piątek, 31 lipca 2020

Cena wiedzy.


Nacinam głóg. Głęboko. Krwawi. Śmieję się - wiem, że boli. Potrafię zadawać ból. Nie bezmyślnie. Bezmyślnie skręcam karki młodym kotom, żeby nie rozpanoszyły się zanadto. Drzewa krzywdzę świadomie. Tnę tępym nożem, na skos. Rana paprze się, ciągną się klejące włókna. Drzewo pachnie cierpieniem. Posoką. Twarde jest. Walczy. Widzę, jak usiłuje zasklepić ranę gęstym syropem. Tnę raz jeszcze. Z góry, do dołu. Otwieram zdrewniałe, żylaste serce. Wreszcie wbijam grot głęboko w rdzeń, jakbym mierzył w kręgosłup. Weszło, jakbym trafił między kręgi. Zostało już tylko złamać ostrze. Złamanego nikt nie wyjmie. Umrze cicho, drąc liście z głowy. Kocham Kaśkę – niech wie. Bartek.


czwartek, 30 lipca 2020

Landszaft z brunetką.


Szła. Bose stopy były zbyt delikatne, żeby asfaltem, aż po horyzont, a pewnie i dalej, bo nic nie zapowiadało, żeby na krawędzi widnokręgu mieszkać miało jakakolwiek ludzka gościnność… Mimo to szła. W długiej, czarnej sukience, podkreślającej jej szczupłą, może nawet chudą sylwetkę. W sukience, od której czarniejsze były tylko włosy leniwie przeczesywane wiatrem toczącym wody czasu w przeciwnym kierunku. Widziałem ją, jak równym, drobnym krokiem przemierzała nieskończoność asfaltowej rzeki idąc pod wiatr, ze słońcem siedzącym jej na prawym ramieniu, odsłoniętym niemal do obojczyka.

Asfalt łagodną falą rozcinał pszeniczne zagony kołyszące się leniwie. Kiedyś… Kiedyś zboża były wyższe, łaskotały pępki zakochanych, gdy przedzierali się na wskroś pola do tego jednego, zapodzianego przez Boga drzewa pośród bezkresu łanów, żeby tam, w łaskawym cieniu oddać się radości i poznać wzajemnie swoje ciała i pragnienia. Dziś pszenica ledwie wystaje powyżej kąkoli i maków przytulonych do każdej krawędzi pól szatkujących przestrzeń w nienaturalnie wyglądające prostokąty podwieszone do linii horyzontu, lub energetycznych kabli rozpiętych i śpiących między słupami rozrzuconymi po bezkresie. Może jakiś las ściemniał gdzieś dalej od szosy, może strumień przemykał między suchymi rowami, jednak nie łamały one monotonii drogi. Nostalgia rozsiadła się pomiędzy rzadkimi, białymi chmurami, które wiatr nadmuchiwał w arcydziwne kształty i rozciągał, by pękły z wysiłku na drobne.

Szła, a suknia na niej płowiała od słonecznej strony. Wzdłuż kręgosłupa podążał w kierunku ziemi ciemną nicią wilgoci pot, sprawiając wrażenie trzeciego odcienia czerni na sukience. Wytrwale ciekł, sięgając wąwozu między pośladkami, by potem wnętrzem ud wspinać się na kolana, lecz dopiero na wysokości kostek wyjrzeć mógł na świat i wyzionąć ducha w letnim upale. Nagie kostki bielały w słońcu niezwykle. Może miały skazę i nie umiały nabrać intensywności schnącego w oczach asfaltu? Wilgotna ścieżka obnażyła nagą prawdę – pod sukienką nie było miejsca na najdrobniejszy nawet kawałek materiału usiłującego udawać bieliznę. Sama koronka zdawała się sugerować jej brak, ale wilgoć dawała pewność. Skąpo, choć elegancko odziana kobieta hipnotyzowała biodrami rozkołysanymi w melodię, jaką znać może miłość i kroki niespieszne, przesiąknięte pewnością, że nieść będą musiały to młode ciało dłużej, niż mięśniom wystarczy energii.

Mimo to, a może właśnie dlatego dbała o urodę kroków, stawiając stopy, jakby szła w ręcznie robionych włoskich szpilkach po czerwonym dywanie. Do pięt przyklejały się jej drobiny kurzu, nasiona traw, zapomniane, wyblakłe marzenia z maluteńkich listów-papierków, w jakie owinięte były kiedyś słodycze. Ignorowała z godnością te drobne szykany, to mizdrzenie się przyrody, opuszczonej, zapomnianej i przez nikogo niedostrzeganej. A jeśli ona mogła pozwolić sobie na podobne lekceważenie, to kto miałby dostrzec ich obecność? Trzeba urodzić się kobietą, żeby widząc bezkres drogi iść po niej niczym linoskoczek. Tylko czekałem, aż zacznie tańczyć, albo klaskać w ręce. Ona jednak oddalała się nie tylko zewnętrznie. Wewnątrz niej najwyraźniej kwitły myśli, pochłaniające całą uwagę, świadomość, życie…

Szła, jakby marsz był sam w sobie celem. Spełnieniem marzenia. Pięknie szła. Zamknąłem oczy. Pod powiekami zdawała się być jeszcze piękniejsza. Kadr zatrzymanego ruchu pełen życia, impresja wyraźniejsza od realizmu. W moim kadrze wciąż szła, choć nieruchoma, przyklejona do wnętrza powiek. Smród spalonej ropy zamglił widzenie i utoczył łzę. Trzasnęły drzwi. Śmiech. Krótki, nerwowy, niepewny. Potem warkot…

Kiedy otworzyłem oczy… Asfalt snuł się bezpańsko i wiotczał w sobie. Jak róża na metrowej łodydze, której ścięto głowę. Pobocza porosły chwastem wszelakim, kryjąc w rowach kolory spalone słońcem. Słońce zliczało liszaje na odległych, chorych drzewach i złośliwie zaglądało mi w oczy. Sam nie wiem po co je w ogóle otwierałem. Może pod powieką wciąż wędruje piękna pani i zbiera stopami kurz, żeby zanieść go hen, za horyzont?

Migawka z życia.


Drzemiące na fotelu futro pełne było zamieszkującego jego wnętrze kota. Leniwego – trzeba to uczciwie przyznać, po kociemu potrafiącego przespać trzy czwarte życia. Wierzch futra być może zamieszkany był przez inne żyjątka, zdecydowanie mniejsze, zgoła tak małe, żeby wymknąć się kocim szponom i zębom. Taka absurdalna ucieczka w niwecz na kocim futrze sprawdzała się doskonale, bo jakoś chętnych do polowania na oswojonego kota nie było widać na horyzoncie, za to kotu pozwolono w ramach łaski polować na gryzonie i ptaki uprzykrzające pomnikom życie. Gdyby chciał… Ale rzadko chciał…

Niezły układ z punktu widzenia kociego żołądka. Bezpieczeństwo bytowe, czy jak kto woli nietykalność cielesna spowodowały, że jedynym egzystencjalnym kłopotem stawały się potrzeby fizjologiczne, w zorganizowanej przestrzeni ekologicznej kuwety, nie znającej piasku, za to odnawialnej siłami zewnętrznymi, nie angażującymi kocich zmysłów, mięśni i instynktów, dzięki czemu kot mógł się skupiać na właściwej mu czynność głównej, co czynił z wdziękiem i dyskrecją wrodzoną. Futro, już za młodu poddane zostało biologicznej sterylizacji, żeby ewolucyjnie nie rozmieniało się na drobne i porzuciło zapędy. Niedostępna rozrywka dla dorosłych bawić nie mogła, więc nie rozpraszała futra, kusząc nocnymi wycieczkami ze szkodą dla kruchego poniekąd ciała poddanego presji walki o genetyczną ciągłość rodu.

Futro mruczało jakieś tajemne modły zanosząc do kociego Boga, który najwyraźniej uwielbiał wielogodzinne, monotonne zaśpiewy ciągnięte przez zamkniętą szczelnie paszczę, otwieraną wyłącznie celem ziewnięcia i bezpretensjonalnej demonstracji idealnego uzębienia. Ogon, sprawujący funkcję statecznika podczas krótkich lotów, w stanie spoczynku wykorzystywany był jako batut, metronom, zegar, a kto wie, czy nie peryskop, albo noktowizor. Staranie, niemal do absurdu wyczesane wąsy badały przestrzeń powietrzną wokół futra i reagowały drgnięciem źrenic, przy najdrobniejszych zmianach. Uszy również próżnowały wyłącznie pozornie, zachowując dostępną energię potencjalną na lepsze czasy i w skupieniu czekały na impuls otwierający, sugerujący bliskość zaspokojenia, względnie niebezpieczeństwo przypadkiem spadającego z mebli kanciastego przedmiotu, bądź kapcia wycelowanego przez niewprawne oko zbyt blisko kociego jestestwa.

Energetyczną stabilność zapewniać miał opiekun-głaskacz, którego zadaniem było wyczesanie z sierści nadmiaru ładunków elektrostatycznych i odprowadzenie ich ku ziemi za pośrednictwem własnego układu nerwowego, żeby nie stresować układu nerwowego kota. Zabieg taki należało prowadzić do znudzenia – kota oczywiście, bo znudzenie opiekuna zazwyczaj nie było kompatybilne ze znudzeniem kocim. Trudno było uzyskać międzygatunkową synchronizację, więc nosiciel musiał stanowić o niezbędnym interwale, po którym rozpoczynał niespiesznie uzupełniać ładunki, przechodząc w stan rozbudzenia podniesionego do poziomu tuż poniżej krytycznego, grożącego już samozapłonem. W stanach niskich i średnich futro drzemało w fotelu, albo w innym, starannie wybranym miejscu, zazwyczaj tak pieczołowicie wyselekcjonowanym, żeby stanowić irytującą, trudną do zignorowania masę, utrudniającą komunikację, a czasem nawet drobne, nie do końca świadome poruszenia wymuszone przeponą.

Bo kot składa się z mruczenia i służy do głaskania. Albo i nie.

środa, 29 lipca 2020

Fantom.


Ściana była gładka, zupełnie tak, jakby stanowiła naturalną krawędź, po której łamie się kryształ. Zapewne, w słonecznych promieniach, mogła wydawać się szkłem, albo polerowanym granitem, lecz teraz mieniła się nieco zmatowiałą plamą bieli. Gdzieś wewnątrz drzemał demon. Siwy, rozcieńczony niezłomnością kryształu. Dotknąłem ręką ściany i zadrżałem. Demon powielił mój ruch, jakby chciał się przywitać…

Czy się bałem? Wtedy byłem zaintrygowany. Przecież zamierzałem wspinać się właśnie na tę skałę. Długo podglądałem ją z różnych perspektyw. Wymyślałem drogę, po której niezdarna, ludzka mucha mogłaby wspiąć się aż po szczyt. Nie wiem, czy ktoś zdołał pokonać tę ścianę, ale czułem potrzebę, żeby się z nią zmierzyć. Bez jupiterów, bez kamer i rozgłosu. Ja i ona. Gładka, stroma pochyłość, po której krople deszczu spadały roztrzaskując się u podnóża. Głaskałem ścianę, a demon ukryty we wnętrzu powielał mój ruch, jak echo, jak cień.

