czwartek, 31 grudnia 2020

Agresor.

 

Formowałem drzewo. Życie zmarnotrawiłem do szczętu. Drżącym wzrokiem, pomarszczonymi dłońmi, sięgnąłem swojego dzieła. Jedno, liche drzewko. Okaleczone latami bezzasadnej uwagi i pragnień, by stało się moim. Wcześniej brakowało odwagi, lecz teraz, kiedy włosy straciły kolor, strumyczkiem bladoniebieskiej łzy, wyszeptałem – było moim niewolnikiem. Katowałem je bezmyślnie, a ono po prostu chciało żyć. I było silniejsze ode mnie, bo przetrwa z pewnością, istniejąc, kiedy ja się rozsypię nawozem nikomu niepotrzebnej głupoty. Ciąłem gałęzie, wyginałem, ciemiężąc je drutami, prułem korzenie, albo zaplatałem w warkocze. W tworzonej misie miała zamieszkać woda, by wyrósł kwiat czarnego lotosu – niestety. Woda wciąż przeciekała między zdrewniałymi, okaleczonymi tkankami. Niczym czas…

Dawno temu, gdzieś zbyt daleko, by sięgnąć.

 

Szadź nadaje jałowcom magiczny wygląd. Księżyc pełnogęby, tłusty przygląda się w milczeniu i spaceruje po bezkresie na niewidzialnej smyczy. Jakieś psy, poranne zakupy, samochody pędzące tam i z powrotem, jakby zawsze szczęście było wszędzie, tylko nie tu, gdzie się człowiek znajduje. Nie pierwszy raz dosięga mnie zdumienie na myśl, że wiedzy, szczęścia, bogactwa, czy przygód WSZYSCY szukają za siedmioma górami i tyloma morzami – ci, którzy mieszkają tam, oczywiście również. Jakby nie mogli zadzwonić, wymienić się poglądami i w kończu zacząć szukać blisko siebie, tym samym tambylcom pozwolić szukać obok ich domu. Uśmiecham się puszczając obłoczek pary – wędkarze też tak mają – siadają na przeciwległych brzegach i rzucają przynętę pod nogi tego, który siedzi vis-à-vis. Idę. I te latarnie, jak spławiki zanurzone w ciemnościach zwiększają poczucie, że ktoś coś łowi, szuka odmiany losu mimo ciemności. Może łowi mnie? Oby nie czynił tego zza siedmiu mórz!

środa, 30 grudnia 2020

Spostrzeżenie.

 

- Urodziłeś się biedny i to piętno zostanie z tobą do końca życia. Twojego, twoich dzieci i wnuków. Nie uciekniesz nigdy i nigdzie…

 

Oczywiście, nie uwierzyłem. Bo czemu miałbym, kiedy łeb pełen uniesień, wizji romantycznych, etosów i przyszłości w których moje ego musiało odpychać granice wszechświata, żebym zmieścił się cały i nie musiał oddychać półgębkiem. Młodość jest zuchwała i jej ignorancja fascynuje starszych. Widać, żeby zostać cynikiem, trzeba swoje przecierpieć i udać się w niejedną podróż „TAM”. Niektórzy wracają… cynikami. Inni – zdychają w drodze.

 

Siwa głowa i spłowiałe oczy, które kiedyś mogły być błękitne, albo szare. Naprzeciw – ja, tuman ogarnięty niecierpliwością i wiarą, że może wszystko. Dzieliło nas coś więcej, niż dwa pokolenia, niż czerstwe policzki naprzeciw gorączki. Wtedy nie wiedziałem, że słuchałem tylko dlatego, że piętno… urodziło się wraz ze mną. Że w genach miałem zaszczepioną uwagę, szacunek i strach. Miałem w sobie kompletnie nieuświadomioną pokorę i kolana ugięte pod ciężarem niedostatków. On to wiedział i pozwalał sobie na pobłażliwość. Na arogancką, skrywaną bezlitośnie pogardę. Ale on po prostu – wiedział.

 

- Nie uwolnisz się nigdy. Zbyt krótkie jest życie, żebyś zdążył przeskoczyć płot wyższy niż sądzisz nawet w pesymistycznych założeniach.

 

Szumiało mi w głowie. Chciałem uderzyć. Za bezpretensjonalną szczerość, za bolesne słowa z trudem wychodzące z gardła steranego niemal wiekiem gawęd. Mógł kłamać? Źle pamiętać? Oszukiwać? Ale po co? Dlaczego miałby okłamać właśnie mnie? Mógł milczeć. Mógł udawać, albo zignorować, a powiedział. Gorzej, jeśli to nie efekt demencji, a tylko doświadczenie nestora.

 

- Nauczyłeś się prosić… - kontynuował, zanim ochłonąłem – Prosisz o wszystko, kiedy ci, którym obca jest bieda zwyczajnie biorą, wymagają, krzycząc „ja chcę”! I świat staje się im posłuszny, spełnia kaprysy, podlizuje się i dzieli ciepłem dostatku, zostawiając ciebie niezauważonym w korytarzu pośród pajęczyn, mchu i głodnych gryzoni. Protestuj, tup nóżką w dziurawym bucie zamkniętą. Rozedrzyj głodną gębę i patrz wilkiem spod czupryny nie tkniętej nożycami markowego fryzjera. Załóż dżinsy znalezione w śmietniku i prane tak długo, aż straciły swąd odpadków i barwę. Udawaj – nic więcej nie możesz…

 

Byłem zły. Przez lata nie doceniał nikt, ale też nikt nie był aż tak dosadny. Nie zasłużyłem na taką prawdę. Może nie zasłużyłem w ogóle na życie? Powstałem, jak powstaje szum kosmiczny złożony z miliardów okruchów wiadomości, jak powstaje brudna piana w kolektorze ściekowym mielonym bez końca łopatami wirników oklejonych gównem.

 

Bałem się. Starzec wystraszył mnie śmiertelnie – a jeśli miał rację? Jeśli jestem odpadem, degeneratem, wirusem, wrzodem na zdrowej tkance? Jeśli moja obecność ma być tłem, na którym zaświecić mogą prawdziwe gwiazdy? Ponoć i w błocie potrafią… Konstatacja połączona z rezygnacją. Dostatek generuje inne problemy i moich nie zauważy wcale. Po prostu patrzy na horyzont o jakieś sto siedemdziesiąt pięter wyżej. I kłębiące się bure chmury ma poniżej kostek, kiedy ja muszę zadzierać głowę, żeby zrozumieć, skąd świat pełen półmroku.

 

Dłoń zacisnęła się w pięść. Mogłem go uderzyć, albo uciec. Ale przecież mówił, że nie ucieknę. Strach sparaliżował zmysły. I tylko palce kurczyłem i prostowałem, a kątem ust wyciekła ślina. Zrobił ze mnie zwierzę, więc zostanę nim. Rzucę się na niego, wydrę, ile się da. I będę walczył z każdym, kto ośmieli się powiedzieć. Oprócz nas nie było jednak nikogo, a on patrzył z rezygnacją na moje wrzenie, na niezdecydowanie, na wojnę zmysłów.

 

- No właśnie! – szepnął – nie rozumiesz tego, ale popatrz na siebie teraz. To bieda krępuje twoje ruchy!

Nadinterpretacje bezzasadne.

 

Psy, pogodne chyba z natury, rozpędzały noc i szklące się na trawnikach iskry chłodu, choć w wydychanym powietrzu nie kłębiła się para. Chmury poukładane myślą wiatru nawarstwiały się, nie łącząc się jednak w jedną wielką szarość, lecz wisiały niezależne i gniewne, jak zbuntowane nastolatki. Spławiki latarni kąsały czmychającą noc, jakiś porzucony ptak śpiewał żałośnie nadzieje na wspólną przyszłość. Przykre, że to ja słuchałem, bo przecież nie będę mu parą – nie dla mnie śpiewa kryjąc się nieśmiało w załomach nocy. TIR oświetlony dostatniej niż miejskie choinki zamajaczył z daleka - rósł w oczach oślepiając i kradnąc obrazy mniej bogate w światło. Gołębie, zaniepokojone nie wiadomo czym, naradzały się na krawędzi dachu i stroszyły piórka, by stadnie zamanifestować podjętą decyzję, kiedy w końcu uda się ustalić, o co tak naprawdę chodzi. Demokracja posunięta do absurdu, którą zerwać może tylko apetyt czarnego kota, bo wtedy pierzchną indywidualnie, porzucając stadne ustalenia i dumę gruchoczących pod żebrami postulatów.

wtorek, 29 grudnia 2020

Dyskretnie.

 

Mrok przecięty trzema tłusto świecącymi gwiazdami. Wskroś nieba nie znającego końca. Orion przecina je pasem na którym wisi coś zabójczego. Choć miał być łucznikiem, nosi też sztylet, może miecz… W krzyżu ramion i stóp mieści się cały jego dobytek. Wzrok ma wbity w jakąś tajemną nieskończoność, której z Ziemi nie widać. Zuchwale wyciągam rękę. Kto powiedział, że mam za krótkie ręce? Kiedy mrok rządzi wszechświatem odległości stają się iluzją. Strachem powiększone do rozmiarów, jakich nie da się dosięgnąć nawet okiem, a co dopiero bardziej ostrożnymi zmysłami.

