środa, 30 maja 2018

Zagrasz ze mną?


Skłamać? Na jaki temat? Nie bądź banalna. Nie pytaj o pierwszą miłość, o cyfry i daty. To są sprawy wtórne i nie wnoszące nic do kolorytu opowieści. Znajdź pytanie, na które sama nie chcesz odpowiadać i wypowiedz je głośno – zapytaj o własne wstydy i te chwile, kiedy w tobie wyrosła mizeria charakterologiczna.

A jeśli zaczniesz się uzewnętrzniać od słowa ”pamiętasz” zwieńczonego pytajnikiem zabarwionym retorycznie, to wiedz, że powiem NIE! – krótko i węzłowato, tak, jak sierżant w wojsku odpowie pułkownikowi, dokładając do tego formułę pozorowanego szacunku dla szarży.

Skłam mnie. Albo zapytaj o kłamstwo tak obrazoburcze, żebyś spłonęła słuchając odpowiedzi, albo żebyś uciekła zanim do sedna dotrę. Nie pytaj o pogodę w Dolomitach włoskich, ani o menu w przedszkolu gdzieś poza jurysdykcją miasteczka powiatowego Polski B, C, albo nawet Y.

Zapytaj o mnie, albo o siebie – skłam, albo poczekaj, aż ja to zrobię. Na co masz więcej odwagi? Zrób to – proszę. W końcu chyba o to chodzi, żebyśmy mogli poznać się od najgorszej strony również. Od tej, dla której dzienne światło stało się świadkiem koronnym i wytyka palcami niegodziwości wszelakie – nawet te, o których wydawało się, że zdążyliśmy już zapomnieć. Te, które już wypłakane w poduszkę o północy, kiedy zamiast kołdry na plecach kładła się samotność troskliwa i wyrozumiała.

Powiesz mi? Masz odwagę? Opowiedzieć, albo zapytać? Znasz mnie już odrobinę i wiesz, że nie znajdę w sobie sił, żeby skutecznie cię okłamać. Powiem najwstydliwszą prawdę, jeśli zapytasz, ale sam jej z siebie nie wyjmę. A dzisiaj – znalazłem w sobie dość odwagi, żeby stanąć przed tobą i zapytać – powiesz mi, czy wolisz usłyszeć? Mroczne, bezwzględne i z cywilizacją mijające się na szalach przeciwległych.

Wybieraj! Przestań być istotą pozorną i powiedz, albo wykaż się zainteresowaniem. Nie pytaj o wieści ze świata – Internet bogatszy jest w pamięć niż ja – pytaj o mnie, tak jak ja zapytam o to, czego nie powiedziałaś mamie, przyjaciółce, dziecku. O to, co w tobie skrywane bardziej niż karalne zachowania, niż siedem popełnionych grzechów głównych.

Wytrwam, choćbyś ogłosiła się Bogiem dowolnym, Cezarem, nim go objęła gorączka, Pytią, czy Cagliostrem wiecznie żywym. I nie opowiadaj proszę ploteczek sponad ekspresu do kawy, które mimochodem wypowiadasz usiłując pod szklanym kloszem dotrwać końca oficjalności bez strat własnych.

Pytaj, jeśli wolisz pytać, albo opowiedz, jeśli bardziej ci służy – a ja? Wzajemnością się odwdzięczę. Jeśli pozwolisz mi skończyć, bo ładne to nie będzie. Na pewno. Cywilizacja uczy zachowań społecznych, prawo, szuka życia dla nieudaczników i słabych, a każda wspólnota niczym sejm próbuje wywierać naciski. Dowolnie przyprawione. Polityką, ekonomia, siecią wpływów, łapówką, dożywotnim seksem, złotym cielcem i pomnikiem na właśnie budowanym rondzie.

Zrób to – zdobądź się na nagość umysłową i sięgnij w siebie głębiej niż skalpel sięga, niż ekstremalne pożądanie sięgnąć może swoją przerośniętą potrzebą wzmocnioną farmakologicznie po krawędzie zmysłów oszołomionych pulsowaniem orgazmu.

Zagraj ze mną w scrabble i pokaż słowo, którym mnie ukrzyżujesz i pokonasz na jedno choćby milenium – nie abakusem, nie geometrią krzyża, lecz przekroczysz granice pojmowania. Aż dotrzesz tam, gdzie nie istnieje pojęcie wstydu i kłamstwa. Oszustwa i mniemań. Gdzie słowa stają się bezwzględne i nie przyczepione do żadnej ze znanych osi ograniczających pojmowanie. Gdzie serce potrafi strzelać rytmem mierzonym w gigahercach albo odpoczywać poniżej rytmu alfa.

Kładę na stole dziewiczym obrusem przykrytym szachownicę. Kładę planszę do gry we dwoje. NASZĄ planszę kładę i czekam – wybrałaś białe kamienie – zaczynasz. Czarne klocki grzeją mi się w dłoniach do purpury i staram się je poskromić, żeby nie wybuchły gejzerem i nie splamiły twoich oczu żółcią, żółtą plamką ostatecznej degeneracji wzroku, która potrafi odebrać radość widzenia

Plansza jest twoja. Twój ruch i twoje pytanie. Twoja decyzja - odstąpiłem ci bez walki ten handicap. A moja reakcja i rekonkwista….? Potem - zaczynaj, jeśli stać cię na nagość. do cna.

Zagrasz? Zapraszam – ja czarne kamienie do gry grzeję w dłoniach, chociaż wstyd błaga o konwulsję. Nie próbuj oszukiwać - na tej planszy będziesz przeźroczysta. Żeby cię ośmielić - kamienie grzechoczą, jak jądra w mosznie grzechotałyby, gdyby były z bazaltu. Twój ruch. Serweta z Koniakowa nosi planszę z godnością milczącą czekając na powiew odwagi - pytaj o wszystko, ale wiedz, że ja odpowiem szczerze i pokłonię się o odzew - o Twoją wersję świata. Tylko mi nie mów, że kłamałaś, że ci się wydawało, albo, że miał być inaczej. Nie zasłaniaj się swoją płcią, albo czymkolwiek innym. koniec pobłażliwości - zaczyna się demokracja i to twoje wymarzone równouprawnienie. Stawiaj pierwszy kamień i skończ już skamleć!

wtorek, 29 maja 2018

Konfesjonał.


Od razu powiem, że dobrym człowiekiem nie jestem i już pewnie nie będę. Oszczędź mi obelg proszę, bo leżącego kopać, to wstyd podobnego rozmiaru chyba, a jak sądzę jesteś grzesznikiem podobnego formatu.

Zalągłem się w kobiecie jak podstępny wirus. Wgryzłem się najgłębiej, jak tylko było można, na paluszkach szukałem przystani, oazy i darmowej kuchni. Ciepła i miłości szukać zacząłem znacznie później i nie zamierzam kłamać, że z otwartymi ramionami szedłem i ze sztandarem – skradałem się jak wąż, wśliznąłem się w cudze życie i wymusiłem na nim, żeby się stało moim. WYMUSIŁEM! Wdarłem się podstępem, korzystając z ograniczonej świadomości i zanim rozum kobiecie wrócił, ja już gniazdo wiłem. Przegryzłem się i przedrapałem do jądra, gdzie suto zastawiony stół, gdzie bezpieczeństwo sięgało szczytów ludzkich możliwości. Odwołałem się do wszelkich instynktów wyższych i niższych, wrzeszczałem potrzeby i zachcianki. Jak car wszechmocny, jak cesarz.

Ona też mnie nie kochała wcale. Ba! Nawet nie miała świadomości, że jestem, że stałem się cząsteczką jej ciała, kleszczem, tasiemcem i klątwą. Żyła sobie nieświadomie, a ja ssałem i wysysałem z niej soki. Jak miała kochać pasożyta, który ukradkiem wyżerał ją od środka i to tak perfidnie, że wcale nie wiedziała? Kiedyś wreszcie usłyszałem jej zdziwienie, gdy zorientowała się, że apetyt dopisuje jej ponad normę. Próbowałem przeczekać w bezruchu i ścisłym poście, ale brzuszek pusty nie pozwalał mi na takie skrupuły, szczególnie, kiedy przywykł już do dobrego. Do obfitości – a niech tam! Niech żre, niech się pasie, byle dla mnie wystarczyło. Poznawałem wciąż nowe smaki i stałem się koneserem. Wybrednym tak, że gwiazdki Michelina uznałem za obelgę. Ja chciałem truskawek w grudniu i lodów o drugiej nad ranem. Kiełbasy z czekoladą i kwasu od ogórków w kwietniu. Bitej śmietany i musztardy – pół na pół, każdego dnia. Musztarda mogła być rosyjska, albo francuska, z gorczycą lub chili, ale bita śmietana musiała być tutejsza, świeża i pachnąca wciąż żywą krową. Nie byle-co-z-dyskontu.

Śmiejesz się? Powiem więcej. Zabrałem jej urodę. Ukradłem ją całą. Ukradłem spokój święty, przyzwyczajenia, nałogi i pasje. Zjadłem całą prywatność i zostawiłem tylko łzy, bo były zbyt słone i tak nasączone niepewnością, że aż biegunki dostawałem, kiedy płakała w środku nocy przemaczając poduszki, firanki, sukienki, czy co jej tam w ręce wpadło i dało się przytulić do oczu. Zabrałem wszystko dla siebie i patrzyłem, jak się jej paznokcie kruszą, jak skóra pęka, bo tyłem bez umiaru i rosłem. Klęła mnie – poważnie mnie klęła słowami takimi, że do dzisiaj nikt mi takich słów nie mówił. Wolę nie powtarzać, bo nawet wyrozumiała cenzura natychmiast skasowałaby tę wypowiedź. Chciałem ją powstrzymać. Od tych bluźnierstw, od płaczu, od niepewności i przesądów.

Kopałem ją w brzuch – rozumiesz? Młodą, niedawno zdrową i pełną zadowolenia z życia kobietę KOPAŁEM W BRZUCH. Jak sadysta, jak ostatni szubrawiec, biłem ile tylko sił miałem, a ona… Ona mnie głaskała przez tę skórę naciągniętą ponad miarę i szukała dla mnie słów najsłodszych. Zapraszała mnie tu i tam, zabierała ze sobą wszędzie i pokazywała świat, jakim podłym być potrafi i jakim w pozorach sympatycznym. Kiedy tylko niepokój mnie ogarniał, kładła na mnie dłonie – wtedy Kaszpirowskiego mogłaby zawstydzić, tak doskonale potrafiła mnie dłońmi zahipnotyzować i uzdrowić. Wystarczyło, że zacząłem się dobijać, a wnet przychodziła – jak konsjerż, jak królewski posługacz. I kładła te ręce napuchnięte, nasiąknięte moimi wydzielinami.