Wbiłem pazury w ledwie wyczuwalną rysę – pierwszy krok. Teraz nie ma odwrotu. Musiałem… Chciałem… Dla siebie chciałem. Tę górę. Już wcześniej zdjąłem buty. Wiem, że to głupie, ale tę górę trzeba było zdobywać boso. Nie było tu ostrych krawędzi, ani gołoborzy chcących złamać nogę śmiałkom. Na gładkiej tafli trzeba było walczyć o chwyt. O rysę, zadrapanie, szczelinę wyczuwalną dopiero wtedy, kiedy dotknie się jej nagą skórą. Ściana zabierała ciepło. Trzeba było się spieszyć, zanim stopy stracą czucie. Uniosłem wzrok. Wysoko nade mną unosił się wierzchołek, wokół którego kipiało niebo stężałe od nocy. Niewidoczne słońce malowało na stoku zorze w nieprawdopodobnych odcieniach czerni, szarości, czy zieleni wpadającej w fiolet. Tylko tu można spotkać kolory, których nie odkryły jeszcze kobiety.

Pod palcami wyczułem rysę. Zimną, czystą i twardszą od mojej zuchwałości. Wyciągnąłem rękę wyżej, aby chwycić pęknięcie idące skosem pod górę. Demon powtórzył mój ruch. Wspinał się w o wiele trudniejszych warunkach, gdyż jego ekspozycja na wysokość niosła w sobie wątek odchylenia powyżej dziewięćdziesięciu stopni od poziomu. Jedna, niekończąca się przewieszka. Lecz on, niczym pająk, czy mucha lazł niezmordowanie. Patrzyłem zdumiony i jednocześnie dumny. Z niego, że taki zdolny i z siebie, że tak doskonale poznałem skałę, aż potrafiłem wybrać drogę na niezdobyty chyba szczyt. Demon nie sapał, nie pocił się. Szedł niestrudzenie korzystając z tej samej ścieżki, co ja. Szczelina urosła i zdawała się być kominem, wewnątrz którego wygodnie rozparty plecami, nogami czyniłem powolne kroki, dając dłoniom odpocząć.

Wyżej szczelina kończyła się. Znów przyszło czepić się rysy. Poziomej. Trawers miał wyprowadzić mnie na łagodniejszą pochyłość, która doprowadziłaby mnie do kolejnego pęknięcia w gładkości. Miałem właśnie sięgnąć tej rysy, którą zaznaczyłem na zdjęciach i uczyłem się jej przebiegu tak, żebym z pamięci mógł odtworzyć nie tylko kształt, ale i chwyt lewą, bądź prawą ręką. Rzuciłem okiem na demona – on… Pokręcił głową i zamiast chwycić rysy - skoczył. Wstrzymałem oddech, czekając aż spadnie z wrzaskiem, aż osunie się po śliskiej ścianie i stoczy się, jak stacza się kropla wody po zamkniętym w czasie deszczu oknie.

Demon widział jednak więcej. Wstrzymany oddech szarpał mi płuca, ale patrzyłem, jak urzeczony. Demon chwycił jakiegoś występu, przegapionego przeze mnie i parł do przodu, aż zatrzymał się na wąskiej półce, dającej wytchnienie po emocjach skoku. Jak mogłem przegapić taką trasę. Ten skok dawał nadzieje. Bałem się przyznać przed samym sobą, że moja trasa była znacznie gorsza. Ryzykowniejsza i pełna niedopowiedzeń, które miałem rozwiązywać w trakcie wspinaczki. Pozwoliłem sobie na kilka „być może”, czy „się zobaczy”. Ten występ… dawał zdecydowanie bardziej realne nadzieje.

Gapiłem się już nie bezmyślnie, ale z zachwytem, nad talentem demona. A on pokazywał palcem ciąg dalszy. Malował od wewnątrz cienką kreskę wiodącą na szczyt. Teraz, kiedy zostawił mi ślad trasa zdawała się być już banalną. Tylko ten skok… Miałem jeszcze siłę, a brawury nie brakowało mi nigdy. Może do przesady, ale bez niej nie byłbym tu, gdzie jestem. Demon przyglądał mi się. Nie wiem, czy z zadumą, czy złośliwością. Może to tylko ciekawość, albo oczekiwanie, aż dołączę do niego? Widząc, że wciąż nie skaczę, cofnął się i przywarł do ściany na mojej wysokości. Patrzył mi w oczy zimnym, krystalicznym wzrokiem pełnym wirów i ciemności. Równie dobrze mógłbym czytać w mgle. Ale i tak ogarnął mnie spokój i przekonanie, że dam radę.

Demon znów skoczył i znów chwycił krawędzi. Spiąłem się w sobie i powtórzyłem skok. Za krótko. Brakło mi dwóch może centymetrów… Gdybym nie zjadł tej kanapki z ogórkiem, pewnie wystarczyłoby… Dłoń rozciągnięta do niemożliwości pacnęła w ścianę tuż pod występem. Zanim krzyknąłem demon wyciągnął dłoń, przebił taflę i chwycił mnie w nadgarstku. Boże! Jaką miał siłę! Jedną ręką zawieszony w szczelinie, drugą wciągnął na nią mnie… I patrzył z wyrzutem. Kręcił głową z niedowierzaniem. Chyba zawiódł się na mnie. Szybko pokonywałem wyznaczoną przez demona ścieżkę, zanim panika skuje mi mięśnie strachem. Przycupnąłem na półce wskazanej przez demona i ciężko dyszałem. Tu dopiero mogłem obetrzeć pot z czoła i podziękować.

Znaczy… Chciałem podziękować, ale demona już nie było na półce. Poszedł wyżej. Czułem, że mamrocze przekleństwa, kiedy ja mu dziękuję. Wreszcie zatrzaski emocji puściły i znów byłem gotów. Szedłem szybko. Z takim partnerem można pozwolić sobie na żwawsze tempo. Demon zdawał się być niezniszczalny. Jego trasą szczyt wydawał się być już w zasięgu ręki, a oczy ślizgały się po wierzchołku niemalże widząc ciało na szczycie. Jeszcze tylko kilkanaście minut wysiłku, jedna szczelina, dwie rysy, parę występów, jedno siodło przełęczy pod szczytem i kulminacja. Pół godziny. Może mniej. Demon zrobił kosmiczną robotę przecierając szlak. Szliśmy teraz, jakbyśmy szli miejskim deptakiem. On – krok przede mną, żebym znów nie zbłądził – prowadził, wskazywał chwyty, pilnował mnie i niańczył, jakby obawiał się, że zbłądzę znów, tuż przed szczytem.

Wreszcie mogłem krzyknąć radość! Zdobyłem… Zdobyliśmy szczyt. On chyba bywał tu już wcześniej, bo nie widziałem po nim emocji, ale jakie emocje można wykryć u demona, wyglądającego jak kołtun dymu? Siwy, jak opar unoszący się nad bagniskiem, albo tuman nad płonącym rżyskiem? Siadłem na szczycie i rozglądałem się ciekawie po widnokręgu. Słońce właśnie wstawało. Kolejny problem. W dzień nie uda się zejść, bo światło odbijane od kryształu oślepi. Równie dobrze można byłoby nawlekać nitkę patrząc przez dziurkę w igle na słońce. Widnokrąg mamił różem, fioletami, pomarańczową smugą. Ciemne, epoksydowane brzuchy chmur prześwietlał tonią jaśniejącego popielu, albo srebrnej, iskrzącej bieli. Cumulusy nabierały głębi i kształtów. Spod horyzontu zaczęły wymykać się kształty pejzażu.

Słońce rzuciło okiem na wierzchołek. Jak każdego ranka chciało pewnie otrzeć się o szczyt i puścić zajączka gdzieś w stronę odległych, ale już widzialnych luster stawów. Trafiło na mnie i chyba było zaskoczone moją obecnością, bo skupiło się tak bardzo, że aż mi się zrobiło gorąco. Co ja mogłem wiedzieć o siłach natury? Nic! Dopóki tu nie dotarłem, byłem totalnym ignorantem. Tu słońce prześwietlało mnie. Przeszkadzałem, więc chciało mnie zepchnąć z góry, którą właśnie zdobyłem z pomocą demona. Obróciłem wzrok, szukając mojego wspólnika. Zdawał się być speszony i jakiś taki niepewny… Umykał całym ciałem, nie tylko wzrokiem. Potem… Coś cicho trzasnęło, jakby pękło szkło naprężone ponad miarę. Pękło, a ja… wlałem się w mikroskopijne pęknięcie, które sunęło w dół przerażająco szybko. Będzie nowe ułatwienie do wspinaczki – zdążyłem pomyśleć, nim wessało mnie w głąb skały.

Słońce, gdy tylko uwolniło szczyt od mojego szaleństwa, powędrowało dalej. Nade mną zastygła tafla pozostawiając długą, ledwie widzialną bruzdę blizny. Byłem wewnątrz. Byłem… demonem… On… Przyszedł do mnie i przytulił mnie do siebie tak, że splątaliśmy się wzajemnie, stając się nierozerwalnym tworem. Na wieczność? Może jest jakiś sposób, żeby uwolnić się z niewoli kryształu? Może znajdzie się śmiałek, który nas oswobodzi? Ale kto? Kto wejdzie i nie da się słońcu? Ślepiec? Na tę wielką, gładką taflę? Nadzieja umiera ostatnia, ale we mnie chciała umrzeć już teraz. Demon był bardziej wytrwały. Patrzył na mnie tym kłębem, marsem, czy co tam miał na wysokości czoła i uspokajał mnie. Że przyjdzie taki dzień… Że pojawi się śmiałek, który nas uwolni.

poniedziałek, 27 lipca 2020

Współzależności.


Młoda kobieta spieszyła za dwoma chartami przecinając jezdnię, po której spieszyli do prac wszelakich tubylcy. Pani uposażona była tak, że bez szkody dla zdrowia mogła sobie pozwolić na przebieżkę, szczególnie, że droga nie była szeroką. Uśmiechałem się pod nosem, bo we łbie zalęgła się myśl, że pies upodabnia się do właściciela i odwrotnie. Ciekawe, czy pani schudnie aż tak, czy pieski nabiorą krągłości. Kiść wróbli obsiadła gałęzie młodego klonu tak gęsto, że zdawały się zastępować liście. Gdy nadszedłem rozpierzchły się, zostawiając jakiegoś zacietrzewionego mówcę, który darł się nie mając już audytorium. Po niebie pełzały zalążki wszelkiej możliwej pogody i trzeba było czasu, by dzień dojrzał i ustatkował się. Ciepło. Letnio. Duszno. I samoloty latające zbyt wysoko, żeby tu wylądować. Róże na klombach żebrzą o zauważenie, żywopłoty rozrastają się niesfornie. Trawa rośnie szybciej od zarostu, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Bo i czemu?

poniedziałek, 20 lipca 2020

Mokrym wzrokiem.


Tęcza spina dwa krańce Miasta. Ten, pełen zgiełku i turystów, oraz ten inny, wolniejszy nieco, może zadumany. Siedzący gdzieś na krawędzi pól obsianych czerwonymi burakami, albo żółtą kukurydzą, z kołyszącymi się w granicach zagonów pękami kwitnącego dziurawca. Ptaszek o żółtozielonym brzuszku ugniata czubek wzrostu tui – tej, której najspieszniej do słońca. Mały on. Ptaszek znaczy. Niepokojąco nieznany. Dopiero atlas podpowiedział, że to świstunka leśna. Leśna? Tuż za oknem? W Mieście, które las zna z nazwy osiedla, do którego miętę poczuły służby mundurowe? Słońce, pomimo grzmotów wspina się na elewacje i rozjaśnia je niesamowitym odcieniem. W trakcie burzy świecić? Trzeba prawdziwego desperata.

niedziela, 19 lipca 2020

Powtórka.