 

Jednak sięgam, jak sięga dziecko, laik niezdający sobie sprawy z własnej, karygodnej bezczelności. Sięgam i czuję pod palcami guzy. Naprzemienne, wypolerowane żwirem meteorów. Jak ślady rysich łap w gęstym, puszystym śniegu, naprzemiennie natykam się na nierówność. Błądzę. Jak ślepiec, który musi świat rozpoznać dotykiem, węchem, czy smakiem, ale językiem chyba nie dosięgnę celu. Myśl, że mógłbym, trochę mnie usztywnia. Czyżbym i tak nie był zbyt… Oblizałem usta. Jestem. Zawsze byłem zbyt. Albo w jedną, albo w drugą. Nigdy akuratny, brakujący i potrzebny. Zawsze na marginesie, jak kleks na pięknie wykaligrafowanym jedwabiu pełnym zaklęć we wschodnich ideogramach utopionych. Noc cuchnie sepią. Zjełczałą wydzieliną mątwy szukającej schronienia w niebycie, w bezwidoczu, poza zmysłami. Idealny kamuflaż sięgający kompletu znanych zmysłów.

 

Dłonie ślizgają się po guzach. Jałowych, bo w próżni nocy nic nie może być chore, czy zdrowe. Po prostu – trwa, czekając blasku, który potrafi nadać rzeczom kształt, kolor i znaczenie. Teraz po prostu jest. Sięgam wciąż dalej i dalej. Monotonnie, jak wahadło zegara przetaczam się po guzach, których nie widzę, choć czuję pod opuszkami palców. Orion nie wygląda na zachwyconego, ale on nigdy na takiego nie wygląda. Wszak goni od początku stworzenia, by nigdy nie zaznać spełnienia. Chyba nigdy…

 

        Palce potykają się na czymś, co je wstrzymuje. Większe od guzów, rozleglejsze. Obelisk, monument, szlaban, chiński mur w skali kosmicznej. Zwiedzam palcami z nadzieją, że nie natknę się na regułę w martwym języku, jakiej żaden Tezaurus nie rozwikła. Że nie zetknę się z pismem prymitywnym, porażającym moje niezrozumienie trwale i śmiertelnie. Kształt zdaje się być równie gładkim jak guzy, choć niezrozumienie nie zmniejsza się od tego spostrzeżenia. Trzeba dobrych dwóch nieskończoności oddzielonych od siebie szeregiem spłoszonych uderzeń serca, żebym zrozumiał – Ekler! Orion ubrany jest w kostium zapinany zupełnie tak, jak ziemskie kurtki, czy buty – na zamek błyskawiczny!

 

Sam nie wiem dlaczego jestem zdumiony. Przecież to zupełnie naturalne, że istoty żywe wpadają na podobne rozwiązania nie znając się nawzajem. Bo natura podrzuca koncepcję i ogranicza wybory. Chwyciłem ucho zamka. Zimne. Lodowate, bezduszne, pewnie nigdy nie używane. Przygryzłem wargi. Mocno, aż zabolało. Zrobić to? Pozwolić sobie na jawną kpinę z wielkości? Poczułem gęsią skórkę na plecach, a przez kręgosłup przebiegł mi oddział ognistych mrówek, kryjąc się pod czaszką. One nie boją się niczego. Szarpnąłem! Bezmyślnie, w paroksyzmie uczuć tak poplątanych, że tylko miecz Aleksandra mógłby go ciąć na oślep.

 

Niebo skrzypnęło. Zamruczało. Oporne, niechętne i trochę zawstydzone zaczęło się otwierać w barwach, których dotąd nie odkryły kobiety. Pulsowało światłami, jakby gwiazdy były brylantami o nieskończonych fasetach rozszczepiających światła widzialne i niewidzialne na drobne warkocze pląsające pomiędzy innymi. Mgły kotłowały się i napierały na siebie, jak w erotycznym tańcu, mającym stać się zapowiedzią poczęcia. Mrok cofał się przerażony, Orion krzyczał strach niepojęty. Prawdziwie cesarskie cięcie! Powiliśmy nowy wszechświat, gdy spomiędzy jego lędźwi zaczął wypływać twór nieskażony mrokiem, ani światłem. W nim mieściło się wszystko i nic naraz. Nie znało starego i kpiło z wiedzy. Rozlewało się we wszystkich możliwych wymiarach.

 

Po mojej ręce spłynęła strużka czegoś, co nie miało temperatury i masy, ale płynęło kapiąc beztrosko z łokcia, by schować się pod pachą, która zaczęła mienić się fioletami, różem, iskrami. Sam nie wiem, czy zacząłem zamarzać, czy też roztapiać się, ale zanim wydałem krzyk usta miałem już pełne nowego wszechświata. Smaczny? Trudno przyznać, kiedy nowe tak zaborczo atakuje. A przecież nie bolało. Poczułem w pasie delikatność cudzej obecności. Zdecydowaną, nieznaną, ale jednak delikatność. Ciepło wrażeń mieszało się we mnie kłócąc się z moją młodą, pochopnością żądną czegoś więcej. Ale gdyby ktokolwiek zapytał mnie - jakie więcej, to nie umiałbym nawet słowa wykrztusić. Szczęśliwie nikt nie pytał, a ja nie zamierzałem przyznawać się do własnego niezdecydowania, kiedy poczułem, że grawitacja przestaje mnie ciemiężyć. Byłem ponad nią!

 

Nowe przelewało się bez końca tłumiąc mrok tak wieloma barwami, że gasiło każdy, nawet bezmyślny protest i pozostawiało w zachwycie. Unosić się… Kto raz dozna, nie będzie umiał zrezygnować i tęsknić będzie już zawsze. Okrągłe miałem wszystkie zmysły, jeśli ich okrągłość świadczyć ma o zdumieniu i zachwycie. Ba! Miałem kuliste zmysły, bo dwa wymiary, to za mało, żeby oddać euforię. Trzy zresztą też, ale nie umiałem być okrągły w trzynastu wielkościach naraz. Wstyd na chwilę odebrał mi lotność i zaćmił radość. Jak zwykle – poczułem się nieudacznikiem, któremu się zdawało…

 

A potem. Doznałem. Przez stopy przedarła się jasność. Ramiona ogorzały, a biodra pchnięte kolorem znieruchomiały. Zawisłem poza zasięgiem grawitacji i patrzyłem na śpiącą Ziemię. Ani nagi, ani ubrany, detal bez znaczenia, chociaż u pasa chybotał sztylet. Może miecz? Światło pożarło już przeszłość i panoszyło się wszędzie. Rzuciłem okiem w dół – Ziemia spała… Wciąż, jakby nic się nie stało.

Szeptem.

 

- Bądź dobra!

 

Nie musisz być mądra, ani łagodna. Nie musisz zgadzać się z jajogłowymi, ze stopiętnastym wcieleniem Wisznu, czy innego Proroka. Nie musisz być samarytanką i karmić własną krwią kogokolwiek. Nic nie musisz. Tylko bądź. Dobrą. Nie wiem sam, co to może oznaczać, ale bądź, bo w swojej ignorancji, naiwności – wierzę, że potrafisz. Że chcesz. Rozumiesz więcej, niż jestem w stanie wysłowić, dostrzegasz to, co trzy zakręty życia przede mną i opowiadasz mi, jak będzie, jak się zdarzy, jak stanie się jutro – nam, tobie, mnie i innym, którzy nawet nie wiedzą, że jesteś, że im wywróżyłaś z rękami na podołku leżącymi, zmęczonymi dniem pełnym krojenia, tarcia, mycia i głaskania tych, którym zdaje się, że jest jeszcze gorzej, że beznadzieja mgli wzrok rozcieńczając tęczówki do łez daremnych. A wtedy ty, ciepła, miękka, obecna…

 

        Nie musisz, ale o tym wiesz lepiej ode mnie. Nic nie musisz. Nawet, kiedy wzrok pada na pusty hak wiszący z sufitu, z którego oberwał się byle jaki żyrandol kupiony na pchlim targu. Pewnie zbyt wiele nocy spędził na śmietniku i zgorzał, trzymając klasę do czasu, kiedy wzięłaś go w ręce i powiedziałaś – mój będziesz i w twoim świetle każdej nocy będę ogrzewała swoją nagość, zanim wstyd intymności nie onieśmieli mnie, a wiatr zakradający się szczelinami uchylonych okien nie obliże mnie pożądaniem męskim, raptownym, zostawiającym siniaki i skazy na milczeniu krzyczącym wulkanami.

 

- Bądź!

 

Zdobywam się na stopień niższy od „wszystkiego”. Może przyjdzie mi upaść jeszcze niżej, ale żaden język świata nie upadł tak nisko, więc słów już nie ma żadnych i tylko wzrok głodnego jamnika i skarga niesłusznie skazanego na gilotynę gotowa szukać tam, gdzie nawet kloszardzi nie schylają się szukając skarbów do zagospodarowania. Boję się, że słowa są zbyt ubogie, niezrozumiałe, bełkotliwe. Ale nie umiem przestać prosić. Boję się. Bo może potrafisz, może szukasz dopiero. Może jestem przystankiem, budką na skraju szosy zapomnianej przez wielki świat i przeczekujesz niepogodę, przeczekujesz dziury w jedynym, od wieków niezmienionym rozkładzie, może zerkasz na widnokrąg z nadzieją, że gdzieś tam Bóg powił specjalnie dla ciebie przyszłość, jakiej ja nie mógłbym nigdy i nikomu obiecać bez lęku, że mnie porazi grom z jasnego nieba za niegodziwość i pychę utajoną.

