopatą trzeba być, żeby tego dokonać? I jakim trzeba być facetem, żeby
wyrzec się seksu tylko po to, żeby komuś przepowiedzieć gangrenę, albo dół
finansowy w bliżej nieokreślonej przyszłości. Dobrze jest umieć mówić językiem
dyplomatycznym. Dyplomaci rzadko biorą po mordach, bo mówią tak, żeby
odpowiadać z wolnej stopy, albo dać dyla w nieoznaczoność i przenieść polemikę
na płaszczyznę pierwotnych znaczeń słów.
Zapomniałem już, czy miałem
zamiar fałszywie przepowiedzieć pryszcz na nosie pani spod ósemki, czy duże
zlecenie, które niechybnie zaginie w niezbadanych czeluściach sieciowych śmietników.
Może osiołka z waty cukrowej, który będzie drążył tunele w wielkim, pierzastym
brzuchu poduchy wypchanej przez dawno już nieżyjącą prababkę w ramach robótek ręcznych
w kółku różańcowym gdzieś na kresach nieistniejących już państw? Albo siodło
wysadzane kamieniami, żeby pośladki obedrzeć z ich miękkiego puchu i wymalować
w zmieniające się przez miesiąc agaty i jaspisy siniaków tętniących i
promieniujących bólem tak dosadnym, że uzasadniającym każde wulgarne słowo,
choćby w majestat wymierzone.
Przyjrzałem się sumieniu i
własnym niepamięciom – chyba jestem niegodziwcem, bo przecież życzenia dość nieżyczliwe,
żeby nie powiedzieć podłe. Jak śmiałem? Okazało się, że sumienie faktycznie
lekko podrdzewiało, bo nie obruszyło się zupełnie. Nawet ramionami nie
wzruszyłem, a co dopiero, żebym wzruszył samego siebie? Plunąłbym, ale to
również wymagało energii. A plunięcie przecież nie poprawi sytuacji pani spod
ósemki. I sytuacji wcale nie poprawia fakt, że drzwi do mieszkań zliczają się
do sześciu zaledwie, a dalej to strych pełen gołębiego gówna i zapomnianych przez
przedwojenną służbę prześcieradeł łaskawie schowanych w pokrowce pajęczyn.
Przynajmniej pająki znalazły w sobie odrobinę empatii i nie pozwoliły gołębiom
srać w pościel.
Pani spod nieistniejącej
ósemki musiałaby mieszkać powyżej komina, jak jakaś czarownica, która nawiedza
moje sny. Może skusiłaby się na pryszcz? Czarownicy chyba przystoi taka ozdoba.
Konwencja wymaga. Gładkolica, to może być syrena – wiadomo nie od dziś, że woda
poleruje nawet kamień i żadne ostrze zbyt długo się nie oprze jej sile. Może
warto wejść na dach i przepytać? A nuż siedzi tam, jak parchaty kocur i liże
rany po nocnych sabatach? Poszedłbym, choć strachliwym jestem medium, bo
wykombinowałem sobie, że osiągnąłem już dziewiczość zapewniającą nietykalność
cielesną, a odporność na słowa obelżywe miałem niemal od niemowlęctwa, gdyż
okolica nie skąpiła inwektyw i innych pochwał ani mnie, ani mojej hipotetycznej
matce. Nie jestem pewien, czy niewiasta mnie dorastająca miała jakikolwiek
udział w procesie prokreacji, a jeśli nawet, to jej opowieści nie nadawały się
do cytowania przed dwudziestą drugą. Ba! Tak naprawdę, to nie nadawały się o
żadnej porze, bo szanujące się słowniki nie zawierały wyjaśnień dotyczących
znaczenia połowy słów z jej wypowiedzi.
Pchać się na dach? Żeby
wieszczyć pryszcz na nosie pani spod ósemki? Nie da się tego jakoś
zracjonalizować? Może pchnąć pocztą? Esesmanem? Znaczy tym no… esemesem…?