Zaplątałem się w szaleństwo kompletnie. Nieznane, obce, ponure wielce. Zostawiam ciało i idę w mrok nocy, bo tam łatwiej cień ukryć, jak drzewo, które w lesie zdaje się być bezpiecznie schowane. Zupełnie, jakbym porzucił brudne, cuchnące znojem ubranie po skończonej pracy. Zostawiłem je, bo choć było doskonałe, to zdążyłem z niego zedrzeć sznyt nowości i teraz łachmanem jest pełnym dziur, łat i kleksów. Nie obiecywałem, że potrafię. Że umiem obchodzić się z nim łagodnie i z szacunkiem. Starałem się, ale najwyraźniej urodziłem się nieumiejętny, a nikt nie raczył dać mi instrukcji obsługi ciała. Żadnego. Nie tylko mojego.

Teraz, kiedy już odpłakałem żale do siebie i świata zdjąłem wreszcie umęczone niewłaściwym użytkowaniem ciało i nie siliłem się, żeby schować je do szafy – kopnąłem gdzie pod łóżko, niech leży i czeka. Sam nie wiem, czy jest na co, bo nie planuję powrotów. Niech czeka, jeśli nie ma innych pomysłów. A może ktoś zaszczepił mu instynkt pozwalający wrócić tam, skąd przychodzą ciała? Mógłbym wrócić i poczekać. Popatrzeć, czy podrepcze gdzieś. Boję się tylko, że zgnuśnieję i mój cień rozcieńczy się ponad miarę, aż nie będę w stanie dojść już nigdzie i sczeznę obok tego porzuconego ciała, nim ono raczy pierwszy krok zrobić.

Nie miej do mnie pretensji. Albo miej – bez różnicy. Gdybyś naprawdę chciał, dałbyś mi jakąś wskazówkę, którą mógłbym zrozumieć. Mógłbyś? A może też sobie nie radzisz? Może wystarczyło ci, że dałeś mi ciało i poszedłeś w swój własny cień, w mrok nocy, jak ja teraz idę z braku lepszych idei? Idę. Wciąż patrzę, jak się szarpią inne ciała, jak szukają odpowiedzi na pytania, na które nikt mądrze, a co ważniejsze prawdziwie nie odpowiedział.

Dostałem ciało bez świadomości, beze mnie w środku. Nieporadne, wymagające opieki i wsparcia, nauki bez końca, która nie wniosła nic poza tym, że straciłem radość z prezentu. Życie wczepiło się w to ciało kurczowo i trzymało się drąc gębę w niebogłosy. Katowało, żeby więcej i więcej, żeby dać radę choćby na przekór. Bolało. Często bolało, bo podglądanie innych niewiele dawało, kiedy ciało malutkie ledwie wystawało ponad powierzchnię. Specjalnie chyba, bo grawitacja ciągnęła za majtki w dół i w dół, a to boli. Bardzo boli, kiedy trzeba się przytulić do ziemi ciśniętym bez pardonu przez grawitację.

Ciało protestowało. Krwawiło, łzawiło i odmawiało co dosadniejszych eksperymentów. Mówiło „nie”, zanim ja nauczyłem się mówić „nie”. Słabło w oczach. Usiłowało protestować i robiło to bardzo dosadnie. Miało w sobie mądrość wieków. Mądrość ewolucji, która w genach miała zaszczepione instynkty, jakie mają dzikie koty. Trzeba być niezwykle silnym, żeby zapłakać. Słabi, gdy płaczą stają się posiłkiem silniejszych. Słabi muszą milczeć i łykać w milczeniu swoje łzy, a wszelkie łajdactwa odcisną się na ich grzbiecie krwawą pręgą.

Rzuciłem umordowane mną ciało. Nic nie udało mi się tak spieprzyć jak je właśnie. Rzuciłem bez litości. Niech wie, że nie umiem i nie zamierzam dalej się męczyć. Dalej pójdę już bez. Bez niego, bólu i płaczu. Nie wiem, czy potrafię płakać, kiedy ciało zostawiłem za sobą, ale nie zamierzam. Pamiętam, że słabe koty…

Zanurzam się w mrok. Po pachy, po uszy, po czubek ogona. Nie mam ogona. Uszu też. Głuchy jak pień i ślepy. Nieczujący. Ciągnę mój cień w mrok nocy, a tam… sam nie wiem co. Bo przecież nikt mi nie dał instrukcji. Bez ciała, to nawet nie wiem, czy boli. Łzy zostawiam za sobą. Idę w mrok. Skoro ja mogę, to inni też. Może ich stać na płacz? Może mają w sobie dość empatii, żeby wytrzeć komuś nos i dać do przepisania instrukcję na ciąg dalszy? Bo jest jakiś… Prawda? Oglądam się ostatni raz, ale ciało już zasiedlają robaki. Każdy pcha się i chce być pierwszy. Czyżby im było bardziej niewygodnie we własnym? Najwyraźniej, bo spieszą się tak, że muszę uciekać, żeby i mnie nie pokąsały. Zajadłe towarzystwo. Będzie niezła walka. Może obejrzeć? Chyba nie ma pośpiechu? Ciało musiało odpocząć, gdy przyszło mu się spieszyć, ale ja? Teraz? Chyba już nie muszę. Nic. Wszystko mogę. Albo i nie mogę nic.

Nie wiem. Znowu. Jak wtedy, kiedy osiadłem w malutkim, delikatnym ciele, które dopiero krzyczało żal i głód i potrzeb milion… Lepiej chyba pójść już. Nie wiem dokąd, ani po co. Znów historia ze mnie drwi. Boleśnie.

czwartek, 16 lipca 2020

Jestem tu.


Pod moim okiem dojrzewają kasztany. Rosną dzieci nie moje. Padają deszcze, albo wcale nie. Dzieje się. Świat. Wciąż taki sam, lecz za każdym razem inny. Pająki mierzą przestrzeń sufitu, bądź rozsnuwają mgły pośród krzewów. Dziewczęta uśmiechają się do monitorów, z których szczerzą się pryszczaci młodzieńcy. Lato nabrzmiewa, straszy burzą, noc przegania kołtuny chmur, jakby wydmuchiwała kurze z parapetów. Wróble naradzają się, jak zorganizować dzień i gdzie na popas stanąć. Dźwięk niewidzialnego pociągu rozcina ciszę, która jednak goi się nie pozostawiając blizn. Dzień stwarza przyszłość, jednak nim zalśni błyskiem w oku, przebrnąć musi przez mgnienie teraźniejszości. Gdzieś pomiędzy byłem i będę.

środa, 15 lipca 2020

Mantra.

Rzecz napisana na portalu Trening Wyobraźni - https://t3kstura.eu/pokaz_tekst.php?id_txt=3498


zadanie:

Bohater – człowiek, który siedzi na drzewie i nie chce zejść
Zdarzenie – Tylko jeden przeżyje
Efekt: Zjadłem 23 ketonale i umiem czytać w myślach. Opisać spostrzeżenia.




Dwadzieścia trzy ketonale… A może było ich trzydzieści dwa? Wszystko mi się miesza w głowie. Chaos. Gdzieś na peryferiach pojmowania brzęczy telefon.

- Udław się! – warczę w nieokreślonym kierunku – Piątek jest. Popołudnie. Nie będziesz mi zawracał…

        Sam nie wiem skąd, ale miałem przekonanie sięgające pewności, że to telefon służbowy i znowu ktoś chce mnie wyciągnąć z domu, i zepsuć weekend jakimś oszołomem, który siedzi na gruszy, i żre owoce jak maszyna… Jak larwa jakaś, robal, bo maszyny, to chyba nie jedzą gruszek. Niepokojąca myśl. Nie zamierzałem pozwolić, żeby ktokolwiek zepsuł mi weekend. No i te tabletki. Dwadzieścia trzy, czy trzydzieści dwa? Czeski błąd, ale głowa aż huczy od natłoku wrażeń. Próbuję zogniskować wzrok i sięgnąć nim czegokolwiek, jednak jako pierwszy zaczyna działać słuch.

Słuch? Nie jestem pewien, bo nigdy dotąd nie zdarzało się, żebym słyszał głosy. Pewnie lek spowodował jakieś omamy. Z premedytacją zamykam oczy i skupiam się na treści dobiegającej z mieszkania piętro niżej. Podsłuchuję i nie zamierzam się wstydzić. Próbuję zorientować się, jak daleko sięgam zmysłami. Gówniarz. Poznaję go po głosie. Nadstawiam ucha z nieżyczliwą ciekawością…

- Śmieją się. Wszystkie chłopaki w klasie już widzieli. Tylko ja nie… A może… Może pójdę do mamy? Wsunę się pod kołdrę i będę udawał, że bardzo chcę się przytulić. A potem schowam się cały pod spód i wciąż udając zajrzę jej pod nocną koszulę. Dlaczego nie mam siostry? Z nią byłoby łatwiej… Z mamą będzie trudniej, ale może się uda… Tylko co powiem w szkole? Że mamę podglądałem? Znowu będą się śmiać. Wiem! Powiem, że zaprosiła mnie do siebie Magda, studentka germanistyki i... Mama ma na imię Magda i skończyła studia już dawno, ale tego przecież nie trzeba im mówić. Takie drobne kłamstewko. Chyba ksiądz da mi rozgrzeszenie. Ja… muszę zobaczyć, jak naprawdę wyglądają dziewczyny…

- Ohyda! – pomyślałem i wolałem nawet myślami odsunąć się od gówniarza. - Niech sobie kombinuje z matką, co zechce, ale beze mnie. Nie zamierzam brać w tym udziału.

Przesunąłem środek ciężkości zainteresowania gdzieś niżej. Może nawet o trzy piętra. Zewsząd słyszałem głosy. Teraz, kiedy już wiedziałem jak, mogłem je wyplątać z szumu i przesłuchać selektywnie, jakbym dostrajał się do konkretnej częstotliwości. Tym razem kobieta. Może będzie łatwiej. To chyba ta, z krótkimi włosami w mysim kolorze, co zawsze chodzi, jakby była naćpana. Ale chyba nie ćpa, bo ma dzieciaka, który jeszcze pierwszej świeczki na torcie nie dmuchał.

- Spać… Boże, jak bardzo chce mi się spać. Gdybym wiedziała… Co za potwór! Nie daje ani chwili odpocząć, budzi się co dwie godziny i drze mordę bez końca. Nie mam już sił nawet płakać. Snuję się i tylko patrzeć, kiedy się przewrócę. Gdybym mogła odwrócić bieg zdarzeń, wyrzekłabym się seksu do końca świata, żeby nie przechodzić tej męczarni. Jeśli jest piekło na ziemi, to właśnie tkwię w nim po uszy! Po uszy w gównie i wrzasku… Spać… Jedną, cholerną noc…

Uciekłem. Wycofałem się, czując na skórze krople potu. Niesmak i współczucie. Ale zrozumiałem, czemu tak wygląda. Po dwóch godzinach spania nawet cyborg oszalałby, a co dopiero drobna babeczka. Einstein, żeby działać, potrzebował cztery i pół godziny snu. Kiedy skracał ten czas do czterech, o genialnych pomysłach musiał zapomnieć, bo organizm dopominał się odpoczynku.

- Do kogo ona gadała? – zaintrygowany, wróciłem słuchem do pomieszczenia, ale w nim mieszkały tylko mleczno-gówniane sny niemowlaka pokrojone na cieniutkie plasterki nieartykułowanym wrzaskiem i modlitwy kobiety o nagłą śmierć. Jej, albo szczeniaka.

Nie było tam nikogo więcej, może papużki faliste w klatce, ale te spały i raczej nieskore były do rozmów. Więc jak się to stało, że słyszę kobietę? Powoli oswajałem się z myślą, że odbieram nie tyle głosy, co myśli. Ależ haj! Dwadzieścia trzy ketonale i taki odlot! A może to były trzydzieści dwa? Puste opakowanie turla się wesoło gdzieś pod nogami. Telefon wreszcie umilkł. Dobrze. Bardzo dobrze. Nie zamierzałem wychodzić z domu i przekonywać jakiegoś wariata, że powinien wrócić na łono społeczeństwa, zamiast uprawiać ekstrawagancje. Na gruszy? To jakiś kretyn. I ja miałbym z takim gadać? W piątkowy wieczór? Żeby szlag trafił mój haj i tabletki? Nic z tego! Uśmiecham się do wariatów niemal każdego dnia. Przemawiam miękkim, świętojebliwym głosem, a oni mają mnie w dupach. Gadam i gadam, aż czasem zapominam się, że są na świecie normalni, z którymi można porozmawiać bez stresu i gugania, jak do osesków.

