Robaki bez najmniejszych skrupułów rozbierają topolę w
biały dzień, aż kora spada płatami na trawnik, a drzewo stoi zawstydzone i nagie
pośród milczącego ponuro Miasta. Na gałęziach rozsiadły się tłuste jemioły i
gderają między sobą zawzięcie, a wiatr je tarmosi i strąca pojedyncze płatki
niczym łupież. Ktoś litościwie rzucił drzewu pod nogi butelkę wódki, choć nie
wiem, czy drzewo brało udział w spożyciu. Inny dorzucił plastikową butelkę
farbowanej, słodkiej wody, papierowy kubek kawy, czekoladowy baton i (o zgrozo)
majtki! Czyżby robale zaczęły rozbierać też ludzi? Na wszelki wypadek
przyspieszyłem podobnie jak pani wdzięcznie wypełniająca wszystkie znane
wymiary przestrzeni.
piątek, 30 sierpnia 2019
czwartek, 29 sierpnia 2019
Potęga wyobraźni.
Wymyśliłem sobie,
że kiedy się przytulisz do mnie, to świat straci znaczenie i będzie tylko
nieistotnym tłem. Zazdrosnym, milczącym tłem. A ja wtopiony w twoje ramiona
szukał będę ciepła. Nie tego, które ogrzeje ciało, lecz tego, co ogrzeje
wieczność. Kiedy już sobie wymyśliłem, to urosła we mnie chęć na odważniejsze
myśli i chciałem więcej, bo ludzie nie potrafią poprzestać na małym i ciągle
więcej chcą, choćby wcześniej chcieli już wiele. Więc wymyśliłem sobie
następnie, że nie tylko mnie przytulisz, ale będziesz. Tak naprawdę, a nie
tylko w moich myślach. Zanim się wystraszyłem już zacząłem szukać. Przytulałaś
mnie… Tylko? Czy aż?
Niezwykłości.
Kaczki zachwycone pływają w warzywnej potrawce i nawet
zaprosiły gości w postaci pary łabędzi i singlowej mewy – taki urodzaj, że stół
ugina się od jadła. Na dziko rosnącej jabłoni robaczywieją małe, brzydkie
jabłka, a niebiesko-zielona papużka przygląda się im gryząc pazury. Stara dobra
nieznajoma zaprosiła na poranny spacer koleżankę i gdy mnie mijały owionął mnie
aromat sałatki owocowej ze świeżo wyciśniętych cytrusów. Kobiety (oswoiłem się
już z tą myślą) rano chętniej wybierają aromaty owocowe, kwiatowe zostawiając
na wieczór. Dziewczyna o bardzo ubogiej urodzie pościć musi zawzięcie, gdyż
czerwona sukienka na niej chwyta się nawet mizernego wiatru, żeby choć trochę
kształtów nabrać. Pomyślałem, że idąc boso wyglądałaby zachwycająco. Granatowe trampki
psuły harmonię i niepotrzebnie odciągały wzrok. Na ławce nieopodal kościoła
dosypia okryty płachtą bezdomny z plecakiem pod głową. Pewnie ten sam, który
wczoraj robił remanent dobytku i przepakowywał stan posiadania, aby zwiększyć własne
możliwości transportowe. Kiedy z braku adresu nie można nic zostawić żyje się
po ślimaczemu – nosząc na garbie cały dobytek łącznie z domem.
środa, 28 sierpnia 2019
Dawca życia.
Jajo
było większe ode mnie, szare, nakrapiane w plamy wielkości dłoni, coś pomiędzy
pomarańczowym ,a różowym kolorem, przypominając barwą róże zwane łososiowymi.
Stało na sztorc ostrzejszym czubkiem wskazując sufit jaskini. Nie było samotne.
Wokół stało co najmniej dwa tuziny podobnych i każde miało swojego opiekuna,
który pielęgnował własnego wychowanka skrupulatnie i egoistycznie. Ja również
starałem się nie oddalać od mojego, trochę z obawy, że ktoś zajmie moje
miejsce, a trochę, z lęku, że zrobi krzywdę maleństwu.
Gdy
słońce zaglądało w szerokie wejście jaskini wszyscy oddychaliśmy z ulgą i
pozwalaliśmy jajom na zbiorową kąpiel w skwarze popołudnia, a kiedy uciekało
każdy troskliwie otulał jajo czym się dało i dodatkowo przytulał się jak tylko
mógł. Wspinałem się na swoje, żeby położyć się na nim, objąć je rękoma i leżąc
szeptać mu czułości, żeby maleństwo urodziło się ze świadomością, że jest
kochane i potrzebne światu. Że piękne i zdolne do wszystkiego. Jajo kokosiło
się w gnieździe wymoszczonym miękkim sianem i wszystkim, co natura miękkiego
znaleźć umiała. Puch z pękających pałek tataraku, miękkie wierzbowe liście, trawy
pachnące kwiatami polnymi, gąbki z łodyg czarnego bzu i włókniste otuliny
nasion katalpy. Każdy z nas chciał wymościć gniazdo wszystkim, co miękkie i
podtrzymujące ciepło.
Biegaliśmy
po polach i lasach znosząc wszystko, czym mogliśmy jajom zapewnić komfort, a
gdy tylko któremuś z nas udało się coś spektakularnego, stawał dumny jak paw na
środku jaskini i przechwalał się długo w noc. Gdy napływał zimny, śródnocny
wiatr każdy tulił się do własnego jaja i nikt już nie wiedział, kto z kim
dzieli się ciepłem i spokojem. Lato wybrzmiało i jesień stała się faktem, więc
wycieczki robiłem już krótsze i to wyłącznie trzymając się południowego słońca,
a w wilgocią nasączone dni siedziałem kamieniem ze swoim jajem i uczyłem je
wszystkiego, co jak mi się zdawało powinno o świecie wiedzieć możliwie
najszybciej.
Opowiadałem
mu słońce nad lasem, rosę skrzącą się w trawie jak rozsypane koraliki z
anielskich łez. Opowiadałem mu księżyc i gwiazdy, śpiew strumienia, gdy wiosną
napęcznieje, albo sen, gdy ono i ja wespół grzaliśmy siebie, a ja własnym
sercem wzbudzałem echa powracające nieśmiało, cicho i niepewnie. Byłem pewien,
że muzyka mojego serca napędza jajo i kusi, by w końcu porzuciło bezruch i
ocknęło się do życia. Czekałem z niecierpliwością w głowie głaszcząc je
delikatnie, jakbym na skorupie chciał namalować przyszły kształt życia.
Porowate, piegami usiane lico trwało w milczeniu i gdy dopadła mnie chandra chciałem
się poddać. Wątpiłem w szczęśliwe zakończenie i krzyczałem na moje jajo tak
bezduszne i niewzruszone, aż mojej ekspresji syknięciami nie zgasili sąsiedzi.
Nie
wolno tak. Z dzieckiem cierpliwości trzeba nieskończonej, a ja… nierozumny…
krzyczałem na moje jajo, że Bóg je wygnał na ziemię, bo nie mógł już znieść tej
niemoty, milczenia doskonałego i bezruchu. Do mnie wygnał, żeby chwilę
odpocząć, a ja… rozpłakałem się, ale nie miałem do kogo się przytulić więc do
jaja mojego jedynego się tuliłem i łzy płynęły po tych piegach niepoliczalnych
zupełnie, a ja w spazmach, z soplami wiszącymi z nosa jak malcowi, któremu w
piaskownicy ktoś z rączki wyszarpnął łopatkę tę jedyną, którą można było świat
cały na nowo zbudować by był idealny i szczęściem natchniony.
Zasnąłem
zwinięty niczym zaskroniec u stóp tego jaja niewdzięcznego i przez sen drgawki
mną wstrząsały z niemocy i braku pocieszenia. Nad ranem być już musiało, gdy
nieuświadomiony brak harmonii mnie zbudził. Nie do końca wyspany, w półmrok
jaskini owinięty, gdy na zewnątrz grasowały mgły duszące obrazy i kolory
wstałem. Wstałem nie widząc niemalże, usiłując zetrzeć z policzków wilgoć
przedświtu, gdy jajo odezwało się po raz pierwszy…
Do
mnie się odezwało! Wiedziałem! Tańczyłem taniec zwycięstwa nie bacząc na
śpiących wokół. Tańczyłem i śmiałem się w głos. Jajo zdawało się wtórować i
nawet przytupywało chyba, więc tuliłem je całując niczym szaleniec, któremu los
wrota raju uchylił, żeby mógł się nacieszyć, nim czas zamknie mu powieki. Gdyby
mieć chciało ręce, żebyśmy się złapali, gdyby nóżki, choć mizerne, takie do
tańca niezbyt rozbuchanego, żeby uśmiech dziecięcia, które potrafi się śmiać po
krawędzie pępka i rozśmieszyć potrafi nawet żeliwne stojaki na rowery, aż się
wygną ze śmiechu w pałąki.
Nim
dzień rozepchnął mgły i do jaskini zajrzał pierwszy, ciekawski języczek słońca
jajo w okolicach czubka poczęło się kruszyć. Wspiąłem się spiesznie i oburącz
zdzierałem warstwy i fragmenty spękane. Rzucałem w dół świadom, że więcej nie
będą potrzebne. Otwór początkowo niewielki zaczął pęcznieć, aż w końcu jajo
wyglądało, jakby ktoś ściął wierzch, by wyjeść olbrzymią łychą zawartość po
uprzednim osoleniu i oprószeniu świeżo zmielonym pieprzem.
Górą
wychyliło się dziecię ciekawe świata i mrużyło oczyska zaklejone wysiłkiem i
nieumiejętnością. Rozglądało się wokół ucząc się zerkać na świat. Z głowy
ściekały mu resztki niedojedzonego żółtka, błon dzielących go od zewnętrza i
sam nie wiem czego jeszcze, ale było piękne to pisklę. Moje. Poczułem miłość
niepohamowaną, gorącą i tak czułą, że aż przysiadłem i stałem się miękki
bardziej nawet, niż to dopiero co narodzone życie. Nie miałem siły wstać, więc
oparłem się o skorupę licząc, że dziecię też zechce odpocząć nim się wyzwoli do
reszty z wapiennych okowów. Siedziałem i śpiewałem dziękczynienia i imienia
najpiękniejszego szukałem, by dziecię bez wstydu mogło iść przez życie. Nie
chciałem się spieszyć. Wciąż nie wiedziałem, czy to chłopczyk, czy dziewczynka.
Zerkałem
w górę czekając na znak, na ciąg dalszy i szczęściem byłem wypchany lepiej niż
świeżo nabita puchem poducha. I dumny, jak dumny potrafi być dawca życia.
Dziecię zaskrzeczało, a ja miałem nadzieję, że to powitanie, że uczy się
dźwięków tak szybko, jak może. Liczyłem, że to radość, że podziękowanie za mój
trud, a ono wychylało się z kolebiącego się jaja i zerkało na mnie z niezwykłym
skupieniem, świata poza mną nie widząc zupełnie.
A
potem wyciągnęło łepek i pochyliło się nade mną otwierając pyszczek jak do
pocałunku. Zanim się spostrzegłem zjadło mi nogę i obie ręce. Czknęło i zaczęło
się kokosić w jaju, aż skorupa zaczęła pękać do samego dołu. Malec położył się
obok mnie i leżeliśmy patrząc sobie w oczy. Wokół nas inne jaja zaczęły pękać i
popiskiwać, a każdy z opiekunów, jak ja, wspinał się na wierzch starając się
pomóc dzieciątku przyjść na świat. Niektórzy stracili głowę nim zdążyli
nacieszyć się widokiem. Innych zadusiło dziecię niewprawnie usiłując się
przytulić zbyt wielką masą. Ja miałem szczęście. Leżałem ze swoim pisklakiem i
chociaż nie mogłem go pogłaskać, to mogłem doń mówić. Przytulił się jeszcze
mocniej i węszył. Uczył się mojego zapachu chyba, żeby wyłowić go pośród innych
woni.
Nim
poszedł spać zjadł i drugą nogę. Zasnął szczęśliwy. Ja spać nie mogłem.
Patrzyłem i podziwiałem. Duży był. Silny. Na pewno sobie w życiu poradzi.