Wstyd było na nią patrzeć, kiedy na skórze rosły jej pryszcze, a ja bawiłem się beztrosko i wymyślałem co dalej. Nawet dzisiaj nie mam aż takich fanaberii, jak wtedy. Dziś… Nie wyobrażam sobie, że mógłbym w nią nasikać i mieć czelność dopominać się o sok, bo mi w gardle zaschło. A ona…Boso, pośród nocy skrobała lód z zamrażalnika. Po cichu, żebym się nie rozbrykał, kiedy mi gorąco było bardzo i nawet prześcieradło zastępujące kołdrę dławiło ruch powietrza i pociłem się. Drapałem pazurami ten brzuch szukając powietrza i ochłody, a ona, nieprzytomna, bezrozumna, klęczała przed lodówką z nożem do masła i darła plastik ścian zamrażarki z igieł lodu i pożerała je jak hiena żre padlinę, jeśli miała szczęście ją znaleźć – nie patrzyła na krople krwi z mięsa, na przymarznięty listek pietruszki, czy strzęp plastikowego woreczka od kotletów – ŻARŁA LÓD, JAKBY W ŻYCIU NIC NIE ŻARŁA!. Dla mnie… Żebym się nie ugotował!!!

Dzisiaj płaczę, kiedy pomyślę… Dzisiaj nie wierzę… W nic i nikomu… Latem, kiedy słońce liże jej odkryte blizny, a skóra wygoiła się jak kora drzew ludzką głupotą uszkodzona i jaśnieje bielą, której opalić już się nie da wcale…

Pamiętasz? Nie wytrzymałaś wreszcie i pośród przekleństw gorących wydaliłaś mnie na świat zimny i bezwzględny. Nie udźwignęłaś już dłużej mnie i mojego egoizmu. A ja darłem mordę – wtedy jeszcze niewielką, ale z każdym rokiem większą - darłem. Żeś mi krzywdę zrobiła – wyrzuciłaś z siebie gnoja. Trutnia i darmozjada. A było tak miło… Dla mnie…

Płakaliśmy razem – ty i ja. Klęliśmy niegodziwość wzajemną i bezwzględność. Pluliśmy na siebie i wszystkich wokół, gdyby sił nie zabrakło, konwulsyjnie schwyciłbym cię za serce, za żebra, za srom i nie pozwoliłbym, żebyś pozbyła się mnie. Nie pozwoliłbym, ale byłem gówniarzem bezbronnym, miękkim i pachnącym Twoją czułością. Kiedy ja zlałem się ze strachu, ty zbierałaś oddech, rozum i wznosiłaś modły dziękczynne pod niebiosa, że nareszcie znowu jesteś panią własnego ciała, które choć okaleczone, to jednak żywe, a ja darłem się wniebogłosy paragrafami kodeksu karnego, albo unią lubelską, czy hołdem pruskim i szantażowałem konwencją genewską, helsińską, sztrasburską… Protokołem z Kioto. Wszystko jedno jaką i jak dalece nierozważną  regułą – chciałem wrócić tam, gdzie świat był prosty, jasny i przyjazny – do raju, w którym wszystko i zawsze zachowywało się tak, jak miało się zachowywać, żeby mi sprawić przyjemność. Świat w którym byłaś moim żywicielem. Myślałaś, że wytrwasz, że wystarczy mnie wypluć i już? Pomyliłaś się niestety dla ciebie. Myślałaś, że to koniec, a ja…

Wiem, że zgasiłem wszystkie twoje przeszłe przyjemności i grzeszne żądze. Wiem, że zabrałem ci rok i kolejny i jeszcze dekadę, a potem drugą. Wiem to wszystko aż nazbyt dobrze, bo przecież niedojrzałym okiem oglądałem. Mamrotałem  te swoje nieszczęścia i rosłem w twoim cieniu, a ty mnie wciąż chroniłaś przed palącym słońcem, chociaż opalałaś się już nierówno, a blizny lśniły nawet po zmroku…

Jestem pasożytem. Szczurem zajadłym. Wirusem i bakterią kurczowo uczepioną życia, które mi się wcale nie należało, które jest wynikiem mojej agresji – większej niż agresja tych, co wykazali się mniejszą determinacją i bezwzględnością. Wygrałem pierwszy wyścig nie dlatego, że byłem dobry – wygrałem, bo byłem najgorszy. Najpaskudniejszy i najbardziej przebiegły. Bezwzględny bardziej niż wczorajsze żywoty i chcę wykorzystywać ciebie nadal, chociaż jesteś krucha i słaba – tym gorzej dla ciebie! Pamiętaj – wygrałem, bo jestem najgorszą z dostępnych możliwością. Jestem anatemą i przekleństwem. Zabrałem ci lat wiele i chociaż widzę, jak patrzysz z nadzieją, że się odwdzięczę, to ja knuję już kolejne chcenia, kolejne potrzeby generuję w sobie i ty masz mi je zapewnić! MI! MNIE! DLA MNIE! JA! – nie uwolnisz się ode mnie, bo ci nie pozwolę. Jestem chytry, zły jestem, nieumiejętny, głupi, ale pazury mam ostre i trzymam mocno – odepchniesz, to wyrwę ci serce.

Jestem paskudą żyjącą w otoczeniu podobnych paskud. Zaczepionych w sercach żywych DAWCÓW ŻYCIA jako te pasożyty, których nie da się odczepić bez uszczerbku dla istnienia dawcy. I wiesz co? Dzisiaj znowu przyjdę pić twoją krew. Dzisiaj znowu ukradnę ci odrobinę życia, zabiorę jak własne i nie zauważę, jak bardzo to boli. Przyjdę do ciebie po ciebie i wezmę sobie wszystko. Wszystko, czego nie przypilnujesz… Zabiorę więcej, niż chcesz dać, niż wiesz, że możesz. Ja… Pójdę krok dalej – wezmę więcej, bo mniej już brać nie umiem. Nie będę cię obrażał nadaremnie wulgaryzmami – i tak chcę wystarczająco dużo, aż dziwne, że się jeszcze nie słaniasz. Skąd siłę bierzesz? Daj mi jej choć trochę – proszę (nieszczerze…). Daj, wezmę każdą ilość. Wszystko wezmę – przecież widzę, że chcesz mi dać, tylko do dzisiaj nie wiedziałaś, że mi się przyda. Że poproszę. Powieszę sobie na ścianie w salonie – może zdążę zanim zdechniesz…

Nie zrobisz mi tego – prawda? Nie zdechniesz? Nie zamkniesz oczu i uszu na moje potrzeby i będziesz wieczna i… Nikt więcej nie pozwoli mi żyć… Oni są tacy podli i bezlitośni – nie przytulę się do żadnego źródła aż tak, żebym miał siłę żyć. Ja przecież piję twoje soki od tak dawna, że nie chcę obcych – przecież wiesz – jeszcze mnie jakiś wirus dopadnie… i będzie ssał i skamlał jak ja…

Wygrałem życie twoim kosztem. I choćbyś powiedziała najbrutalniejsze słowo jakie tylko znasz – przyjdę do ciebie, bo tylko tam iść mogę bezkarnie. Jestem koszmarem i nic mniej nie umiem. Gdybym umiał, już dawno skwierczałbym własną agonię, nim spróbujesz odzyskać rozsądek. Jestem największym przekleństwem, bo każde zawahanie zdechło i wyschło na wiór nim spłynęło w otchłanie kanalizacji – paradoks – skisły wszelkie szlachetne aromaty, a smród dojrzewa… Ja dojrzewam…

niedziela, 27 maja 2018

Randka.


W zasadzie chciałem tylko szepnąć… Nie mówić wprost, nie kończyć zdania, nie wyjaśniać i nie tłumaczyć. Tylko zasugerować, albo odwołać się do tych instynktów i myśli, które dojrzewają w głowie dopiero podczas doskonałej ciszy, w samotności i mroku pozbawionym barw i nadziei. Praktycznie, to sam mogłem być takim niedopowiedzeniem i nawet ust nie otwierać, tylko całym sobą zamigotać gdzieś na krawędzi zmysłów i pozostawić po sobie coś cierpkiego na wargach, mgliste podejrzenie, że się wydarzyło, chociaż nie działo się nic.

Plan w sumie bardzo dobry, a przy tym bezpieczny i łatwo byłoby się wyprzeć, gdyby nie zadziałał, albo wyewoluował garbatym karłem. W końcu ileż to razy gdzieś pośród codzienności miga mi ktoś przed oczami i wywołuje ciąg nieuporządkowanych skojarzeń odległych od faktów. Zupełnie, jakby się dział świat równoległy, powolny moim chciejstwom. Taka nakładka na rzeczywistość, która zrealizuje fanaberie powołane do życia gdzieś wewnątrz mojego ego, choćby były najgłupsze i podszyte bardzo zużytym sumieniem.

Myśl się wykluła i jak to z pisklakami bywa – od razu głodna, więc rwie się do realizacji, do czynu i szamocze się w głowie i wyjść z niej nie chce, ani dorosnąć i okrzepnąć. Gdyby raczyła się ustatkować, jakoś bym się z wizją oswoił, a tak? Nie było wyjścia. Poszedłem „powiedzieć sobą” to, czego mówić nie miałem zamiaru. Poszedłem, żeby nie mówić w ładnym otoczeniu i odważnie pośród ludzi, a nie tu, gdzie byłem uporczywą przewidywalnością. Takie domniemanie ożywione, które miało się ukorzenić w obcym organizmie jak zarazek - rzucić się na ciało, spacyfikować je i wziąć w posiadanie, jako żywiciela dożywotniego.

Grube świństwo… Zarażać sobą i niedopowiedzeniem. Mijałem jakąś witrynę i we własne oczy nie chciałem zerknąć, bo cel mógł być podły, a drogi sporo jeszcze zostało przede mną i kto wie, czy się nie rozmyślę, kiedy zobaczę, z jaką pogardą spoglądam na własne intencje. Jasne – mogę się oszukiwać, słowami omotać jak deszczem i udawać. Kiedy tylko ktoś wzrok podniósł na mnie rumieniłem się sądząc, że mnie prześwietlił i wykrył moje niegodziwości. Usta mi wyschły w pospiesznym oddechu, a krok stracił na zasadniczości. Już nie tupał, a raczej się skradał do celu, który zbliżał się nieubłaganie.

Zająłem wreszcie strategiczną pozycję na deptaku, żeby nie dało się mnie minąć bez zauważenia, jednak nie chciałem stanąć na drodze pomnikiem trudnym do ominięcia, lecz tłem być miałem. Takim drugim planem, który klimatem otula pierwszoplanową rzeczywistość. Zapowiedzią, zwiastunem, nadzieją. Sam nie wiem, jak nazwać, ale nie chciałem być oczywistością i wulgarnym objawieniem. Szept już wydawał mi się nazbyt krzykliwy, więc drugi plan uznałem za absolutne maksimum zaangażowania.

No i stało się! Chyba... Szła, bo miała iść, minęła mnie nie dostrzegając, bo przecież zadbałem o to, jednak klimatem musiała nasiąknąć i mną rozsiewającym wirusy moich aspiracji. Zapewne wchłonęła, może wzrokiem, którym przeciągnęła jak pędzlem w poprzek witryn sklepowych głaszcząc policzki turystów i tubylców grzeczną obojętnością, może węchem zbierającym feromony niewidocznie poszukujące wypełnienia wzajemnością, może słuchem sięgającym poza ustawową słyszalność ludzką. Nie wiem czemu przekonanie we mnie rosło wraz z dumą, że dałem radę. Zaznaczyłem idącą niedopowiedzeniem wydumanym, moją nieistotnością ukrytą.

Teraz trzeba już było tylko czekać aż namnożą się zarazki, aż dojrzeją zawiązki nikłe i obrodzą owocem. W końcu z założenia rosnąć miały nie pośród tłumów, lecz zadumy. A to towar deficytowy i nieczęsty. Czas było założyć na grzbiet świętą cierpliwość i uziemić wszelkie potrzeby. Czekałem jak bomba zegarowa czeka na impuls w sercu zapalnika. Nieruchoma i zimna, ale gotowa na eksplozję gdy tylko usłyszy stukanie do drzwi.