- Na ryby – przedarł się do świadomości kolejny głos – niech idzie na ryby. Choćby na tydzień, z tym degeneratem Zenkiem. Niech jadą i niech ich zeżrą komary. Byle pojechali. Tydzień… Marzenie. Niech pojadą choć na dwie noce. Dwie noce z Konstantym, to więcej, niż rok z moim. Coś wymyślę. On przecież bez ryb miesiąca nie wysiedzi, ale teraz, jak po złości siedzi i pilnuje chałupy. Domator się znalazł. Trzeba mu pomóc podjąć decyzję. Niech jedzie i nie wraca zbyt szybko. Póki Konstanty ma jeszcze parę dni urlopu.

Dzwonek do drzwi niemal zwala mnie z nóg. Wiedziałem. Ruda spod szesnastki przyprawia rogi sąsiadowi. I to z kim? Z Konstantym! Znam drania, mieszka blok dalej. I nie przepuści żadnej, a ta... Ech, co takiego ma w sobie Konstanty, że wszystkie baby lecą jak ćmy do latarni? Zatoczyłem się i poniosło mnie do przedpokoju. Ktoś dobijał się miarowo, jakby rąbał drzwi młotem pneumatycznym.

- Otwórz Stefan! – usłyszałem – Wiemy, że tam jesteś. Musisz nam pomóc. Sprawa poważna, a nikt poza tobą nie da rady. Bądź człowiek i pojedź z nami, bo facet zepsuje nam weekend do cna!

Wiedziałem, że nie odpuszczą szuje. Będą tarabanić, aż wyjdę. I szlag trafi dwadzieścia trzy ketonale… Diabli ich zesłali. I tego gnojka, co siedzi na gruszy. Wzruszyłem ramionami, bo absurd powalił mnie i straciłem w sobie argumenty przeciw. Wszystko to zdało się być jakąś farsą, groteskowym, przerysowanym grubo hajem. Może tak miało być? Może dzisiejszy kop miał mnie poprowadzić nowymi, dotąd niezwiedzanymi ścieżkami? Dwadzieścia trzy, czy trzydzieści dwa? Otworzyłem i zawisłem na klamce.

- Świniopas. Bydlę – usłyszałem w głowie – I takiego lewusa musimy prosić o wsparcie. Chętnie do dupy nakopałbym zasrańcowi. Wygląda jak szmata, którą ktoś wypolerował do czysta pluton wojska wracający z nocnej awantury. Zachlany po same uszy. Albo naćpany. Szkoda gadać, szykuje się nam niezła nocka. Ależ trafiła się zmiana. Żeby tylko z tym gnojkiem nie było dodatkowych kłopotów.

- Kapitan prosił, żeby pan podjechał i porozmawiał – oficjalny głos dochodził spomiędzy państwowych zębów i ociekał fałszywą słodyczą, niczym miody za komuny. – Proszę się ubrać, po drodze opowiemy wszystko, a jak dobrze pójdzie, to dokończy pan wieczór w domu, bo niedaleko stąd na miejsce zdarzenia.

Skąd ja wiedziałem o gruszy i gościu na niej? Czyżby wystarczył mi dźwięk telefonu, żeby dotrzeć do myśli tego fałszywego skurczybyka? Oj, pogmerałbym mu we łbie, gdyby nie fakt, że tabletki rozkołysały mnie wewnętrznie i byłem teraz ciepło i przyjaźnie nastawiony do całego świata. Schodząc po schodach powiedziałem nawet: dobry wieczór - rudej spod szesnastki. Dziwka! Ale, rasowa i trzyma fason. Może warto spróbować wykopać Konstantego z jej łóżka? Na razie szedłem między dwoma funkcjonariuszami w cywilnych ubraniach i im spieszyło się bardziej, niż się przyznawali. Ten drugi gotów był mnie nawet zanieść, żeby szybciej skończyć. On też umówił się na wieczorne cudzołóstwo i nie w smak mu całkiem ta dzisiejsza afera. Uśmiech miałem coraz większy. Trzydzieści dwa… a może dwadzieścia trzy ketonale zrobiły grę. Na cały piątkowy wieczór. Kto wie, czy nie na weekend.

Na miejscu byli nawet strażacy. Gość siedział na gruszy i bez gorączki, metodycznie żarł gruszki. Strażacy potrafią ściągnąć z drzewa kotka, który się zawieruszy starszej pani, ale z gościem mieli kłopot większy, bo człowiek nie współpracował, a nawet wręcz przeciwnie. Obrzucał gruszkami, kopał, strącał ochotników z drabiny, aż dali spokój. Teraz siedzieli i mruczeli te swoje strażackie przekleństwa. Gość mi zaimponował. Wygrał z zastępem zbrojnym i zdeterminowanym. Teraz moja kolej. Czas wkroczyć do akcji.

- Stefan – kapitan przeszedł od razu do konkretów – gość siedzi na drzewie i nie chce zejść. Szarpiemy się z nim już pięć godzin. Coś bełkocze, ale ciężko zrozumieć, a wszelkie próby zdjęcia go z drzewa kończą się kontuzjami strażaków. Wezwali nas i musimy gościa zdjąć, albo stać tu i czekać, aż sam dojrzeje i spadnie. A byłem umówiony na brydża z sędziną i prokuratorem, więc sam rozumiesz. Trzeba działać. I to szybko. Wymyśl coś, strąć go, cokolwiek! Zapakujemy go w kaftan i do domu, bo wódeczka się grzeje! Jak się wyrobisz do dwudziestej trzeciej, to stawiam Jasia Wędrowniczka w bardzo ciemnej wersji.

- Dwadzieścia trzy, dwadzieścia trzy… - szumiało w głowie echami, jakby liczba obijała się o wnętrze czaszki i nawracała kolejnymi echami – Dwadzieścia trzy kapsułki, które mieszkają właśnie we mnie i sprawiają, że słyszę kapitańskie przekleństwa i krzywo tłumioną wściekłość na świat, gościa i na mnie. Żaden Johnnie Walker nigdy ich nie dogoni. Nie ma takiego koloru, który dałby radę. A może to były trzydzieści dwie tabletki?

Podszedłem do drzewa. Ostrożnie. Pamiętałem, że strażaków spotkała powitalna salwa z ogryzków. Wolałem nie narażać własnego jestestwa na kontakt z owocami ciskanymi z pasją przez szaleńca. Na gruszy? Babcia na jabłoni była mu inspiracją, czy jaka inna cholera? Niezły świr.

- Jesteś Mesjaszem? – usłyszałem w głowie głos. Schrypnięty nie wiedzieć czemu.

- Tak! – zaczepnie odpowiedziałem uśmiechając się. A co! Niech wie, że łatwo nie będzie. Skubaniec czytał mi w myślach. Może też zeżarł fiolkę tabletek?

- Wreszcie ktoś sensowny, bo z tamtymi debilami ciężko się gada. Nic nie rozumieją. Ty zrozumiesz. Kiedy?

- Co kiedy? – zaskoczył mnie szybkością, z jaką nawiązał kontakt i przeszedł do konkretów. Musiałem się pilnować, żeby mnie nie zdemaskował.

- Kiedy potop, to chyba oczywiste pytanie – szczęśliwie gość nie był złośliwy, tylko niecierpliwość pchała go do wiedzy.

- Jeszcze nie wiem – mruknąłem wymijająco, żeby zyskać na czasie i oswoić się z myślą, że dziś będę uprawiał grządkę Boga – A co? Sraczki dostałeś już od owoców? Sraj śmiało, do góry nie poleci.

Trafiłem! Tu go bolało. Wyraźnie skrzywił się. Nie tylko mentalnie. Na pysk wyszły mu bruzdy jak u shar peia. To dlatego był rozkojarzony i nie gmerał w mojej głowie równie zaciekle, jak ja w jego. Ciekawe, czym się raczył, zanim usiadł na gałęzi. Trzeba się temu przyjrzeć, bo może na następny weekend spróbowałbym tego specyfiku? Trzydzieści dwa ketonale…

- Ketonal? – prychnął gość – Myślałem, ze Mesjasz nie musi się wspierać farmakologicznie. Ależ degrengolada. Nawet w niebie ćpuny?

Uraził mnie. Momentalnie mnie szlag jasny trafił. Teraz naprawdę poczułem się Mesjaszem. Zupełnie bez udziału świadomości schyliłem się, podniosłem jakiś kamień i cisnąłem. Celnie! Rękę szaleńców zawsze los poprowadzi. Trafiłem, a gość jeszcze kończył myśli obelżywe, kiedy pikował ku ziemi.

- Dobry jesteś Stefan! – kapitan sapał z zachwytem, kiedy jego przydupasy pakowały już gościa w kaftan – Nie spodziewałem się, że tak szybko się uwiniesz. Masz u mnie flaszkę!

Wzruszyłem ramionami. Gość w pozycji horyzontalnej przemierzał właśnie szlak w stronę karetki. Będzie miał zapewniony apartament na koszt państwa na długo. Dłużej, niż będzie schodził siniak z czoła, które dopiero teraz ocknęło się z zaskoczenia i rozpoczęło barwić skórę.

- Tylko jeden… – dobiegł mnie jeszcze głos skrępowanego – Tylko jeden przeżyje. Potop będzie. Musi być. I to lada chwila. Gniew Boga będzie straszny. Wiem, rozmawialiśmy. Głupcze! Przez ciebie umrę. Utonę. Każdy utonie… Tylko jeden…

Karetka wesoło mrugając światłami oddalała się, strażacy pakowali sprzęt, niebieska gwardia fetowała sukces i równie szybko oddalali się w stronę komisariatów, żeby spisać tony raportów i wniosków o nagrody za sprawność i tempo akcji. Pod gruszą zrobiło się cicho.

- Dwadzieścia trzy ketonale – mruczałem jak mantrę – a może trzydzieści dwa?

Nie wiedząc co robię, zwinnie jak małpa wspiąłem się na drzewo. Udawałem, że to z ciekawości, że chcę sprawdzić, co czuł ten czubek, kiedy siedział na gałęzi i terroryzował otoczenie swoją toksyczną obecnością i ostrzałem z niedojedzonych owoców. Ostatnie samochody rozjeżdżały się już i powoli zapadał zmierzch.

- Noc, to najlepszy czas na potop. Panika, skuteczność i potępieńcze jęki – Gałąź uwierała mnie w tyłek. Powinienem zejść, jednak coś mnie trzymało w miejscu – Nie wiem, czym się naszprycował, ale, skoro rozmawiał z Bogiem, to chyba wie? Może lepiej poczekać? Zostać tu, w bezpiecznym miejscu i przeczekać nawałnicę? Wielką Wodę?

Sięgnąłem po owoc i ugryzłem. Smaczny. Jutro będzie całkiem dojrzały, ale już dziś smakuje jak ambrozja. Boski pokarm. Rozsiadłem się. Głodem mnie nie wezmą. Grusza obrodziła, a mój poprzednik za wiele nie zdążył zjeść.

- Głupcy! – pomyślałem ze złośliwą satysfakcją – Nie mają pojęcia, co ich czeka! A ja, bezpiecznie, posiedzę na gruszy i przeżyję. Dwadzieścia trzy… Dzięki ci Boże… A może to były trzydzieści dwa…? Tylko jeden…

wtorek, 14 lipca 2020

Wewnątrz.