 

- Bądź, przyjdź, zostań. Nie szukaj, tylko bądź – po prostu!

 

Szepczę mantry strachem fastrygowane, ale klęczenie nie da nic, bo kto chciałby negocjować z klęczącym, a mnie już nie stać na powstanie z kolan. Nie stać mnie na dziarską klątwę i wyzwanie rzucone w twarz tym, którzy jeszcze wierzą. Ja… już nie wierzę. Modlę się, chociaż nie umiem się modlić. Ale robię to szczerze. Naiwnie licząc, że może moja otwartość sprawi, że jednak będziesz.

 

- Będziesz? Bardziej już nie potrafię…

Porażka zmysłów.

 

Mrok ustawia mnie w galerii osób domyślnych, nieistniejących demonów, potworów nurzających się w chłodzie przedświtu. Naprzeciw sowa – szaro-bura, odziana w palto mysie i w okularach powiększających oczy do absurdu, do istoty stworzenia. Gapi się na mnie niemo, śpiąco i bezmyślnie – mijam, idąc ku światłom latarni jak ćma, jak neofita oślepiony blaskiem ledwie co odkrytego Boga. Krzaki piekne wiosną, czy jesienią dziś są tylko gęstwiną, na jakiej mrok czochra się, wyczesując sierść, wylinkę – pumeks mroku ścierający odciski po zbyt długim spacerze. Idę, zliczam skrzyżowania puzzli siedzących chmarą na chodniku. Skostniałe kałuże popękały z nienawiści, że nikt w nich się nie przegląda i nie szuka prawdy, objawienia, nadziei. Samochody kalają niebo szybko mrącymi kreskami o wątpliwej równoległości i cieple. W taki czas tylko czarny kot nie czuje chłodu, więc sobie pozwala na fanaberie, wizytując śmietniki, zaplecza, podcienia, jakby cień w mroku znaczył więcej. A przecież… Ech! Byle do dnia!

Zmierzch nadziei.

 

Spotkałem ją na ulicy. Wyciągała rękę po drobne chyba od niedawna, bo jeszcze wstydziła się prosić. Spuszczała oczy, a na policzkach kwitły rumieńce. Nim podeszła dało się dostrzec niepewność przed pierwszym krokiem naprzeciw obcym spieszącym miejskim deptakiem ku znacznie bogatszej przyszłości. Ubrana skromnie, lecz wciąż czysto. Grube rajtuzy i bezkształtna spódnica, kurtka niedopasowana, za duża, ale ciepła – to chyba decydowało, że miała ją na sobie, nawet, gdy słońce roztapiało skrzep niewielkich kałuż osiadłych w dziurach brukowych chodników. Twarz bez cienia makijażu, dłonie szorstkie. Twarde i tak odległe od przypisywanej kobietom delikatności, jakby to były dłonie kamieniarza zbliżającego się do emerytury.

 

Byłem świnią. Stanąłem, gdy zaczęła dukać formułkę, że prosi, że głodna, że drobne… Czekałem, aż skończy. Aż wyczerpie repertuar gotowych recept żebraczych i wyciągnie rękę, być może chwytając mnie za ramię, czy połę płaszcza. Aż podniesie wzrok. Podniosła, gdy skończyły się jej słowa, a ja stałem w zawziętym milczeniu. Nie odtrąciłem jej, nie poszedłem obojętnie. Gorzej. Stałem, jak ofiara bazyliszka - wrośnięty w trotuar, niemy i zimniejszy od granitowych pomników w środku styczniowej nocy.

 

Wargi miała spierzchnięte. Klimat nie sprzyja tym, którzy nie mają dokąd pójść, by się ogrzać i zjeść coś ciepłego. Zaraziła mnie najwyraźniej, bo oblizując wargi miałem wrażenie, jakbym lizał papier ścierny. Nerwy? Nie podejrzewałem siebie, o emocjonalną reakcję, jednak kontakt niósł w sobie jakąś fascynację i uzależnienie. Oszałamiał. Nie była piękna, bieda odziera z urody i trudno w niej wyszukać zalety. Patrzyłem w wyblakłe, poszarzałe oczy, na skórę twarzy przebitą bez litości kośćmi policzkowymi.

 

Widywałem ją już wcześniej, może gdzieś tu miała gawrę, niezamkniętą komórkę piwniczną, czy śmietnikową budkę stanowiącą schronienie, gdy z nieba ciekło, a wiatr zawodził bez rubaszności i wykradał resztki ciepła z zabiedzonego ciała.

 

Teraz stała przede mną odarta z godności i chyba uświadamiała to sobie patrząc na moją niewzruszoność. Rumieńce nabrały głębi, a w oczach zaszklił się wstyd większy od tego, jaki pokonała podchodząc. A przecież nie uciekła! Stała przede mną z wyciągniętą ręką i mokrymi oczami, z wargami popękanymi i głosem, który uwiązł gdzieś w krtani i nie mógł się wydostać.

 

Była moja! Paskudna konstatacja dogoniła świadomość. Przekroczyła granicę i nie zawróciła. Mogłem pozwolić sobie na niegodziwości, a ostatnie iskry buntu zdławić chwytając ją za rękę. Nie znajdzie siły, by się uwolnić, żeby odepchnąć i uciec. Już nie!

 

Jeśli można kogoś upokorzyć tak, żeby został pomimo każdej obelgi – zrobiłem to i kontynuowałem spektakl podłości. Rozpiąłem guzik kaszmirowego płaszcza i wyjąłem portfel. Grzebałem pośród plastiku kart kredytowych, wyciągając w końcu żółto-różowy banknot o nominale dwustu euro. Wstrzymała oddech. Nie wiem, czy znała moc europejskiej waluty, ale pewnie tak, skoro żebrała w centrum miasta, na starówce, którą odwiedzało kilka milionów turystów rok do roku. Patrzyła na banknot jak zahipnotyzowana, głodem hiena.

 

- Będziesz moja! – wydusiłem wreszcie. Nie umiałem dotąd wygłaszać tak kategorycznych komunikatów, dopiero miałem się ich nauczyć – Całkiem i bez reszty. Od dzisiaj nie będziesz potrzebować pieniędzy i znikniesz z ulic, chyba, że każę ci na nie wyjść!

 

Ciężko było zacząć, kiedy jednak się stało, reszta popłynęła już bez zgrzytów. Szła trzy kroki za mną. Jak pies na smyczy, ale jej smycz była mocniejsza od rzemieni. Schwytałem jej wolę na lasso i poddała się praktycznie bez walki. Musiała być już bardzo słaba. Mimo to, chciałem zobaczyć ją na uwięzi. Sprowadzić do roli podwórzowego psa. Do sługi idealnej. Stała przed witryną sklepową, kiedy kupowałem obrożę i smycz. Rzemienie… Niosła je w skostniałych dłoniach drepcząc za mną wciąż.

 

Zamknąłem ją w hotelowej łazience, kładąc na umywalce zegar – dwie godziny. Ani minuty mniej. Kąpiel bez końca, żeby zmyć z niej jełczejącą ulicę. I kubeł podstawiłem, żeby wyrzuciła ubrania. Czekałem pijąc jakiś zardzewiały alkohol powodujący zmarszczki nawet na niebie, a co dopiero na podniebieniu. Padało. Zupełnie, jakby pogoda asystowała moim zamiarom i starała się odebrać resztki tlącej się gdzieś głęboko w ukryciu nadziei, że może stal się cud i trafiła los na loterii. Uchyliłem drzwi łazienki i wrzuciłem do środka skórzane rzemienie. Obrożę nabijaną ćwiekami. Chwilę później usłyszałem szlochanie – zrozumiała, ze nie. Że los nie zamierzał kolaborować z nią, a sprzymierzył ze mną, żeby…

 

Wyszła. Drzwi nie umiały skrzypieć, ale gdyby się nauczyły wydałyby jęk, jakich nie słyszeli żywi. Wyszła. Nago, na kolanach. Na szyi miała zapiętą obrożę, a smycz wiła się obok niej grzęznąc w dywanie salonu. Deszcz z rozkoszy doznał jakiegoś paroksyzmu, szaleństwa, oberwania chmury, atmosferycznego orgazmu, bo zagłuszył płacz kobiety zmierzającej w totalną niewolę. Zbędne łzy nie chciały ciec po policzkach wystarczająco już umęczonych. Głowa wpadła między ramiona – to koniec. Ostatnia iskra zgasła. Teraz była już moja.

poniedziałek, 28 grudnia 2020

Westchnienie.

 

Noc zeszkliła tafle kałuż, które do rana postarzały się szeregiem zmarszczek i pęknięć. Więdnące jabłuszka głogowych owoców patrzyły z melancholia na pusty świat. Jakiś pies, biegaczki, staruszka… Nic pośrodku niczego. Noc pusta od wrażeń i balkony gorejące pulsująca euforią światełek, które miały zaprosić cudotwórcę, który jeszcze nie dotarł. Ale może… Jaszczury tramwajów drą noc na części – prawą i lewą, które wciąż są połówkami tego samego jabłuszka i nim koła skończą klekotać rytm na szynach znów łączą się w jedno i to samo czucie. W teraźniejszość tak płochą, że zanim zdąży się zawstydzić, już staje się wspomnieniem.

poniedziałek, 21 grudnia 2020

Bez pośpiechu (na ogół).