Myślałem, żeby zasiedlić deptak, ale mógłbym tam zmarmurzeć, spopielić się nadaremnie, więc wybrałem trudniejszą drogę. Czekałem zanurzony w codzienność na uśmiech losu, bo przecież w skończonym zbiorze elementów żyć mi przyszło i zamiast stacjonarnie gnuśnieć spowiłem miasto pajęczyną ścieżek poplątanych bezładnie. Chaosem, w którym obietnica mnie była schowana przed wzrokiem gawiedzi.

Żyłem życiem bez. Ona też, więc powinniśmy się spotkać, szczególnie, że już mną zarażona dojrzeć powinna i rozkwitać. Przecież wie, że jestem, bo jej to wyszeptałem całym sobą. Wydawało się to takie proste, oczywiste i nieuniknione. A jednak nie udawało się wciąż i tylko irytacja rosła. Węszyłem jak jakiś ogar myśliwski, wciąż mając w nosie nieodległy cel, przeświadczenie, że podążam ścieżką właściwą. Przystawałem czasami licząc, że mnie dogoni i weźmie pod rękę i pójdziemy już razem, ale nie. Trochę się bałem, że może złe miejsce wybrałem na te moje nadzieje, że świat wielki mógł Ją pochłonąć bez reszty.

Oglądam się za siebie, a tam puchnie Przeszłość. Tyje zupełnie bez umiaru. Nic nie wyrzuca, nie zapomina. Teraźniejszość przeźroczysta, zwiewna i ulotna usiłuje mnie pocieszać, ale ona wie, że jest szybą dzielącą mnie od oczekiwania. Mogłem usiąść Przeszłości na kolanach i wypłakać się w jedwab Teraźniejszości, lecz mi zachciało się Przyszłości – tej cyganki nieokiełznanej, dziecka-kwiatu o wyobraźni nieskończonej i możliwościach jeszcze większych. Zdarłem buty i kolejne, biegłem, lub w kółko się kręciłem, a Ona za każdym razem o jeden kroczek z przodu. Jak dziewczyna uciekająca ze śmiechem przed chłopcem, żeby ją gonił do utraty tchu, bo wtedy słowa i uczucia nabiorą mocy. Za krótko biegłem? Zbyt wolno? Nie tędy?

piątek, 25 maja 2018

Teleskopowo.


Pan obrośnięty nędzą materialną wyszedł ze sklepu z nieukrywanym zadowoleniem. W dłoniach dzierżył szkło – wino z owoców tak popularnych, że nie mogło kosztować nawet tyle, co piwo popularnych kompanii piwowarskich. Wzniósł obie dłonie pełne czerwonego, słodkiego trunku i oznajmił sukces. Na ławce zafalowało. Towarzystwo przetasowało się lokując odwłoki bliżej cienia, żeby trunek nie uległ samozapłonowi, po czym raczyli się niespiesznie – dzień już długi, a złotówek niedosyt zwiastuje popołudniową posuchę. Ktoś dotarł lekko spóźniony, lecz chwalebnie - z czterema puszkami piwa, ktoś zapomniał o savoir vivre w trakcie konsumpcji, więc czmychał w podskokach stawiając dymną zasłonę z obelg tuż za sobą, a pięści zaciśnięte i słowa gorące ścigały go na wskroś Miasta. Trunki utleniały się w tym czasie więc pościg nie trwał zbyt długo.
Znów nastał sezon siniaczków – nie zapomniałem, lecz w tym roku kobiety zdecydowanie ostrożniej obchodzą się z własną cielesnością i z widzeniami ubożuchno. Ale. Nie wspominałbym, gdyby nie objawienie, a nawet dwa. Pani wysoko na udzie niosła sinego tulipana, a inna poniżej kolana miała wymalowaną zakończoną spełnieniem erekcję wulkanu. Fragmenty lawy stygły już pływając pumeksowymi cegłami, lecz pod spodem wciąż tliła się czerwień żywiołu. Czarny krater ział cierpieniem i pamięcią eksplozji.
Budowlańcy chwalą się muskulaturą porzucając wszelką możliwą garderobę – nawet spodnie robocze potrafią skrócić, byle tylko kieszenie zachować. Starsze panie drepczą miastem w sandałkach i ze wzrokiem wbitym w chodniki – być może po brukowych kostkach potrafią odnaleźć drogę powrotną. Rudowłosa pani zawiązała sobie supełek na spódniczce, lecz nie zapytałem, o czym ma przypominać. Obok Teatru Lalek konkurencyjne szpalery krasnali w czerwoniutkich kubraczkach i czapeczkach zaszczycają poranek własną niedorosłością, lecz musiały ją przywieźć z ościennych miejscowości, jakby tubylcze przedszkola „wyrosły” już z dziecięcych zabaw. Lipy próbują przykryć miejskie smrody pokusą niezrównanego aromatu i nawet sobie radzą z nieodległą, organiczną przeszłością podwórek. Kobiety nad podziw blade, lub opalone nadmiernie starają się oszołomić mnie i zasiać niepewność dotyczącą pory roku, jednak posiłkując się naturą potrafię jeszcze wyrwać się z odmętów iluzji.

środa, 23 maja 2018

Exodus.


Żywych słów mi się cholera zachciało. No to i mam. Wędrują teraz karnym szeregiem, jak jakieś mrówki ogniste i potrafią się przykleić do parchatych ścian niczym graffiti pośród nocy spłoszoną dłonią malowane pierwszy raz w życiu z wyznaniem, które ustami wyjść nie chciało ani do adresatki, ani nawet w bezpieczną zatokę poduszki zanurzonej głęboko w noc. Niezdarna miłość, żyjąca pośród zachwytów zbyt wielu, żeby przestrzegać jakichkolwiek zasad pisowni poza jedną – litery muszą być duże, a najlepiej wielkie. Szczególnie, kiedy przyjdzie imię wybranki napisać pośród liszajów i grzyba wspinającego się niepowstrzymanie na wyższą kondygnację.
Kiedy wreszcie słońce wstało, patrzyło zdumione na ścianę i węszyło bezskutecznie, bo odór chemii błyszczał równie mocno jak koślawe literki, tłumiąc młodociane pożądanie i ukrywając je skutecznie na chwilę. Popatrzyło w okna komisariatu, lecz tam drzemało doświadczenie i obojętność i żadnych działań nie zamierzało prowadzić – ba! Nawet zauważyć dewastacji mienia nie miało zamiaru, bo to wymagałoby zaciśnięcia pasa, czapki na głowie i dochodzenia, albo chociaż raportu. Więc żył sobie młodym, jednonocnym życiem napis drżący uniesieniem zuchwałej odwagi ku chwale tej-która-czytać-już-potrafi-i-godna-jest-mozołu-uwielbienia.
Jeszcze westchnąć nie zdołałem, a już kolejny wąż koralowy wić się począł jadowicie ku swemu przeznaczeniu, do dziewiczego sztambucha… rozsiada się tam barwną myślą głęboką i gorzką, nastoletnim nieszczęściem wzbudzoną i tak tajną, że od razu dwie kartki dalej trzeba go teraz otwierać, żeby nikt i nigdy. Bo zapisane żywym słowem i łzą zamknięte zdanie ma tam zdechnąć w ciemnościach i zapomnieniu. I więcej nie wracać, bo jeśli wróci, to chyba słońce zapomnieć będzie musiało o tej okolicy, kiedy mars na czole zetrze z niego barwy i ciepło. Do końca świata, albo do wspomnienia przy lampce wina samotnej, kiedy włos nieodwołalnie straci miękkość siana i pokryje się kurzem szarości.
Sfruwają motyle liter i w gromadzie, w stadzie, w watasze pędzą w świat i obsiadają go chmarami i ławicami. Pastwią się, zbiorowo przesypując znaczenia jak w kalejdoskopie. Nowe słowa, nowe znaczenia, niedopowiedzenia zrozumiałe wyłącznie dla adresata. Pozornie niewinne słowa, którym kaganiec i galerniczą kulę trzeba kowalską dłonią dożywotnio zakuć stalowymi nitami na szyjach i nogach. Strącić do lochów mrocznych, za kraty gęste i skały niewzruszone.
Poszły sobie – jeszcze nie wszystkie bo niedobitki wylewają się bez końca, jakby dzban słów żywych bezdennym był, a te maszerują „oszczędnym krokiem” jak w ruskim wojsku, kiedy to maszerowali jeden za drugim oszczędzając przestrzeń, więc jednocześnie lewa-prawa but w but, bez odstępu - wielokrotność powielana po kres liczebności. Szły słowa w świat i nawet nie czekały, aż je pogłaszczę, albo pobłogosławię na drogę. Szły ignorując mnie zupełnie. Jakby mnie tam nie było, jak wyrodne dziecię, co od matki się odwraca gniewem bez powodu i w węzełek trzy skarby ukryte gdzieś pod podłogą komórki na węgiel zabiera i piętkę suchego chleba, żeby mieć w czym łzy utopić, zanim zawziętość zatnie się w klamrze nieodwołalności postanowienia.
Stałem i patrzyłem jak uciekają, jak wychodzą, jak wzruszają ramionami z oczami wbitymi w jutro nieznane i idą sobie precz do obcej przyszłości. Żal mi ich było. Pomimo wszystko czułem w sobie jakąś tkliwość, bo w końcu powiłem je, a chociaż one porzucają mnie, to nie potrafię pozbyć się chęci przytulenia ich do piersi i szepnięcia otuchy. Oddałbym ostatnią koszulę, ale nie mam jej na sobie. Nie spodziewałem się, nie dorosłem do tej chwili, nawet tyle nie mam dla nich, więc może słusznie uciekają od nieudacznika. Może kiedyś wrócą. Może znudzi im się obczyzna i zatęsknią, może nostalgia ściągnie je na oswojone śmieci, żeby mogły odpocząć, lub dogorywać. Wspominać i przechwalać się buńczucznie. Kusić i jątrzyć. Palce Tomasza we wciąż gorące rany wkładać szukając, czego nie zgubiły.
Teraz maszerują. Setnicy, czy może centurioni pilnują porządku i szyku. O… To bardzo szykowne wojsko. Wręcz od szyku uzależnione. Szyk i hierarchia. Dwaj bogowie wszechmocni i mściwi, gdy tylko cień odstępstwa dostrzegą. A choć tak zorganizowane, pozornie sztywne i skostniałe, to biegną w nieznane słowa dziewczęce pośród męskich barytonów, podskakują szczebioty małoletnie pośród dojrzałej do dyskusji powagi. Przeplatają się śmiechy młodzieńcze ze szlochem starości, a wszystkie słowa wędrują w niezmierzony świat, za sobą zostawiając puste kartki i umysł. Mój umysł. Pusty i próżny. Zachciało mi się nierozumnie – słów żywych i pełnych uczuć. To i mam. Dochrapałem się. Wyrosło we mnie, dojrzało bezpiecznie pod arkadami moich żeber, pod parasolem podświadomości kopiącej mnie po kostkach, kiedy nadwyrężam rzeczywistość mniemaniem lub fatamorganą, a teraz poszło w świat łańcuszkiem bez końca. Tylko patrzeć, jak ostatnie zeskoczy na podłogę rozchlapując kałuże nocy i młodzieńczo krzyknie na pożegnanie:
- no to pa!

wtorek, 22 maja 2018

Galimatias na jedno popołudnie.