Pchanie, to coś, z czym obecne rodzą się dzieci i nagminnie pchają się i
przepychają przez życie, do życia, z życiem i o życiu… o życi… no… pchają się w
każdym razie. Ja? Na razie przepuszczałem pchających się przodem. Nawet Ruscy w
kosmos psa wysłali, a dopiero za nim puścili Tiereszkową, żeby poszerzyć
świadomość o zachowanie się ciał na orbicie. Tatiana zachowywała się dziewiczo,
pies (wstyd powiedzieć, że suka) również. Przynajmniej tak zeznawali po powrocie - na
Łubiance. A co miały bidne zrobić? Przyznać się do spółkowania z Bogiem? W
reżimie, który wykreślił to pojęcie z oficjalnych doktryn? Już wolały zapoznać
się z żelazem inkwizycji i oddać ciało nauce w ofierze. Ich Bóg konsumował ciała
na masową skalę, ale czynił to lekceważąco i rozrzutnie. Za to rozmachu trudno
mu było odmówić. Wszystkiego było trudno odmówić i do dzisiaj niewiele się
zmieniło.
Powiem jej! Niech ma. Trzeba
wypróbować zabawkę, kiedy się ją już ma w ręku. Nie wiem co prawda, gdzie
trzyma się wieszczenie przed wywieszczeniem, ale niech będzie, że w garści, bo
ręką wskazać aż się prosi. Każda mitologia ma swoje rytuały i gesty,
wieszczenie zapewne też. Nie chce mi się studiować, więc gest powołam do życia
spontanicznie. Najwyżej wyjdzie wieloznacznie – tym lepiej dla gestu,
wieszczenia i tego pryszcza na nosie. Niemal pozazdrościłem pani spod ósemki i
mało brakowało stanąłbym naprzeciw siebie i samemu sobie wywieszczył.
Zbędna fatyga – lustro odsłoniło
nagą prawdę – pryszcz już tam był! Musiałem osiągnąć mistrzostwo świata, bo
zanim wywieszczyłem, to już świat przystąpił do realizacji. Strach na kiblu
usiąść, bo jak mi się wyobraźnia rozpędzi, to od obcych się nie opędzę i w dupę
mnie pogryzą nieznane Darwinowi okazy, na które szczepionkę wynajdą ludzie
dopiero pojutrze.
Poprzeczka w górę.
Młoda pani w krótkiej
spódniczce z podartym brzegiem siedziała w autobusie pilnując, by kolana nie
rozchyliły się zbyt odważnie. Ładne były, ale pewnie nie zwróciłbym na nie
większej uwagi, gdyby nie to, że na jednym z nich pojawił się siniaczek, który
przebił wszystko, co do tej pory widziałem. Pismem pisanym, chyba damskim, bo pełnym
zawijasów i ozdobników było coś, co usiłowałem rozszyfrować. Autobus natrząsał się
ze mnie i utrudniał jak mógł. Być? Tył? Byt? Nie mogłem się zdecydować, które
ze słów figuruje na tym kolanie, a kolano nie czekało, aż się zdecyduję, tylko
wysiadło. I się już nie dowiem, ale i tak uważam owego siniaczka za szczytowe
osiągnięcie, które niezwykle ciężko będzie pobić.
piątek, 3 lipca 2020
Pragnienie.
Koń
zbudowany był z wody. Paradoks gonił paradoks. Przecież żywych
stworzeń się nie buduje, a do tego, żeby skorzystać z takiego
materiału, trzeba wielkiego ekscentryka. Żeby choć zamarznięta
była, ale gdzie tam. Ciekła do nieprzyzwoitości. płynna,
szukająca ujścia gdzieś tam, gdzie ją wzywała grawitacja. Koń
tymczasem ogonem wyczyniał jakieś fanaberie, jakby od much się
opędzał. Koń z wody od much? Kolejna bzdura. Taki koń mógłby
się opędzać od kijanek, albo od małych płotek. Niechby okonków,
ale nie much.