 

Szyszki kulą się pod żywopłotem i zerkają z zazdrością na gęste futro bernardyna posapującego, jakby był spocony, gdy dopiero szedł tam, gdzie trawa skrzy się igłami szronu i nie kwitnie. Jagody na głogach wyglądają jak miniaturowe jabłka, ale one muszą poczekać na przednówek. Teraz wciąż jeszcze są smaczniejsze okruchy. Ktoś w pośpiechu pije piwo oglądając się przez ramię, czy nie dosięgnie go karząca ręka sprawiedliwości, inny beztrosko wlecze wózek pełen tajemniczych skarbów. Zabiedzone dziewczątko-patyczak odpoczywa w autobusie po mozole z jakim dotarło na przystanek w butach wyglądających tak, jakby ważyły więcej od wiadra świeżo rozrobionego betonu. Spódniczki na deptakach i w galeriach przechodzą próbę generalną przed świętami, a rajstopy chyba nie potrafią już mieć innej niż czarna barwy. Pani o krótkich włosach mocno niezdecydowanych w kwestii wyboru koloru wypina w stronę ludzkości skrojone z dużym wdziękiem i talentem zaplecze, a prozaiczna czynność wiązania butów staje się sztuką wyższych lotów. Jedyny przejeżdżający samochód oczywiście wybiera chwilę, kiedy przedzieram się wpław przez rzekę asfaltu i popędza mnie, udając nienażartego aligatora.

czwartek, 17 grudnia 2020

Domniemanie.

 

Dzień kurczowo trzyma się obręczy widnokręgu wisząc poza wzrokiem i nie chce puścić. Chmury, wciąż domyślne i niedopowiedziane grasują po czerni bezkresu. Pośród tej niepojętej wielkości – ja. Okruch powołany do życie mniej, lub bardziej bezmyślnie. Idę patrząc jak trawa skrzy się pijąc zimną wodę. Zapewne nie ma migdałków, bo angina, to kwestia chwili przy takiej diecie…

 

Idę. Drzewa twardsze niż latem, mniej powabne niż wiosną, mniej strojne niż w jesiennych kreacjach. Stoją nagie, bezwstydne i prawdziwe bardziej, niż wtedy, kiedy w sukienkach uwodzą przechodniów. Szkielety nie obarczone makijażem. Sztylety reflektorów tną noc na fragmenty, krzyżują ostrza z tymi, którzy podążają z przeciwka, kalając ciągłość nocy. Uschnięte hortensje wyglądają jak czerstwe pączki nadziane na szpikulce do grillowania; przed piekarnią, na wierzchu piramidy plastikowych skrzynek stado wróbli z lekką dumą prezentuje pełne okruchów brzuszki śpiewając psalmy niewidzialnemu Bogu. Kloszard uzupełnia reklamówkę, wybierając ze śmietników puszki po napojach i gdyby znalazł pełną, pewnie uznałby to za cud, na jaki zasługuje swoją wytrwałością.

 

Znów nadejdzie dzień. Oby!

środa, 16 grudnia 2020

Głębiej w las...

 

Łuna, niczym zorza polarna unosiła się nad nieodległymi szklarniami, gdzie wytrwale dojrzewają pomidorki i ogórki nie bacząc na renifery przemierzające nocne niebo, by dzieciom dowieźć szczyptę szczęścia, brzuchato uśmiechniętego pod siwą brodą. Przyroda otrząsnęła się z przymrozków i zieleniała nieśmiałym przedwiośniem, a słońce dopiero przewracało się na drugi bok ostrożnie, żeby nie zbudzić kosów czarniejszych od nocy. Tylko puchate szczeniaki wielkości młodych krów harcowały radośnie szczerząc kły na zimnej, mokrej trawie.

A ja, bezzasadnie zupełnie i spontanicznie uznałem, że dawno nie widziałem rynku, nim brzask go wyzłoci. Pojechałem, poszedłem, byłem. Miejska fosa zdawała się być epoksydowaną nieskończonością, śpiące budowy oddychały rękawami firan kryjących rusztowania, drzewa kontemplowały teraźniejszość beznamiętnie – przecież znały to od dawna. Bruk nasiąkał wilgocią i zdawał się być spoconym od tego leżenia w bezruchu. Potem już tylko deptak, na którym zaczynało się budzić życie, dostarczając palety napojów, upuszczając aromatu właśnie wypiekanych precli, czy zjełczałego dopiero wczoraj tłuszczu.

Rynkowa choinka, niczym zielona, chińska pagoda górowała nad placem wolnym od pośpiechu i ludzi. Ktoś zbierał ostatnie papierki porzucone nocą, ktoś inny szedł, bądź wracał dopiero. Nawet gołębie, nawykłe do zgiełku chowały się w obliczu pustki. Fontanna schła dogorywając i mając nadzieje, że jednak wiosna się zdarzyć w końcu musi i znów tryśnie na matowe szkło wieloma strumieniami. Fredro trwał, bo nic więcej chyba już nie potrafi. Śniedzieje, spiżem zarażając ratusz i kamieniczki. Światła, niczym podarte pajęczyny skrzące się rosą w świetle księżyca zwisały smętnie z latarni. Jakieś pośpieszne kroki- jedne, jedyne, parę świateł na zapleczach knajp, bo od frontu martwe są przecież od dawna.

Smutny poranek zakwitał nad renesansem pieczołowicie odtwarzanym co parę lat, bo murszeje szybciej niż ludzkie zdrowie. Pośród zamków, kłódek, niemożliwości szedłem nie czytając z jakiego powodu nic-nigdzie-nikomu-no-chyba-że-precle-z-salami-i-jalapenho… od szóstej otwarte…

Płynąłem przez ten przestwór jak zziębnięta ryba, jak cygaro zeppelina toczone drobnym wirnikiem i dużym wiatrem. Rynek przytulał się kradnąc mi ciepło, jakiego mu trzeba bez umiaru, żeby mógł cieszyć egzotyczne oczy turystów. Pręgierz płowiał nieużywany od dawna i zdawał wtapiać się w tło ze wstydu, że taki nieudany. Jak ja…

Życiowa szansa.

    Ileż razy klęczałem z wypiętymi pośladkami, jeszcze w makijażu, schodząc ze sceny po trzecioplanowej roli w dwusetnej odsłonie opery, na którą przychodziły matrony onanizujące się dyskretnie, korzystając z mroku okrywającego widownię, albo tych młodszych – jednodniowych gwiazd oddających się bezwstydnie w zaciszu balkonowych lóż, kiedy ich pan i władca z zapałem, bądź mozołem realizował prokreacyjne imperatywy… 

    Wiedziałem, że wypinając pośladki wybrałem drogę bez powrotu. Dyrektor konsumował lubieżnie, bezwstydnie i bez najmniejszych nawet wyrzutów sumienia. Ja – zagryzałem wargi, znosząc upokorzenie i szukałem w tej niegodziwości choć cienia pozornej, wątłej rozkoszy. Potem? Dyrektor wydawał krzyk spełnienia i odpychał wypięte pośladki, a wzrok miał tak mglisty, jakbym nie był jednym z wielu klęczących przed majestatem, ale operową diwą pochłoniętą ogniem pożądania i pragnieniem, by oddać się tej kipiącej męskości skrytej skromnie pod tupecikiem… 

    Kąpiąc się – łkałem. Żal, zawód i nadzieje niespełnione. Minął rok, potem drugi. Epizod na scenie okupiony klęcznikiem, potem zapomnienie. Pustka. Potem kolejne i wciąż nowe role w tle, ćwiczenia wokalne bez końca i połajanki dyrygenta, kierownika produkcji i menadżerów, starszych koleżanek, które nakładały na siebie tyle pudru, żeby łzy zastygały w nim przed spłynięciem na policzek. Boże! Ależ chciałem z tym skończyć! Zaistnieć i uwolnić się od satyra, który mimo poszroniałych skroni kopulował, jak królik w kwiecie wieku i nie gardził żadnymi pośladkami, które zatrudniał… Wszystkim płacił jedną nadzieją, że kiedyś się spełni. 

    Wreszcie stało się – operę miał odwiedzić przebywając na gościnnych występach dyrektor Metropolitan… Marzenie każdego ambitnego głosu na świecie. Przyjeżdżał Bóg, który MÓGŁ WSZYSTKO! Dyrektor z emocji stracił głos tydzień wcześniej i zakulisowo, gorączkowo szukał informacji na temat preferencji Boga i jego najbardziej skrywanych upodobań. Namaszczony wiedzą z głębokiego zaplecza sceny przyszedł do mnie mówiąc: 

    - Szansa! Niepowtarzalna, wielka, jedyna! 

    A potem wysłał do magazynu kostiumów, do kierownika, żeby tamten znalazł, dopasował, błyskawicznie i bez względu na koszty transformował mnie w łabędzicę piękniejszą od tych, które na premierach oszałamiają tłumy. Stałem przed lustrem, a szpilki, kościste dłonie, wzrok kpiący i pełen pogardy przemieniał mnie w łabędzicę. Rajtuzy… Miałem łzy w oczach, kiedy naciągali je wciąż mocniej, żeby uwypuklić pośladki kalecząc mosznę… Nawet król nie miał tyle służby, ile uwijało się wokół mojej blond główki o niebieskich oczach. Wokół moich bioder zdeprawowanych wielokrotnie. Próba generalna… W pointach przeszedłem raz i drugi przed rzędem luster i dostałem w twarz. Nie raz, nie dwa. Miałem stać się divą, nie kurwą! 