Starsza pani wychodziła ze sklepu z tak wielką nieufnością, że aż przystanęła i  bardzo ostrożnie pomacała nogą bruk. Czy się nie ugnie, albo nie załamie. Stanęła i kolejnym krokiem nadal badała, czy granit utrzyma ją. Nie, żeby była sumitką – chudzinka taka zabiedzona, może niegdysiejsza hippiska, którą ktoś domył do czysta i włosy rozczesał popielate (nie siwe!!!). Jakby po wiosennym lodzie szła. Po chyba pięciu krokach dopiero rozejrzała się, że świat wokół podobnych dylematów nie ma, więc poszła dziarsko i raźno w świat. Brodacz na inwalidzkim wózku pilnował kubka po kawie, w którym dno wyściełane było grosikami, ale ktoś przewrócił go. Na środku przejścia, w gąszczu ludzkiej obojętności papierowy kubek nie miał szans – zbyt wiele wycieczek zadzierających głowy do góry. Wycieczka szkolna z czerwonymi chustami pomogła odtworzyć majątek, bo samodzielnie brodacz zajęcie miałby do wieczora. Rynek tętni hałasem, gorączkowo przedziera się przez upalne popołudnie i pachnie mieszanką jarmarku, menu miliona restauracji, potem, i pobieżnością. Balony na wydechu odpoczywają na kocich łbach. Tu fioletowy, tam czerwony, dzieciom nawet się ich podnosić nie chce. Jakiś Odys uwodzi Helenę z grecką gracją, Japończyk kłania się wybrance, aby była uprzejma pozować do fotografii na tle drewnianego kurnika sprzedającego węgierskie specjały, co odważniejsze panie wraz z kurtkami odwiesiły do szaf biustonosze i oddychają pełną piersią – niektóre nawet bardzo pełną. Szkraby moczą w fontannach pampersy i sukieneczki w kwiatki, mamusie z palcami na ustach usiłują, lecz tatusiowie pobłażają, więc biegną później umorusane szczęścia na trawniki, żeby własną, mokrą pupą napoić młodziutką trawę. Żywopłot zakwitł wielobarwnie, lecz to tylko używane ciuchy ukrzyżowane zostały pośród twardych gałęzi, kiedy reklamówka nie wytrzymała obciążenia. Słońce dotyka przenikliwie aż po intymność. Szczur w biały dzień wyżera gołębiom rozmoczony chleb i kto wie, czy nie wskoczy do wiaderka z wodą, żeby popływać.

Wieszcz prozaiczny.


Przemykałem chyłkiem. Przynajmniej tak mi się wydawało, że chyłkiem i niepozornie. Ale miasto nie śpi. Miasto dyszy milionem pazernych oczu i wypatruje nieciągłości. Mnie wypatruje i oczywiście znalazło mnie. Na początek starszy pan, który w dzień bez pośpiechu kruszy chleb na parapet okna drugiego piętra. Gołębie niemal na głowę mu wchodzą i gdyby nie kot i papieros w szklanej lufce, to i w usta by mu chyba wlazły. On jeszcze był nietoksyczny, bo okiem tylko rzucił, czy nie kradnę roweru, albo szyb nie wybijam złośliwie. Ale kamienicę dalej na oku czuwała pani. Ciekawe, że też siwowłosa – płowieją im od tego wysiadywania w oknie? Pani miała uszyty podłokietnik - taką wielgaśną poduszkę przykrywającą cały parapet i tak miękką, żeby mogła wytrwać i rok bez przerw żadnych, ale ja mam wrażenie, że została tu dostarczona i wstawiona razem z tym oknem i parapetem zanim napoleońskie truchło zdążyło się rozłożyć w grobie.
Od tamtej pory trwa zrośnięta z tym oknem, tylko jakaś nielitościwa duszyczka wymienia jej okulary na grubsze i mocniejsze. Obecnie przypominają ubogą wersję lornetki Zeissa. Wzrok ma tak wyostrzony, że pod jej oknem szczury nie biegają nawet – ze strachu, że je potnie wzrokiem na chude plasterki, jak szynkę w czasach kryzysu socjalistycznego. Żywy ultrasonograf. Nie wiem, czym wyłuskała mnie z mroku - noktowizją, słuchem, sonarem, czy szamańskimi zmysłami niedostępnymi śmiertelnikom? Kto wie, czy Cagliostro u niej nauk nie pobierał, albo do mnie podobny chyłkiem i ukradkiem nie skradał się pod ironicznym wzrokiem wszystkowidzącej? Zostałem namierzony, zlokalizowany, rozpoznany i szedłem dalej już prowadzony sygnałem GPS, podparty zrozumieniem dla mojego stanu godnego pożałowania. Nawet chuchnąć nie musiałem, bo ona już wie, że większą butelkę wódki we dwójkę pod cztery piwka i sałatkę ze śledzi, żeby się sponiewierać dokumentnie. Takich w occie i z dużą cebulką, która potrafi w kolaboracji z przegryzioną wódeczką wytworzyć aromat niepodrabialny, od którego padają w locie muchy i lądują od razu zmumifikowane.
Jest i kolejny obserwator – ten, to dopiero jest niebezpieczny. Kłaniam się niechętnie, ale maskuję się, żeby wyraz twarzy nie powiedział mu co o nim sądzę. To oko – gangsterskie oko na okolicę. Nie do wiary, co w głowie unieść potrafi. Komputery zawstydziłby, gdyby te umiały się wstydzić i miały dostęp do przechowywanych danych. Z okna wstaje rzadziej niż starsza pani, ale to naturalne - on jest w PRACY!!! Pierwszej i jedynej jaką w życiu miał, bo jedną z nóg ma krótszą, lecz ZUS wyliczył procentowy defekt jako nieznaczny, więc nawet renty nie ma. Trochę go rozumiem – siedzi, bo chodzić nie może, a skoro płacą za pamięć i dobry wzrok, to grzech nie brać. Wręcz obowiązek. Jego żona wyrzutów sumienia nie ma wcale i czasami widzę ją na zakupach. Po wielkości siatek jestem już w stanie rozpoznać, czy wykrywalność przestępstw okolicznych nie poleciała na łeb na szyję. Pan żyje z procentów. Tak – taki podziemny rentier, chociaż siedzi na czwartym pietrze i on swojego oryginalnego Zeissa dostał w prezencie od zachwyconego złodzieja – KUPIONĄ W SKLEPIE dostał, żeby nie miał kłopotów, kiedy odwiedzi go Policja, bo przecież każdy wie, że odwiedzają go regularnie.
A on siedzi cichutko i ramionami wzrusza i nie wie, nie słyszał i nic nie widział. Ale – Policja nie płaci za dane, a żyć trzeba. Taka jednostka aspołeczna – jakby przeciwwaga dla samarytan. Negatyw można powiedzieć. Złodziej płaci i to hojnie, żeby się rentier nie obraził. Wie, kto kupił telewizor 52 cale, kto kino domowe najnowszy model, o której wstaje i czy najpierw idzie się wysikać do łazienki, czy żonę kolanem przyciska. Gdzie pracuje i o której wraca, czym jeździ i co jada, a jeśli nie daj Bóg złotego zęba ktoś był łaskaw obstalować i raz mu w słońcu zabłysnął, to tak, jakby go już wyrwać pozwolił. Zważony, zmierzony, przekazany do organów wykonawczych i w ciemnej bramie operacja stomatologiczna w znieczuleniu miejscowym połówką cegły. Bo takie rwanie boli jak diabli i nawet złodziej to wie, że znieczulić wypada – w końcu to ma być kradzież, a nie tortury. Siedzi w oknie i szyję ma już dłuższą od ciała dorodnego pytona, tylko bardziej zwinną. Za to dzieci nie ma, bo z posterunku nie zejdzie, a żona roztyła się na jego utrzymaniu i pod parapetem tyłka nie wepchnie, bo się nie zmieści. Obiadki konsumuje pomiędzy okiennicami i czasem nawet się zdrzemnie, ale nigdy tak, żeby obuocznie wagarował.
Wracam. Sponiewierany kombatancką biesiadą, która przeciągnęła się poza ramy wieczoru i światu bliżej do poranka, jak do wczorajszego zmierzchu. W kolejnym oknie – początkująca dziwka szuka „sponsora”. Nie – sponsoring i kurewstwo, to różne sprawy i mylić ich nie należy. Aktywność okienna rozciągnięta jest poza stacjonarne uśmiechy niedwuznaczne i zachęty ze strony bielizny zbyt obszernej, aby się utrzymać na ciele mogła, więc spływa obnażając i zachęcając do skosztowania owocu. Owoc ma jakieś piętnaście lat góra, jednak doświadczeniem ukorzenił się zapewne w starożytnym Rzymie. Ileż przez te usta przeszło sponsorskich członków… Ciekawe, czy zna inne smaki niż nasienie? Szczuplutka bardzo i zalążki piersi zaangażowały każdy gram tłuszczu, żeby wystartował w drogę do tych sutków zmarzniętych w nocnej bryzie. Widzi mnie. Oczywiście, że mnie widzi i zdążyła nawet podsumować moją wartość ekonomiczną: spodnie, zegarek, kurtka dżinsowa, buty – o klepisko rozbiła się ślina strzyknięta lekceważąco. – Biedak! Szkoda schodzić. Niech sobie popatrzy, bo może kiedy zarobi na coś więcej i przyjdzie wtedy zdeponować nasienie wnosząc taksę z góry.
Bo tu ludzie potrafią nabawić się wartości w mgnieniu oka – zupełnie jak przedszkolne dzieci wiatrówki, czy innej świnki. Wczoraj golec, a dziś panisko, że rynek chce kupić razem z japońską wycieczką, autokarem niemieckich emerytek i pomalowanym na metalowo pajacem, co zarabia bezruchem. Rozumiem pajaca, ale na cóż komu niemieckie emerytki? Skarpety na drutach mają robić, czy sałatkę ziemniaczaną? Szczegół – fantazja w narodzie wielka, to i zastosowanie się znajdzie, kiedy w jednym z siedmiu sklepów nocnych uszczuplone zostaną zapasy gorzałki, a z podwórek schowanych tak, że lepiej tam nie wchodzić bez potrzeb samobójczych, dojdzie ochrypły chóralny śpiew disco polo. Jedni żyją z turystyki, ale musieli zmienić kraj, bo Niemcy już się poznały calutkie, więc turyści zwiedzają teraz francuskie sklepy – większy szyk i elegancja, taki posmaczek artystyczny, bo też i artyści tam jeżdżą. Na miejscu zostają za to mechanicy – wystarczy złożyć zamówienie – znajdzie się wszystko. Trzeba tylko uważać, żeby własnego nie zamówić, bo dostarczą bez pudła. Anestezjolodzy pracują na trzecią zmianę, głównie w noc po wypłacie. Zdumiewające ile cegieł wala się po podwórkach i jak bardzo są poszukiwane.
Wracam wystarczająco późno (w zasadzie wcześnie), żeby na tych ostatnich się nie nadziać – bo to młodzież jest i tak się bawi, zanim dorośnie do bardziej wyrafinowanych zabaw. A świetlicy tu nie ma żadnej. Znaczy jest jedna – całodobowa i z wyszynkiem. Nawet nie od osiemnastu lat, bo od zawsze i w pełni demokratyczna – każdy się uchlać może, jeśli go stać, albo znajdzie ziomala, któremu noc upłynęła na sukcesach i udało się zmylić pościg. Wracam słuchając mamrotań z takiej świetlicy. Mniej odporni ozdabiają czołami blaty stołów spocone alkoholem. Najwytrwalsi prowadzą filozoficzne debaty, albo toczą partyjkę szachów w pamięci. Przy oknie trwa kontrola wzrokowa otoczenia i gdybym zapomniał adresu, to za drobną opłatą pofatygują się i oprą mnie o właściwe drzwi, a może i jakimś sprytnym narzędziem je otworzą i poczekają aż się wyśpię (żebym mógł podziękować za troskliwą opiekę), czyszcząc mój barek i lodówkę. Nie wiem, czy chcę, więc usiłuję iść samodzielnie. Trochę szerzej niż zwykle, troszkę po marynarsku, ale z fasonem. Dobrze, że sportowcy wybrali się gdzieś na miting – może do dyskoteki? W każdym razie nie ma ich i postawy bokserskiej nie muszę sobie przypominać zbyt zaciekle, ani też uczyć się postawy obronnej pokonanego kundla.
Dotknięty ławicą oczu, węchem dotykam wreszcie regularnie zraszanej moczem klatki schodowej – amoniak skutecznie wyrywa mnie z melancholii i romantycznych myśli. Wróciłem. Cały i zdrów. Kolejny raz się udało. Czyli tak po mickiewiczowsku i romantycznie – „Powrót taty”...