Wyszedłem z siebie. Niedawno. Parę lat zaledwie. No… może dwadzieścia. Wyszedłem i wcale mi niespieszno wracać. Bo i po co? Tam, to już nikogo nie znam i pewnie miałbym kłopot z funkcjonowaniem. Lepiej mi tu. Pogrążam się w dywagacjach, dygresjach, wątkach nieistotnych. Nadmiar czasu konsumuję na jałowych dyskusjach z samym sobą. Dokładnie, jak ten facet, co usiadł pod drzewem i zamierzał spędzić pod nim wieczność, byle nikt nie przeszkadzał. Inny oddał się obserwacjom wody, a zanim zdechł, resztką przyzwoitości wyszeptał: panta rhei.

Ja szeptać nie będę. Chyba. Nie wiem. Może niepotrzebnie się zarzekam? Wielu przede mną było równie mocno przeświadczonych i zawiodło. Może stać mnie na szept? Na dwa słowa, które unieśmiertelnią, jeśli nie mnie, to wyobrażenie o mnie? Dałbym sobie w pysk – znów to robię! Znów uciekam w światy nierealne, w te niedopowiedzenia i zawieszenia głosu z nieśmiałym, ledwie zarysowanym znakiem zapytania. Jakbym flirtował i haczyk zarzucał na czyjąś cnotę wielokrotnie już odkurzaną i przymierzaną całkiem bezwstydnie. Zarzucam? Flirtuję? A może żebrzę o zauważenie? O chwilę, kiedy czyjeś palce namalują na moim policzku jedno uczucie inne od obojętności? Jedno, małe zauważenie? Albo cios pozostawiający zawstydzony, rumiany ślad kilku najbardziej zaangażowanych palców.

Po suficie skradają się pająki. Ciągną swoje nienasycone brzuszyska i wybałuszają się na świat, sprawdzając, czy nie widać w nim spełnienia. Wolę nie patrzeć im w oczy. Nie dać okazji, żeby któryś zahipnotyzował mnie drgawką, gdy potrącać zacznie struny, by rozśpiewać labirynt nerwów sieci, czekając na odzew śmiertelnie wystraszonego łupu. Może skamieniałbym, albo w solny slup się zmienił, ku utrapieniu wielonogiego myśliwego? Czarne punkty w przestrzeni sufitu prowadzą zawiłą grę. Romans? Partię szachów? Coś prowadzą i najwyraźniej gra je pochłonęła bez reszty. Podobnie jak mnie pochłonął bezruch. Pozwalam entropii rosnąć. Beze mnie. Radzi sobie znakomicie. Rośnie, obrasta mchem historii, kurzem wszechwiecznym. I jeśli ktoś odejdzie, to będę nim ja. Nie ona.

Dzień uderza w okna, aż zaczynają się pocić i płakać. Wyją z bólu, ale czynią to w milczeniu. Słońce skumulowanym promieniem usiłuje wyciąć w płaszczyźnie swój graf. Ekslibris niepojęty, w języku tak dawno zapomnianym, że nawet naskalne malowidła znać go nie mogły. Szyba podzwania, jakby zębami szczękała. Oszołomiona nieznanym amokiem mucha usiłuje popełnić samobójstwo i wali głową w szkło. Chce pomóc słońcu? Czy spieszno jej, by spić pot z moich skroni rozognionych? Światło mami mnie wielością. Pokazuje różnorodność. Kolory, kształty, nienasycenie. Głębię, jakiej daleko do nocnych mar. Do śmiertelnego paroksyzmu. Pokazuje. Wabi. Usiłuje zaintrygować, stawia pytania, albo otwiera możliwości. Sprawdza, czy się kupię na ten blichtr. Na bogactwo. Dla konesera. Uczta, w jakiej można zatracić się. Życie jest nałogiem. Jednym, wielkim nałogiem, silniejszym od innych.

Przestrzeń dzieli się na części. Dzień-noc. Światło-cień. Jest-nie ma. Wszystko ostre, jednoznaczne, wymagające. Potrzebujące, by stanąć po jednej ze stron, jakby istniały wyłącznie końce szali, a nie ciągły, wijący się serpentyną szlak pomiędzy dniem, a nocą. Zły-dobry. Głodny-nażarty. Spełniony-beznadziejny. Wikłam się w pary przeciwstawne. Jąkam się w wyliczankach. Gruby-chudy. Piekło-niebo. Stare mięso-świeży czosnek. Razem-osobno. Ja… Ja… Nie ma nic po drugiej stronie. Nie ma antagonisty, choć każdy stara się nim być. Udaje. Cyniczny się staję, co niechybnie oznacza starość galarety zamieszkującej czaszkę. Marskość. Rak, zgorzel gangreny, ostatnią krew, po której już tylko bezpłodność i pobieżność hedonizmu. Czekam, aż przyjdzie demon, który przez ucho, albo nos wrazi mi słomkę, w oczodół wepchnie rurkę i wyssie gnijącą już za życia materię. Jak pająk.

Uśmiecham się z przekąsem. Mnie? Mnie już tam nie ma. Wyszedłem. Dawno temu. Zamierzam nie wracać. Niech się skorupa przyda jakiemuś żyjątku. Jakiemuś komuś, może nawet KOMUŚ? Niech ma, porzuciłem bez żalu i utyskiwań. Nie wrócę. Raczej. A jeśli wrócę, to przecież pchać się też nie potrafię. Nie wespnę się na kolana lokatora i oczu mu nie wydrapię. Poszukam pustostanu i zasiedlę go, jak gołębie zasiedlają strychy, kiedy tylko okno przestanie stać na straży wnętrza i oddzielać go szlabanem od reszty wszechświata. Wyszedłem. Nie po to, by wracać. Chociaż czasami myślę, że może… Tylko po co? Do czego? Nostalgia? Tak szybko? Nie ma mnie parę lat zaledwie… No… może dwadzieścia…

niedziela, 12 lipca 2020

Nowy dom.


Zanikające linie papilarne mogą świadczyć tylko o jednym. Czas szykować się na spoczynek, jeśli nie wieczny, to przynajmniej na taki, w którym życie nabierze ochoty na kolejną inkarnację. Siedzę, niczym Beduin przed kupą wielbłądziego łajna i dumam. Udaję, bo przecież co dać może dumanie, kiedy linie papilarne wcale nie pytają o pozwolenie, tylko zanikają. Powoli, ale niepowstrzymanie. Ręce mam już tak gładkie, jakbym je polakierował. Złośliwy powie, że nieużywane, więc dlatego gładkie i bez linii. Bo te, to się miewa, kiedy się człowiek narobi, a obiboki, mają najwyżej odleżyny na tyłku wytatuowane. Obejrzałbym tyłek, ale ograniczenia związane z tkanką kostną uniemożliwiają mi podobną penetrację. Ważne, że nie boli. Kiedy boli dobrze nie jest. Ale teraz, bolą tylko oczy od wpatrywania się w dłoń dziewiczą.

Twarz mi się wyciąga. To pewnie skutek uboczny, albo następstwo. Doigrałem się. Nie wiem za co, jednak widzę, że dobrze, to już było, a teraz ponura rzeczywistość zawzięła się na mnie i dopadła mnie bezlitośnie. Wcale mi nie do śmiechu. Może nawet powinienem porzucić myśl, że jeszcze raz się zdążę uśmiechnąć? Strach się po głowie podrapać, bo gotów jestem wyszarpnąć niechcący resztki sierści – i tak wyglądam już jak hiena liniejąca od urodzenia do śmierci. Miałem się skupić na liniach i zobaczyć, dokąd wieją. Może warto pójść ich tropem. Może one, podobnie szczurom, gdy okręt tonie, szukają drogi ucieczki ku życiu? Zaciskam zęby. Nie za mocno, bo próchnica zdążyła uwić sobie niejedno gniazdko, jakby wierzchy zębów były wierzbową głową.

Zmuszam się do czujności. Obserwuję, choć łzawię. Mam nadzieję, że w końcu się uda zobaczyć, dokąd to moje linie wędrują. Wreszcie, gdy już poddać się miałem, udało się! Jedna ze spóźnialskich, która pałętała się jeszcze w kołysce dłoni obudziła się, rozejrzała dyskretnie i w angielskim stylu szykowała się do opuszczenia. Bez fanfar, białych chusteczek, strzemiennego, czy choćby pocałuj mnie w … odleżyny. Mało nie zawrzasnąłem z radości jak Apacz na widok karawany żółtodziobów. Linia, dla mnie bezimienna drgnęła i zaczęła się wspinać. Zgroza. Wspinała się na ramię, a ja podejrzewałem ją, że raczej skoczy na ziemię i gdzie polezie, wyśliźnie się wężowym krokiem i tyle będę ją widział. Ale ta lezie pod górę sprawnie, jak wytrawny alpinista.

Trzeba było czekać. Linia nie była szybka. Wspinała się z rozwagą, wybierając szlak łatwiejszy. Widać, że niepochopna. Nie jakiś młokos, co da się zwieść pokusie szybkiej chwały i jeszcze szybszej śmierci. Minęła łokieć i nawet się nie zasapała. Chwilę połaskotała mnie pod pachą i wyszła na wyżynę ponad obojczykiem. Przełęczą barku dotarła na silnie eksponowany teren karku, który pokonała po krótkim odpoczynku. Wreszcie zaczęła się przedzierać przez kosodrzewinę zarostu. Minęła toń oka i ostrokół brwi. Tam ją dopadło zmęczenie. Niemal czułem jej ból. Siadła na muldach zmarszczek i powoli przewróciła się na plecy. Ja też…

Kiedy się ocknąłem, nadal czując zakwaszenie tkanek, linia wciąż zasiedlała pofałdowany teren na czole. Nie wiem skąd ukłuła mnie myśl, że ona tam już umrze, że mimo rozwagi przeforsowała się, przeliczyła, albo nie przeszła aklimatyzacji i rozrzedzone powietrze zrobiło jej z płuc tatara. Tylko płakać. Żal mi jej było. Może choć pogłaszczę? Łza swędziała w kąciku oka i sięgnąłem po nią dłonią. Tą najgładszą z gładkich i całkiem chyba już pozbawioną zmarszczek. Rzuciłem okiem z ciekawości – obraz rozmazywał się. Niewiele mogłem dostrzec, choć łzę otarłem. Wtedy… przypomniałem sobie o okularach. Założyłem je na nos lekko zawstydzony własną niekompetencją. Dłoń przestała być gładką. Były tam. Wszystkie. Nawet te, których nie podejrzewałem i ta, która wspięła się po mnie śledzona czuciem, które nie mogło być udawanym. Dotknąłem czoła. Była. Spała smacznie pośród innych.

Znów na rękę popatrzyłem w zadumie. Beduin dawno wymyślił, jak wykorzystać wiedzę i wielbłądzie łajno zagospodarować, skoro już się pojawiło. A ja? Patrzyłem i patrzyłem. Linie mnożyły się i wiły. A jeśli… one wszystkie zechcą wspiąć się na czoło? Zmieszczą się tam? Przyłożyłem rękę. Jeśli z jednej, to się zmieszczą, ale druga będzie musiała poszukać innej lokalizacji. Może trzeba ją nauczyć i wybrać jej jakąś przystań na spokojną emeryturę? Tylko gdzie…

sobota, 11 lipca 2020

Parę kroków.