Przykro mi było trochę, że mu świata nie pokażę i winszowałem sobie, że nie
żałowałem mu opowieści. Mam nadzieję, że zapamięta i nie pójdą na marne te
długie wieczory, gdy opowiadałem mu to, co poza jaskinią. Śpiewałem mu
kołysankę, ostatnich rad udzielałem na drogę, bo przecież znać po nim, że
wyruszy szukać przygód, gdy tylko trochę okrzepnie. Otworzył oczy i patrzyła na
mnie w skupieniu. Długo patrzył, jakby walczył ze sobą, a potem zagrzechotał w
nim jakiś żal i…
Destrukcyjnie.
Jakaś ryba miała ochotę powylegiwać się na gęstym dywanie
z wodnej rzeżuchy, ale była za ciężka i spadła w wodę drąc paskudną dziurę w
dywanie. Widać nie skojarzyła, że kaczuszki (nawet te młode) przegryzają się
pracowicie przez osnowę i jest ona złudnie wytrzymała, a tak po prawdzie, to
rzeszoto. Pani o kończynach niewiele grubszych od rowerowej ramy wyglądała jak
zwieńczenie roweru niczym galion na galeonie. Poniekąd bardzo ładny galion,
choć niezwykle delikatny. Znów zakwitły kwiaty na sukienkach i jest ich tyle,
że miejskie rabaty zerkają z jawną zazdrością. Podejrzanie blade łydki wędrują
ostrożnie, lecz nie wszystkim uda się dojść bez strat. Pani niosła ślad kolizji
wyglądający jak postawione na głowie pasmo Tatr. Szczyty poszarpane i groźne
sterczały szczerząc się do ścięgna Achillesa niczym wściekły pies, gdy go
podbechtać szturchając siatkę z drugiej strony ogrodzenia.
wtorek, 27 sierpnia 2019
Przenikanie.
Pająki wzmacniały konstrukcję mostu najwyraźniej
zaniepokojone stanem przęseł. Liny misternie splecione podtrzymywały co
bardziej liche łączenia i skrzyły się w słońcu. Zaintrygowane ryby wychylały
się z głębin, żeby podziwiać, lecz grawitacja szybko je poskramiała i wracały w
toń zostawiając po sobie współosiowe kręgi na wodzie. Jakaś pani zabrała
nadmierne kilogramy na poranny jogging, żeby gdzieś po drodze je zgubić i
biegła szukając odpowiedniego kosza. Biegła nie zrażona tym, że budowlańcy
zabrali jej chodnik, na którym zwykła czynić ćwiczenia, więc truchtała po tym,
co zostało na złość nielubianym kilogramom. Jakiś pan płoszył jesień
wydmuchując liście z chodników gdzieś w skarpę nadrzeczną, inny strzygł trawę,
która raczyła wrosnąć w miejsca parkingowe. Dzień rozbzyczany i głośny. Tylko
wioślarz w swojej chudziutkiej łupinie wiosłował w milczeniu obserwując kacze
niezdecydowanie.
poniedziałek, 26 sierpnia 2019
Kolorowo.
Na białej sukience kwitły maki karmione ciepłem piersi niesionych
przez malutkie, może nawet dziecięce stopy. Gdy wysiadała trawniki uśmiechały
się do niej i zachęcały, żeby została z nimi choć do jesieni, jednak śmiała się
z głuptasów i szła do własnych rzeczywistości. Zachwycające było jednak to, że
wracając znów zobaczyłem te stopy niosące poranny uśmiech i maki wciąż zupełnie
rozkwitłe, jakby czas nie miał do nich dostępu. Czyli można nieść radość dłużej
niż chwilę. Można już świtem, który oczy przeciera i patrzy jak Rzeka rzęsą zarasta
i gdyby nie kaczy apetyt na zieleninę dawno już nurt byłby wspomnieniem.
Młoda
kobieta minęła most tak szybko, że dźwięk jej kroków musiał podbiegać co chwila
i leciał za nią zdyszany nie patrząc na boki. Próbowałem się nie spieszyć, jednak
trudno było, gdy porwała mnie własną niecierpliwością, aż dotarłem
przedwcześnie i patrzyłem, jak dogania mnie zasapana, spocona teraźniejszość, jak starzy dobrzy
nieznajomi marszczą czoła, cóż takiego robię nie w porę będąc. Rajskie jabłka
pociemniały niczym dojrzałe buraczki, a ptaki wciąż się o nich nie zwiedziały,
bo wiszą gęstym koralem tłumiąc zieleń liści. Może szpaki wystraszyły się policji
patrolującej okolicę? A może czekają na otwarcie straganu drepcząc nerwowo po pustych półkach i czekając na świeżą dostawę owoców, których wybór potrafi odebrać
zdecydowanie i rozsądek. W półmroku łatwiej być opryszkiem i gwizdać beztrosko na świat cały, jednak w blasku dnia odwaga blednie.
Proste niezwykłości.
Lubię patrzeć,
jak Bóg spaceruje po bulwarach, łagodnie kołysząc w wózku coś małego,
roześmianego tak bardzo, że nawet pomniki się rozchmurzają i pochylają się jak
stare grusze, żeby rzucić okiem na cud. Na szczęście, które nie zaczyna się ani
nie kończy – po prostu jest. Albo kiedy siada ostrożnie na ławce odkładając bambusową
laseczkę, żeby nie potoczyła się pod nią, bo kręgosłup całkiem przestał być
giętki i nawet siadanie sprawia kłopot. Uwielbiam Jego zachłanność, gdy przytula
się do Bogini, tonąc w zachwyceniu, a Ona wspina się na palce, żeby
dosięgnąć spragnionych towarzystwa ust. W takich chwilach… sam czuję się
Bogiem. Odrobinkę…
niedziela, 25 sierpnia 2019
Baśń.
Krwawiłem.
Należało się spodziewać, że kiedy się wyda, to będę krwawił, ale przecież to
był niewystarczający powód, żebym przestał. Nie przestawałem, bo dobrowolna
rezygnacja była ponad moje siły. Jak zrezygnować z raju, nawet, jeśli weszło
się doń przez wysoki parkan? Wszedłem na teren zastrzeżony. Chroniony i
obwarowany, a ja nieświadomie naruszyłem nie tylko konwenanse. Ja miałem
czelność marzyć.
Pani?
Może początkowo byłem jej zabawką, rozrywką nieoczekiwaną na jedno popołudnie.
Może zachwyciłem ją brawurą, pozwalającą mi zostać pomimo czarnomundurowej
ochrony i pary dobermanów strzygących uszami na każdy dźwięk mogący zwiastować
polowanie na człowieka. Klaskała w dłonie i śmiała się, a potem poprosiła,
żebym opowiedział jej świat poza murami. Ten, którego nie znała.
Opowiadałem
dzień i kolejny… Patrzyłem jak drżą jej usta, gdy uwierzyć nie mogła, że gdzieś
poza posiadłością istnieje świat, w którym tylko bieda wydaje rozkazy, gdzie
ludzie nie podnoszą wzroku ponad chodnik, bo nic dobrego tam na nich nie czeka,
gdzie dni podobne do poprzednich przytłaczają i odbierają nawet marzenia
niewypowiedziane, choćby były skromne i bardzo ostrożne.
Patrzyła
na mnie i dziwiła się. Chciała wiedzieć więcej, ale nie znalazła odwagi, żeby
przeskoczyć ze mną mur, więc opowiadałem każdego dnia, ilekroć miała ochotę
słuchać, aż okazało się, że nikt z nią nie rozmawia. Że pomimo dostatku jest
samotna. Zdumiało mnie, że stałem się katalizatorem, który urodził w jej głowie
podobną myśl, ale jej dłoń była tak miękka w mojej dłoni, że gotów byłem
opowiedzieć jej świat cały i księżyc też.
Wtedy
śmiała się ze mnie i całowała mnie w usta, a ja z przejęciem opowiadałem jej,
jak moglibyśmy razem zamieszkać na księżycu i uprawiać tam pomidory, albo
mrożone truskawki. Głupi byliśmy oboje i z każdym dniem mniej rozważni, a ja
marzyłem nasz dom na księżycu i obiecałem, że dam radę, że się nam spełni,
jeśli tylko znajdzie odwagę tam zamieszkać ze mną.
To
wtedy nas nakryli i zacząłem krwawić. Ona płakała, ale zabrali ją szybko i
zanim straciłem przytomność zobaczyłem helikopter z nią na pokładzie, jak
odlatywał gdzieś poza widnokrąg. Żebra pękały pod ciężkim butem, a na twarzy
miałem krwisty chaos nafaszerowany bólem. Gdy helikopter wrócił wrzucili mnie
do środka i wystartował ponownie. Wyrzucili mnie z niego nad jakimś jeziorem
wystarczająco zimnym, żebym znieczulił ból. Na odchodne usłyszałem, że więcej
jej już nie zobaczę. Żebym nie próbował, bo helikopter potrafi wznieść się
znacznie wyżej, nim mnie wypchną pożegnalnym kopniakiem ponownie.
Sam
nie wiem, jak dotarłem do brzegu, jednak zaległem w mule pośród trzcin wyjąc
nieludzko. Ból, nie tylko fizyczny sprawił, że płakałem, choć bieda zazwyczaj
ma wypłakane wszystkie łzy nim się nawet narodzą. A jednak płakałem, aż mnie
znalazł jakiś pies i przyprowadził starszego pana, który mnie zabrał do
chylącej się chaty nad brzegiem jeziora.
Oddał
mi swoje łóżko, bo więcej ich nie miał, a potem kurował mnie, żebym przestał
pluć krwią i stanął na nogi. Karmił i nie pytał o nic. Tylko wieczorami, kiedy
wyjmował krótką fajeczkę z korzenia wrzosu patrzył, czy jestem gotów na słowa,
a potem odwracał się i zliczał gwiazdy, dając mi do zrozumienia, że poczeka ile
będzie trzeba.
W
końcu opowiedziałem, choć wiele tego nie było, a on pokiwał głową i pozwolił
mieszkać ze sobą, żebym nie wracał tam, skąd mnie przywieźli. Zaproponował mi
dom. Kryty trzciną, drewniany i pachnący starością. Biedny jak moja przeszłość.
Jakaś łódka pamiętająca lepsze czasy i kawałek sieci, żeby ryb nałapać. Uczył
stawiać wnyki i wybierać z lasu to, czym może się podzielić. Pies nadal patrzył
na mnie z dumą znalazcy, jakbym był dropiem, czy świeżo ustrzeloną dziką gęsią,
ale lizał mnie udając wytrawnego felczera, choć rany już się zasklepiły.
Żyłem
poza światem nie widząc innych ludzi. Musieli jacyś być, jednak nie w tym
świecie. Staruszek czasami znikał na dzień-dwa, a gdy wracał przynosił zapasy
tego, czego nie umiał znaleźć w naturze. Trochę soli, tytoń, mąkę… Niewiele
tego potrzebował. Chata wewnątrz opleciona była ziołami, które zbierał przy
każdej okazji, jakby był czarownicą. Pewnie był, ale nie pytałem. Nauczyłem się
nie pytać, lecz jak on wcześniej zerkałem, czy zechce opowiedzieć. Pokazał mi
drobny, zapadający się kurhan w lesie za chatą, gdzie pochował wiedźmę. Własną,
z którą spędził życie bez pośpiechu i słów zbytecznych. Dobre życie z dala od
nienawiści.
Kiedy
powiedziałem, że muszę, nie pytał więcej. Nie zapytał nawet, czy wrócę, ale
spakował mi do worka wędzonej ryby, kawał boczku na drogę i parę garści ziół.
Pokazał palcem skąd przyleciał helikopter i kurzył fajeczkę, patrząc jak znikam
pomiędzy drzewami. Nie obejrzałem się, choć to podłe, ale musiałem. Szedłem do
NIEJ i musiałem wiedzieć. Nie mogłem zostać w tym lesie, kiedy tam za murem
mieszkały moje marzenia. Pierwsze odważne i dorosłe marzenia. Przepustka na
księżyc, gdzie nie ma podziałów.