poniedziałek, 21 maja 2018

Odliczanie




Wiem, że musisz. Przynajmniej pięć razy nim jeden dzień minie. Witając dzień udasz, że mnie nie widzisz, samą siebie przekonasz, że ja również nie widzę, że oczy mam zarośnięte snami zbyt fantastycznymi, abym dostrzegł jak przemykasz cichutko do łazienki, do kuchni i wodę na kawę nastawiasz, klnąc, bo patelnia zazgrzytała, a w zlewie jedenaście talerzy, których nie było, kiedy się kładłaś. Wiem, bo chociaż z wysiłkiem mam oczy zamknięte, to słuch mi dopisuje. Wiem, że do mnie kierujesz obelgi, chociaż kładłem się, gdy zlew cierpiał na próżnię doskonałą, wolną nawet od wilgoci. A jednak – złorzeczysz, bo inaczej już nie potrafisz. Klniesz dzień, zanim się zaczął, mnie, który nie wstał i otoczenie, bo chłodzi ci stopy ponad oczekiwania i nadszedł zbyt wcześnie.

Wracasz z parującym kubkiem i odcinasz się od świata słuchawkami pełnymi obcojęzycznych treści i obrazów barwniejszych od twojej wyobraźni, które chcesz w sobie zaszczepić, aby stały się twoim dniem powszednim. Szukasz własnego jutra w miejscu, którego nie ma, albo jest podkolorowane bardziej, niż marzenia nastolatków. Siedzisz wpatrzona monitor, lub tęczę paznokci u nóg, w świeżo wypielęgnowane łydki, na których brzask się pośliznął i kark skręcił. Odwlekasz. Odwlekasz trzecie minięcie, które i tak nadejdzie, lecz jeszcze nie teraz. Choćby spóźnić się przyszło, albo odpokutować – siedzisz licząc, że uda się przemknąć.

Uśmiecham się pod nosem, bo ścieżki codzienności wydeptane są tak bardzo, że nawet woda gdy skapnie na podłogę, podąża szlakiem kroków wyświechtanych. Wzdychasz po raz kolejny, bo znowu cud się nie zdarzył, a codzienność wzywa coraz nachalniej - trzecim alarmem, drugim SMS-em, kolejną skargą rodzącą się przed wymarszem. Kilka kroków zamkniętych w chłodzie szykany na dowolnie wybrany temat, bo przecież dobrym słowem obdarzyć zewnętrze byłoby kpiną jawną. Nadużyciem, przyznaniem, że ktokolwiek oprócz jest godzien uwagi, że stać go na działanie sensowne i skuteczne – aż się boję powiedzieć – słuszne i dobre.

Kłapnięcie drzwiami i chrobotanie klucza w zamku uwalnia przeponę od obrączki niedoskonałości i przemierzasz bezkresy własnego ideału, pozwalając anonimowemu otoczeniu spijać cień z chodnika, wąski, wiatrem formowany warkocz aromatów, którym łaskawie pozwoliłaś pokryć ciało nim je przykryłaś tekstyliami dobranymi pieczołowicie z nie za wielkiej szafy. Nie patrzę jak plujesz dyskretnie lecz z pasją – na tę szafę ubogą, przez którą wybór charakteru staje się skończoną wielkością – biel i czerwień dzisiaj wybierasz, lecz to nie patriotyzm ma być. To krew i całun niewinności. Dzisiaj będziesz wilczycą, która na gardle świata zaznaczy swoją pasję, a potem rzęsami ćwierkającymi niewinność zaśpiewasz światu kłamstwa bezgraniczne:

- To nie ja… ja nie wiem… ja nie chciałam...

A kiedy wreszcie nasycisz się zachwytem świata nad twoją doskonałością, kiedy już namaścisz go przyprawą ciebie-idealnej i pobłażliwością dla nierozumnych, dla wątpiących i tych, co z kolan już wstać nie potrafią, gdy tylko zwiastun ciebie proroczym tchnieniem zawiśnie nad tępym umysłem gołębicą dziewiczo w biel odzianą (oby nie zbyt pochopnie) – wracasz.

Wracasz i mrozisz uczucia sięgając po klucze do reszty twojego dnia, w której królowa śniegu poprosiłaby o gorącą herbatę, żeby jej nos nie odpadł, albo nie sfioletowiał, jak temu sztajmesowi, który cedził przez chleba ćwiartkę denaturat, żeby nie uświnić podniebienia barwą jagód roztartych w śmietanie. Patrzę, jak silisz się na niedostatek kroków, na bezruch i szukanie alternatywnych światów, alibi niechby naciąganego, lub pretekstu do ucieczki, której potrafisz nadać znaczenie pozytywne, żeby upokorzyć otoczenie. Żeby miało swoją tępą świadomość, że nie pomyślało, że nie dało rady że pośród twojego poświęcenia własnym egoizmem wolało nie wiedzieć o tym dzisiaj i jego aspiracjach w tobie wyciosanych granitowym obeliskiem. Więc znów – poświęcasz się, a czasem nawet miniesz mnie w drodze do tam i z powrotem, jak jakiś fikcyjny hobbit, któremu oczy zarosły monolitem widzenia i podążą za echem, którego nie rozumie, lecz WIE!

Gdybym… Gdybym był uprzejmy przez ten jeden fragment dnia nie istnieć w sposób szary, bo o czystości we mnie mowy być nie może i każde domniemanie stałoby się szyderstwem – wtedy na abakusie pierwszej dłoni wciąż zostałyby dwa paluszki czekające swojej okazji, zliczające nieszczęścia prywatnej drogi krzyżowej. A ja nie potrafię istnieć mniej. Nie potrafię niknąć w mroku doskonałym, bo przecież doskonałość kopie mnie w rzeczywistość z obu stron – tak samo nie potrafię być skończonym chamem, jak samarytaninem. Nie umiem i znowu wiem, że ty wiesz, chociaż marszczysz się srodze – zapewne będę stanowił wyłączne uzasadnienie zmarszczek, gdybyś raczyła się zestarzeć – to bardzo źle? Wybacz, że pytam, ale co j mogę wiedzieć, jeśli przez twoje pojmowanie nie przefiltruję opinii i dygresją napiętnuję.

Nie jestem idealny. I szarego alibi nie mam, choć bezsennością kaleczę noce własne. Więc jestem i trwam wczepiony w meble, żeby fala twojego przyboju wraz z odpływem wypaliły na mnie dwa piętna – cztery i pięć…

Skwierczy mi na plecach popołudnie, rany stygną powoli, bo ciepło rozprasza się najwolniej jak potrafi – to chyba najbardziej leniwa postać energii i wcale mnie to nie cieszy, kiedy skwierczę, jak karkówka na grill wrzucona – ona przynajmniej nie ma już świadomości. Stygmaty pulsują, jątrzą się i gangreną zarażają ciało. W umyśle tkwi myśl odbierająca oddech – to dopiero popołudnie.
Kulę się w sobie porażony myślą. Podobno do każdej myśli życie może się przyzwyczaić, oswoić się z nią, zaakceptować w imię idei, jaką jest wartość nadrzędna, czyli życie właśnie. Podobno, bo takie idee głoszą ci, którzy pojęcia o tym nie mają większego niż ja. Ci, którym nie było dane, więc wymądrzają się pławiąc się w laurze, a listków laurowych na nich tyle, że obrać ich do nagości chyba tylko Bóg potrafi.

Słońce dopina negocjacje z księżycem i wreszcie chowa się poza pole widzenia, zostawiając nieboskłon księżycowi, który anorektyczny, apatycznie stawia kroki pośród nocy bojąc się artretyzmu, zgonu i…

Czyżby ciebie…? Nawet on? Odległy poza zasięg obelg, niedopowiedzeń i aluzji sugerujących. Pokonany jestem dniem dłuższym od nocy, własną niedojrzałością, która wysysa ze mnie resztki energii pokazując świat piękny, silny i bogaty – z sadystycznym zadowoleniem spikerki telewizyjnej wyposażonej w gadżety chirurgii kosmetycznej, z niebiańskim uśmiechem pani wystylizowanej na Afrodytę czołobitnie okoloną unijnymi gwiazdkami Hermesów, Herkulesów, Apollów, Schwarzeneggerów i Van Dammów. DiCapriami i Lindami, Kobuszewskimi Kotami – cholera wie kim jeszcze.

Tobie dość nigdy. Niechby ukląkł cały męski świat przed tobą, a i tak nie dorośnie do twojej jednostkowej kobiecości. Do boskiego lotus, w którym rozwijać się mogłoby coś więcej niż teraźniejszość. Może lepiej nie? Odcinam się od elektryczności i elektroniki. Odcinam się od słońca, które mnie dotykało, ale pewnie uwagi nie zwróciło nawet mimochodem. Zamykam dostęp świadomości opuszczając klapy powiek pod niebem ciemniejszym niż północ. Mrok wzmocniony murami, powiekami i moją potrzebą kładzie się na moim postrzeganiu, a ja witam go bezwstydnie nagi – niech mnie zapłodni myślą niedoskonałą, płochą, jakąkolwiek, z którą dam radę kolejny dzień w słońcu popełnić.

Czekasz… Zanim się położysz, czekasz, aż zacznę udawać, że śpię, żebyś zaciskając zęby przemknąć mogła bosą stopą przed nieświadomym mną wdychającym niespełnialne nadzieje i aromaty, których dzień mi poskąpił. Których poskąpisz i ty, bo widzę, jak się chyłkiem skradasz i nawet zmierzchowi nie chcesz się oddać całkiem. Jedynie kafle w łazience w miodowych smugach pełnych wilgoci usiłują powtórzyć rysunek twojego ciała zamkniętego w samotność, kiedy kształt spływającej wody zlizuje zapach twojego ciała – ten prawdziwy, nasiąknięty dniem.