Gdzieś pomiędzy deszczami udało się przedreptać kilka kroków. Pozbierać szyszki większe od wszystkich, jakie dotąd udało się znaleźć, podejrzeć, jak wije się bluszcz duszący koronę jesionu, powąchać różę wspinającą się po żywopłocie powąchać kwietne łąki posiane między chodnikami, a posesjami. Posłuchać zaklęć pijanego obcokrajowca, a nawet zerknąć na dzieci potrafiące zasnąć w autobusie pomiędzy przystankami. Po niebie wciąż snuły się niedopowiedzenia i wątki z burzową przyszłością słaniały się przy widnokręgu. Kwitnące żywopłoty przepychały się z aromatem, żeby zdążyć przed deszczem i zwabić owady, które pozwolą im na brzemienność. Nic. Zwyczajność taka, którą każdy mógłby sobie podejrzeć, gdyby tylko chciał. Ja? Chciałem.

piątek, 10 lipca 2020

Świeca.

Blask świecy nienachalnie wydobywał z mroku mieszkające tu meble. Fotele, zbyt wygodne, by zrezygnować z ich gościny, bibeloty starzejące się na komodach, geometryczne plamy fotografii na ścianach. Pomiędzy łóżkiem, a szczelnie zaciągniętymi kotarami okien zatrzymały się w wielkim glinianym wazonie świeżo nacięte sosnowe gałęzie, a ich aromat opanował całe pomieszczenie. Obok mnie, na mahoniowym stoliku przycupnął w miśnieńskiej filiżance zapach gorącej kawy, splatając się z żywicą w bukiet uroczy i wyostrzający zmysły. Ja, w przezroczystym wąskim naczyniu o smukłej nóżce chłodno rozglądałem się z wysokości. Wszak jestem białym winem podawanym do deserów, a na taki właśnie zapowiadał się ów wieczór.

Sącząca się skądś muzyka grzeszyła ciepłem i delikatnością. Na pobladłej ze zdumienia ścianie, w jej rytm, poruszał się zmysłowy cień. To młoda kobieta tańczyła boso w trawie gęstego dywanu niczym rusałka pilnująca leśnego źródełka. Przymknięte oczy wskazywały, że pogrążyła się w świecie marzeń i wspomnień. Ubrana jedynie w halkę z miękkiego, zielonego jedwabiu mieniącego się refleksami w księżycowym blasku świecy wirowała topiąc szmaragdowe echa gwiazd na mojej, drżącej powierzchni. Płochliwe światło pieściło brzoskwiniową skórę, wspinało się na usta szukając wilgoci warg zagryzionych w uniesieniu, w zapomnieniu i ekstazie nie pierwszej, tej znanej lecz dziś nieosiągalnej.

Falujący welon cienkiej, półprzeźroczystej tkaniny usiłował skrywać jej intymność, współpracując z mrokiem zakamarków, lecz bezskutecznie. Zawstydzony płomień świecy, rumienił się i skwierczał cichutko, żeby nie skalać chwili. Kawa dawno zgasła niedoceniona. Świat milczał wraz ze mną - drżącym widzem przedstawienia. Jakże chciałem wziąć w nim udział! Kusiłem bukietem, wdzięczyłem się miodowymi prądami bursztynowej toni...

Cierpiałem niepewność, którą pogłębiała drocząc się ze mną. Zbliżając się pokusą i ignorując w tańcu, jakbym nie istniał. Wreszcie jedno, a zaraz i drugie ramiączko sfrunęło na łokcie...Miękki, lejący się, zielony puch pożegnał jej ciało osuwając się na ziemię. Pchnięty nagą stopą jedwab zawisł ukrzyżowany na cierniach sosnowych. Zieloność boleśnie przenikająca zieloność... Widok ten sprawił, że na chwilę straciłem ją z oczu. Kiedy podniosłem wzrok poczułem dotyk gorącej dłoni na mym nienagannym garniturze. Spragnione usta rozchylone do pocałunku zapraszały kusząc wilgocią. Wniknąłem w nie bez pamięci... Niepotrzebna już świeca zemdlała...

czwartek, 9 lipca 2020

Narodziny.


Rzeźbię w papierze kwiat. Dla ciebie. Niezgrabnymi palcami wywijam płatek za płatkiem. Cyzeluję pąk siedzący głęboko, w skupieniu dojrzewający do rozkwitnięcia. Suche palce trą papierowe płatki nadając im ulotnego ciepła. Nie wiem, czy wystarczy mi energii, żeby dokończyć choć jeden. Czy się spodoba? Uczę mój kwiat bycia. Choć na jedną, istotną chwilę. To wiele, choć ludzie tak mają, że każdemu trafi się chwila istotna, w której może. Powinien. Albo wcale nie.

Papieru pod ręką nie brakuje, więc odrzucam wszystkie nieudane płatki. Nie chcę skaleczyć kwiatu zwiędniętym płatkiem. Chcę, by był idealny. Jeśli obraz czegoś może być idealny, to właśnie ten kwiat chciałbym uczynić takim. Głowa pełna niedopowiedzeń błąka mi się po krawędzi uśmiechu. Znaczy wspominam. Zniekształcam, wygładzam rysy. Wczoraj zawsze jest inne. Jutro będę je wspominał jeszcze inaczej, niż dziś. Wspomnienie, jak szkło leżące na dnie morza, wygładza się z każdym przypływem fali. Przestaje kaleczyć, a zaczyna budzić wyobraźnię, żeby sobie dopowiedziała nawet to, co nie może być prawdą. Może. Ale dopiero jutro.

Dziewczęca wróżba zrywająca płatek za płatkiem, by odsłonić nagość nasienia. Kocha-lubi-szanuje… Aż z kwiatu zostanie słupek drżący i parę wąsów. Nie liczę płatków. Niech los zdecyduje. Jeśli zużyję na kwiat stare listy… Nie… Nie od ciebie. Te listy, które kiedyś… Jeśli rozbierając kwiat z urody znajdziesz cudzą ręką nakreślone słowa, wtedy szczere zapewne, ale dzisiaj mocno wyblakłe… Jeśli z płatka wyczytasz, że kocham? Że ona kochała? Oddam ci minioną miłość zaklętą w słowach, które popłynęły i wygładził je czas. A teraz ozdobią kwiat dla ciebie. I znów będą szczere, choć adresat się zmieni. Koperty rozeschłe ze starości, listy murszejące jak muzealne papirusy, znaczki datowane z zawodową sprawnością…

Rachunek z nieistniejącej już restauracji, bilet do tam, gdzie pierwszy raz nie musiałem ukrywać pożądania… Może to za wiele? Może będziesz zgrzytać zębami, że taki ze mnie rzeźbiarz, co z resztek rzeźbi i zamiast ofiary składa ci w darze wyliniałe uczucia, które ciebie nie znały? Starsze od pierwszej wspólnej myśli, od iskry, jaka popłynęła między dłońmi witającymi się pierwszy raz. A ja chcę ci oddać wszystko. Całą moją przeszłość i każde wspomnienie. Żeby stały się twoimi, naszymi… Zwietrzały pocałunek zamknięty pomiędzy kocham, a tęsknię na siódmej stronie listu, który ścigał mnie z tak dalekiej przeszłości, że dzisiaj wydaje się być tylko baśnią. Jakiś artykuł z gazety drukowanej na podłym papierze, wydarty pospiesznie, lecz po co? Dziś nie wiem.

Uczę mój kwiat życia. Drży w moich zmęczonych pracą rękach. Kiwa ciężką od słów głową. Szepczę mu nadzieje i słowa gorące. Karmię go. Niech się zarumieni od niedyskrecji i chceń odważnych. Mam prawo dać mu życie? Wolno mi oczekiwać? Mieć nadzieje? Za chwilę wyfrunie z moich dłoni i popłynie do ciebie. Jak niepokorne pisklę, gdy tylko piórka okrzepną na tyle, by unieść ciężar wiary w samodzielność. W końcu po to rzeźbię. Żeby twoim się stał, jeśli zechcesz. Jeśli będziesz. Kwiat pachnie trochę mną, trochę wspomnieniami. Zupełnie, jak hodowlane róże zawieszone na metrowej łodydze. One też nie pachną sobą. Oduczyły się, chcąc spełnić kaprys ogrodnika. Teraz pachnieć potrafią tylko polne kwiaty. Innym trzeba perfum. Mój kwiat dla ciebie… sama ubierzesz w zapach. Jaki tylko zechcesz. O ile zechcesz kwiat… Mnie…

środa, 8 lipca 2020

Bezdomny.


Kuter z rozdartym podbrzuszem wygrzewa się na łasze piachu. Fale poklepują go współczująco po rufie, kiedy przypływ wznieci w morzu niepokój. Pusty, porzucony, nikomu niepotrzebny. Skorupa, której kiedyś udawało się być. Mieć znaczenie i wartość.

Dziś jest tylko nieciągłością wybrzeża sennie kołysanego drobną falą. Miejscem, w którym umawiają się na randki morskie skorupiaki, a którego unikają żółwie, bo choć jest bezpańskim kutrem, to potrafi ukraść ciepło słońca tak potrzebne jajom, by piasek wygrzał je lepiej niż obowiązkowa kwoka. Nawet burze pogardliwie omijają kuter, jakby nie chciały dobijać ciężko rannego. Sam zdechnie. Zeżre go czas. Wiatr pospołu z deszczem. Nie popłynie.

Z nutą nadziei.


Życie pochowało się w domach, a na niebo wylazły chmury. Chyba wszystkie, bo tłoczą się niemożliwie. Pomyślałem, że jedna więcej, a musiałoby pęknąć, bo jak inaczej? Chmury naradzały się i naradzały, aż popłynęły w stronę centrum, zostawiając za sobą smugę rozmazanego, brudnego błękitu. Tak brudnego, że niemal szarego. Nawet ptaki nie chciały śpiewać, bo im głosy przycisnęło do ziemi. Kredą malowane obrazy drżą na zimnych puzzlach. To może być ostatni dzień ich świetności. Szczęściem okolica płodna i dzieci nie brakuje. Namalują nowe, jeszcze wymyślniejsze obrazy.

wtorek, 7 lipca 2020

Smaki i podróże.


Rozkład jazdy nie był chyba najlepszą z możliwych lektur, jednak innych nie było. Mały, poskładany w książeczkę wielkości pudełka papierosów był jedyną rzeczą, jaką miała. Może lepiej, że nie papierosy, bo bezmyślnie wypaliłaby wszystkie i nie zauważyła, że się kończą. Wodziła wzrokiem po papierze, jakby zamierzała gdzieś jechać. A może…

Może faktycznie trzeba wsiąść w pierwszy z brzegu pociąg i pojechać tak daleko, żeby przestało boleć? Może być takie miejsce na świecie, gdzie nie boli? Nie. To bzdura, ale może… Pociąg kusił. Rozkład jazdy rozchylał nogi i pokazywał wnętrze. Zupełnie jak ona, gdy zgłupiała całkiem i poszła z obcym, nie pytając nawet, jak ma na imię. Śmiała się z siebie samej. Piękny był. I mówił „r” tak, jakby zamiast z kamienia było ono z masła orzechowego – lepkie, słodkie i wślizgujące się pod spódnicę.

- Phagnę – szeptał jej do ucha, kiedy dłoń już skradała się cieniem wnętrza ud.

Ona też „phagnęła”. Kolana rozpełzły się szerzej niż w gabinecie ginekologicznym i czas przestał istnieć. Krzyczała, gdy pił jej podniecenie. Wiła się, ocierała. A potem… Przestał jej „phagnąć” zanim ostygła na tyle, żeby odzyskać wzrok. Poszedł. Wstyd wypełzł jej na twarz i nie chciał jej opuścić. A jeśli… Myśli rozbiegane po wcześniejszym bezruchu podrzucały chore scenariusze i dramaty. Potrzebowała czasu. Musiała uspokoić ręce roztrzęsione, a miała wyłącznie ten kieszonkowy rozkład w postaci małej książeczki, więc obracała go w palcach. Ostatnia deska ratunku trzymająca na powierzchni zmysły.