Helikopter
leciał niedługo, a piechotą droga zajęła mi ponad tydzień. Wspiąłem się na
drzewo nie chcąc daremnie ryzykować i patrzyłem z daleka. Dzień patrzyłem i pół
nocy. Potem kolejny… Nie chciałem uwierzyć, że jej tam nie ma i postanowiłem
zaryzykować trzeciej nocy. Przeskoczyłem mur. Nim stopy dotknęły trawy po
drugiej stronie rozległ się alarm i zapłonęły reflektory. Dobermany zaśpiewały
pieśń tryumfu i wystartowały do ataku. Cofnąłem się za mur, ale nim odbiegłem
wystarczająco daleko posłyszałem silnik.
Ścigali
mnie jeepem z reflektorem świecącym na wskroś wszechświata. W wozie było
czterech czarnych, kolejni wysypywali się tyralierą prowadząc na długich
smyczach psy. Wiałem, a strach dodawał mi sił, których nie podejrzewałem w
sobie. Skoczyłem w wodę, bez namysłu i płynąłem na drugi brzeg wiedząc, że
samochód nie pokona takiej przeszkody. Oby nie było nigdzie obok mostu. Psy?
Nimi martwiłem się w tej chwili mniej.
Zrezygnowali
stając na brzegu i wygrażając mi. Ich szef poznał mnie bo puścił za mną
szyderczą uwagę, że mój trud daremny i jej nie znajdę w życiu. Że świat zbyt
duży dla mnie, więc lepiej, żebym dał spokój, bo kolejnym razem mogę nie mieć
aż tyle szczęścia, a ona już innemu zapisana, więc o młodzieńczych mrzonkach
najwyższy czas zapomnieć, póki skórę mam na grzbiecie.
Nie
chciałem wierzyć i wróciłem raz jeszcze. Na to drzewo, żeby patrzeć i szukać
najdrobniejszego śladu jej obecności. Tydzień stałem od bladego świtu długo w
noc. Żebrałem, żeby księżyc mi coś podpowiedział, pomógł, wskazał szlak do
niej, ale on jak głuchoniemy szedł swoją ścieżką nie zwracając na mnie uwagi.
Poddałem
się w końcu i bezmyślnie szedłem do chaty staruszka. W tę stronę droga była ze
dwa razy dłuższa, tak mnie przytłoczyła porażka. A kiedy dotarłem popatrzył na
mnie i zaczął nabijać fajkę. Milczeliśmy gapiąc się w milczeniu w toń jeziora
patrząc jak ryby usiłują odgryźć kawałek srebrnego rogalika. Nie miałem już
dokąd pójść. Nie miałem nawet powodu. Marzeń też nie miałem. Została mi noc
przed chatą i towarzystwo staruszka otoczonego wianuszkiem pachnącego dymu. Pies
ogonem rozwiewał złudzenia.
Łapałem
ryby i stawiałem wnyki. Zbierałem zioła i orzechy. Grzyby suszyłem i kisiłem.
Zbudowałem drugie łóżko, a w ziemi wykopałem ziemiankę, bo stara się zapadła i
zbyt mała była na dwóch, by zmieścić zapasy na przetrwanie zimy. Rąbałem drzewo
na opał i siadałem wieczorami na ławce przed domem, żeby patrzeć w toń jeziora
nim zasnę. Pierwszy zasnął staruszek. Zasnął i już więcej się nie obudził.
Umiałem
płakać. Wspomnienie o niej nauczyło mnie tego i nie odwykłem. Opłakiwałem
staruszka budując kurhan obok poprzedniego. Mały, nie rzucający się w oczy. A
potem wypiłem gorącą herbatę i usiadłem na ławce. Coś zagrzechotało. Fajeczka…
Nabiłem ją, bo wieczór bez dymu z fajki wydawał się przygnębiający. Zapaliłem i
patrzyłem, jak rozwiewa się dym pożerany przez wiatr. Łzy, jakich nikt nie mógł
zobaczyć cisnęły się wciąż do oczu i czułem się okropnie niewypłakany.
Zasnąłem
wstrząsany spazmami żalu, a fajka wypadła mi z rąk. Sam nie wiem, czy zbudził
mnie jakiś nocny krzyk, czy wilgotne zimno wytrąciło mnie ze snu. Poczułem
jednak, że nie powinienem teraz spać, że dzieje się coś, czego przegapić nie
wolno. Po wodzie szedł staruszek trzymając za rękę kobietę i wołał do mnie.
Stanąłem na ławce, żeby lepiej widzieć, a oni zatrzymali się na wodzie i
pokazywali mi coś palcami. Wytężałem wzrok, ale widziałem tylko odbicie
księżyca w lekko pomarszczonej wodzie.
Starsza
pani wygładziła ręką toń, a staruszek nadal pokazywał ręką księżycowe odbicie.
Teraz było wyraźne jak w lustrze. Podążyłem wzrokiem za jego ręką. W cieniu jakiegoś
wzgórza zobaczyłem mały dom, a obok niego ogród pełen pomidorów i grządek
pełnych truskawek. Ktoś wyszedł przed niego i zerwał soczystego pomidora, a
gryząc go podniósł wzrok i patrzył wprost na mnie… To była ONA… Zaschło mi w
gardle i gapiłem się w bezruchu. Chciałem podziękować staruszkom, ale kiedy
przeniosłem wzrok szukając ich sylwetek byli już tylko mglistym cieniem
podobnym do nocnych cieni sosen na wodzie. Szli trzymając się za ręce, a
księżyc łaskawie oświetlał im drogę ich samych pozostawiając w aksamitnym cieniu.
Antidotum.
Mechanizacja opanowuje
kolejne gałęzie przemysłu. Kontrolowana coraz doskonalszą elektroniką eliminuje
ograniczenia fizyczne życia codziennego. Postęp medycyny sprawia, że świat stał
się miejscem zatłoczonym i niebezpiecznym, gdyż zbyt wielu dysponuje nadmiarem wolnego
czasu bez uzasadnienia dla własnej, pasożytniczej egzystencji. A gdyby drastycznie
ograniczyć populację, likwidując mimochodem większość cywilizacyjnych zagrożeń?
Wielkie migracje do pozornych rajów, z wszechobecnym niedostatkiem, deficytem
wody i pożywienia. Nadmierna emisja i katastrofalne ocieplenie na skalę trudną
do powstrzymania…
Wystarczy
zachować świat żeński, żeby uzyskać natychmiastową poprawę bez szkody dla
gatunku. Męski? Starannie wyselekcjonowane okazy zamknięte w gettach, albo
ogrodach zoologicznych stanowić będą odnawialny rezerwuar dla zachowania
ciągłości gatunku.
sobota, 24 sierpnia 2019
All inclusive.
Trzeba
przyznać, że dość trudno było JĄ zadowolić. Jak na księżniczkę przystało
kaprysy miała pierwszoligowe i nie nawykła płacić za poślednią jakość… Prawdę
powiedziawszy, nie nawykła w ogóle płacić. Nigdy i za nic. Wystarczyło, że
oplotła ofiarę mglistym spojrzeniem wypielęgnowanym paluszkiem wskazując
kaprys, aby czekać z gasnącą błyskawicznie cierpliwością na nieuchronne spełnienie.
Życzenie
zdawało się być proste, choć wymagało mozolnej pracy, z jaką i Kopciuszek
miałby kłopot, nawet uzbrojony w pomoc sił natury. Plaża miała być wysypana
perłami. Czarnymi. I to bez najmniejszego wyjątku. Łącznie z obowiązkową
ruchomą wydmą, na której miały zakwitać bezkolcowe błękitne róże, pstrokate orchidee,
rajskie ptaki wić miały gniazda, a drzewa owocowe rodzić miały na wpół obrane
już mandarynki, jabłuszka w łódeczkach i banany w plasterkach.
Skłoniłem
ławicę ostryg do współpracy, ale wolę nie zdradzać, jakimi posłużyłem się
argumentami, żeby zwiększyć ich wydajność. Były pracowite, choć sikały po
nogach ze zmęczenia produkując garściami czarny, perłowy piach pierwszej
jakości. Za niedoskonały kształt, albo kolor wyblakły karą był talerz
przeznaczenia stawiany przed niezbyt jurnym, ale wystarczająco bogatym bubkiem,
w celu konsumpcyjnego wzmocnienia sztywności organu ucisku płci słabszej ponoć
(choć to hipoteza mocno naciągana). Skropione płaczem cytryn ostrygi dogorywały
w przepastnych otchłaniach nienasycenia, co dopingowało pozostałe przy życiu do
wzmożonego wysiłku.
Kiedy
uporałem się z plażą, okazało się, że dno oceanu również należy wybrukować
perłami, ale dla odmiany białymi. Zerknąłem na wycieńczone ostrygi, a one (jak
jeden mąż) z rezygnacją poczłapały do talerzy przeznaczenia dając mi
jednoznacznie do zrozumienia, że zostały wyeksploatowane po kres. Zatrudniłem
somalijskich piratów do ograbienia plantacji na morzu południowochińskim, czy
może na półwyspie malajskim… Jeden czort! Poszli w tango z morskimi rolnikami i
dostarczyli lekko tylko okrwawione zastępy, które błyskawicznie nauczyłem
posłuszeństwa demonstrując talerze przeznaczenia z wyczerpanymi ostrygami.
Wzięły się do roboty i aż furczało od pereł toczących się na mokrą stronę
brzegu.
Malachitowa
bezludna wyspa dyskretnie zlokalizowana pośród toni i ubarwiająca wystrój, to
już był pryszcz. Piraci odwiedzili parę kopalni, kilka muzeów i było po
sprawie. Z bezludnością poszło jak z płatka (piraci nadal kotwiczyli tuż za
widnokręgiem i gotowi byli spacyfikować każdą wyspę – łącznie z Wielką Brytanią
i Australią, a na moim maleństwie zamierzali poćwiczyć rozmaite scenariusze
inwazji). Nieco trudniej było z kolorem oceanu, który miał się wybarwiać w
zależności od koloru stroju kąpielowego, żeby podkreślać niewątpliwą urodę
nosicielki, ale nie przytłaczać własną doskonałością. To chyba zrozumiałe, że jednostka
mniej więcej punktowa, choć z wielką aureolą, miała marne szanse konkurować z
majestatem nieskończoności oceanu, więc musiał on służyć jako nienachalne tło.
Oczywistym było, że wszelkie próby zajęcia pierwszego planu były
niedopuszczalne, nawet pod nieobecność Majestatu.
Woda,
co jest zrozumiałe, powinna być pełna wielokolorowych, żywych kwiatów, chętnych
do głaskania i niejadowitych, a przy tym nie mogła cuchnąć rybami, żeby nie
prowokować złośliwości, jakoby ciało księżniczki nawiązywało aromatem do
wysłużonego kutra rybackiego. Woda, naturalnie osolona solą morską pierwszej
jakości została przyprawiona rozmarynem z nutą mięty, a z odległych krain
ostatnie drewniane żaglowce wiozły zapasy goździków i cynamonu.
Zostało
wyczesać barany na firmamencie i wypolerować gwiazdy. Księżyc dramatycznie
pełnoziarnisty, wielkogęby dostał w pysk, aż się zawinął w rogal wychudły i
czuwał grzecznie za horyzontem czekając na wezwanie. Na wszelki wypadek na
słusznym łańcuchu przytroczony do korwety, żeby znów nie zaczął samowolnych harców.
Pejzaż był gotów do przeglądu i można było Księżniczkę zaprosić na inspekcję.
Kiedy
sześciu niewolnych o naoliwionych ciałach ustawiało lektykę i budowało kurort z
zadaszeniami, tarasami, knajpą z dancingiem, portem, molem, galerią handlową i
lotniskiem dla helikopterów Księżna łaskawie wyjrzała, by oszołomić świat
własną osobą. Udzielny minister od spraw cielesnych rozwinął przeźroczysty
ręcznik wielkości boiska do futbolu amerykańskiego i grubości dwunastu cali,
żeby największy z hipotetycznych gwoździ nie przedarł się w pobliże Majestatu,
który właśnie rozwijał swoje… no przecież nie członki, lecz własną, niepokalaną
kobiecość pielęgnowaną od… hmm… zagalopowałem się – szczęściem w myślach, bo jak
nic szwadron obronno-zaczepny Jej Doskonałości przerobiłby mnie na krwisty
dżem.
