piątek, 29 listopada 2024

Zdobycz.

 

    Przeczytałem sęsacyjnego (ortografia dorównująca skali wydarzenia) NIUSA. Lokalna gwiazda internetu, w ODWAŻNEJ SUKIENCE, poszła rankiem (nie przesadzajmy, powiedzmy raczej, że bliżej południa) po bułki* i dała się przyłapać na tej karygodnej czynności całej zgrai zaprzyjaźnionych i oswojonych paparazzi, którzy tłukli zdjęcia na ŚCIANCE upstrzonej gryzmołami graficiarzy bez talentu. Co gorsza – zanim zdążyła ZAPOZOWAĆ. Moc truchleje!


    Jako wytrawny kolekcjoner artefaktów z pogranicza STREFY 51 musiałem tę kieckę zdobyć, bez względu na koszty. Przydałaby się na co bardziej niebezpiecznych wyprawach poza STREFĘ KOMFORTU. Nos łowcy poprowadził mnie przez miasto tam, gdzie gwiazda mogła już bezwstydnie lśnić, bez obawy o paskudne tło. I instynkt mnie nie zawiódł. Z wytworną nonszalancją opierała się drogocenną pupką o maskę bentleya, czy innego maseratiego i pozwalała kamerom pieścić bezcenne ego, opakowane w niepowtarzalną osobowość i ciało godne każdego grzechu, a nawet grzechotnika.


    Negocjowała twardo. Przepłaciłem i to grubo, ale było warto, choć kiecka już wyglądała na przepoconą. Widać, że nosicielka ciężko pracowała nad niebanalną pozą, a kiecka wypełniła ściśle tajną, niebezpieczną misję, z której wyszła niemal bez szwanku.


    Kiedy wreszcie sukienka opadła do stóp nosicielki, daremnie żebrząc o litość, okazało się, że bidulka-nosicielka pod spodem nie dysponowała ani strzępem tekstylnym, więc nie miała gdzie schować kwoty odstępnego. Uśmialiśmy się setnie, kiedy przyznała, iż podejrzewała, że pod pretekstem zakupu negocjuję kwotę za jej cielesną uległość, by zbrukać jej nieźle już zszarganą cnotę.


    Honorowo, chciała zwrócić niewielką górkę nadpłaty, skoro rzecz sprowadzała się do odzieży z drugiej ręki, ale ją powstrzymałem, proponując, by przy kolejnym zakupie udzieliła mi rabatu zbliżonego do BLEKŁIKOWYCH. Przyznałem, że zainteresowany byłbym strojem bikini, względnie stringami, w które można wskoczyć i wyskoczyć więcej niż raz. Oczywiście garderoba musiała zostać przetestowana przez doświadczoną nosicielkę, bo certyfikaty autentyczności łatwo sfałszować, a fotka dokumentująca wyskok odzieżowy i zbycie rzeczy, to trudny do obalenia dowód sprawdzony przez autorytet na linii ognia.


    Naga, odzieżowo upośledzona gwiazda uśmiechała się promiennie, dłonie mając zapchane plikiem mamony, a zapowietrzeni nagle paparazzi drżącymi rękami poprawiali ostrość w obiektywach. Aby przełamać niezręczność chwili, gdy oddalałem się z kiecką, gwiazda wygłosiła oficjalny komunikat:


    - Ech! Ci geje są tacy uroczy, nieprawdaż?


* Spacer po bułki w świetle fleszy niósł zapewne zawoalowaną dwuznaczność – albo religia pozwala gwieździe jadać na śniadanie pieczywo, albo ktoś się zalągł w jej łożu tak skutecznie, że stał się godzien świeżych bułek po nocnych ekscesach.

czwartek, 28 listopada 2024

Dominacja to zagęszczenie min na polu minowym, czy gra twarzą?

 

    Niskopienna niewiasta siedziała jakoś tak dziwnie, jakby się jej pupa nie mieściła na krzesełku. Być może wypchana była wiedzą tak bardzo, że musiała się uwypuklić tu i ówdzie, a nawet wybrzuszyć adekwatnie do słowa. Średnią krajową minęła bez kłopotu i nonszalancko demonstrowała swoją wielkość. Dzień nauki musiał być chyba, bo zaraz potem obserwuję jednocześnie dwie kobiety czytające analogowo i wolne od kabli wiszących z uszu. Za to gość wyglądający jak partyzant, który zapomniał wyjść z lasu zawczasu i nieco się zaniedbał, przesłuchiwał zasoby internetu zakąszając zawartością nosa niczym odkurzacz. Niczego nie zamierzał usuwać – zero waste!