Zwierzę
było dość narowiste i lekko wychudłe. Żebra pchały się na
świat przez błękitno-przeźroczystą soczewkę wody, a mięśnie
prężyły się w słońcu. Podobało mi się bydlę. Przycupnęło
na zadzie, gdy mnie zobaczyło, a przednimi kopytami przymierzało
się do odegrania Tańca z szablami Chaczaturiana, lekko tylko
deformując klimat, jako, że zamiast fortepianu ja miałem wystąpić
w roli instrumentu, biodegradując błyskawicznie do tak zwanej
mierzwy.
Zaśmiałem
mu się w twarz, zanim koń się uśmiał. Chyba zgłupiał lekko,
chociaż o ośle koligacje nie podejrzewałem go wcale. Baranka
również nie przypominał, nawet w krzywym zwierciadle. Wyprzedzić
konia… Niedościgle marzenie stało się faktem. Koń skamieniał.
Też coś – wodny koń skamieniał… Przecież to nie trylobit.
Mienił się w słońcu, które nicowało go na wylot traktując jak
pryzmat i malowało spoczwarzone tęcze, kładące się na trawnikach,
czy usiłujące sprostać kątom prostym załomów muru. Gdzieś tam
słońce wierciło nawet dziurę w oparciu ławki, po przedarciu się
przez soczewkę zadu. Okropieństwo – koń rażący zadem ławkę…
Dziura zwęglonego drewna była jednak faktem i to powiększającym
się bezwstydnie.
Musiałem
unicestwić te harce. Skorzystałem z okazji, że koń podziwiał
swoje odbicie w świeżo umytej witrynie i podszedłem ukradkiem. Na
bezdechu zbliżyłem się do konia gdzieś na wysokości łopatek, za
plecami zostawiając biodra i znienacka wbiłem w konia słomkę.
Taką plastikową. Zwyczajną całkiem. Koń zadrżał i chciał
zarżeć, ale mu nie pozwoliłem – zassałem. Mocno, ile tylko sił
w sobie znalazłem. Koń lekko wkląsł, ale piłem bez ustanku. To
go mocno osłabiło. Położył się na chodniku. Chyba zdychał.
Piłem szybko, póki nie zwiądł całkiem i nie zaczął gnić.
Zgniła woda, to bardzo toksyczna rzecz. Nie wiem, co mu się stało,
ale nagle powłoka wody pękła, jakby trafiła na sztylet z okruchów
szkła i koń ostatecznie rozlał się na chodniku, po czym wesoło
szemrząc spłynął ku kratce kanalizacji deszczowej.
Zostałem
sam na sam z ławką, słomką i świeżo umytą witryną, za którą
nic specjalnego nie dostrzegałem. Może słońce coś zobaczyło?
Nie wiem. Koń najwyraźniej widział, ale już mi tego nie powie.
Ostatnie ślady po koniu schły w słońcu, jakby śmiały się ze
mnie. Odbiło mi się. Chyba chłeptałem tego konia cokolwiek zbyt
pospiesznie.
Pokarm.
Czekam, aż skiśniesz. Nie
spieszy mi się, ale skiśniesz szybko, bo jest lato, a beczka postawiona w upale.
Smród już wczoraj zwabił nawet najbardziej leniwe muchy. Teraz, wokół niej
krążą wszystkie z całej okolicy. Nie podejrzewałem cię o taką zaborczość. O
popularność, z jaką borykają się gwiazdy rocka. Łatwo ci przyszła. Wystarczyło,
żebym upakował do beczki wspomnienie po tobie. W wielu, niestarannie pociętych
fragmentach. Rzeźnik skląłby mnie na czym świat stoi za taką bezmyślność i
psucie towaru. Ale ja… Czekam aż skiśniesz. Nie chcę jeść. Chcę pić. Wypić to, co
z ciebie zostanie, kiedy rozłożysz się we własnych sokach, w wodzie. Zgnilizna
kipi pod dębowym deklem. Słyszę, jak szumi mętną pianą rozbijającą się o brzeg
naczynia.
Naprawdę myślałaś, że ja…?