Półnadzy
posłańcy w spódniczkach z morskiej trawy donosili napoje w kolorach tęczy w
kryształowych szklankach pełnych kości lodu ciętych gdzieś na Grenlandii z
ostatniego dogorywającego lodowca, kucharze grillowali samego Michellina, żeby
na talerzu nie zabrakło gwiazdek, cygańska kapela z włoskim rodowodem i
sprzętem kradzionym gdzieś na hawajskich plażach (nieśmiało podejrzewam
współudział moich piratów) zaczynała grać oryginalną hiszpańską balladę
ukradzioną przedpremierowo wprost z partytury mistrza sztuk wszelakich, by
dogodzić Wielmożnej.
Słońce
czołgało się na czworakach skarcone wzrokiem pełnym oburzenia, że raczy lizać
to ciało doskonałe, mleczne i godne czci nieskończonej, wiatr merdał ogonem
błagając o zauważenie, bo chciał się pochwalić biedaczysko, że na cześć Bogini
wszystkie baranki na niebie zapędził tak, żeby żadne nie świeciło na Majestat
odwłokiem, a każdy był błogo uśmiechnięty (pod karą dożywotniego szarpania na
strzępy zgodnie ze wzorem ściągniętym z niepokornego Prometeusza). Dwuosobowy
klimatyzator wachlarzami z piór właśnie wymierających gatunków układał
powietrze w gładkie fale i loki, aby nadawało się do wchłonięcia i nie stanęło
w gardle ością. Gondolierzy we frakach utrzymywali jednostki w pełnej
gotowości, czekając chwili, by kuligiem wyruszyć w podróż dookoła malachitowej
wyspy sunąc po promieniach zawstydzonego wciąż słońca.
Jej
Łaskawość przedzierała się wzrokiem przez niedoskonały świat szukając uchybień
gotowych skaleczyć jej subtelne zmysły, a miała ich zdecydowanie więcej od
prostaczków, więc otoczenie zamarło w bogobojnym skupieniu czekając na
polecenia. W pół drogi do pirackiej korwety po powierzchni pomarszczonego (?
cóż za niedopatrzenie!) oceanu brykały delfiny świadome konsekwencji, gdyby
zabawa nie została doceniona z brzegu, a pomiędzy barankami, niczym motyle
fruwało wszystko, co potrafi fruwać usilnie starając się utrzymać jelita w
bezczynności. Zabrakło tylko pingwinów, gdyż te z braku talentu do fruwania i
strój adekwatny dla lokaja zostały oddelegowane do posług wszelakich z
produkcją lodów włoskich na czele.
Pani
przetoczyła się wzrokiem po najbliższej geografii, skubnęła z talerzyka jakąś
nieistotność i wyssała jeden z kolorów drinka, który ukrywał się tuż pod
parasolką, po czym zagaiła:
- No i co dalej?
Nudno tu… Wymyśl coś. Baw mnie proszę…
piątek, 23 sierpnia 2019
Pierwsza runda.
Wysłał
za mną swój cień. A potem drugi i następne. Skradały się bardzo cicho i sporo
czasu musiało minąć, zanim się zorientowałem. Obejrzałem się raz i drugi,
jednak wtedy jeszcze nie czułem niepokoju. Dopiero, kiedy przebiegły za mną na
pasach jak wataha wilków niemal mnie osaczając poczułem, że miękną mi kolana.
Przysiadły na chodniku i warowały. Czekały na mnie tam, bezpieczne już i
niecierpliwe.
Odwróciłem
się znienacka i pobiegłem najszybciej, jak umiałem. Schowałem się za rogiem
ulicy, stając w jakieś zamkniętej bramie, gdy przebiegły zadyszane. Chciałem
odetchnąć z ulgą, kiedy zawróciły. Jeden zawył złowieszczo, żeby pochwalić się
przed stadem, że mnie odkrył. Nacisnąłem guzik domofonu i błagałem, żeby mnie
ktoś wpuścił.
Kiedy
brzęczek odezwał się byłem już mokry ze strachu, a stado zbliżało się siekąc
ogonami zakurzony asfalt chodnika. Wśliznąłem się na klatkę schodową i
starannie zamknąłem drzwi. Potem pobiegłem po schodach w górę sadząc susy po
dwa-trzy stopnie. Z poziomu piętra zerknąłem na drzwi. Wciąż były zamknięte,
jednak najodważniejszy cień wsadził już mordę wprost przez lite skrzydło.
Chwilę
później pokazał się drugi, a trzeci, gdy zauważył sukces pobratymców skoczył
przez przeszkodę i wylądował na czterech łapach ślizgając się na terakotowej
podłodze. To było jak sygnał dla pozostałych i stado błyskawicznie
zmaterializowało się na parterze kręcąc się, jakby szukało tropu. Nie czekałem
dłużej. Zrezygnowałem z ostrożności i parłem pod górę biegiem trzymając się
poręczy, żeby na zakrętach nie wpaść na jakieś drzwi od mieszkania i nie
stracić rytmu.
Pode
mną zagrzechotały pazury drapiące zimny kamień klatki schodowej. Szczęściem
wyjście na dach nie było zamknięte na kłódkę i po kilku metalowych klamrach
udało mi się wspiąć, by uchylić klapę. Wreszcie zaczęło sprzyjać szczęście.
Przecież te bestie nie wejdą po takich klamrach. To trudniejsze nawet od
wejścia na drabinę. No i klapa, którą oczywiście zamknę za sobą, chociaż
pamiętam, co zrobiły w bramie wejściowej…
Ledwie
wystawiłem głowę, wiatr oblizał mnie swoim chłodnym, lekko wilgotnym językiem.
Śmierdział lepikiem, więc pewnie opalał się na dachu. Wyszedłem cały i stanąłem
w pomarańczowym słońcu przytulającym się ze wstydem do drapacza chmur na zachód
ode mnie. Skąd wiem, że na zachód? Pewnie stąd, że słońce powinno tam zasypiać,
a wyglądało na mocno utrudzone dniem. Poszedłem w jego stronę bez pomysłu, co
dalej. Wydawało mi się, że w mroku trudniej mi będzie uciekać, więc lepiej
zostać w świetle, ile tylko się da.
Doszedłem
do krawędzi dachu. Lekko podniesionej, ledwie na kilka cegieł nie wyglądających
na renesansową attykę. Z wierzchu pokryta była blachą, jakby to był parapet. Słońce
przyglądało mi się z zaciekawieniem. Może czekało, aż je pożegnam dobrym
słowem, albo opowiem bajkę na dobranoc, kiedy ja musiałem wyrównać oddech po
ucieczce. Obejrzałem się z niepokojem. Klapa wciąż była zamknięta, a na dachu
prócz mnie nie było nikogo.
Odwracałem
się właśnie znów w stronę słońca, gdy dostrzegłem go. Siedział w samym rogu
dachu i przyglądał mi się kpiąco. Usiadłem i ja zwieszając ramiona. Skoro on tu
jest, to wszelka ucieczka staje się absurdalna. Dokąd? Skoczyć z krawędzi
wprost w objęcia rumianego słońca? Przecież mnie nie złapie. Dość ma swojej
tułaczki, żeby się mną zajmować.
Buńczucznie
pomyślałem, że z nim jednym, to może sobie poradzę, więc rzuciłem okiem raz
jeszcze na klapę. Śmiał się. Ze mnie się śmiał, jakby czytał w moich myślach, a
przez klapę wynurzało się stado drąc pazurami nasmołowaną powierzchnię . Gdyby
umiała, to krwawiłaby, jak ja zacznę krwawić za chwilę. Obedrą mnie z życia nim
dobrze krzyknę. Stanęły już półkolem, tyralierą i tłukły ogonami tak
rytmicznie, jakby skończyły musztrę w kompanii reprezentacyjnej, albo ćwiczyły
pływanie synchroniczne.
Przyszło
żegnać się z życiem. Nie zamierzałem skamleć, bo stado strzygło uszami
sugerując, że to daremny trud. A ten… oryginał… nadal się uśmiechał szyderczo.
Strach ustąpił w obliczu wściekłości. Przekroczyłem granicę, za jaką strach
przestał istnieć. Pompowałem w siebie powietrze w oddechach tak szybkich, że
poczułem się pijany. Stanąłem na parapecie i zacisnąłem pięści.
Słońce
rzuciło się na ratunek i przytrzymało mi plecy, żebym nie stracił równowagi.
Okolony aureolą płomieni popatrzyłem na stado. Dziwne. Przestało tłuc ogonami,
a co tchórzliwsze podkuliło go pod siebie. Tylko patrzeć, jak zaczną piszczeć!
Nadzieja zakwitła we mnie i spłynęła w nogi. A potem wypłynęła ze mnie cieniem
potężniejącym z każdą chwilą.
Stałem
podtrzymywany słonecznym ramieniem na krawędzi dachu, a mój cień biegł w
kierunku stada. Nie grzeszył wyrozumiałością. Sam widziałem, że kipi chęcią
zemsty i lada moment rozszarpie to stado. Kiedy pierwszy opuścił szereg
tyraliery było już po walce. Reszt podążyła za jego strachem i pognały
wszystkie w kierunku rogu dachu.
Mój
cień nie zamierzał odpuścić i ruszył w pościg. Stado żebrało u oryginała, żeby
je ocalił. Zeskoczył z parapetu i pochłonął wystraszone bestie nim mój cień
zawisł nad nim jak gradowa chmura. Sierść mu pociemniała i nie chciała przestać
ciemnieć. Wyglądał, jakby każdy połknięty cień powodował, że stawał się głębszą
ciemnością. Zbyt szybko pożarł te cienie i dopiero teraz widać było, że nabiera
głębi. Słońce spadało coraz niżej i nie miało już sił trzymać się okien
wyższych kondygnacji drapacza chmur, tylko schodziło na rękach piętro po
piętrze, trzymając się gzymsów i parapetów.
Oryginał
zlekceważył mój cień i podbiegł do mnie. Ciężkawo dość, ale wystarczająco
szybko, żebym się zaniepokoił. Na szczęście mój cień czuwał i stanął tuż obok.
We dwójkę mieliśmy spore szanse wygrać z tym wynaturzeniem, a ono patrzyło mi
prosto w oczy, aż stygły mi zmysły.
- To było niezłe
– powiedział z wyraźnym uznaniem – Do zobaczenia następnym razem.
A
potem, odbiegł w stronę przeciwną słońcu i skoczył z dachu zbiegając cicho po
wschodniej elewacji. Kiedy podszedłem do krawędzi był już tylko niknącą plamą
na asfaltowej jezdni. Rozmywał się w mroku nocy. A może sam był nocą? Może
wyciągał macki mordując każdy kształt i kolor? Coś zaskrobało pazurami na szkle.
Chyba wspinał się na stojący samotnie przy krawężniku samochód.
- Więc jutro?
Jesteśmy umówieni! – zaszeleściło z daleka tchnieniem, od którego poczułem
spocone ciarki usiłujące ukryć się w moich butach.
czwartek, 22 sierpnia 2019
Z prądem.
Niektórym los
daje rozum i urodę, a talent podpiera ekonomicznie, dorzucając fizyczną
doskonałość wolną od bolączek. Nawet gdy umrzeć przyjdzie, to wyszykuje śmierć
lżejszą od szeptu motylich skrzydeł. Innym nieustannie odmawia wszystkiego i z
wielką wytrwałością pilnuje, żeby trudno było dostrzec poprawę. Nie widzę
reguły, ani najdrobniejszej choćby wskazówki, jednak niepokoi mnie myśl, czego może
zażądać w zamian. Przecież nie istnieje darmowy obiad i ostatecznie ktoś musi
za niego zapłacić. Choćby w rozpaczy.
A jeśli los już przydziela
w zamian? Jeżeli piękni i zdolni szczodrze zostali obdarzeni, to czym zasłużyli się
wcześniej? Inna sprawa, czy będą potrafili wykorzystać ową hojność.
Wielka improwizacja.
Jedne
z kilkorga drzwi w stalowe i zielone dżdżownice zniknęły niepostrzeżenie i na
korytarz cichcem wypełzł zza nich smród. Formalina? Muchozol? Nie jestem
specjalistą od masowej aborcji drobnoustrojów, więc nie udało mi się zidentyfikować
bezbłędnie woni, która snuła się po korytarzach szukając wrażliwych nozdrzy.