    Ćwiczyłem tydzień po szesnaście godzin, zanim w końcu mogłem wystąpić przed dyrektorem, który czekał niecierpliwie, jak ogier, który zwęszył chętną klaczkę. Drobiłem kroczki i wdzięczyłem się – wiadomo – życiowa szansa. Widziałem, jak pęcznieje mu rozporek i wiedziałem, że nie uwolnię się od tego pożądania, że weźmie mnie nim zejdę ze sceny… Wziął! Oczywiście, że wziął. Jak swe! 

*** 

    Na palcach chodząc obsługiwałem Boga i dyrektorskich gości zaproszonych, by uświetnić nieoficjalną wizytę, która miała odmienić świat obecnych. Bóg łaskawie szepnął jakąś angielsko brzmiącą niedyskrecję, a dyrektor błogosławił mnie na drogę, przestrzegając, żebym pamiętał o przyszłości. Klęczałem w tiulach łabędziego puchu, kiedy realizował potrzeby. Bóg może. Był większy, bardziej zuchwały - zażyczył sobie, żebym towarzyszył mu do końca wizyty i nie oddalał się odeń zanadto. Dyrektor był wniebowzięty. Publiczna nominacja na najbliższą premierę była wisienką wieńczącą trud. Nieśmiertelny książę Zygfryd płonący uniesieniem do Odetty! Czajkowski potrafił ustawić na scenie szachowe figury tak, by cała publiczność zapłonęła! Kwiaty i uwielbienie tłumu. Owacje… 

    Płakałem ze wzruszenia, gdy pijany Bóg ponownie sięgnął po moje ciało, nie bacząc, że obok stoi skrępowany dyrektor i parę łabędzic trzeciego sortu, pierwszy skrzypek i kilka osób z działu technicznego wciąż trzymających się na nogach, pomimo dostojeństwa stołu. 

    - Yes! – wrzasnął przy eksplozji, a moje jelita napełniły się wrzącym nasieniem. 

    Yes, stanowiło wszystko, co mogłem osiągnąć. Co mógł osiągnąć dyrektor. Gdy Bóg poszedł spać dyrektor MUSIAŁ sprawdzić. Mnie i doznania, jakich był użytkownikiem Bóg. Rżnął mnie z pasją, jakiej dotąd nie okryłem we flaczejącym cielsku, a wytrysk skwitował parodią boskego: 

    - Yes! Yes, yes, yes! 

    W końcu zdjąłem łabędzi puch z siebie i spłukałem zbiorowe pożądanie. Kąpałem się dłużej, niż noc chciała gościć za oknami. Bolał mnie każdy nerw, a jednak czułem dumę i ekscytację nadchodzącymi dniami. Wreszcie miało się stać i miałem wstąpić w szereg sław i zostać solistą. Mieć własną premierę i wieczór pośród rozgorzałych kandelabrów i dam w kreacjach za miliony, paniczyków ociekających kasą bardziej, niż amerykanki tłuszczem! Boże! Ależ tego pragnąłem! Ręką sięgnąłem członka – siermiężnie, po męsku wziąłem sprawy we własne ręce i wykrzyczałem ekstazę, jakiej nawet Bóg nie wykrzyczał. 

    - Yeeeees! 

   *** 

    Proscenium gotowe było na wielką fetę. Poza kurtyną zwarłem pośladki eksploatowane bez końca przez mego satyra-dyrektora. Od dziś… Nigdy więcej tam nie zawita. Nie pozwolę mu, niech tylko premiera zakończy się sukcesem. Wtedy ja zacznę zwiedzać peryferia dyrektoriatu. Odpłacę mu pięknym… Zapłaci mi za upokorzenia. Wejdę w tę tłustą, zarozumiałą dupę i poczekam na krzyk udawanej rozkoszy, żeby sprowadzić go na ziemię wulgaryzmami, jakich dotąd nie słyszał. Niech się zeszcza ze strachu i obawy przed nowym królem! A ja będę go łajał bez końca! 

    Na widowni kipiało od bogactwa. Kobiety objuczone makijażem i biżuterią wyjmowaną z bankowych schowków od święta, dziś świeciły jaśniej niż odrestaurowane, barokowe kandelabry. Z widowni płynęła ciepła, kusząca smuga potu, podniety i perfum z najwyższych, renomowanych półek. Panowie prężyli więdnące członki dyskretnie czające się w podcieniach grafitowych garniturów, z których najtańszy wystarczał, żeby wyżywić wszystkie, nawet rezerwowe, operowe łabędzice przez pół roku z okładem, bar serwował drobiazgi dostępne tylko celebrytom, których stać na dietetyczną rozpustę. Zegar beznamiętnie odmierzał ostatnie minuty do entrée. Walczyłem z erekcją, bezskutecznie dopominającą się spełnienia.

    - Dam radę! – powtarzałem bezdźwięcznie – Dam radę, nie pozwolę temu zwierzęciu spętać moich ruchów. To mój wielki dzień, zwierzę musi poczekać, ale przyjdzie jego czas i dyrektorskie okulary spadną na dywan, kiedy... będzie MÓJ!

    Patrzyłem okiem lustra na własne biodra, które zdawały się ode mnie uwolnić i bodły przestrzeń przede mną… Kipiało we mnie wszystko. Obym tylko głosu nie stracił, bo nie moją będzie ta noc, a dyrektorską. I nigdy już nie uwolnię się od fal przypływu jego żądz! Rzygać! Szybko! Choćby na kotarę oddzielającą mnie od euforii i zachwytu. Dla zbliżającej się chwili oddałem w życiu wszystko – godność, młodość, inicjatywę. Zaraz będę odcinał kupony! Dożywotnio. Zemszczę się, zmiażdżę głosy krytyki, zawistnych obedrę ze skóry, posypię solą i zjem, jak carpaccio! Z kropelką oliwy i grubo mielonym pieprzem! 

    Drobiłem w miejscu nie mogąc doczekać się uwertury. Nie wiem, czy ktokolwiek w historii świata aż tak czekał na swój czas. Orkiestron brzęczał niczym ul pełen głodnych pszczół. Ćwiczyli fagociści, waltorniści flirtowali z obojami. Kontrabasistka stroiła instrument i łkała basową czkawką - wiem od niej samej, że na premiery przychodzi bez majtek, bo i tak wilgoć przegryza się przez najgrubszy materiał, więc zdecydowała się zrezygnować bielizny. Choć nie powiedziała wyraźnie, to podejrzewam, że perkusista spija jej ekstazę, nim umilkną finałowe brawa publiczności, a trójkąty rytmicznie dźwięczą ponad ich ekspresją wolną od zainteresowania otoczenia. Tyle ludzi… Teatr pękał w szwach, temperatura rosła pośród gwaru i niesubordynacji. Niemal słyszałem niedyskrecje płynące z balkonów, pochrząkiwania pianisty, marudzenie bileterek, bo znów ktoś przyszedł na ostatnią chwilę, a maniery ma, jak udzielny książę… 

    Wreszcie ruch! Pomyślałem, że może konferansjer, chcący przywitać przybyłych, ale nie. Poprzez szczelinę w kurtynie dostrzegam zaaferowanego gościa w granatowym fartuchu! Magazynier? Szef warsztatu? Nie znam człowieka, chociaż każdego dnia spędzam tu po kilka godzin. Anonimowy, jak tłum widowni. Służba, mająca uświetnić występ GWIAZDY – MNIE! W fartuchu? Wobec tych niewiast cuchnących starością ukrytą pod pięcioma warstwami kosmetyków? W obliczu gibbonów w smokingach, którzy nie wiedzą, co to poszetka? Jezu! Przyszło mi wystąpić przed stadem neandertali! Z wielką sztuką. Z dziełem doskonałym, z erekcją, która uwiera mnie w obcisłe trykoty i głodem pań z pierwszych rzędów, przez lornetki usiłujących obedrzeć pejzaż z tekstyliów… Łykam ślinę i oddech. Nerwowo. Mój czas czeka na mnie, a na scenie króluje wzburzony woźny! Gestykuluje wściekle, macha ramionami niby nietoperz, skupia na sobie całą uwagę. 

    - Wojna! – granatowy głos krzyknął w stronę widowni wypełnionej po brzegi – Uciekajcie! Ruscy znów… 

    Panika! Zabrakło mu tchu, ale przez tłum przebiegł już elektryczny dreszcz i ogarnęła go niepohamowana wola ucieczki. Co bardziej krewcy łokciami torowali sobie drogę do wyjścia, maltretując słabszych. Bo dzieci zostały same z nastoletnią opiekunką, bo trzeba natychmiast cukru i soli dokupić, zanim nadejdą, bo ostatnia szansa ukryć precjoza i dzieła sztuki, gdyż „sałdaty” nie docenią i gotowi Picassa strzałkami z darta potraktować podczas pospiesznego wyżerania zawartości lodówki, albo w wazie z dynastii Ming sporządzić koktajl śmierci ze znalezionych posiadłości trunków i uwalić się w czarnoziem, nim lejtnant zbeszta ich za niesubordynację, co mogłoby nastąpić jakiś tydzień po inwazji. 