Przemykasz obok, sterylna, chemiczna, nieprawdziwa. Nie moja, nie dla mnie… Już nie… I nie wiem co zrobiłem i co zrobię, ale ty przemykasz – po raz czwarty, jeśli masz szczęście, lub szósty, kiedy go zabrakło…

Zaciskam oczy – idź spokojnie po własną noc – może kiedyś przyśnię się tobie taki, jakim się śniłem dawno temu. Zanim palec boży napiętnował cię doskonałością. Idź bosonoga. A gdyby znudził się ideał… Jestem tu – jestem i chociaż mam oczy zamknięte – nie śpię. Liczę. Noce, dni i twoje spacery. Liczę że kiedyś… Może tylko mi się wydaje?

Budzik drze mordę po rusku zupełnie, bo ruskie budziki (błagam, nie powtarzajcie tej plotki w Moskwie) gotowe obudzić ojca narodów. Słyszę jak wzdychasz – ty wiesz – ja nie śpię, ja wiem – ty wiesz… Jeden… Wstał dzień kolejny...

sobota, 19 maja 2018

Pojedynek.


Zamknąłem noc w jakimś ciepłym kwadransie. Nie budząc się, bez świadomości i głębokich uczuć. Tak po prostu – podniosłem dłonie do głowy i zatrzymałem czas mózgu względem świata. Świat nadal płynął sobie przez mrok miękką, majową falą rozbijając się o krzyk zapodziany syren straży pożarnej, o głód bezdomnego kota zatapiającego kły na równie głodnym, szczurzym gardle, o szelest liści skarżących się, że bez księżycowego sierpa nawet z kolorów przyszło się im rozebrać i drżeć nagością w ławicy innych, podobnie odartych z intymności. Głowa trzymana oburącz trwała w tym czasie, który był przed. Może lekko dryfowała po powierzchni nocnej fali, jednak kotwica woli trzymała ją bez wysiłku w więzieniu okręgu o promieniu piętnastu minut. Nie zdziwiłbym się, gdyby więzienie miało kształt trójkąta, odcinka czy wstęgi Möbiusa, bo geometria nie zmieściła się w chudych granicach objęcia.

Czym akurat ten fragment istnienia zasłużył na zatrzymanie, na analityczny podgląd i subiektywne delektowanie się drobiazgami w nim zawartymi? Niezwykle trudno dyskutuje się z faktami, gdyż równie skwapliwie można byłoby podjąć dywagacje o zasadności zwycięstwa i wyższości plemnika wygrywającego wyścig o przyszłość dłuższą niż pojedyncze godziny. Zgodziłem się na tę myśl, chociaż nikt mnie nie pytał o zgodę. Chwila zatrzymana jak garść powietrza w płucach trwała we mnie, rozkładała się objawiała i wreszcie wystarczyło zmysłów, żebym się jej trochę lepiej przyjrzał nie ginąc w powierzchownościach i szumie natłoku wrażeń. Miałem własną głowę dla siebie pośród dyskretnej dezaprobaty zewnętrza. Mały człowiek ze swoją małą stabilizacją podświadomie osiągniętą wśród wstydliwie kryjącej się w cieniu nocy. Tępymi sztućcami własnego pojmowania podjąłem się wiwisekcji okamgnienia krojąc je na plasterki, przy których grafenowa folia wydawała się chińskim murem.

Kwadrans szamotał się i bronił, bo chyba wiedział, że obnażę go bardziej, niż gotów był na to komukolwiek pozwolić dobrowolnie. Patrzyłem na własną twarz ściśniętą zdecydowanymi dłońmi, które zamarzły w uścisku jak żelazne imadło w lodowych okowach i nie pozwalały mu umknąć. Oczy pod zamkniętymi powiekami taktowały rytmem szybszym od pulsu prądu w domowych gniazdkach, a oddech ugrzązł gdzieś we mnie i zatrzymał się wraz z tym zatrzymanym czasem. Słuch oślepiony brakiem czasu skamieniał i przestał reagować na zewnętrze, którego znaczenie w bezczasiu straciło najbanalniejszą nawet istotność.

- Mam cię – pomyślałem. – Mam cię wreszcie i choć raz ja będę panem, nie ty. Choć raz zrobimy coś po mojemu i w moim tempie. Raz bez pośpiechu i nieuwagi. Bez pochopności i martwienia się na zapas. Mam czas. Ooo… Mam go teraz na krótkiej smyczy i wędzidło zadzierzgnięte mocno pokąsać mnie nie pozwoli. Może go nie oswoję, może mnie pokona w walce, ale czuję w dłoniach bezgraniczne możliwości.

Pierwszy raz w życiu przestałem być niewolnikiem czasu. Teraz on poczuł, jak to jest, kiedy zły pan szyderstwem popędza, karci za nieumiejętność i słabości. A tej właśnie nocy dał się podejść jak dziecko! Zlekceważył mnie i mój sen tak bardzo, że nie zdążył zareagować i odskoczyć. Pycha go zgubiła i ten wynik przewidywalny, powtarzalny, wręcz nudny i kiczem śmierdzący na kilometr. Zawsze potrafił spod palców wysmyknąć się jak żywa woda, jak kurz płynący przez wszechświat od tak dawna, że już wszystkie sztuczki zna na pamięć. A dzisiejszej nocy przysnął. Wraz ze mną przysnął i nie zauważył, jak się skradają dłonie drapieżnikiem nienasyconym i chwytają go za gardło i na arkan biorą.

Spokojnie. Nie spiesz się. Tętnice wolne od pulsowania, serce nie tłumi dźwięków. Mogę podsłuchać czas, ale ten mamrocze własną mantrę i usiłuje zahipnotyzować mnie pieśnią metronomu, odliczaniem, tykaniem, ciurkaniem, drganiem. Nie ma we mnie zgody na żaden metrum! Na żaden cykl i powtarzalność. Gaszę w sobie wszelkie rytmy i szukam tego, co czystą fantazją – szukam tego, co drzewo osiąga rosnąc, co minerały pośród szczelin skalnych czynią, za każdym razem w zachwyt mnie wprawiając– niepowtarzalność we wspólnej idei – dendryty i konary żyjące w cieniu identycznych genów, z jednego nasienia, z jednego pierwiastka życiem udowadniają, że jest ono bogatsze od wyobraźni i unikalne, ofiarowując oczom za każdym razem inny obraz, jedyny w swojej doskonałości miejsca i czasu istnienia.

Odpiąłem się od symetrii, instrukcji i schematów. Od sztampy i przestróg ludzi. Od mądrości przysłów i przeczuć poetów. Od oczekiwań, że powielę to, co powielają tzw. „wszyscy”. Ręce, zablokowane zatrzaskami kwasu mlekowego mięśni nie uwolnią się same z tego skurczu, więc czasu mimochodem nie uwolnią z klatki. Przyglądam się własnej głowie, bo nazbierało się w niej sporo śmieci przez życie. Nie ma pośpiechu. Widzę w detalach malca z obdartymi kolanami, ze strupami czarnymi od kurzu boiska, pryszczatą gębę zawstydzoną do barwy podobnej owej różyczce, którą chowa niezgrabnie za plecami, widzę jak z łez bałwana pośród nocy próbuje utoczyć zagryzając palce aby nie wyć. Widzę… Mnóstwo istotnych i nie. Spraw, wspomnień, ludzi…

Nadal nie oddycham. Chyba odzwyczajam się od tego nałogu. Gotów jestem zrezygnować z pulsu i paru innych sterowanych zegarem niedogodności, żeby trwać w przestrzeni, w której wymiary są domniemaniem tylko, albo kaprysem. W końcu co za różnica jak daleko, kiedy czas nie istnieje. Czas został tam. Poza mną – schwytany w siniejące z wysiłku dłonie. Właśnie się szarpie wyklinając mnie takimi słowami, że nie śmiem powtórzyć. Usiłuje powiedzieć to swoje nieskończone tik-tak, ale ścisnąłem bardzo mocno i wyszło mu jakoś nierówno. Pomylił się! Pierwszy raz w życiu chyba nie potrafi utrzymać rytmu i wygląda, jakby chciał usiąść i zapłakać. Nie wiem, czy mi go żal. Nie spieszy mi się – pomyślę o tym kiedy indziej, jeśli jakieś kiedy pojawi się w ogóle.

A skoro już zrezygnowałem z „kiedy”, to chyba zapodziałem się zupełnie w „indziej”. Nagle moją świadomość budzi trzask, który oślepia nawet zamknięte oczy. Drugi kaleczy mi uszy i język, a przy trzecim nie wytrzymuję i klnę w jęku nienawiści. Ktoś zabrał mi spokój. Uwolnił czas. Dłonie nie utrzymały wędzidła. W napęczniałym z wysiłku krwiobiegu pojawia się elektryczny rytm. Tik… Tak… Tik…

Noc niespokojnie trwa na zewnątrz. Czas wymknął mi się zostawiając we mnie ból, dziury i zgorzel spalenizny. Nawet nie plunął na mnie uciekając, tylko bełkocze to swoje tik-tak.

piątek, 18 maja 2018

Myśliciel lokalny.


No więc dzisiaj (znowu), o gołych babach nie będzie wcale. O nie. Przynajmniej nie o wszystkich, bo to byłoby monotonne i zakrawałoby na plagiat z elektronicznej prasówki zawierającej wiadomości ze świata - ponoć całego. Połowa nowinek jawnie za rączkę prowadzi do konkluzji, że publiczna kobiecość rozprawia się z tekstyliami coraz zażarciej i tylko czekać aż sięgnie ideału. Aż dziw, że jeszcze tego gremialnie nie zrobiła, skoro nawet wiadomości sportowe więcej miejsca poświęcają skąpo odzianym paniom ozdabiającym imprezy, albo wakacjom żony piłkarza, niż jego osiągnięciom turniejowym. Czy aktorka, czy wokalistka, projektantka odzieży lub życia innych – wszystkie bez wyjątku chwalą się tkanką tłuszczową, zamiast intelektem, albo osiągnięciami. A wystarczyłoby pójść na plażę naturystów i własną potrzebę nagości tam zrealizować, po czym zająć się czymś konkretnym. Początkowo doskwierał mi brak świadomości, po co każda z nich ma dwie tony bielizny (w szafie/wagonie/ciężarówce?). Teraz już wiem - żebym mógł rozpoznać, że to już nowy dzień nastał. Bo kto to widział dwa razy ten sam strój kąpielowy założyć, jak jakaś biedota, czy pospólstwo – ohyda!