Uciekłem czym prędzej i zaaferowany pilnym projektem zapomniałem uczulić
pozostałych, by oszczędniej spacerowali po korytarzach. Uciekłem jednak
niewystarczająco, gdyż pęcherz upomniał się o swoje i wynurzyłem się ponownie
na korytarz, gdzie woń zdołała już spacyfikować wszystkie kąty i sięgała już
zapewne stropu.
W
kącie (oprócz smrodu) zmieścił się spory, przeźroczysty worek wypełniony
śnieżnobiałym obuwiem marki crocks, stół z podwójnym, metalowym blatem i
butelkami z tajemniczą, płynną chemią. Kiedy w zadumie mijałem rzecz posłyszałem
za plecami harmider. Inne z drzwi obarczonych obowiązkiem niesienia w
przyszłość śladów po pierścienicach otworzyły się i na korytarzu pojawiła się
Ruda prowadząc zastęp pań w różnym wieku i białych kitlach.
Czmychnąłem
w otchłań męskiej łazienki, by z ulgą podumać nad pisuarem. To pomieszczenie…
to było jakieś laboratorium. Pozbawione okien, pełne przeszkleń dzielących na
mniejsze części sporej wielkości przestrzeń i ta cuchnąca, sterylna zabudowa.
Szafy w szkle i chromie, metalowe stoły, sejfy, i wieszaki na odzież ochronną…
Być może wymyśliłem to samodzielnie, jednak oczami mojej szkaradnej wyobraźni dostrzegłem
Rudą odzianą w maskę pe-gaz marki buldog jak rozpylaczem unicestwia kurz,
roztocza i inne równie niewielkie insekty, bo te większe dawno już wyzdychały
pod obcasem. Inkwizycja współczesna.
Służbowa
łazienka nie jest miejscem nadającym się do dłuższych dywagacji, a o medytacji
można zapomnieć, więc wróciłem, lekko tylko przyspieszając na wysokości
brakujących drzwi. Zapewne ulga, że dotarłem bez strat własnych sprawiła, że
znów milczeniem okryłem swoje oblicze i nie podzieliłem się odkryciem z nikim.
Stanisław nie był tak delikatny.
- Coś cuchnie! –
wygłosił komunikat zanim zamknął za sobą drzwi, co spotkało się z karcącym
spojrzeniem pani Kasi, która nie mogła przejść do porządku dziennego z myślą,
że Stanisław raczy wpuszczać fetor przed jej oblicze nieskazitelnie pachnące
zdecydowaną dojrzałością, lekko tylko spatynowaną perfumami zbyt francuskimi,
aby je marnować na utylizowanie odorów zewnętrznych.
- Mówię wam! –
kontynuował zaledwie zawstydzony po zamknięciu drzwi – Ruda musiała coś
wyhodować, a potem tłukli to ze Szparagiem, aż nie wybili do cna. Pamiętacie?
Ostatnio Rudej nie było ani widać, ani słychać. Moim zdaniem Ruda ze Szparagiem
przychodzili do pracy w nocy…
Stanisław
zawiesił głos, wykazując się aktorskim talentem dramatycznym i powiódł wzrokiem
po biurze. Nie dał rady ukryć, że w ramach tego wodzenia najchętniej trwale
osiadłby wzrokiem na biuście pani Kasi niczym małż wyrzucony przypływem na
piaszczystą plażę, by mógł tak dogorywać aż do śmierci licząc, że litościwa
fala porwie go znów w otmęty, lub przeczekałby jakiś trias, czy jurę, żeby
odrodzić się zachwyconym trylobitem kokoszącym się na domyślnej wypukłości,
której urody nawet czas nie byłby w stanie wykruszyć.
- Otóż! –
najwyraźniej zapamiętał się w roli – Ruda wyhodowała coś, czego Unia Europejska
nie zamierzała adoptować, więc przyszła nocą ze Szparagiem i wytłukli całą
niechcianą populację, a następnie chyłkiem pozbywali się korpus delicti. Być
może karmili bezdomne koty, żeby ostatecznie pozbyć się śladów zbrodni. Kocie
żołądki potrafią materiał dowodowy sprowadzić do zwyczajnego…
Piorunujący
wzrok pani Kasi jednoznacznie wyraził opinię na temat ciągu dalszego wypowiedzi
Stanisława i była to opinia zdecydowanie negatywna. Każdy wie, jak zwierzęta
potrafią zbezcześcić zwłoki bez wnikania w ich zwyczaje związane z pochówkiem.
Stanisław bliski wypowiedzenia słów niegodnych w obliczu pani Kasi zarumienił
się od kołnierzyka w górę, a kto wie, czy rumieniec nie poszedł za podszeptem
grawitacji w dół. Ja zarumieniłbym się zapewne po całej objętości, a nie tylko
powierzchownie.
- Hmmm… - Stanisław
chrząknął, żeby ukryć zmieszanie – A skoro już wybili i nie dali rady usunąć
wszystkich ciał jednej nocy, to pozostałe zaczęły się rozkładać, więc je
wynosili aż do skutku, pozostałe przechowując we wszystkich możliwych
lodówkach. Czy ktoś z was zauważył, że lodówka w kuchni była kilka dni temu
wypełniona surowym mięsem po brzegi?
Tu
mnie załatwił lepiej, niżby walnął mnie łokciem w splot słoneczny. Faktycznie!
Lodówka pełna była czegoś, co nie mogło być wątróbką dla dwojga, tylko było
rąbanką na miarę małego wesela. Trudno było wyłuskać z szuflady mleczko do
kawy. Musiałem zrezygnować, gdyż niesmak mnie przepełnił, gdy to mięso drgało w
rytm posapywania sprężarki.
- A teraz wezwali
ekipę sprzątającą w liczebności plutonu i dezynfekują do piwnic! – Stanisław
zaperzył się i musiał zakończyć mocnym
akcentem, po czym powiódł wzrokiem ponownie i z satysfakcją osiadł na mieliźnie
bujnej kobiecości, niechybnie jedynej godnej uwagi.
Pani
Kasia strzepywała dyskretnie i z wdziękiem ten wzrok z siebie, gdy wszedł szef
i spenetrował wzrokiem dość statyczną scenę w pracowni. Najwyraźniej
krasomówczy popis Stanisława nie umknął jego czujności, gdyż położył na jego
barkach swój wzrok w kolorze spłowiałego błękitu i wygłosił monolog ledwie
unoszący się powyżej słyszalnego szeptu.
- Panie
Stanisławie. W lodówce było mięso dla szefa z centrali. I zapewniam pana, że
pochodzenie owego mięsa dalekie jest od pańskich domniemań, gdyż pochodziło z
ostatniego polowania na dziki, a po badaniach weterynaryjnych nasz wspólny szef
postanowił zakupić większą ilość w celu sporządzenia wytrawnych wędlin na
planowaną uroczystość związaną z rozwojem firmy. Dlatego proszę nie opowiadać
współpracownikom bzdur, tylko wziąć się do roboty i realizować cele
przewidziane na bieżący rok. Ze zrozumieniem przyjmuję do wiadomości, że zarówno
pan, jak i reszta załogi postanowili odpracować właśnie dzisiaj tę
niefrasobliwość po godzinach w ramach rekompensaty za zmarnotrawiony czas
pracy. Oczywiście pani Kasi nie możemy obarczyć odpowiedzialnością, więc
proponuję rozłożyć ją proporcjonalnie na pozostałych.
Szef
nie jest od dyskutowania, tylko od wydawania poleceń, więc nic dziwnego, że po
zakomunikowaniu nam swojej woli skinął na panią Kasię, żeby za jej szlachetnym
pośrednictwem doprecyzować swoją wolę, gdy tylko podzieli się nią w zaciszu
gabinetu i przełoży na słowa dostępne prostaczkom. Pani Kasia odpłynęła miękko
niczym żaglowiec wiedziony cumą holownika by bezpiecznie dotrzeć do
macierzystego portu. Biodrami rozsuwała nadmiar powietrza na boki, a my staliśmy
z minami niezbyt zachwycającymi. Jednak gdy tylko drzwi za panią Kasią się
zamknęły, jeden z młodych szepnął:
- A jednak
dezynfekują…
Przypływ humoru.
Młoda pani dorobiła się przepięknych rumieńców jadąc
rowerem ścieżką w górę Rzeki. Widać wiatr swawolił i szeptał jej do ucha rozmaite
bezeceństwa, bo ogień płonął jej w oczach, a i mi się udzieliło, bo jechałem dalej
bezzasadnie zadowolony. Chyba jestem zwolennikiem analogowych kontaktów międzyludzkich
i sporą satysfakcję mam z widzianego. Choćby i takich, gdy dziewczyny zakładają
do eleganckich, letnich sukienek w kwiatki martensy, albo adidasy nadmuchane
nie wiadomo czym do nadnaturalnych rozmiarów. Młodociany King Kong maszerował
tak anemicznie, że wyprzedziła go dziewczyna połowę mniejsza w każdym wymiarze
fizycznym, co dało mi kolejny powód do radości. Pan King Kong miał na ramieniu
torebeczkę miniaturkę, jaką kobiety nazwałyby „kopertówką”. Nie ma to, jak
dobrze zaczęty dzień.
środa, 21 sierpnia 2019
Pozwoliłem sobie znów.
Pan wirtuozem saksofonu nie był na pewno, jednak kilka rzewnych
melodii zagrać potrafił. Wystarczyło, żeby z kapeluszem stanąć w cieniu mostu brutalnie pozbawionego rdzewiejących symboli młodych uczuć, oślepić
ludzi mrugnięciem słońca na polerowanej blasze i skłonić ich do dobroczynności.
Azjatka zdjęła buciki i w białych skarpetkach usiadła na ławce z panoramą na
Rzekę i mieniącą się w oddali najstarszą częścią Miasta. Może opowiadała komuś
wrażenia, albo opisywała pejzaż jednak trudno było rozpoznać to z mimiki, a ze
słów było to całkowicie niewykonalne. Naganiacz ubrany w wyjściowy marynarski
mundur bezskutecznie zachęcał młode dziewczyny do rejsu statkiem, mirabelki
zebrane miotłą w zaspy czarowały kisnącym aromatem, a wrony nieopodal raczyły się
gruszkami świeżo strąconymi przez wiatr od wody. Ławki pełne spokoju, lub
entuzjazmu, czasem miłości, albo błogiego lenistwa grzały się w nienachalnym
słońcu. Kościelne dzwony rozmawiały ze sobą wymieniając uprzejmości i życzenia
dobrego dnia, a latarnie cierpliwie czekały na swój czas pośród ostrych,
długich traw. Koneserzy niezapomnianych widoków wspinali się na wzgórze, by również
z takiej perspektywy podejrzeć okolicę, a zmęczeni słońcem w dowolnie wybranym
języku szukali wytchnienia w podcieniach rozłożystych katalp. W taki dzień nawet
psom nie chciało się szczekać i tylko ogonami kiwały przestrogi. Na wodzie
zajączki kicały całymi stadami biegnąc w górę Rzeki. Być może, gdy się zmęczą,
położą się, a nurt zwróci je tej okolicy. Ziemia pachniała wilgocią, a lawendowe
klomby straciły na barwie i zapachu. Zmęczona robinia przewróciła się na inną,
która niechętnie podpierała biedactwo gubiące liście w chwili trwogi. Zajęczała
syrena, więc może pomoc jest w drodze – zbyt późno. Sznur samochodów owinął się
wokół wspomnienia estakady dopiero co rozebranej i ruszył, by rozwiać
złudzenia. Znów dałem się ponieść, by obejrzeć z dawna niewidziane elewacje i
zupełnie obcych ludzi. Zdecydowanie dobry dzień.
Na rozpędzenie wyobraźni.
Woda wykrywa nierówności chodników i pokrywa je gładką
tonią kałuż. Winniczek postanowił się przeprowadzić pod sąsiedni żywopłot,
jakby liczył, że tam nie będzie mu kapać na głowę, więc ciągnął swój kamper
wytrwale i po cichu. Na chodnikach panie z wielkimi torbami, w których zmieściłby
się survivalowy zestaw przetrwania dla niewielkiego osiedla. Nieustannie zdumiewa
mnie to, co może się kryć we wnętrzu takiego bagażu. Może jakieś tajemne życie
się tam rozwija? Alternatywny świat? Pamiętam kilka opisów z książek i blogów,
więc wiem, że zawartość potrafi nieźle zabełtać myśli.
wtorek, 20 sierpnia 2019
Jeszcze bez porannej mgły.