Przed tobą było kilka naiwnych, one też sądziły. Albo zdawało się im, że
wiedzą. A potem obcinałem im włosy i wkładałem do beczki, jak się wkłada koper
do słoja z ogórkami, żeby nabrały dodatkowego aromatu. Tamte beczki wypiłem już
dawno. Nie mam zębów… Wybiłem je sobie sam, żeby nie ulec pokusom. Teraz nie mogę gryźć. Mogę tylko pić. Oblizuję się na myśl, jak
smaczną będziesz, kiedy dojrzejesz w beczce. Muchy już to wiedzą i krążą bez
końca pijane rozkoszą. Ja czekam… Zasłużyłaś na szacunek. Na cierpliwość. Wtedy,
gdy przyszłaś do mnie i rozsunęłaś uda, żebym mógł skosztować twojego aromatu…
Spijałem niebo z muszli twojej intymności, a ty krzyczałaś moją radość.
Okrążam beczkę, głaszcząc
dębowe klepki, których nigdy nie skaziło sfermentowane winogrono. W nim fermentują
wyłącznie kobiety. Młode, jak ty. Piękne i pachnące uryną. Zanim… Ale to
przecież wiesz… Zanim poćwiartowałem cię i ułożyłem w marynacie… uczyłem cię,
jak trzeba nasiąknąć strachem. Przerażeniem, które sprawia, że mięso kruszeje i
odchodzi od kości, rozkwita, niczym róża pod wpływem słońca. Ty też
rozkwitniesz. Już rozkwitasz… Muchy to wiedzą doskonale, a ja czekam. Nie chcę
cię zepsuć własną niecierpliwością. Dojrzewaj w spokoju. Gdy przyjdzie czas
wypiję cię całą. Wypiję naszą miłość, która dojrzewa do ideału. Nakarmię się
tobą i będę wspominał. Chyba nikt cię tak nie kochał jak ja. Dozgonnie i bez
reszty. Wypiję cię całą, a potem wejdę do beczki i skulę się na dnie, jakbym
leżał w twoim łonie i zlizywał będę wszystko, czym pozwolisz mi się uraczyć. Będę
dotykał beczki, jakbym dotykał twojego brzucha od wewnątrz i oblizując palce
poszukam twojej miłości, nim mnie beczka wypluje nieprzytomnego, winnego,
szukającego twojej bliskości.
Będę cię klął, będę skamlał z
żalu i tęsknoty, gdy cię zabraknie, a potem zdradzę. Porzucę dla innej. Wiesz?
Bez matki ciężko żyć. Poszukam innej. Znowu ubiorę się w ten garnitur, po którego
klapach przesuwałaś ręką ciesząc się jego miękkością, znów pójdę do
restauracji, wypatrywać nowej matki, która swoim wzrokiem przyciągnie mnie, jak
oko nocnej lampy przyciąga uwagę ćmy. Poddam się jej. Poddam nakazowi chwili. A
potem będę delektował się aromatem jej włosów, smakiem skóry schowanej za uchem.
A potem… Nie gniewaj się. Potrzebuję matki. Jej ciepła, jej soków, jej całej.
Tylko ci, którzy zapomnieli mogą sobie pozwolić, żeby się wyprzeć, ale ich też
dopadnie. Kiedyś. Wystarczy, że w mroku samotnej nocy poczują w nozdrzach
aromat. Narkotyk, jakim jest życie. Dane przez matkę.
A ty? Sądzisz, że jesteś
wolnym człowiekiem? Że nie pragniesz i nie kochasz? Że wolny jesteś od łona
wypełnionego tobą i miłością, NIĄ! Też zjadałeś matkę, a dziś krzywisz się na
myśl, że może żyć ktoś, kto wciąż pragnie karmić się jej ciałem. Jej sokiem.
Nią! Że nie zapomniał i każdego dnia oblizuje się na myśl, że są lepsze potrawy
niż wątróbka drobiowa, czy surówka z selera naciowego. Potrawy kompletne, pełne
życiodajnych soków i nie potrzebujące przypraw innych, niż miłość. Jeśli jesteś
wystarczająco tępy, żeby nie rozumieć – zostań. Ja poszukam dla siebie matki.
Ciepłej, kochającej. Smacznej, jak nic na świecie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)