Wiatr wycina w wilgoci tynku suche smugi, chyba jako podkład pod olbrzymi mural. Jeszcze nie wiem co maluje i czy chmury mu nie przeszkodzą, bo gotowe zapaćkać dzieło w trakcie tworzenia świeżym deszczem. Ten poprzedni się troszkę zużył i już wysycha. Albo spłynął do kałuży, która teraz, po umyciu podwórka, zebrała wszelkie osady i toksyczna jest zapewne niczym strefa zero w Czarnobylu. Nawet wrony brzeg omijają szerokim łukiem. Ba! Kierowcy ćwiczą jazdę meandrami, żeby nie przepalić korozją zabytkowych karoserii. Kawka okryta melancholią zewnętrzną, od środka równie radosna, snuje się przy krawężniku, żeby w razie czego oprzeć się i nie upaść. Kto wie, co się jej trafiło w czeluściach kontenerów? Może sfermentowane wisienki z nalewki? Ludzie – jak mech - nawilgli tak, że wyraźnie przybyło im masy – chudzinki poznikały w cudowny sposób, a plenery zostały opanowane przez masywniej zbudowane jednostki. Trzeba od razu zauważyć, że radością dorównują podwórkowej kawce. A ponieważ ten typ pogody chętnie nazywany jest barową pogodą – zupełnie nie z powodu wysoce prawdopodobnego niżu barycznego, więc ludziska chodzą zakonserwowani wewnętrznie od wczoraj. Taki smar na korzonki o krótkotrwałym negatywnym działaniu na głowę i długotrwałym dla wątroby. Mało kto przejmuje się problemami własnych podrobów, bo one zazwyczaj są schowane gdzieś tam, gdzie należy lekarstwo aplikować, więc trudno rozpoznać. Poza tym organy potrafią przeżyć nosiciela, gdyż temu z braku wyobraźni często udaje się zakończyć żywot zanim dokumentnie zużyje organizm.

czwartek, 17 maja 2018

Chwila emocji.


Niemłoda kotka wyjada muchy wprost z szyby i zostawia na niej wilgotne pieczątki porowatym jęzorem i noskiem pracującym szybciej od ogona. Ogon tłucze się tymczasem o kartonowo-gipsową ścianę i ściera z niej kurz i farbę o poetycko brzmiącej nazwie mającej zdefiniować ją pośród miliona rozmaitych odcieni, rozróżnialnych chyba tylko damskim wzrokiem. Sam nie wiem, czy bardziej mam podziwiać poetów potrafiących wykazać się potęgą wyobraźni wystarczającej na jeszcze jedną niepowtarzalną nazwę, czy inwencję chemików potrafiących wygenerować kolejny odcień pośród bardzo wyeksploatowanego już widma. Ten konkretny miał w nazwie coś romantycznie saharyjskiego, więc nazwa niewyszukana, sugerująca odwieczność produkcji. Dłuższy cykl sprzedaży niż życia farby na ścianie. Teraz żyć będzie moment na kocim ogonie lekko przykurzona, do czasu, aż pieszczoty lub zabiegi pielęgnacyjne nie strącą barw na podłogę.

Za oknem, na wybujałej gałęzi rokitnika siedzi wróbel niewzruszony kocim podnieceniem i smętnie patrzy na kiście kwiatów. Może czai się na pszczoły i trzmiele, które (gdyby nadleciały) poniekąd samobójczo zamorduje. No tak – przecież zapylone kwiaty jesienią rozwrzeszczą się ciemnopomarańczowym krzykiem i cierpliwie czekać będą wróblego głodu na przedwiośniu. Pamiętam zeszłą jesień, kiedy obwieszony do obłędu krzak mozolił się z uniesieniem owoców, by marzec przywitał go nagiego i najdrobniejszego, nawet podgniłego ziarenka nie dało się odnaleźć na nim. Teraz drapie elewację twardymi kolcami jakby chciał ukołysać wróbla i uśpić go na dwuletniej gałęzi. Przy okazji rozpyla pszczele feromony kusząc je dostatkiem nektaru, może wabi wzrok niewieści biało-zielonym niedopowiedzeniem, albo czeka, żebym go skarcił i skrócił sekatorem o teleskopowo rozkładanych ramionach, żeby mi skóry do kości nie podarł w proteście. Nie jest mi towarzyszem, któremu chciałbym ofiarować bliskość fizyczną.

Tymczasem wróbel z premedytacją irytuje koci głód, który pazury wbija w parapet niczym sprinter kolce w tartan przed startem. Słońce nad kamienicą jednoznacznie określa czas – pora na śniadanie, ale podwójna szyba jak wykuty przez kowala łańcuch podwórkowego kundla pilnuje kociej niecierpliwości. Muchy dobre były na przystawkę, ale wróbelek ciepłokrwisty stanowiłby godne zwieńczenie kociego poranka i pozwoliłby na sjestę do chwili, kiedy słońce skryje się gdzieś poza niewidocznymi stąd budynkami dworca PKP. One tam stoją od tak dawna, że pociągi gwiżdżą z podziwem każdego dnia i każdej nocy. Nawet tej świątecznej, szukającej raz w roku gwiazd na niebie, czy tej podkreślanej fajerwerkami zdumiewającej radości, że znowu kalendarz się zdezaktualizował, a na torcie czas zmieścić jeszcze jeden płomyczek – dziwne, bo tylko producenci świeczek powinni świętować taką zmianę i nie do końca rozumiem zbiorowy entuzjazm, w którym globalnie, ekskluzywnie i z wielką pompą biorą udział panie na co dzień strzegące PESEL-a nader skrupulatnie, a w obliczu konieczności uciekają się do (łagodnie rzecz ujmując) niedopowiedzeń lub zgoła jawnych nadużyć.

Kot niespodzianie zawiesił się, niczym leniwie eksploatowany Windows i trwał niewzruszenie w czasie przeszłym, wzrokiem zawieszony na pierzastej drobnicy i zahipnotyzowany, zdając się nie widzieć i nie czuć nic. Szczekał nieodżałowanym sopranem, po kociemu skarżył się, albo klął – nie mam talentów językowych i trudno było mi się zdecydować w barwie emocjonalnego przekazu. Gdyby nie ogon-obecnie-bykowiec-pastwiący-się-nad-ścianą pomyślałbym, że kot skamieniał, że geniusz rzeźby utrwalił go w gnejsie szaroczarnym, w skomplikowanym wzorze stłamszonej ciężarem ziemi skale ideą kota – nie samego kota, lecz jego ruch drapieżny, jego sierścią najeżony na grzbiecie apetyt, w skurczu pazurów i kłach na cudzym podbrzuszu i gardle zaciśniętych bez cienia litości, w oczach głębszych niż dna czarnych dziur - równie przy tym beznamiętnych.

Wróbel buńczucznie rzucał jednym okiem na kota i ową szybę, która pozwalała mu szydzić z drapieżcy i chichotał po wróblemu rzucając wyzwanie ze świadomością kociej bezradności, drugim chwalił się chyba sikorkom, a może był tylko małym wróblem o podłym charakterze i wreszcie mógł sobie pozwolić na szyderstwa i obelgi? Sroki i wrony zerknęły tylko raz na jarmarczny spektakl i poszły niewzruszone do spraw ważniejszych, ciesząc się, że kot nie jest ich problemem, czy przeszkodą w spożywaniu posiłku i pielęgnacji młodzieży. Gdyby potrafiły splunąć, zapewne uczyniłyby to bezapelacyjnie, ale brak umiejętności wcale ich nie speszył i doskonale radziły sobie z codziennością w której kot nie występował nawet jako tło. Kotka – nie.

Sapała. Wściekała się i żal miała o tę wolność kulawą, pozbawioną szerokości i bezkresu. Nie wiedziałem, co mam jej odpowiedzieć, jak zareagować. Bałem się, że otwierając szeroko okno otworzę świat, który przyjmie ją - owszem, ale bardziej jako posiłek, niż jako współudziałowca, który daje i bierze. Stałem tuż obok i wystarczyło ręką sięgnąć po lakierowany uchwyt klamki, aby zetrzeć wróblowi ten głupkowaty uśmiech z dzioba, zdjąć mu koronę uzurpatora i władcy świata. Jakie to było proste. A przecież tak często, przynajmniej raz dziennie uchylam ów kaganiec, żeby pokłady stężonych uczuć i feromonów wypuścić na wolność, nawet własną podłość wypuszczam i egocentryczne złudzenia, nie bacząc na krwawiącą futrynę, więc czemu nie apetyt kotki?

Słońce siliło się na neutralność, ja siliłem się na bezwzględność, a kotka szarpała się pożądaniem ku pulsującej swobodzie sterczącej pośród sztywnych cierni krzewu. Zbliżyłem twarz do szyby, żeby zerknąć w to wyszczekane menu wciąż jątrzące rany na kocim żołądku. Nie byłem głodny wcale. Nie miałem pazurów kocich, ani kłów ostrzejszych od krawieckich szpilek, a przecież wróbel nie zdzierżył, nie uniósł mojej obecności i odfrunął. Kluje się we mnie myśl, że wystraszyłem go fizjonomią, że jestem obrazem niezrozumiałym i toksycznym tak, że wolał zrezygnować, niż kontynuować działalność szyderczą. Czyżbym był aż tak paskudnym okazem życia? Takim biczem bożym na wróblowate sumienia nieczyste?

Z kotki zeszło powietrze, nim wróbel zdążył zaplątać się pomiędzy liście wierzbowe dwa piętra niżej od gawrona mającego patronat nad wierzchołkiem (prychnąłem z sarkazmem i zauważeniem, że antena TV na dachu sąsiedniej kamienicy też nosi piętno aspiracji owego możnowładcy). Kocina z ciężkim westchnięciem zlazła z parapetu i wspięła się na poduszki. Na piernaty, które służyć miały ludzkim słabościom dopiero nocą, lecz ona zaanektowała je już teraz. Jak swoje wzięła, kuląc się i ukrywając pod łapkami oczy, żebym nie dostrzegł wyrzutów i żalu, że znowu nie, że kolejny dzień minie nadaremnie i jutro też wróbel śmiać się będzie bezkarnie lub bezmyślnie. Westchnęła cichuteńko z niegasnącą nadzieją:

– „Pomożesz? Otworzysz mi świat, żebym mogła zatopić kły w bezczelności niezasadnej? Pozwolisz wyjść na rosyjską ruletkę i rzucić na sukno zielone każdy grosz, ostatnią zdartą życiem koszulę i krzyknąć jeszcze raz, ten ostatni być może: SPRAWDZAM! OBROŃ SIĘ, JEŚLI ZDOŁASZ! Jeśli nie… twoją krwią pomaluję wąsy i tatuaże sięgające… No właśnie… Ile masz kipiącej krwi w sobie wróbelku – wystarczy na jedno wspomnienie?”

Nie otworzyłem znów – wiem, jestem bez uczuć i chyba już się nie zmienię. Ona też to wie gdzieś głęboko w sobie, bo nawet nie krzyczy, nie drapie, nie pluje i nie ciska się na mnie, tylko bezwstydnie wyleguje się śniąc kocie raje – czujna niepojęcie zupełnie.

środa, 16 maja 2018

Pośród tłumu.