Letnie sukienki znikają z chodników i szukają już schronienia
w głębokich szafach. Masowo lęgną się za to dżinsy, co niechybnie oznacza zbliżający
się koniec lata. Pani puściła swobodnie biodra, które szły samopas wyrafinowanym
slalomem, gdy ona zajęta była konfigurowaniem dynamiki piersi, żeby elegancko
wyeksponować je na krótkim, porannym filmie dokumentującym jej atrakcyjną
obecność w świecie nie tylko rzeczywistym. Pani zgrabnie zeskoczyła z hulajnogi,
gdy rowerowa ścieżka przestała być asfaltową i obrodziła drobną, granitową
kostką. Najwyraźniej obawiała się, że jej się śniadanko ugniecie w brzuszku, albo
cała się w nerwach roztrzęsie już bladym świtem i to bez ingerencji ciał obcych
i wrogich. W przybrzeżnych zaroślach pośród dojrzewających pereł dzikiej róży i
zarumienionych mirabelek wróble bawią się ze mną w chowanego pogwizdując, żebym
całkiem nie zabłądził wzrokiem. A jest gdzie, bo nawłocie na rzecznej ostrodze kuszą miękką, ciepłą żółcią
kołysząc się w niewyczuwalnych podmuchach.
poniedziałek, 19 sierpnia 2019
Komórka w sieci neuronów.
A jeśli to
wszystko, co wokół, to iluzja? Gra wyobraźni napędzana moimi myślami? Jeśli
czuję to, co przed chwilą wyobraziłem sobie, a dzieją się wyłącznie myśli? Ból
łydek nietrudno wymyślić, gdy wcześniej myślało się spacer po bezdrożach. Najtrudniej
pomyśleć pierwszy raz. Potem jest już łatwiej. Mogłem nie wymyślać szczegółów,
które teraz kłują. Zbyt pochopnie podszedłem do zagadnienia i pozwoliłem sobie
na słabsze chwile. Mogłem być przezorniejszy. Zapobiegliwy bardziej. Zachciało
mi się zaglądać, gdzie nie trzeba. I słuchać innych, równie „przebiegłych” jak
ja. Dziwne, że oni mają podobne złudzenia. Jakbyśmy wspólnie budowali tę
rzeczywistość. Może mamy wspólne korzenie? Stanowimy jeden mózg?
Dziewczęco, choć wilgotno.
Dziewczęta posiadły chyba wiedzę tajemną i po prostu wiedzą. A kiedy
wiedzą, wtedy nie zakładają skarpet, bo szkoda w mokrych chodzić, więc wychodzą
z domów bez. Ja dopiero się uczę rozpoznawać objawy i taka konstatacja przyszła
mi do łba po raz pierwszy. Ale sprawdziło się. Stado dziewcząt bosonogich
pokłusowało do swoich codzienności, a zaraz za nimi tupał deszcz narastający i
nieprzewidywalny – dla mnie. Na środku chodnika wyrosła rozłożysta pani i prawdopodobnie
dysponowała prywatną grawitacją. Tak sądzę, bo gęste ciała niebieskie posiadają,
gdy tylko przekroczą masę, a pani najwyraźniej przekroczyła. Otoczyła się
parasolem wielkości komfortowego namiotu dwuosobowego i musiałem orbitować,
żeby nie przyziemić na obcym lądzie. Do wyboru została mi jezdnia marszcząca się
pod kołami, oraz rachityczny trawniczek nasiąkający wodą. Życie wciąż mnie
cieszy, więc wybrałem trawnik. Malutka murzynka niosła na głowie las baobabów.
Mama zaplotła jej na głowie pięć przepięknie sterczących warkoczy,
wyglądających jak miniaturowy, japoński las ikadabuki. Za to drzewa w
naturalnych rozmiarach brązowieją i żaden deszcz tego już nie powstrzyma. Jesień
idzie – nie ma na to rady.
niedziela, 18 sierpnia 2019
Wizjoner.
Pani
być może była z tych, co czują się nagie, gdy nie mają na sobie kapelusza, ale
była niemalże naga pomimo posiadania rekwizytu na czubku głowy. Oczu co prawda
dostrzec nie szło, za to krzywizny ciała całowane światłem fleszy podziwiać
można było bez żadnych ograniczeń. Otworzyłem usta, nawet nie dlatego, żeby coś
powiedzieć, tylko, żeby w milczeniu wyrazić zachwyt, gdy powstrzymała mnie
męska dłoń:
- Ciii… Nie
przeszkadzaj. Uczy się chodzić po czerwonym dywanie...
Ćwieka
mi zabił, bo jak to tak? Nago? Co prawda strój często w chodzeniu przeszkadza,
jednak nie na tyle, żeby ludzie zrezygnowali z ubrań na korzyść wygody i
zwiększonych możliwości logistycznych. Nie wnikając w kaprysy klimatyczne
pozostawał problem wstydu zarówno tego, który nosił goliznę, jak i oglądających
ją.
- No właśnie! –
skontrował moje myśli ów powstrzymujący mnie pan – Wstyd. Nie tak łatwo go
ukryć, kiedy dywan czerwony, a materiału wystarcza w najlepszym razie na cienką
chusteczkę do nosa. Chodzić też trzeba umieć, więc wypada poćwiczyć, zanim
zacznie się występować publicznie. Naturalne rumieńce? Fe… Kto je zamaskuje zachowując
standardy estetyczne?
Starałem
się dość do porozumienia z moją ignorancją i niepamięcią, więc sięgałem coraz
głębiej. Faktycznie. Panie pomiędzy samochodem, a obowiązkowymi schodkami
demonstrowały trudną sztukę przemieszczania się po czerwonym dywanie w obłędnie
wysokich szpilkach i kapeluszach, a cała reszta zdawała się być strzępem
moskitiery naszpikowanej ewentualnie biżuterią. Nieskończona armia fotografów
kładła się niemal w poprzek ich ścieżki i usiłowała odkryć co odkryte. Panie
slalomem bioder mijały co bardziej zuchwałych i nachalnych, by zniknąć za
drzwiami z tyłkiem ostrzelanym taką dawką światła, że dziw aż, że nie każda
jest chociaż mulatką.
- Rozumiesz pan –
człowiek puścił w końcu moją rękę, jednak emocje na jego twarzy sugerowały, że
nie zakończył ze mną tego dziwacznego dialogu, w którym ja z otwartymi ustami
mówiłem wyłącznie w myślach, a on mnie temperował i oświecał – W TV to wygląda
na proste zajęcie, a przecież nie jest. Spróbuj stanąć piętą na siedmiocalowym
gwoździu i zrób krok, kiedy ktoś fleszem próbuje ci rozchylić pośladki. A są i
gorsi. Niektórych interesuje zawartość przewodu pokarmowego!
Oznajmił
to niejako z dumą, co mnie już totalnie rozkojarzyło. Przypomniałem sobie te
charty, wyżły i jamniki stąpające z wystudiowanym wdziękiem i uśmiechem
wymalowanym krwiście na twarzy. A cóż one w tych przewodach mieć mogły? Dwa
liście sałaty zjedzone na raty? Kosteczkę selera naciowego, jeśli pora obiadowa
akurat minęła? Na takiej diecie nawet królik upodobniłby się do zaskrońca.
- Widzisz –
wskazał ręką na panią, która odrobinkę speszona mijała jakichś masturbujących
się młodzieńców o czerwonych twarzach i rękach rozgorączkowanych – zanim
wystąpi przed opinią publiczną musi się nauczyć nie tylko chodzić, ale i
znosić. I to wszystko. Skórę musi mieć grubszą niż pociąg pancerny, żeby takie
trzydzieści kroków przetrwać bez katastrofy. Chwila zawahania i klapa na całej
linii, a flesze nie zapomną. Nie odmówią sobie uwiecznienia niedoskonałości.
Podrapałem
się po głowie. Trochę racji miał niewątpliwie. Nie sądziłem, że kolor dywanu ma
zakamuflować ewentualne wypadki. Czyżby krew miała wsiąkać niepostrzeżenie? Ta
menstruacyjna też? Bardziej zdeterminowane spacerowiczki demonstrują przecież
nienaganną opaleniznę bez żadnych ograniczeń cielesnych, albo wręcz zapraszają
fotografa, żeby uwiecznił ich bezkompromisową chęć okazania światu każdego
detalu osobowości.
- Wie pan już? –
zagaił ponownie. Najwyraźniej byłem jedynym słuchaczem, na jakim mógł wywrzeć
wrażenie elokwencją – Trzeba ćwiczyć, bo Internet nie zapomina i nie wybacza. A
zasięgi diabli biorą i kontrakty stygną, albo zmieniają nosiciela bez
skrupułów. Nikt się nie cacka. Tylko patrzeć, jak i na facetów przyjdzie pora.
To jak? Chciałby pan spróbować? Rozmiar czterdzieści? Coś dobierzemy, ale warto
byłoby schudnąć odrobinkę. I wydepilować to i owo. Przede wszystkim owo. Pan
podejdzie tam za parawan. Podeślę panu wizażystkę, fryzjera, modystkę i całą tę
resztę menażerii, żeby fotki wyszły jak należy. Startuj chłopie, dywan płowieje
na słońcu dość szybko, a chyba nie chcesz startować w drugiej lidze? To takie
mało amerykańskie…
Domniemanie.
Moje fatamorgany w
innych światach zaplotły korzenie i ciągną mnie gdzieś, gdzie nie bywam
świadomie. Pozwolić im się uwieść? Nawet, gdyby miało to oznaczać, że nie
wrócę? Że owo nieznane TAM jest tak daleko, że życia starczy na podróż ledwie w
jedną stronę? Śnię sny kolorowe, niespełnione i budzę się przytłoczony żalem. Stratą,
której nazwać nie potrafię, bo świt odziera mnie z resztek pamięci i tylko na
końcach nerwów zostawia cień uczuć tajemnych, okrytych nieprzeniknioną peleryną
nocnych mar. Chciałem śnić w dzień – jak borsuk. Czarno-białe sny, które
zedrzeć można tylko razem ze skórą. By pamiętać niezawodnie gdzie bywałem. Nie
umiem.
sobota, 17 sierpnia 2019
Prometeusz II.
We
wnętrzu dłoni szukałem przeszłości, bo przyszłość przepowiedziała mi cyganka,
zapominając przy tym uprzedzić mnie, że w najbliższą przyszłość wkroczę uboższy
nie tylko o koszt wróżby, ale również o zawartość kieszeni, nadgarstków… ech –
szczęściem płeć zostawiła w spokoju i mogłem wrócić fizycznie kompletny, co nie
znaczy, że piękny młody i bogaty, chyba, że znajdzie się koneser niszowych
rozwiązań we wskazanych dyscyplinach.
W
obliczu nieszczęść niektórzy usiłują smutki zakonserwować płynami, które nawet
zepsuć się nie potrafią, jednak ja byłem finansowo upośledzony po wizycie i
takie rozwiązanie wykraczało poza możliwości, o chęci nie pytając wcale
nieprzypadkowo. Sen jest niezwykłym lekarstwem na wiele dolegliwości, ale,
kiedy krew kipi, to i on podkula ogon i chowa się po kątach. Kto wie, czy i
jego zapobiegliwa cyganicha nie ukryła pośród kolorowych spódnic korzystając z
mojego roztargnienia.
Przeszłość
wydawała mi się najtańszą rozrywką, bo kto miałby pobierać opłaty za wstęp i
biletować jednostki usiłujące maszerować pod prąd? Szukałem we wnętrzu dłoni
jakiejś wskazówki, jednak wnętrze dłoni specjalnie nie było rozmowne i raczej
zaciskało się w pięść na wspomnienie jak zakończyła się ciekawość przyszłości,
więc raczej groziła mi paluszkiem obawiając się, że przeszłość będzie równie
materialistycznie nastawiona do mojej naiwności.
Z
nagrobnych kamieni wyczytać się zbyt wiele nie dało, a rodzinne kroniki, to
posiadają może szlachetnie urodzeni, a nie plebs, żyjący z dnia na dzień.