Skąd wziął się w jej torebce? Może leżał tam zapomniany od paru lat? Torebki nie zmienia się bez ważnej przyczyny, a w jej życiu dotąd nie stało się nic, co wymagałoby tak radykalnej zmiany. Rozkład mógł być nieaktualny, jak jej życie w tej chwili. Nie znalazła w sobie determinacji, która wystarczyłaby na sprawdzenie ważności. Patrzyła na nazwy.

Opole. Suwałki, Kalisz, co ją obchodzi Rzeszów, czy Koszalin? Jelenia Góra? Można bez niej żyć! Łódź. Ohyda Po co jej inne miasta? Ale rozkład kusił. Zdawał się obiecywać, że w tych wszystkich nieznanych jej miejscach jest coś, czego jeszcze nigdy… nie „phagnęła”? A dzisiaj właśnie może zacząć. Nie. Nie zacząć, a skończyć. Mniejsze sprawy wytrącały ludzi z równowagi i trzymały w szponach depresji, albo lęków, których nie dało się zadusić żadną poduszką, czy prześcieradłem.

Praga… A gdyby jednak? Może niekoniecznie coś dużego. Białogard? Częstochowa? Miasta kłuły w oczy, mamiły nazwami, jakby to były ciastka w menu cukierni. Chyba chciała ich wszystkich. I żadnego. Naraz. Śliniła się i odwracała wzrok, jak od zakazanego owocu. Raz już uległa i nie radzi sobie z tą słabością chwilową. Więc siedzi na ławce i czyta rozkład jazdy, który może jest już nieaktualny. Może nawet nie istnieją już takie miejsca. Łeba? Lesko? Polanica? Kiedy on „phagnął", a ona… minęła wieczność. Może była wojna i siedzi teraz na ostatniej na ziemi ławce?

- Dobrze mu tak! – pomyślała mściwie, a palce aż zmięły skraj rozkładu – Może teraz snuje się po martwym świecie i pluje w brodę, że odszedł i zostawił ją. O nie. Ona nie wróci. Nigdy w życiu! Nie da mu satysfakcji. Będzie klęczał i żebrał, a ona go odtrąci. Jak on ją, kiedy kipiała uniesieniem i szukała w głowie słów wystarczająco dużych, żeby został do końca świata. Wstydziła się tego, ale domek w głowie był już umeblowany, a trójka… tak; trójka dzieci o blond włoskach bawiła się na dywanie…

Oddech znów przyspieszył. Matka zawsze niepokoi się o los potomstwa, nawet wtedy, gdy to potomstwo jeszcze niepoczęte. Co z tego? Przecież widziała je już w głowie. Bawiły się na dywanie w jakieś arabskie wzorki, a ona niosła im sok do picia. Świeżo wyciśnięty z pomarańczy… Miała wielką ochotę na ten sok, ale przecież nie dla niej wyciskała, tylko dla dzieci. A on wziął i poszedł. Szklanka pękła jej w rękach i dzieci rozpierzchły się w mroku bezwidzenia.

Pociąg… Do Łowicza, Pasłęka, Karpacza… Nawet nie wie, czy tam też jeżdżą pociągi, ale nazwa rozpływała się po języku, jak śmietana, którą ogrzać ciepłem ust. Leszno… Gdyby Leszno posypać rodzynkami i dodać odrobinę bitej śmietany, torcik Bristol nie byłby już nikomu potrzebny. Głogów – Zacher, gdyby usłyszał tę nazwę, zmieniłby nazwisko czym prędzej. Żeby jego czekoladowo-morelowa rozpusta smakowała jeszcze lepiej. Kraków? Nie, Kraków nie. Kraków smakuje jak suchary. Łatwo trafić, ciężko wyjechać. Żyć pośród kustoszy i zadęcia? To już lepiej wybrać którykolwiek ze Zdrojów, niechby Busko! Busko brzmi jak beza, do której przyczepiła się kandyzowana wisienka. Busko byłoby niezłe.

Otarła ręce o spódnicę, jakby wycierała resztki kremu. Oblizała wargi wciąż pachnące jego „phagnieniami”. Cud prawdziwy, że ma na sobie spódnicę. Że ją odnalazła pośród podłóg. Ręce prześliznęły się po materiale gładko. Aż dziw, bo powinny być lepkie od kremu… Nie były, a ona nie miała majtek. Rzuciła okiem dookoła. Nikt nie patrzył. Co z tego – ona wiedziała i teraz nie potrafiła przestać się wstydzić. Jego nie było, a ona siedzi mnąc nieaktualny być może rozkład jazdy i nie ma majtek. Borne Sulinowo! Tam mogłaby skryć swój wstyd. Pośród lasów w zapomnianej przez Boga mieścinie na krańcu percepcji. To gdzieś za Piłą chyba… Piła brzmi nieźle… Wytrawnie. W sam raz do popicia torciku Zachera.

Nie. Zamość. Lepiej Zamość, bo tam, to już nikogo nie było. Kto jechałby do Zamościa? Łatwiej odwiedzić Nowy Jork, czy Hongkong, niż Zamość. Wracając stamtąd można opowiadać. O smokach, o szlachetnych… Musiała zakląć, gdy pomyślała, że on mógłby pochodzić z Zamościa i udawać rycerza wystarczająco długo, żeby ją… żeby ona… Głupia była. Wciągnęła powietrze zachłystując się nim. Wciąż pachniała wspólnotą ciał. Powinna była się umyć. Zedrzeć skórę do kości. I tak śmierdziałaby pożądaniem. Spełnieniem – jego spełnieniem, które zaschło na jej ciele jak maseczka kosmetyczna, która zbyt długo leży na twarzy… Przeciągnęła ręką po buzi. Rumieniec nie schodził z niej. Popękane wargi. Nie. Nikt nie pozna, że pękły wcale nie z braku wilgoci, tylko spierzchnięte są.

Nikogo. Wciąż nikogo obok. To dobrze. Nie potrzebowała towarzystwa i tych pobieżnych gadek oględnie zmierzających do wnętrza jej biustonosza. Fałszywych uśmiechów ukrywających prawdziwe myśli. Kobiety z pogardą myślące o niej – „zdzira”. I faceci z rozmarzonym głosem myślący to samo. Pociąg jest chyba jakimś wyjściem. W pociągu nie będzie zdzirą. Bez względu, czy w przedziale usiądzie kobieta, czy mężczyzna. W pociągu… Nie będzie jego. On poszedł. I nie wróci. A nawet jeśli, to nie chce go już znać. Nieprawda? Chce? Więc co? Zostać i czekać, aż upokorzy ją ostatecznie? O nie! Na pewno nie.

Wstała. Wciąż nikogo. I majtki, których nie ma na sobie nie są problemem. Zmięła rozkład jazdy i rzuciła w najbliższy śmietnik. Pojedzie. Dokądkolwiek. Pierwszy pociąg, który się napatoczy. Ona, z wargami rozbitymi od miłości fizycznej i bez majtek. Nie będzie czekać. Nie będzie zdzirą. Pojedzie i wysiądzie gdzieś, gdzie miasto będzie miało smak szarlotki. Ciepłej. Z kruszonką…

poniedziałek, 6 lipca 2020

Przepowiednia.


Wcale nie wiem, czy aby zostać wieszczką trzeba zmieniać płeć. Może wystarczy się wyprzeć własnej? A zresztą – machnąć ręką; w końcu wieszczki nie korzystają ze swojej kobiecości, więc są bezpłciowe. Tak trzeba? Domniemanie, że brak seksu zwiększa możliwości poznawcze tej drugiej, niewidzialnej strony rzeczy ma się jakoś trzymać kupy i posiadać udokumentowane historią przykłady. Święte dziewice przepowiadały każdy możliwy absurd i ich poświęcenie chlastało wręcz po twarzy. Jak tu wyszydzić dziewicę? To tak, jakby kopać szczeniaczka łaszącego się do nóg. Jakim psychopatą trzeba być, żeby tego dokonać? I jakim trzeba być facetem, żeby wyrzec się seksu tylko po to, żeby komuś przepowiedzieć gangrenę, albo dół finansowy w bliżej nieokreślonej przyszłości. Dobrze jest umieć mówić językiem dyplomatycznym. Dyplomaci rzadko biorą po mordach, bo mówią tak, żeby odpowiadać z wolnej stopy, albo dać dyla w nieoznaczoność i przenieść polemikę na płaszczyznę pierwotnych znaczeń słów.

Zapomniałem już, czy miałem zamiar fałszywie przepowiedzieć pryszcz na nosie pani spod ósemki, czy duże zlecenie, które niechybnie zaginie w niezbadanych czeluściach sieciowych śmietników. Może osiołka z waty cukrowej, który będzie drążył tunele w wielkim, pierzastym brzuchu poduchy wypchanej przez dawno już nieżyjącą prababkę w ramach robótek ręcznych w kółku różańcowym gdzieś na kresach nieistniejących już państw? Albo siodło wysadzane kamieniami, żeby pośladki obedrzeć z ich miękkiego puchu i wymalować w zmieniające się przez miesiąc agaty i jaspisy siniaków tętniących i promieniujących bólem tak dosadnym, że uzasadniającym każde wulgarne słowo, choćby w majestat wymierzone.

Przyjrzałem się sumieniu i własnym niepamięciom – chyba jestem niegodziwcem, bo przecież życzenia dość nieżyczliwe, żeby nie powiedzieć podłe. Jak śmiałem? Okazało się, że sumienie faktycznie lekko podrdzewiało, bo nie obruszyło się zupełnie. Nawet ramionami nie wzruszyłem, a co dopiero, żebym wzruszył samego siebie? Plunąłbym, ale to również wymagało energii. A plunięcie przecież nie poprawi sytuacji pani spod ósemki. I sytuacji wcale nie poprawia fakt, że drzwi do mieszkań zliczają się do sześciu zaledwie, a dalej to strych pełen gołębiego gówna i zapomnianych przez przedwojenną służbę prześcieradeł łaskawie schowanych w pokrowce pajęczyn. Przynajmniej pająki znalazły w sobie odrobinę empatii i nie pozwoliły gołębiom srać w pościel.

Pani spod nieistniejącej ósemki musiałaby mieszkać powyżej komina, jak jakaś czarownica, która nawiedza moje sny. Może skusiłaby się na pryszcz? Czarownicy chyba przystoi taka ozdoba. Konwencja wymaga. Gładkolica, to może być syrena – wiadomo nie od dziś, że woda poleruje nawet kamień i żadne ostrze zbyt długo się nie oprze jej sile. Może warto wejść na dach i przepytać? A nuż siedzi tam, jak parchaty kocur i liże rany po nocnych sabatach? Poszedłbym, choć strachliwym jestem medium, bo wykombinowałem sobie, że osiągnąłem już dziewiczość zapewniającą nietykalność cielesną, a odporność na słowa obelżywe miałem niemal od niemowlęctwa, gdyż okolica nie skąpiła inwektyw i innych pochwał ani mnie, ani mojej hipotetycznej matce. Nie jestem pewien, czy niewiasta mnie dorastająca miała jakikolwiek udział w procesie prokreacji, a jeśli nawet, to jej opowieści nie nadawały się do cytowania przed dwudziestą drugą. Ba! Tak naprawdę, to nie nadawały się o żadnej porze, bo szanujące się słowniki nie zawierały wyjaśnień dotyczących znaczenia połowy słów z jej wypowiedzi.