Pani była tak energiczna, że musiałem ustabilizować wzrok i przywyknąć do owej dynamiki, zanim poniżej metalizowanego pępka odsłoniętego aż do podcieni biustu dostrzegłem, że spod obowiązkowo poszarpanych dżinsów usiłuje wyjrzeć na świat tatuaż. Spory, skomplikowany wzór wydawał się być ukorzenionym w sokach kobiecości – tak jakoś niedyskretnie zachowywał się, jakby dosięgnął tam, gdzie wszelkie słowa stają się chrapliwym krzykiem, albo wulgaryzmem. Trochę mnie peszy, kiedy rozmowa sięga intymności, gdyż na ogół staje się wówczas kiczem i sztampą, a tu zamiast słów intymności sięgnął atrament podskórnie aplikowany i najwyraźniej nie miał moich skrupułów. Chwilę później wysoki osobnik w białej koszuli ukwieconej kleksami w wielu ciepłych kolorach wyszedł ze sklepu i rozbrajał zabezpieczenia własnego roweru przytroczonego do stojaków o wyrafinowanym kształcie. Nie wiem, jakie stoisko zwiedzał, ale marynarka mu się dramatycznie skurczyła, zarówno na długość, jak i na szerokość. Trochę wyglądało to tak, jakby chciała go objąć i nie wypuszczać po kres – jego lub jej. Rynek w kagańcach i zasiekach napełnia się drewnianymi szopkami, powielanymi wciąż bardziej i rozleglej – kolejny jarmark opanowuje przestrzeń do tego stopnia, że turyści będą zwiedzali gęsiego. Dzisiaj tę formę zwiedzania testowały liczne młodzieżowe wycieczki. Panie w zaawansowanej ciąży pomimo deszczu zasiedliły chodniki własną urodą jako przeciwwaga dla tłustych psów i starszych panów o kulach. Przewodnik miejski z premedytacją zrobił przerwę pomiędzy historycznie znanym hotelem, a zabytkowym kościołem, żeby zareklamować dzieciarni pączki nawet z pomarańczą – bardzo bezpośrednio i nachalnie. Ohydnie.

Wymarzone wakacje.


Siedziałem na kamieniach omszałych od wodorostów i gapiłem się jak fale pożerają kamienie, drążą skałę i wyszarpują jej okruchy. Grzałem się w południowym słońcu i absolutnie nie miałem zamiaru przeszkadzać soli w procesie krystalizacji. Sól jodowana naturalnie. Wdychałem i ja, chociaż żadna tu moja zasługa, już prędzej brak wyboru. Fale trochę się tłukły i szumiały, o świętym spokoju więc mowy być również nie mogło. Do tego mewy i głuptaki darły się jak przekupki w dzień targowy. Dobrze, że to nie plaża ze zmieloną na piasek skałą, bo tam hałas wzbogacany jest radioodbiornikami i wzajemnym nawoływaniem pośród ciżby turystów.

Podpłynął jakiś rekin, żeby się pochwalić uzębieniem i irokezem na plecach, alem go zignorował. Nawet ramionami nie wzruszyłem, bo lenistwo przytuliło się do mnie szczelniej niż mokry podkoszulek do piersi jednodniowej miss plaży. Rekin usiłował. Nie wiem co, ale usiłował. Stawał na ogonie, dryfował jak kłoda, uśmiechał się tym rozcięciem brzusznym, które coś tam po rekiniemu szemrało do mnie. Chyba żebrał o żarcie, ale nie miałem. Morski gawron – poradzi sobie, jak jest młody i zdrowy, a jeśli nie, to go inny gawron zeżre. Też skosztowałbym, czy smaczny, ale ruszać nie chciało mi się bardziej, niż chciało kosztować. W końcu zrozumiał daremność wysiłków i pożeglował gdzieś dalej z tym swoim malutkim, nastroszonym żagielkiem uwielbianym przez chińską kuchnię.

Skała cierpiała najwyraźniej – z góry paliło ją słońce, z dołu studziła ziemia, a woda hartowała rozgrzane powierzchnie sycząc jadowicie. Los skały był przesądzony. Bronić się jeszcze trochę zdoła, ale w końcu morze ją przegryzie i utopi. Zmieli na ciemne ziarna piachu i wypluje gdzieś, gdzie małoletnie ludziki będą lepić te swoje piaskowe baby do czasu, gdy dorastające rączki zatęsknią za żywą babą. Teraz, to już wzruszyłem ramionami, bo kiedyś trzeba – może zatęsknią za plastikową babą? Teraz plastik w natarciu i furorę robią nietoksyczne i wolne od wad wszelakich egzemplarze, a zamawiając można rys charakteru wybrać z katalogu wraz z rasą, i rozmiarem, a instrukcja obsługi wesprze proces programowania i adaptacji wybranych cech „charakteru”, aby obiekt zbliżył się do pożądanego przez użytkownika ideału.

Ciepło i leniwie. Jakiś kaszalot przepływał niby wyspa bezludna porośnięta kolonią omułków i chwastami zebranymi w wiechcie, a może to glonojady były… Nie wiem. Przepływając zatrąbił gejzerem spienionej wody. Gdyby był lokomotywą, zapewne zatrąbiłby ciężkim basem, a tak, to wypluł grzbietem to, co przesączyło się mu przez niedomknięte usta – taki, to ma co domykać. Ocean wpływał mu do pyska całymi jeziorami, a może nawet Dunajem? Rzuciłem na niego okiem, bo ciamkał i mlaskał. Kolejny żebrak – ten znowu chciał, żebym wodorosty spod tyłka wyciągnął i mu podrzucił, ale w taki dzień wolontariat i opieka nad zwierzętami nie miały do mnie dostępu, więc i jego zignorowałem. On był chyba stoikiem, bo wzruszył tym, czym wzruszają kaszaloty, kiedy widzą daremność wysiłków i odpłynął we własną przyszłość machając do mnie ogonkiem na pożegnanie – taki tłusty piesek oceaniczny. Ciut większy od tych pokojowych chihuahua, ale i ocean jakby większy od najbardziej napuszonego pokoju jaki można sobie wyobrazić.

Słońce szamotało się po błękicie i w błękicie się odbijało. Aż dziw, że nie zwariowało od tej niebieskości wszechobecnej. Kiedy się popatrzy na obie nieskończoności to można zapomnieć, gdzie podłoga, a gdzie sufit. Mi też ćmiło w oczach, dlatego nie patrzyłem na widnokrąg, tylko gapiłem się jak fale pożerają skałę. Jakieś ślimaki, małże, drobne żywe świństewka czepiające się czegokolwiek poza zasięgiem słonej wody. I wszystko żarło ten brzeg, tę skałę i wodorosty – jak mikroskopijne krowy. Słońce też się przyglądało owemu towarzystwu i usiłowało im cechę na plecach wypalić – słońce do Unii nie należy i żadnych metek, czy etykiet nie wiesza swoim krowom, tylko wypala cechę ogniem, jak to od wieków bywało. Pociągnąłem nosem – nawet czuć. Śmierdzi podejrzanie – zepsutą rybą trochę, ale w ten sam sposób śmierdzi całe otoczenie. Dopiero tam, gdzie sucho i skały mniej zerodowane wątpliwy aromacik zachowuje się ciut dyskretniej i nie uderza w nozdrza takim monolitycznym koncentratem.

Gdzieś poza zasięgiem słuchu dwa jednorożce wojowały machając szabelkami, ale czy to był pojedynek o rusałkę XXL, której powaby w kolejnych tłuściutkich „iksach” przelewały się od czubka ogona, aż po wypielęgnowane wąsiska, czy taka sobie zabawa tylko, żeby rozśmieszyć ławicę zabiedzonych rybek o rozmiarze stworzonym do bezpośredniego konserwowania w oleju lub pomidorach, to nie wiem. I ów brak wiedzy wcale mnie nie martwił, szanowałem własną ignorancję, bo przecież – co za różnica, skoro problem nie mój, a zauważenie mogło pozostać bezzasadnym. Nie siedziało obok mnie żadne pisklę, które zapytałoby: „dlaczego?” W każdym razie żadne takie pisklę, któremu poczuwałbym się w obowiązku udzielić odpowiedzi, siedząc samotnie na tej dudniącej oceanem skale. Jakieś drobne żyjątka łaziły wokół mnie, przeze mnie i być może nawet pode mną i we mnie, ale żadne nie krzyknęło pytania wystarczająco głośno, żebym mógł się zdziwić. To i się nie dziwiłem wcale.

Jakiś tramwaj wodny zamachał do mnie sturęcznie, bo turyści czują się w obowiązku machać do każdego Robinsona Crusoe, ktoś pstryknął mi fotkę i zapewne doprawi ją odrobiną własnej estetyki przy delikatnym wsparciu fotoszopa. Kto wie, czy nie stanę się gwiazdą zaranną FB, jako że biustonosza nie miałem wcale (chyba zapomniałem), a zielone slipki chyba się wstydziły, bo wczepiały się w te wodorosty, jakby ich tam nie było. Może jako ten wodnik-szuwarek z dobranocki wynurzę się z piany i wypłynę na brzeg gremialnego zainteresowania jako boska Afrodyta? Rozglądam się za rekwizytami – nieśmiało, żeby nie pomyśleli, że mi się sikać chce, albo, że pirackie perły usiłuję zakopać gdzieś obok – szukam konchy adekwatnej do balastu, i godnej stóp majestatu dotykać, żebym w całej krasie mógł wystąpić (w krasie i zielonych slipkach dodam, żeby zgorszenia pośród małoletnich nie posiać). Wycieczka zmęczona błękitem skierowała na mnie wszystkie możliwe obiektywy aparatów i kamer, chociaż konchy jeszcze nie było. Jakiś malarz ekstremalny oblizał siedemnaście pędzli i w sztalugi się wpasował szukając nieśmiertelności w  wiekopomnym dziele (format naturalny) pod roboczym tytułem: „Facet z wodorostem” za jakieś półtora miliarda dolarów, jeśli wystarczy cierpliwości, żeby poczekać z aukcją do następnego milenium… Dobrze, że szyper zlitował się, obtrąbił gawiedź i popłynęli dalej.

Uff… Spociłem się od tej bezceremonialnej ciekawości i wreszcie spienione fale szukające suchego lądu znalazły we mnie przychylność. Mało brakowało, a pomógłbym przekopywać się przez skałę, jednak leniuszek we mnie był silniejszy, a paluszki zbyt delikatne, żeby drapać porowaty brzeg. Prasowałem własnymi pośladkami te oceaniczne mchy, którymi przykryte zostały kamienie, ale warstwa była zbyt skąpo dobrana do moich przyzwyczajeń i zaczynałem odczuwać już pewien dyskomfort. Brak oparcia i baru z kelnerem w trzcinowej spódniczce niosącym szklanicę chronioną kostkami lodu i tęczową parasolką, aby alkohol nadmiernie nie parował nim przemierzy ścieżki krwiobiegu konsumenta (czyli mnie) również nie sprzyjał kontemplacji nieskończoności komuś, kto przywykł do luksusu cywilizacji.

Choć dzień nie minął, słońce wytapia ze mnie już ostatnie miligramy tłuszczu i wody, pod stopami geologia brutalna i twarda, obok świat dorszy i stworów, które nawet na talerzu potrafią obrzydzenie wywołać kształtem i podejrzeniami o podwodną, niecną działalność. Skóra mi schnie i ciemnieje w takim tempie, że cokolwiek mniej niż lodowa kąpiel w mleku w ogóle w grę nie wchodzi. Afrykańskich przodków – jeśli ich miałem bez udziału mojej bieżącej świadomości, zachwyciłbym karnacją, jednak strefa komfortu oddalała się ode mnie szybciej, niż słońce przemierzało własną codzienność. Dychotomia mnie ogarnęła rozpaczliwa – czułem się tak miękki, że można było mną bułki smarować nawet widelcem, i tak wyschnięty, że trzonek od kilofa powinien brać ze mnie przykład. Najbliższa klimatyzacja znajdowała się gdzieś poza Saharą, Gobi i porą suchą, która trwać mogła z pięćset lat… A ja głupi, z nieświadomości i ignorancji kosmicznej, wykłócać się chciałem, że tydzień to mało…