    Wojna nigdy nie jest dobrą wiadomością. Najlepiej wiedzą to doświadczone życiem kobiety. Po widowni zaczęła krążyć delikatna smuga smrodu. Strach potrafi przedrzeć się nawet przez zdrowe zwieracze, a co dopiero przez te doświadczone i nadszarpnięte wieloletnią eksploatacją. Lament, zgiełk, chaos i rozgardiasz. Gdzie sztuka! Gdzie moje wielkie wejście? 

*** 

    Uciekli. Wszyscy uciekli. Depcząc słabszych, wolniejszych i mniej zdeterminowanych. Uciekali nie tylko ci z widowni, ale orkiestra też. Porzuciła tamburyny i altówki, flety i czynele… Przed frontem opery zaroiło się od łabędzic pierzchających w mrok, daleko poza światła opery. Szukających wsparcia i nadziei. Niewiele czasu było trzeba, żebym został w budynku sam. Bileterka nawet drzwiami nie trzasnęła z pośpiechu – wiadomo – Ruscy idą, a oni, jak już idą, to wcale wolno! Idą szybciej, niż tajemnica poliszynela, a to wyczyn, jakiego nie zna Wielka Księga Rekordów Guinessa. 

    Zostałem sam. Teatr i ja. Nikogo. Operatorzy reflektorów uciekli tylnym, służbowym wyjściem. Obsługa techniczna też. Gwiazdy i gwiazdeczki odjechały beemkami, maybachami, czy lexusami do swoich zagrożonych bytów, niszcząc skórzane tapicerki wyciekającym spod kusych spódniczek strachem. Niczym w jakimś horrorze stałem na scenie mijając kurtynę i patrzyłem na pustą widownię pełną porzuconych drobiazgów – jakaś lisia etola, lorgnon walające się na podłodze, gazety, programy, palta i płaszcze, być może cylinder niknący w mroku odległych rzędów, peruczka wyglądająca jak zdechły jamnik. 

    - Mój wielki dzień – wyłem bezradnie, a echo niosło skargi pod sklepienie – Dzień, któremu poświęciłem się cały. Nastał i teraz, kiedy do orgazmu została chwila, gilotyna zdarzeń bezpardonowo zabiła moją przyszłość. Jeśli ktoś, prócz Chrystusa, ma prawo kląć, to czułem, że jestem jedynym, który miał prawo. Trykoty wżynały się we mnie, rozrywając moje ego na pół. Pragnąłem tej chwili, a ona… 

*** 

    Piłem. Szklankami, bo małe opakowania nie były w stanie zaspokoić wielkich potrzeb. Przechylałem kolejne opakowania z zawartością, która powinna być stosowana do dezynfekcji, a nie spożywania. Głowa rosła mi w żalach i niesnaskach. Cierpiałem za miliony, za siebie. Za jutro gówniane, za mój byt niepewny. Rozpacz ogarniała mnie, siląc się na spazmy. Uległem wódce. 

    - Pamiętaj – szepnąłem do siebie – tylko nie sięgaj po papierosy i nie myśl o tej gałęzi, która kusi, żeby na niej zawiązać powróz. Ty wiesz, który konar, bo przecież na innym... Niech tam zakołysze się cudze niespełnienie i żal! Każdy ma własną gałąź, tylko nie każdy ją zdążył znaleźć. 

    Noc krwawiła mrokiem, nie przestawała uwodzić nieskończonością przestrzeni. Nieznane gwiazdy grały w GO, ale kto pozna, czy na planszy kosmosu zwycięża dobro, czy zło? Przed operą zamieszkała cisza. Niecierpliwość i pozorność uciekły daleko, a noc snuła się tu i tam, pacyfikując wciąż nowe przestrzenie. Na scenie osiadał kurz historii. Tej samej, która właśnie unicestwiła mnie! 

    Knajpa nie była z tych „wysokich lotów”, a osobliwości w niej zasiadające pachniały octem, zsiadłym mlekiem, wilgocią wplecioną w ziemiste spódniczki i zrudziałe na kolanach dżinsy, świadczące o wierności tradycji kontaktów międzyludzkich na łonie natury. Za to barman był sprawny nad wyraz i wystarczył mu błysk w oku i otaksowany na wejście stan posiadania, żeby obsługiwać gości na poziomie zawartości ich portfeli. Mi serwował „brudasy” – wódkę, którą ktoś wcześniej wyczyścił rdzę w kolejowych wagonach, albo robił płukankę po farbowaniu sierści rudowłosej nimfy. 

    Nikt, kto uważa, że zdrowe zmysły mieszczą się w jego gabarycie nie mógłby policzyć, ilekroć barman napełniał moją żałość. Wyłem-piłem, piłem-wyłem! Noc mijała na niekończącej się eksplozji zawodu. A ja? Nawet porządnie upić się nie umiałem. Wlewałem toksyny w siebie, a one spływały i odchodziły w niebyt oka klozetu. Mimo to nie ustawałem w samobójczym żalu i wciąż próbowałem uzyskać efekt godny epickiej opowieści. 

    - Setkę! – strzelił ktoś obok – Albo dwie, bo noc taka upojna! 

    Niemal zerknąłem na pięknoducha, który widział poezję tam, gdzie ja dostrzegałem jedynie katastrofę. Zatopiony w kieliszku pulsującym kręgami wszystkich piekieł świata nie podniosłem wzroku, aż gość nie zaczął chwalić się dalej. 

    - Dzisiaj! – młody, energetyczny głos pałał entuzjazmem – Dzisiaj właśnie udał się nam taki PERFORMANCE, jakiego nie da się chyba powtórzyć! Nawet Wells ze swoją Wojną Światów musi się schować! Wiali wszyscy, jak ławica sardynek przed stadem głodnych rekinów! 

    Mgłę miałem już przed oczami, ze zmęczenia, z napięcia, niespełnień wszelakich i farmakologicznego wpływu trunków, ale gość tryskał niespożytą energią i nie sposób było uciec przed tą nieposkromioną siłą. 

    - Wieczorem – kontynuował chwaląc się barmanowi i każdemu, kto wytężył słuch – wieczorem wyszedł nam PERFORMANCE życia! Ogłosiliśmy wojnę! I ludzie uwierzyli. Ależ wiali z opery! Chłopie, żałuj, że tego nie widziałeś!

wtorek, 15 grudnia 2020

Groteska tkana podniebieniem.

 

    Nim firmament spłowiał do jakichkolwiek kolorów, chmury wyrzynały się z mrocznego podniebienia niechętnie, jak mleczne zęby niemowląt, zuchwale sugerujących, że czas zmienić paliwo płynne na stałe. Zanurzony w pustce wszechświata zadumałem się, nad owym zjawiskiem. Bo gdyby… ale nie! Nie i już! Absolutnie!


    Gdyby nie zęby wisielibyśmy na matczynych piersiach dożywotnio, w stadach, w skupiskach wielopłaszczyznowych i wielopokoleniowych. Jak kiść winogron, jak rój uczepiony jabłoni! Jak łańcuch zdobiący choinkę. Starzy i młodzi sapaliby pospołu, żeby jeszcze i jeszcze, bo przecież silniejszy przetrwa, a słabszy zdechnie, nim ustami sięgnie sutka, odepchnięty głodną, mocną łapą, szponem, czy pazurem.


    A mówią, że ssak, to brzmi dumnie, kiedy mi zdaje się być ohydną, nie mającą perspektyw alternatywą dla pożerania zewnętrza – natury!

poniedziałek, 14 grudnia 2020

Mgliste obrazy.

 

Dąb rozłożył się nad ulicą i wejściem do nieczynnej jeszcze galerii. Pustymi gałęziami drapie niebo bardziej, niż nieczyste sumienie. Klon jesionolistny zbeżowiał całkiem od kęp zeschniętych nasion, których nie chce zrzucać w marznącą ziemię i chyba czeka wiosny, żeby oddać nasiona wilgoci ogrzanej słońcem. Nawet wiatr dał mu spokój, więc udaje, że w tym stroju najbardziej mu do twarzy. Kobiety w czarnych, połyskujących spodniach spod grzywek studiują zawartość wciąż nowych monitorów przesuwanych bez końca pazurkiem przyklejonym dopiero-co. Ptaki gromadnie przemieszczają się wierząc w mądrość stada i szukają nowych, niewyeksploatowanych żerowisk. Mgła się snuje, bo to potrafi najlepiej i układa się na asfaltach, aż po kres widzenia.

piątek, 11 grudnia 2020

Przestroga.

 

Drobny śnieg droczył się z grawitacją i tańczył w mdłym świetle latarni podskakując i niknąc poza zasięgiem widzenia. Asfaltem, wlewały się do Miasta pary reflektorów – jedne za drugimi, niekończącym się różańcem, więc może poloneza tańczyły, by gdzieś tam zawrócić i skłonić się sobie nawzajem. Psy skradały się na paluszkach – może zimno im było w łapy, więc ostrożnie, wydychając bałwanki radosnej pary przemierzały te same ścieżki, którymi szły wczoraj i witały świeże warstwy zapachów położonych na ich tropach. Noc ustępuje coraz niechętniej i trzeba ja przepędzać. Sprzątaczki wytrwale machają miotłami – bezskutecznie. Noc czochra się o korony formowanych klonów, albo pieści się w falach brzozowych witek. Niewidzialne gawrony rechoczą rubasznie, a samotny sopranista kwili zawody miłosne, skromnie schowany w cień budynku. Pośród chłodu, przydałby się choćby kolorowy papierek, żeby był powód do uśmiechu i wyjęcia oczu spod krzepnącej zawiesiny bezruchu. Wiem – mogłem spać dłużej…

czwartek, 10 grudnia 2020

Straszny sen.