Pchać się na dach? Żeby wieszczyć pryszcz na nosie pani spod ósemki? Nie da się tego jakoś zracjonalizować? Może pchnąć pocztą? Esesmanem? Znaczy tym no… esemesem…? Pchanie, to coś, z czym obecne rodzą się dzieci i nagminnie pchają się i przepychają przez życie, do życia, z życiem i o życiu… o życi… no… pchają się w każdym razie. Ja? Na razie przepuszczałem pchających się przodem. Nawet Ruscy w kosmos psa wysłali, a dopiero za nim puścili Tiereszkową, żeby poszerzyć świadomość o zachowanie się ciał na orbicie. Tatiana zachowywała się dziewiczo, pies (wstyd powiedzieć, że suka) również. Przynajmniej tak zeznawali po powrocie - na Łubiance. A co miały bidne zrobić? Przyznać się do spółkowania z Bogiem? W reżimie, który wykreślił to pojęcie z oficjalnych doktryn? Już wolały zapoznać się z żelazem inkwizycji i oddać ciało nauce w ofierze. Ich Bóg konsumował ciała na masową skalę, ale czynił to lekceważąco i rozrzutnie. Za to rozmachu trudno mu było odmówić. Wszystkiego było trudno odmówić i do dzisiaj niewiele się zmieniło.

Powiem jej! Niech ma. Trzeba wypróbować zabawkę, kiedy się ją już ma w ręku. Nie wiem co prawda, gdzie trzyma się wieszczenie przed wywieszczeniem, ale niech będzie, że w garści, bo ręką wskazać aż się prosi. Każda mitologia ma swoje rytuały i gesty, wieszczenie zapewne też. Nie chce mi się studiować, więc gest powołam do życia spontanicznie. Najwyżej wyjdzie wieloznacznie – tym lepiej dla gestu, wieszczenia i tego pryszcza na nosie. Niemal pozazdrościłem pani spod ósemki i mało brakowało stanąłbym naprzeciw siebie i samemu sobie wywieszczył.

Zbędna fatyga – lustro odsłoniło nagą prawdę – pryszcz już tam był! Musiałem osiągnąć mistrzostwo świata, bo zanim wywieszczyłem, to już świat przystąpił do realizacji. Strach na kiblu usiąść, bo jak mi się wyobraźnia rozpędzi, to od obcych się nie opędzę i w dupę mnie pogryzą nieznane Darwinowi okazy, na które szczepionkę wynajdą ludzie dopiero pojutrze.

Poprzeczka w górę.


Młoda pani w krótkiej spódniczce z podartym brzegiem siedziała w autobusie pilnując, by kolana nie rozchyliły się zbyt odważnie. Ładne były, ale pewnie nie zwróciłbym na nie większej uwagi, gdyby nie to, że na jednym z nich pojawił się siniaczek, który przebił wszystko, co do tej pory widziałem. Pismem pisanym, chyba damskim, bo pełnym zawijasów i ozdobników było coś, co usiłowałem rozszyfrować. Autobus natrząsał się ze mnie i utrudniał jak mógł. Być? Tył? Byt? Nie mogłem się zdecydować, które ze słów figuruje na tym kolanie, a kolano nie czekało, aż się zdecyduję, tylko wysiadło. I się już nie dowiem, ale i tak uważam owego siniaczka za szczytowe osiągnięcie, które niezwykle ciężko będzie pobić.

piątek, 3 lipca 2020

Pragnienie.


Koń zbudowany był z wody. Paradoks gonił paradoks. Przecież żywych stworzeń się nie buduje, a do tego, żeby skorzystać z takiego materiału, trzeba wielkiego ekscentryka. Żeby choć zamarznięta była, ale gdzie tam. Ciekła do nieprzyzwoitości. płynna, szukająca ujścia gdzieś tam, gdzie ją wzywała grawitacja. Koń tymczasem ogonem wyczyniał jakieś fanaberie, jakby od much się opędzał. Koń z wody od much? Kolejna bzdura. Taki koń mógłby się opędzać od kijanek, albo od małych płotek. Niechby okonków, ale nie much.

Zwierzę było dość narowiste i lekko wychudłe. Żebra pchały się na świat przez błękitno-przeźroczystą soczewkę wody, a mięśnie prężyły się w słońcu. Podobało mi się bydlę. Przycupnęło na zadzie, gdy mnie zobaczyło, a przednimi kopytami przymierzało się do odegrania Tańca z szablami Chaczaturiana, lekko tylko deformując klimat, jako, że zamiast fortepianu ja miałem wystąpić w roli instrumentu, biodegradując błyskawicznie do tak zwanej mierzwy.

Zaśmiałem mu się w twarz, zanim koń się uśmiał. Chyba zgłupiał lekko, chociaż o ośle koligacje nie podejrzewałem go wcale. Baranka również nie przypominał, nawet w krzywym zwierciadle. Wyprzedzić konia… Niedościgle marzenie stało się faktem. Koń skamieniał. Też coś – wodny koń skamieniał… Przecież to nie trylobit. Mienił się w słońcu, które nicowało go na wylot traktując jak pryzmat i malowało spoczwarzone tęcze, kładące się na trawnikach, czy usiłujące sprostać kątom prostym załomów muru. Gdzieś tam słońce wierciło nawet dziurę w oparciu ławki, po przedarciu się przez soczewkę zadu. Okropieństwo – koń rażący zadem ławkę… Dziura zwęglonego drewna była jednak faktem i to powiększającym się bezwstydnie.

Musiałem unicestwić te harce. Skorzystałem z okazji, że koń podziwiał swoje odbicie w świeżo umytej witrynie i podszedłem ukradkiem. Na bezdechu zbliżyłem się do konia gdzieś na wysokości łopatek, za plecami zostawiając biodra i znienacka wbiłem w konia słomkę. Taką plastikową. Zwyczajną całkiem. Koń zadrżał i chciał zarżeć, ale mu nie pozwoliłem – zassałem. Mocno, ile tylko sił w sobie znalazłem. Koń lekko wkląsł, ale piłem bez ustanku. To go mocno osłabiło. Położył się na chodniku. Chyba zdychał. Piłem szybko, póki nie zwiądł całkiem i nie zaczął gnić. Zgniła woda, to bardzo toksyczna rzecz. Nie wiem, co mu się stało, ale nagle powłoka wody pękła, jakby trafiła na sztylet z okruchów szkła i koń ostatecznie rozlał się na chodniku, po czym wesoło szemrząc spłynął ku kratce kanalizacji deszczowej.

Zostałem sam na sam z ławką, słomką i świeżo umytą witryną, za którą nic specjalnego nie dostrzegałem. Może słońce coś zobaczyło? Nie wiem. Koń najwyraźniej widział, ale już mi tego nie powie. Ostatnie ślady po koniu schły w słońcu, jakby śmiały się ze mnie. Odbiło mi się. Chyba chłeptałem tego konia cokolwiek zbyt pospiesznie.

Pokarm.


Czekam, aż skiśniesz. Nie spieszy mi się, ale skiśniesz szybko, bo jest lato, a beczka postawiona w upale. Smród już wczoraj zwabił nawet najbardziej leniwe muchy. Teraz, wokół niej krążą wszystkie z całej okolicy. Nie podejrzewałem cię o taką zaborczość. O popularność, z jaką borykają się gwiazdy rocka. Łatwo ci przyszła. Wystarczyło, żebym upakował do beczki wspomnienie po tobie. W wielu, niestarannie pociętych fragmentach. Rzeźnik skląłby mnie na czym świat stoi za taką bezmyślność i psucie towaru. Ale ja… Czekam aż skiśniesz. Nie chcę jeść. Chcę pić. Wypić to, co z ciebie zostanie, kiedy rozłożysz się we własnych sokach, w wodzie. Zgnilizna kipi pod dębowym deklem. Słyszę, jak szumi mętną pianą rozbijającą się o brzeg naczynia.

Naprawdę myślałaś, że ja…? Przed tobą było kilka naiwnych, one też sądziły. Albo zdawało się im, że wiedzą. A potem obcinałem im włosy i wkładałem do beczki, jak się wkłada koper do słoja z ogórkami, żeby nabrały dodatkowego aromatu. Tamte beczki wypiłem już dawno. Nie mam zębów… Wybiłem je sobie sam, żeby nie ulec pokusom. Teraz nie mogę gryźć. Mogę tylko pić. Oblizuję się na myśl, jak smaczną będziesz, kiedy dojrzejesz w beczce. Muchy już to wiedzą i krążą bez końca pijane rozkoszą. Ja czekam… Zasłużyłaś na szacunek. Na cierpliwość. Wtedy, gdy przyszłaś do mnie i rozsunęłaś uda, żebym mógł skosztować twojego aromatu… Spijałem niebo z muszli twojej intymności, a ty krzyczałaś moją radość.

Okrążam beczkę, głaszcząc dębowe klepki, których nigdy nie skaziło sfermentowane winogrono. W nim fermentują wyłącznie kobiety. Młode, jak ty. Piękne i pachnące uryną. Zanim… Ale to przecież wiesz… Zanim poćwiartowałem cię i ułożyłem w marynacie… uczyłem cię, jak trzeba nasiąknąć strachem. Przerażeniem, które sprawia, że mięso kruszeje i odchodzi od kości, rozkwita, niczym róża pod wpływem słońca. Ty też rozkwitniesz. Już rozkwitasz… Muchy to wiedzą doskonale, a ja czekam. Nie chcę cię zepsuć własną niecierpliwością. Dojrzewaj w spokoju. Gdy przyjdzie czas wypiję cię całą. Wypiję naszą miłość, która dojrzewa do ideału. Nakarmię się tobą i będę wspominał. Chyba nikt cię tak nie kochał jak ja. Dozgonnie i bez reszty. Wypiję cię całą, a potem wejdę do beczki i skulę się na dnie, jakbym leżał w twoim łonie i zlizywał będę wszystko, czym pozwolisz mi się uraczyć. Będę dotykał beczki, jakbym dotykał twojego brzucha od wewnątrz i oblizując palce poszukam twojej miłości, nim mnie beczka wypluje nieprzytomnego, winnego, szukającego twojej bliskości.

Będę cię klął, będę skamlał z żalu i tęsknoty, gdy cię zabraknie, a potem zdradzę. Porzucę dla innej. Wiesz? Bez matki ciężko żyć. Poszukam innej. Znowu ubiorę się w ten garnitur, po którego klapach przesuwałaś ręką ciesząc się jego miękkością, znów pójdę do restauracji, wypatrywać nowej matki, która swoim wzrokiem przyciągnie mnie, jak oko nocnej lampy przyciąga uwagę ćmy. Poddam się jej. Poddam nakazowi chwili. A potem będę delektował się aromatem jej włosów, smakiem skóry schowanej za uchem. A potem… Nie gniewaj się. Potrzebuję matki. Jej ciepła, jej soków, jej całej. Tylko ci, którzy zapomnieli mogą sobie pozwolić, żeby się wyprzeć, ale ich też dopadnie. Kiedyś. Wystarczy, że w mroku samotnej nocy poczują w nozdrzach aromat. Narkotyk, jakim jest życie. Dane przez matkę.

A ty? Sądzisz, że jesteś wolnym człowiekiem? Że nie pragniesz i nie kochasz? Że wolny jesteś od łona wypełnionego tobą i miłością, NIĄ! Też zjadałeś matkę, a dziś krzywisz się na myśl, że może żyć ktoś, kto wciąż pragnie karmić się jej ciałem. Jej sokiem. Nią! Że nie zapomniał i każdego dnia oblizuje się na myśl, że są lepsze potrawy niż wątróbka drobiowa, czy surówka z selera naciowego. Potrawy kompletne, pełne życiodajnych soków i nie potrzebujące przypraw innych, niż miłość. Jeśli jesteś wystarczająco tępy, żeby nie rozumieć – zostań. Ja poszukam dla siebie matki. Ciepłej, kochającej. Smacznej, jak nic na świecie.