Wyglądało, że przyjdzie pożegnać się z rozrywkami związanymi z czasem
nieteraźniejszym, jednak pokusa nie dawała zbyć się tak łatwo i skamlała o
więcej samozaparcia. O zgrozo! Jeśli zaparcie miało otworzyć drzwi do
przeszłości, to wolę nie pytać, co pozwoli mi wrócić! Na wszelki wypadek
przygotowałem apteczkę, tudzież zapas papirusów jakby wrócić miały czasy, w
których makulaturę można było wymienić na naszyjnik z szaroburych rolek wyrobu
papieropodobnego i wracać do domu w chwale i zawistnych spojrzeniach sąsiadek o
skromniejszej biżuterii.
Żeby
odwlec nieuchronne popadłem w letarg. Znaczy… Nie wiem w co popadłem, bo
współcześnie powiedziałbym, że medytuję, czy coś w tym stylu, a jeszcze
niedawno całkiem podobne postępowanie nazywało się myśleniem o niebieskich
migdałach – nie mylić z migdaleniem się. Sprawdziłem, więc wiem, że z botaniką
mam niewiele wspólnego i nie wyglądałem ani jak czarny lotos, ani niebieski
migdał, ani nawet jak ktoś, kto taki migdał spotkał na swojej drodze.
Wyglądałem jak bezmyślny chłop z tępym wyrazem twarzy siedzący na podłodze ze
wzrokiem wlepionym w całkiem nieatrakcyjny mebel. Po kiego czorta mi taki
mebel?
Chciałem
zdębieć, jednak roślinne aspiracje moich myśli napełniły mnie obrzydzeniem, bo
to dość długowieczne i mało ruchliwe okazy patrzące w odległą przyszłość, a ja
zamierzałem odwrócić się do nich… wystarczy powiedzieć, że tyłem, żeby nie być
nadmiernie dosłownym (czy na siedząco da się tyłem…?). Dopiero co święte
nenufary, a teraz dąb napastować mnie zaczyna i strach pomyśleć, jak szybko
roślinność zaczęła pacyfikować połacie mojego jestestwa.
Ha!
Otóż proszę! Udało się w skali mikro przeprowadzić transfer teraźniejszości w
przeszłość! Ową, która była, a obecnie już nie jest. Tą samą w której migdalić
się nie miałem wcale i udało się znakomicie. Nie migdalę się nadal, lecz mój
zachwyt nad utylizacją teraźniejszości i bezstratną zamianę w przeszłość
pozostawił mnie siedzącego na podłodze z miną tak zachwyconą, że spontanicznie
wybaczyłem cygance jej ekspresyjne pożądanie i bardzo swobodne podejście do
prawa własności.
Sięgnąłem
wstecz. Bez niczyjej pomocy. Jak szaman. Otworzyłem się na wszechświat i
pozwoliłem historii przepływać we mnie we wszystkich możliwych kierunkach.
Siedziałem z błogostanem na gębie, a przeszłość waliła we mnie bez
znieczulenia. Przyszłość chyba też, jednak w swoim uniesieniu czułem się
niezależny od czasu i przestrzeni. Gdyby tylko tyłek nie bolał od siedzenia…
Nie pomyślałem, że duch - owszem – pokona wszelkie granice, lecz miękkie tkanki
pozostawione na podłodze cierpią za miliony, bo nie nawykły do długotrwałego
kontaktu z ciałem nieugiętym i piszczą jak głodny szczeniak, nie zważając na
zwycięstwo ducha.
Zacisnąłem
zęby i wysłałem swój ból w przeszłość (w przyszłość, to trochę się bałem, bo po
cóż mam go przeżywać ponownie, skoro mogę wygnać w zaranie dziejów, a może i
wzbogacić nim chwile pierwszą wszechświata?). Gnałem więc mój ból w przeszłość
i zbierałem przy okazji inne bóle, które już znałem, albo te niespodziewane i
pchałem, toczyłem jak śnieżną kulę w przeszłość ku stworzeniu świata. Mijałem
starodawnych szamanów, którzy pukali się w głowę i nawoływali do ostrożności,
ale ja czułem w sobie MISJĘ! Musiałem donieść ból tam, skąd już do mnie nie
wróci. Po kres wszechrzeczy. Ku stworzeniu.
Kulę
napełniałem bólami, nawet tymi, jakie mnie dopaść nie mogły. Pomyślałem o
bólach istnienia, o cierpieniach codziennych i pchałem garściami aż napęczniała
ta kula, lecz toczyła się żwawiej, niż chciałem nawet, bo trudno myśli zebrać,
gdy toto tak pędzi i gna. Przede mną majaczył w nicości kłębełek wszechświata w
zalążku, a kula rączo zmierzała ku niemu. Nie miałem już sił, by jej gonić,
choć mięśniowe bóle kula połknęła bez czknięcia nawet, więc przystanąłem na
chwilę.
Kiedy
zobaczyłem, że w dobrą stronę gna, uznałem, że dobrze byłoby znaleźć się parę
milionów lat od Big Bangu, więc pobiegłem w przeciwną stronę czasu, a kulę
niech szlag trafi, albo Wielki Wybuch. Wiałem jak szarak pospolity, ale
wiedziałem co za ogonem zostawiam, więc nie zwlekałem. Ocknąłem się na podłodze
zdyszany gorzej od zajeżdżonego podczas westernu konia i kręciło mi się w
głowie.
Udało
się! Wszechświat powstał! Ciekawe, co stało się z bólem. Usiłowałem dosięgnąć
zaplecza, żeby namacalnie się przekonać o sukcesie nie tylko medycznym, ale i
społecznym, gdy zmaterializował się przede mną jakiś wytwór ponadczasowy, bo
był w każdym czasie – nawet nierealnym. Popatrzył na mnie spod brwi
krzaczastych, splunął mi pod nogi i zapytał:
- No i cóżeś
najlepszego uczynił? Zaraziłeś mi bólem wszystkie światy… Ech ty! I kto teraz
ten bajzel posprząta?
piątek, 16 sierpnia 2019
Dylemat.
Odwiesiłem
imię na wieszak. Wszyscy, którzy tu wchodzili oddawali swoje i nawet szatniarz
nie był potrzebny, bo kto chciałby kraść imię, które właściciel zdejmuje
dobrowolnie i ciska nim na wieszak, jak swetrem w upalny dzień. Patrzyłem na
tych wisielców schnących w zapomnieniu. Nie byłem chciwy i nie szukałem nic na
wymianę. Patrzyłem bezmyślnie, jak przytulają się do siebie nieudacznicy,
tworząc chwilowe związki. Ich właściciele pewnie nie mieliby odwagi poczynać
sobie tak bezobcesowo. Znaczy – z imionami nie mieliby śmiałości, bo kiedy już
się z nich rozebrali, to jakoś szło i popołudnie powoli gasło odchodząc do
lamusa.
Wieczór
dojrzewał, bezimienni pocili się, gdy pochłaniali alkohol nie dla przyjemności,
lecz by zapomnieć. Zapewne połowa z nich zamierzała wychodząc zabrać
przypadkowe imię, bo sądzili, że gorzej trafić nie mogą. Znamienne, że
przychodzili pojedynczo, a uwolnieni od bagażu potrafili rozmawiać i znajdować
ekshibicjonistyczną radość w spontanicznej szczerości wobec kompletnie obcych
ludzi.
Zamówiłem
wprost przy barze coś zbyt trudnego do wymówienia i liczyłem, że barmanowi
produkcja zajmie z grubsza dożywocie, jednak popchnął w moją stronę coś żółtego,
co grzechotało kostkami lodu i było nakryte więdnącym plasterkiem pomarańczy.
Pod sufitem krążyły mrzonki i nadzieje – trochę jak harpie szukające żeru, a
trochę jak ostatnia deska ratunku pchnięta usłużną ręką anioła stróża.
Niezdecydowane były wielce i najwyraźniej świeżo wykluły się w inkubatorach
oszołomionych głów. Pod nogami snuły się zdeptane złudzenia i wygłodniałe
iluzje. Obraz wystarczająco upiorny, żeby Topor mógł się pod nim podpisać bez
wstydu.
Długonogie
kelnerki przepłaszały stada tej menażerii, żeby nie przeszkadzały gościom w
konsumpcji. Chyba nie widziały tych insektów, zjaw i wirusów czyhających na
chwilę słabości. Dosiadła się do mnie istota równie beznadziejna, jak ja i
przeliczając butelki za plecami barmana usiłowała wypić trzy kolory drinka
niezależnie, poczynając od dołu. Życzyłem jej sukcesu zupełnie szczerze i całkiem
bezinteresownie, a ona popatrzyła mi w oczy, jakby w nich chciała odnaleźć
receptę na sukces. Widać zapomniała, że tu nie przychodzą wygrani.
Siedziałem
na wysokim hokerze i zaciągałem się aromatem jej ciała. Pachniało trochę
młodością, trochę potem i nieśmiałością. Kiedy wydawało się jej, że nie widzę
machała nogami, jak dziewczynka na huśtawce, jednak wystarczyło, że ktokolwiek
rzucił okiem w jej stronę, by zaplotła stopy w ciasny węzeł wsparty na
podnóżku. Barman gotów był wysłuchać jej i mnie. Symultanicznie, lub zgoła
jednocześnie. Widać, że doświadczony i potrafi pokiwać ze zrozumieniem głową na
wszelakie wyznania, nawet najbardziej ekscentryczne, czy zgoła zmyślone ad hoc.
Nie chciałem gadać. Drink nie rozwiązał mi języka, a jedynie rozdygotał myśli i
pozwolił im na frywolność. Pani obok chyba również, bo wpatrywała się we mnie
jakby tworzyła właśnie trzeci tom ze mną w roli głównej.
Wzruszyłem
ramionami, ale nie chciałem strząsnąć jej wzroku. Sam nie wiem po co
wzruszyłem. Może sprawdzałem, czy wciąż żyję? Brak imion sprawiał, że znaliśmy
się jak łyse konie i pani zaproponowała mi współudział w sześciu kieliszkach
wypełnionych tequilą, żebyśmy mogli się spotkać w środku po drodze pożerając
beczkę soli. Skoro spotkaliśmy się przy barze, to w sumie czemu nie? Zgodziłem
się skinąwszy głową, a resztą zajął się już barman ustawiając wysokoprocentowy
most między nami. Spotkaliśmy się – a jakże. Pani machała już nóżkami nie zwracając
uwagi na otoczenie i błędnym wzrokiem chciała przytrzymać się moich ramion,
jakby blat baru był niewystarczająco stabilny.
Kiedy
zaproponowała grę w „wytęż wzrok i znajdź 24 szczegóły”… z jawną sugestią, że
po imiona wrócimy nazajutrz, żeby nie zmarnować tak udanej znajomości, barman
tylko się uśmiechnął ścierając z blatu perły rosy spływającej ze szklanek.
Oczywiście zaprosił na ciąg dalszy jutro i obiecał pochopnie, że popilnuje nam
imion. Ciekawe po co? Pani do swojego coś szeptała przed wyjściem, jakby je
przepraszała, albo tłumaczyła, dlaczego musi zostać w szatni. Ja, jak gbur
ostatni wcisnąłem ręce w kieszeń i przeszedłem obok szatni nie zaszczycając
mojego uwagą. Czekałem na zewnątrz, pamiętając, że kobiety potrzebują większej
ilości słów. Kiedy wyszła, starannie zamknęła drzwi za sobą, kopnęła dwa
namolne złudzenia i poszliśmy – dwoje bezimiennych pośrodku świata, który nie
mógł nas rozpoznać, więc zignorował nas doskonale. Może w ogóle nie wracać, tylko pójść z nią i zapomnieć adresu?
Sezon budowlany.