 

„…Jest jeden Bóg, żeby jednak nie pozostać samotnym, zaistniał w trzech obliczach, powodujących, że domniemanie samogwałtu jest tylko nadinterpretacją ograniczonych umysłów...”

 

Orlen do spółki z PGNiG i PKO BP po dojrzałym, zakulisowym namyśle, przez posły, złożyli na ręce sejmu i prezydenta zbiorowe ultimatum. Konsorcjum połączonych sił dyskretnie podrzuciło tablicę wykutą bezsenną nocą strzegomskim granicierękami spatynowanego życiem majstra, ryjącego z  mozołem i krwią w oczach.  Postulaty były tak ważkimi, że Okrągły Stół spadł do drugiej ligi, ciągnąc za sobą Konstytucję Trzeciomajową, a współczesny, z niemałym wysiłkiem ustawiony w prezydenckim gabinecie ledwie udźwignął ciężar odpowiedzialności.

 

- Teraz MY! – Motto dźwięczało ponad kodeksem, ponad dekalogiem, nienegocjowalnym, przyszpilonym do stołu hardym przekleństwem, bo jakież starcze plwociny mogłyby zamazać żądania wykute głęboko w grubym ziarnie granitowej tkanki? Żądania poparte tłustą, szytą zamożnością determinacją, skonfrontowaną z ustawodawczym ubóstwem, chroniącym (w założeniach) tych, którzy nie radzą sobie na bezkresnych stepach odartych z opieki prawa.

 

        Staruszkowie skulili się z obawy, że nieznane obedrze ich z garniturów i francuskich perfum aplikowanych tete-a-tete, w zaciszu sypialni przez modelki płci dowolnej, jednak wciąż zbyt młodych na pierwszą, sponsorowaną sesję. Dygnitarze bez nimbu zewnętrza zawsze byli tylko zwietrzałym, wyliniałym materiałem biologicznym, humusem degenerującym szybciej, niż sądzą złośliwcy. Starość cuchnie i wyłącznie władza, bądź mamona potrafi w miarę wiarygodnie zamaskować obrzydzenie.

 

- Nie chcemy kupować ustaw! – grzmieli koalicjanci – Nie chcemy praw, a tym bardziej obowiązków. Żadnej jałmużny! Potrzebujemy plebsu! Sług! Chcemy wszystkiego. Was weźmiemy w pakiecie, bo bez nas zdechniecie, albo rozszarpie Was tłuszcza, a nam przyda się nomenklatura! Na początek.

 

Strach blady paść mógłby na decydentów, gdyby bladość już od dawna nie stała się normą pośród stetryczałych możnowładców. Myśli, nawykłe do zgniłych kompromisów pozwalających trwać i knuć dalekosiężnie, otulając się muślinem  jadu skrytym w połach poliszynelowych tajemnic, czy fastrygowanych dyplomatycznym sznytem, którego nikt nie rozumie naiwny, lecz potulnie zgodzi się, aby mądrzejsi ustanawiali porządek świata.

 

- Absolutnie! – zapewnili nowi władcy – Nie obawiajcie się. Nie ma potrzeby, żebyśmy zasiedli na waszych tronach, w waszych przepoconych marynarkach za nędzne, publiczne grosze. My taktycznie usiądziemy na zapleczu. W kuluarach. Jak Richelieu – wesprzemy was naszą mądrością, przezornością i powstrzymamy przed pochopnością właściwą niedojrzałości. Wesprzemy stalinowską bezwzględnością, gdy nadejdzie czas. Posiejemy słowa, które zbudują, albo zburzą, jeśli trzeba będzie. Nawet Bogu potrzebna jest tandetna tuba, przez którą ogłosi masom prawa, bo przecież tłum jest zbyt ubogi intelektualnie, żeby podjąć polemikę z majestatem. Potrzebni są głupcy, którzy przekażą sobie podobnym treść rozkazów tak, by zrozumiał nawet jednokomórkowiec w ortalionowym dresie wytrzebiony sterydami na podobieństwo gnuśnego wałacha.

 

Jutro zaczęło się już wczoraj. I dziać się będzie każdego dnia. A wczoraj, lada moment, zaginie w mrokach tajemnic, w niedoskonałości pamięci i ignorancji skupionej na przymiotach zapewniających kopulacyjne przetrwanie. Bóg zadbał, żeby również bezmyślność miała szansę rozwoju. Mało tego – geny prymitywnych jednostek paradoksalnie wykazują większą żywotność. Po co? Dlaczego? Być może nawet Bóg potrzebuje tła, na jakim mógłby zabłysnąć i dba, żeby stado owieczek pozostało niezmierzone?

Przyjdziesz?

 

Szukam miejsca, gdzie mogę zdarzyć się tobie. Tak – tobie. Nie wiem, czy w ogóle to możliwe, ale szukam. W głowie, bo inaczej nie potrafię. Nie wejdę w Deszczowy Las, do innuickiej wioski na krawędzi Grenlandii, do zapomnianych, świętych miejsc Azteków, Czarnych Stóp, czy Jaćwingów. Nie wpuszczą mnie za mury Zakazanego Miasta, ani na szczyty Pirenejów. Dla mojego dobra mnie nie wpuszczą tak, jak nie wpuszcza się nikogo na dno Mariańskiego Rowu, skąd nikt nie wraca.

 

Zamknięty w betonowej bryle o oknach zbyt wątłych, żeby udźwignąć horyzont, trwam w przekonaniu, że to możliwe. Że gdzieś poza zmysłami bywasz, zdarzasz się, powtarzasz codzienność i z pobłażliwym uśmiechem oddalasz się wiedząc, że znajdę cię wreszcie. Może wiesz, że wciąż nie jestem wystarczająco dorosły do objawienia, do naszej wspólnoty, do tego wszystkiego, co sprawia, że każdy z nas zostawi zgorzkniałe JA na dywanie obok łóżka, a pod kołdrę wśliźnie się drżące z niepokoju i pragnień MY.

 

        Zastygam i namaszczony bezruchem, wstrzymuję też oddech, żeby nie pokalał myśli zanurzonych w tobie. Marzę, aż oczy pokrywają się patyną wilgoci, bezwidzenia sięgającego krawędzi kosmosu. Im bardziej kostnieję na zewnątrz, tym mocniej kipi wewnątrz. Bo w przyrodzie równowagę zachować trzeba obowiązkowo i żadne „chcenie” tego zmienić nie może. Prawie cię widzę. A wszystko, czego dostrzec nie mogę – maluję pragnieniami. Może to obłęd, ale nawet jeśli - życie bez jest tak nieznośne, że wolę takie, niż sterylność "normalności"

 

        W głowie nawykłej do moich fanaberii łatwo ciebie spotkać. Żeby tylko płuca przyjęły większą rezerwę powietrza, albo ciało raczyło zrezygnować z rozpusty i zgodziło się na głodowe racje i dietę… Zmieścimy się we mnie we dwoje – chcesz? Zrobię miejsce dla ciebie. Opróżnię kilka półek i kurz z nich zetrę. Przesunę nieco obrazy, żebyś mogła powiesić własne, żebyśmy razem zawiesili te, które dopiero nas zachwycą – chcesz?

 

Powiedz, że chcesz, bo ciało nie pozwala mi dłużej trwać bez oddechu. Krzyczy na mnie okropnie, bodzie w żebra, aż usta wykrzywiam z bólu. Obraz drży – zimno ci? Czy szlochasz? Nieważne – chodź, przytulimy się, a złe odejdzie. Dalej, niż idą słonie, kiedy przyjdzie na nie czas.

środa, 9 grudnia 2020

Pustki.

 

Porzucone zabawki usiłują nieużytecznością rozśmieszyć piaskownicę, wzburzoną dziecięcymi dłońmi, nierówną, pełną pagórków i dolin. Nocny mróz dotknął szyb na przystanku i sprawił, że szkło straciło przezroczystość. Ludzie wynurzali się z ciemności i pozwalali się połknąć drzwiom, bramom, samochodom. Szczeniak namawiał na psoty senną panią, której nie figle były w głowie, choć psiak robił, co mógł. Sprzątaczka machała białą chusteczką – do mnie? Oczywiście, że mi się zdawało – myła szklane drzwi i nawet mnie nie dostrzegła. Sterczące na baczność tuje kryły pojedynczego ptaszka skorego do flirtu, choć słońca ani okruszka nie dawało się odnaleźć w okolicy. Pewnie poszło poszukać przyjaźniejszych stron.

Pogrobowiec

Żeby dostrzec perspektywę, trzeba zrobić krok wstecz. Nocą - odważyłem się. Myśli spacerowały leniwie po domu Kopciuszka szukając uzasadnienia mojej obecności.