Chmury wyglądały jak w pół krzyku zatrzymana śnieżna lawina. Słońce przedzierało
się przez skołtunione, białe bałwany i kładło się licznymi cieniami na południowych
zboczach chmur. Wiatr wstrzymał oddech i czekał, choć to do niego całkiem
niepodobne. Z panującego w powietrzu napięcia korzystały jaskółki wyżerając
oszołomiony, podniebny plankton na wyścigi. Żadna nawet nie zaśpiewała
podziękowania, tylko jadły wszystkie, jakby trafiły na przelatującą w popłochu szarańczę
i miały jedną jedyną chwilę, by wypełnić brzuszki po kres wytrzymałości. Wrona przysiadła na antenie i podziwiała z otwartym dziobem zastygłe widowisko, ktoś rzucił okiem ponad głowę, jednak zbyt wiele nie dostrzegł. Elewacja monotonnie wspinała się do nieba, a podglądacz stał zbyt blisko ściany, żeby dostrzec jak brak światła
zmienia biel chmury w stalowo-siną, wymiętą szmatę. Malarz, z sobie tylko
znanych powodów, zamiast oglądać to, co ponad nim dojrzewało szukał natchnienia
między własnymi nogami. Wzrok mam zbyt słaby, ale zawziąłem się i szukałem
tego, co mogło go tak zafascynować, że nie podnosił w ogóle głowy. Świeżo
ułożone, granitowe kocie łby, które zapewne nie trafiły na swoje stare miejsca i
muszą pielęgnować świeże odleżyny? Piasek rozrzucony łopatą, wyczesany miotłą i
wiatrem? Zbyt trudne dla mnie zadanie. Pies również zlekceważył widzenie, więc
pewnie martwa natura. I to bezwonna. Najwyraźniej czworonóg znudzony jest już okolicznymi
budowami, bo gnał, jakby chciał wreszcie znaleźć jakikolwiek fragment pogodzony
z okolicą dłużej od psiej pamięci.
czwartek, 15 sierpnia 2019
Domek z ogródkiem.
Gdyby
nie chyląca się ze starości szafa poddasze byłoby kompletnie puste. Podłoga ze
skrzypiących, porozsychanych desek stała się schronieniem dla drobnego życia,
które w zamieszkiwanych pomieszczeniach tępione jest bez litości. Okno
sięgające podłogi, złożone z wielu małych szybek wpiętych w drewnianą
kratownicę okiennicy stawało się witrażem, na którym czas wymalował wyschnięte
strumienie deszczu przedzierającego się przez osadzający się latami kurz. Na
ścianach liniały tynki odpadając płatami, jak łupież. Powietrze pachniało
przesuszoną stęchlizną, szorstkim, nawianym pod dachówki bezpańskim kurzem i
pajęczynami podartymi nie wiadomo przez kogo. Pająki uwijały się, żeby naprawić
zniszczenia wyglądające, jakby ktoś przedzierał się jak przez dżunglę, by dotrzeć
do okna.
W
jednej z drobnych szyb dostrzegłem wytarte niecierpliwą dłonią nierówne kółko.
Podszedłem szlakiem wydartym w pajęczych sieciach i zerknąłem przez oczyszczony
owal. Okno wychodziło na brzeg małego jeziora okolonego z odległej strony lasem
porośniętym nadbrzeżną gęstwiną zniechęcającą do wychodzenia tam na brzeg. Na
bliższym, łaskawszym brzegu stała ławka ze złuszczoną do cna farbą. Stare
drewno nadgryzione zębem czasu trzymało się jeszcze, lecz na pierwszy rzut oka
widać było, że ławka jest równie leciwa jak opuszczony dom w którym stałem. Na
ławce siedziała dziewczyna w lekkiej, letniej sukience zdobionej w nieznane mi
kwiaty. Bosymi stopami machała beztrosko, bo nie sięgała nimi ziemi i tylko
źdźbła traw mogły ją połaskotać w pięty. Dłonie wsunęła pod siebie, żeby nie
zajmować się nimi. Może miała nawyk gryzienia paznokci i schowała ręce, żeby
nieświadomie nie ulec pokusie i patrzyła w drobniuteńkie zmarszczki na wodzie
figlujące w nabrzmiałym, czerwonym słońcu wstydliwie chowającym się za lasem.
Między
mną w oknie, a dziewczyną na ławce wił się nieśmiało jakiś kostropaty parkan z
chylących się sztachet, a na jednej z nich wisiał zapomniany dzbanek z urwanym
uchem. Zdziczała jabłonka obsypana drobnym, robaczywiejącym owocem uginała się
pod ciężarem płodów, których od dawna nie miała z kim podzielić, więc płakała
nimi, a one czerwieniały i czerniały pod drzewem roznosząc aromat pokusy, aż
sczezły. W trawach wybujały chwasty zerkające zazdrośnie na spory zagon pokrzyw
dumnie kiwających się w rytm narzucony dziewczęcymi stopami, jakby wiatr
dostosował się do tej melodii. Stałem cicho, żeby nie spłoszyć chwili, gdy
gasnące promienie słońca przeczesywały dziewczęce włosy nadając im połysku i
barwy dojrzałych kasztanów. Nie była ruda, włosy miała niemal czarne, jednak w
tym świetle zdawały się nabierać barwy głębokiej miedzi. Na jeziorze łuska
drobnej fali złociła się i mamiła pozornym bogactwem aż słońce zaszło zupełnie.
Dziewczyna
wstała i bez pośpiechu podeszła do brzegu łagodnie zanurzającego się w wodach
jeziora i pozwoliła wodzie polizać stopy. Zadrżałem, jakbym to ja zanurzył się
w chłodnej wodzie, albo został zrewidowany nocnym wiatrem. Dziewczyna śpiewała,
a raczej nuciła pieśń, której słowa ślizgały się po wodzie jak stado nartników
i odbijały się od bardzo już niewyraźnej ściany lasu, by powrócić wzmocnione
echem i zmęczone podróżą szukały chętnego ucha, żeby w nim zamieszkać, albo
choć osiąść na chwilę. Głos miała tak piękny, że zasłuchałem się bez pamięci i
nie mogłem zrobić jednego kroku. Przytulony nosem do szyby chłonąłem ciemność
szukając w jego gęstwinie dziewczyny o bosych nogach i włosach rozgrzanych
słońcem, lecz jej obraz był już wyłącznie imaginacją.
Poczułem
żal, jakbym został okradziony z czegoś, czego szczerze pragnąłem. Został mi
wyłącznie słuch, który nie miał wątpliwości, że dziewczyna wciąż tam jest i
śpiewa głosem krystalicznie czystym. Myślałem, że to jakiś omam słuchu, ale
byłem przekonany, że głos przesuwa się i dochodzi z innego miejsca. Zupełnie,
jakby wsiadła na łódź i płynęła nią wskroś jeziora. A przecież nie skrzypiały
dulki wioseł, nie pluskała toń darta piórem wiosła. Tylko głos szedł po wodzie,
jakby posiadł umiejętność wodnych pajączków dotykających toni tak lekko, że
nawet się nie ugnie. Las niczym pasterski owczarek naganiał do mnie dźwięki i
sprawiał, że mój żal rósł i z każdą chwilą wypełniał mnie pragnieniem trudnym
do opanowania. Chciałem pójść na zewnątrz. Na tę ławkę, na której siedziała wcześniej
i posłuchać z bliska jej śpiewu. Byłem skażony logiką, myślą, że musi stać na
brzegu i śpiewać, bo przecież nie da się przejść jeziorem na drugą stronę,
czyli to mój słuch płata mi figle – dziewczyna musi być tuż obok i tylko fragment
nocy dzieli mnie od niej.
Odepchnąłem
się od ściany i wyprostowałem zdecydowany pójść i ją odnaleźć, gdy na ramieniu
poczułem ciężar sękatej dłoni. Z ciemności łypały na mnie oczy, a reszta
sylwetki była domysłem, albo nadzieją rozsądku, że to człowiek, którego
zbliżanie się przegapiłem zafascynowany śpiewem dobiegającym od wody. Udawałem,
że to gospodarz, od którego zamierzałem odkupić ten dom wraz z rachitycznym
płotkiem i zagonem pokrzyw. Ze zdziczałą jabłonką, która znów mogłaby rodzić
prawdziwe jabłka i ławką, którą można oczyścić z wieków obojętności i
przywrócić życiu. Ale to nie mógł być właściciel, bo ten, który tu mieszkał,
nie żył już ze czterdzieści lat, a jedyny spadkobierca mieszkał za oceanem i
chciał się pozbyć tego spadku za bezcen, byle nie musieć tu więcej zaglądać.
- Chodź ze mną,
jeśli już koniecznie musisz – wychrypiał głosem odwykłym od mówienia, a potem
pociągnął mnie mocno trzymając za łokieć, jakby się bał, że wyrwę się i
pobiegnę.
Deski
skowytały pod moimi krokami, a on szedł bezszelestnie. Byłem pewien, że o
poranku zobaczę na poddaszu własne, osamotnione ślady, gdy po nocnym gościu
zostanie wyłącznie wspomnienie. O ile w ogóle poranek dla mnie nadejdzie.
Schody jęczały i cały dom zdawał się protestować przeciwko tym śródnocnym
spacerom. Mój przewodnik cicho uspokajał skarżące się drewno i mamrotał coś
niezrozumiale. Szliśmy, a trawy śliniły się wilgocią oblepiając nogawki spodni
i buty, aż zadrżałem ogarnięty chłodem. Szczęściem, droga była krótka, przewodnik
znał ją tak dobrze, że nie potrzebował nawet iskierki światła. Usiedliśmy na
ławce. Wyjął fajkę i nabijał ją z pietyzmem, a kiedy zapalił w topniejącej
chmurze dymu zobaczyłem znów wzrok wbity we mnie i przedzierający się do mojego
sumienia i przetrząsający mu kieszenie. Korzystając z czerwonego ognika
dostrzec zdołałem brodę białą jak śnieg i włosy ściągnięte gumką w ubożuchny
koński ogon. Światło tonęło w jego pobrużdżonej twarzy i nie mogło wydostać się
z wąwozów zmarszczek. Tylko oczy wciąż były młode, a ostre spojrzenie mogło
pokroić noc na plasterki.
Zawołał
coś, czego nie zrozumiałem. Może z kaszubska? Nie wiem, jednak słowa brzmiały
obco. Sponad dachu chałupy tchórzliwie wyjrzał strzęp księżyca i chyba fiknął
koziołka poślizgnąwszy się na omszałych dachówkach. Wpadł do jeziora, gdzie
rozlał się poświatą po całej toni bladym, wystraszonym światłem. Od lasu szła
do nas dziewczyna w letniej sukience z jakąś witką w dłoni. Jakby pasła gęsi,
czy owieczki. Szła wodą śpiewając piosenkę żywszą niż wcześniejsza, lecz równie
niezrozumiałą. Ze zdumienia straciłem mowę i patrzyłem na nią zapominając
zupełnie o obecności staruszka, kiedy doszła do brzegu i podeszła do nas.
Dygnęła w moją stronę, a potem usiadła na kolanach starszego pana i ucałowała
go w oba policzki obejmując rękami szyję. Odważyłem się przełknąć ślinę i
gapiłem się, jakbym w życiu nie widział dziewczyny w sukience tulącej się do
własnego dziadka.
- Więc chcesz
kupić dom – raczej stwierdził, niż zapytał chrypiąc jak poprzednio – Ale nie
wiesz, że jeśli go kupisz, to z tą sierotą. Nie można kupić domu i wygnać jej
stąd. To jej dom, jej ławka i jezioro. Przychodzi tu każdej nocy i powiezie cię
na zgubę, jeśli kupisz dom wbrew jej woli. Przypomnij sobie śpiew. Pójdziesz za
nim tam, gdzie jezioro zamknie się nad tobą i już nie wrócisz. Mi już brakuje
sił, przydałby się tu ktoś młodszy i silniejszy. Dobrze się zastanów. Zostawię
was, żebyście porozmawiali, nim podejmiesz decyzję. Jeśli się dogadacie odejdę,
jeśli nie - odejdziesz ty. Do rana zostało mnóstwo czasu. I nie powiem do
widzenia, bo widzimy się ostatni raz.
Wstał,
pociągnął z fajeczki, a dziewczyna rzuciła mu się na szyję i prosiła go o coś w
ich prywatnym języku. Pogłaskał ją po włosach i lekko lecz zdecydowanie
posadził na ławce. Rozplątał jej dłonie i jedną z nich wsunął w moje ręce.
- Dajmy sobie
szansę – wyszeptał wyraźnie zmęczony – Może w końcu się uda. Zostańcie. Chociaż
do rana.
Subskrybuj:
Posty (Atom)