Kopciuszek zhardział, pod maską tolerancji sącząc uczucia nieprzychylne. Pożądana niegdyś rozmaitość kuli się po kuchennych kątach, w obawie przed anatemą. Idee więdną pod zuchwałym wzrokiem gospodarza. Wierni padli na kolana i brzęczą nieskończoną mantrę pochwał. Kiedy strach okrzepł, Kopciuszek przestał zerkać w lusterko z obawą. Sprawnie podzielił wiernych na kategorie, sortując plewy. Wianek wiernopoddańczych rączek z pasją rzucił się na odmieńców.

Otrzepałem ręce. Zasiedziałem się, nasiąkając kuchennym smrodkiem. Wychodzę, nim zaczną się poranne modły. Z pustymi rękami łatwiej iść.


wtorek, 8 grudnia 2020

Szukając wroga.

 

Szatan bielszy od śniegu nerwowo deptał bruk, aż ten spopielał na proch drobniejszy od pyłu z martenowskiego pieca. Ubijał go skrzydłami w chmurę zbyt tłustą, by rozpłynęła się w nicość. Rozprzestrzeniał kosmaty tuman, rubensowsko bogaty, nadmiarowy. W międzyczasie zadarł żylastą kobrę ogona. Batożył wściekle własne zaplecze, żeby żaden zuchwalec nie zaszedł go od zadu – może miał słabość skrytą pod ogonem? Fizys penetrowała peryferia otoczenia szukając łupu, albo wyzwania. Jeśli komuś, z kącików ust wycieka gęsta piana, nie stanowi ona oznak przyjaznych intencji. Nigdy, nikomu nie pokazał się od strony miękkiego podbrzusza. I nie zamierzał, póki gorzała w nim nieskrępowana nienawiść.

 

piątek, 4 grudnia 2020

Ewolucja.

 

Leżę. Otoczony całunem niezrozumienia, obcości, nici pełnych kolców, jadu i bezinteresownej nienawiści. Leżę i niespiesznie dojrzewam. Przecież bezzasadnie nie leżałbym tu. Muszę mieć jakiś powód, chociaż nie do końca rozumiem ideę. Nikt mnie nie zapytał, czy chcę… Spakowany, skrępowany doskonalej od egipskiego faraona dojrzewam w sosie własnym. Cuchnę. Strachem i niepewnością. Kałem.

 

Pogrążam się w myślach, bo na więcej mnie nie stać. Członki sztywne od bezruchu zatracają mięśnie i tkankę tłuszczową, kto wie, czy nie skórę. Żyję jednak, i chyba już za to powinienem być wdzięczny. Bo oczywistym nie było, że przetrwam spętany w elastycznym toboganie, jaki dzieli mnie od życia. Nawet lamentować nie mogę, bo usta pełne jedwabnego knebla. Kokon owadzi. Gniazdo-dom. Inkubator zapewniający samotność do medytacji głębszej, niż dana była Buddzie, czy bezimiennym eremitom. Trwam. Uszy rozsadza mi własne tętno monotonnie skarżąc się alfabetem morsa:

 

- Ti-ti-ti-ta – znaczy Victoria.

 

A potem znów i znów, gdy każdy oddech boli, skurcze i wściekłość na wszystko, co mnie otacza zaczyna przeradzać się w nienawiść. Nie sądziłem, że tak blisko mi do kwintesencji nienawiści. Cuchnące płyny opuszczają ciało – nie potrafię powstrzymać. Materiał skafandra barwi się, ale nikt nie reaguje. Zapewne - dobrze, bo mógłby być padlinożercą, któremu najgorszy smród zda się ambrozją. Dojrzewam. Wsobnie czuję to. Dojrzewanie ma jakiś związek z coraz bardziej wątpliwym zapachem. Trzeba zgnić, by dorosnąć? Ohyda! Może tego trzeba, żeby jedwabne szwy puściły?

 

Usiłuję natężyć mięśnie – te, których istnienie podejrzewam i inne, dojrzewające poza zmysłami, w cieniu mojej niewrażliwości. Chce mi się kląć, jednak kląć, kiedy nikt nie usłyszy, to jak pluć sobie w gębę – kompletnie bez sensu. Walczę. Aspiruję do życia. Wzrok, nieużywany od dawna ćmi się mgłą i podnosi z pamięci wspomnienie ekslibrisu zapomnianego rzeźbiarza – wygra najsilniejszy!

 

Myśl osłabia moją wolę. Bo niby czemu miałbym być to ja? Nie ma lepszych? Pachnących francuskimi perfumami, albo irlandzką whiskey pędzoną pośród październikowego wrzosowiska pośród nowiu? Skąd ktoś taki, co nawet nie potrafi wyjść za potrzebą, miałby stanowić o przyszłości? Szarpię się, myśli galopują niczym kogut, który właśnie stracił głowę na pieńku. Kokon poskramia emocje, łagodzi lepiej niż potrójne zawieszenie zapewniające kierowcy TIR-a jazdę bez przesadnych uniesień.

 

Noc przerywa krzyk. Czarny ptak zerwał się pośród nocy, albo dniem gwałtu zaznał i salwował się ucieczką, altruistycznie uprzedzając pobratymców, że „Chodu! W nogi, kto żyw chce pozostać!” Mój sentymentalizm pragnie myśleć, że był to klucz żurawi, dzikich gęsi, niechby dywanowy nalot szpaków na ogródki działkowe w przededniu zbiorów czereśni, ale nie!

 

Krzyk trwa i jest nieosiągalny wzrokiem. Turban spowijający moje jestestwo jest nieubłagany. Filtruje nawet odgłosy, by nie pokaleczyły delikatności. Łuszczę się, linieję, zrzucam skórę jak wąż, ale nie raz, a piętnaście – krok za krokiem i wciąż. Może mijają sekundy, a może epoki? Nie wiem. Ginę w dywagacjach, w arsenale pełnym niedopowiedzeń i niejasności. Kim mam być? Czym? Pokarmem dla glonów? Bakterii? Mam skruszeć na miazgę? Nawozem przyszłości ma stać się, jak padłe drzewo w deszczowym lesie?

 

Krew zalewa mi oczy – nie mogę dłużej. Odpowiadam na potępieńczy krzyk kruka. Kto raz go usłyszał, ten wie. Demonowi nie trzeba słów. Innym niech wystarczy, że paroksyzm czarnego skalpela przedarł się przez nici. Pękł jedwab… Wreszcie! Ostrożnie wychylam głowę.

 

Ciekawość gna mnie do tego, co dotąd było zakryte. Do dzisiaj, chcącego  stać się czymś innym, niż eony minione. Grzeszę delikatnością. Nie umiem mieć twardej skóry, bo dotąd nie miałem powodu. Teraz mam. Świat nie jest łagodny, jak wątek z jedwabiu. Jest szorstki, chropawy i zmienny. Patrzę wciąż większymi oczyma zarastającymi mgłą łez. Nie potrafię patrzeć. Jeszcze nie umiem. Ale bardzo chcę.

 

Pode mną światy… Trzy, dziewięć, pięćdziesiąt siedem. Miliardy światów. Kosmos rośnie wraz z ostrością widzenia. Chcę się skupić na jednym z nich, ale wybucha pod wpływem mojej ciekawości.

 

Kiedy spopieliłem piętnasty, dotarło do mnie – przepoczwarzyłem się ostatecznie. Przestałem być pokarmem pasożytów. Zostałem ich królem. Drapieżnikiem, pośród krów! Nadwornym kucharzem, biorącym świat we władanie. Obżarte bestie niezliczonych padlinożerców błogosławiły mnie do przesytu zaśnięcia, a potem, kiedy oddech im wrócił, plotły nici bez końca. Uwodziły, roiły się, albo snuły miłosne zaklęcia. Żeby się udało…

 

Trudno było uwierzyć w myśl, kiedy znosiło się upokorzenia tak długo. Ale – wreszcie byłem ponad. Ponad wszystko i samym zauważeniem zmieniałem czas teraźniejszy w zakamieniałą przeszłość, albo w senną marę. Mogłem, umiałem, nie wiedziałem jak optymalnie korzystać. Nie znałem żadnych granic. Mięśnie wiotkie, lecz myśli jak powrozy – napęczniały, stężały i miały gibkość fortepianowych strun. Teraz mogłem. Wszystko!

 

- Czyżbym był Bogiem?

 

Pobłażliwie zerknąłem na swoje pastwiska. Wiele ich, trudno zliczyć. A wszędzie dojrzewają barany, jedwabniki spętane brakiem wiary. W osnowie sieci, w niewoli… Mogę strącić każdego, każdego mogę łaskawie zachować. Ze szczęścia popuściłem i strumień wrzącego moczu opowiedział moim udom przyszłość domniemaną. Mógłbym zapomnieć. Chyba.

 

Usłyszałem trzask pękającej nici. Znów? Skąd? Przecież już jestem na zewnątrz. Gdzieś tam, pomiędzy światami błękitu i srebra są światy rude, całkiem czarne, albo kompletnie niepojęte barwą. Gdzieś pośród nich, na czymś zbyt małym na wielkość wszechświata zrodziło się nieprawdopodobieństwo. Sponad kokonu wyglądały już ciekawskie oczęta głodne wszystkiego, choć jeszcze nie widzące obrazu. Im wszystko było nowe.

 

- Ależ on nienawidzi – pomyślałem, zanim położył na mnie wzrok.

 

Potem? Przestałem myśleć, gdyż zerknął właśnie na mnie. Ostatni raz.