środa, 27 listopada 2024

Proszę prosię o proso w proszku.

 

    Szklane ściany wiaty straciły przeźroczystość i udawały że są pokryte mrozem. Mnie dopada stała wątpliwość na widok wełnianej czapki z pomponem w komplecie z gołymi kostkami. W autobusie pisklę raczyło się jogurtem brzoskwiniowym z plastikowego kubka, a to, co nie trafiło w łakomy pyszczek było zlizywane z twarzy hen, po zasięg języka.


    Drobna kobieta o włosach czesanych burzą z piorunami zdawała się być koścista ponad miarę. Co prawda widziałem tylko nerwowe dłonie i twarz z mocno wystającymi kośćmi policzkowymi, ale twardość miała wpisaną w geny. Inna miała uda grubości (żart!) moich ramion, a nie jestem żadnym gladiatorem, czy sumitą, więc pewnie była chora. Na ławce siedział łysy Budda w okularach, ekstrawagancko obwieszony słuchawkami na skroniach. Pewnie sączył muzykę wprost do mózgu, bez pośrednictwa uszu (brudne, czy co?). A marszczyć się umiał nawet potylicznie. I karampuk siedział(a) nieopodal. Płeć mógł rozstrzygnąć chyba jedynie rzut monetą, bo nic innego nie przyszło mi do głowy, a przecież nie będę przeprowadzał rewizji osobistej.


    Na koniec śliczna pani, gromadząca krągłości zachłannie. Wyglądała jak bałwanek ulepiony przez wysmakowanego artystę. Jechała z facetem (emu? Tfu! Emo, albo homo, nie potrafię rozstrzygnąć, bo prozaicznie nie znam się na trendach mody). W każdym razie, gość zamiast adorować piękną panią, flirtował z telefonem. Przygłup i tyle!

wtorek, 26 listopada 2024

Klasztor – stary, cyniczny klakier.

 

    Wiem - jestem dziwny, ale kolekcjonuję bzdury. Na zapas, na wszelki wypadek. I czekam, aż się rozmnożą, bo głupota uwielbia chadzać stadami, w myśl powiedzenia - ciągnie swój do swego.


    Jako pierwszy pojawił się: „blekfrajdej już w środę”. zjawisko unikatowe i nie do osiągnięcia w ojczyźnie "blekfrajdeja" z braku konkurencji językowej.

   

 Następnie objawił się był: „blekfrajdejłik”. rzekomo tydzień będzie się składać z nieokreślonej liczby piątków. Albo i nie, bo być może chodzi o samotny blekłikowy piątek, tylko akcja ceremonialna rozdmuchana jest na cały tydzień oczekiwań. jak przy zmarłym.

    

    Aż wreszcie nadszedł "blekwtorek"! I to dopiero jest koszmarek godny księgi guinessa.


    A przecież reklamodawcy dopiero się rozgrzewają. Więc lepiej nie szafować miejscami na podium. Nadstawiam ucha!

Najwyższy pośród księży? Księżyc?

 

    Zapodziane w ciemnościach pociągi porykiwały smętnie. Piękna okularnica, trzymając za rękę bestię-okularnika, wspinała się na palce, żeby sięgnąć ustami ust. On całował jej dłoń, kiedy ona patrzyła mu w oczy zadzierając głowę. Miała długie włosy, wśród których zaszyła się czerwona wstążeczka. On miał czapkę uszankę i żuł gumę, żeby zaburzyć romantyzm chwili. Tuż obok stał brodacz w okularach i cały był pochłonięty tym, co na monitorze, choć z naprzeciwka wysoka pani w okularach (krótkie spodenki wciągnęła na rajstopy) patrzyła to na parkę, to na niego. Być może miała nadzieję, że się jej spełni brodaty okularnik, którego bez wysiłku dosięgnie ustami, ale był nieprzystępny, więc poszła na drugi koniec autobusu.


   

niedziela, 24 listopada 2024

Dom dusz.

 

    Stare pieniądze podobno są „lepsze” od tych świeżo zdobytych. Ta jawna hipokryzja, uknuta została oczywiście przez tych, którym przedawniły się już pomysły na ich zdobycie. „Świeżaki” wciąż musiały pilnować pleców, aby w porę dostrzec niebezpieczeństwo konkurencji, ciekawość urzędu skarbowego, czy pracowników policji, lub prokuratury. Gdy pieniądze zdążyły się już nieźle zakurzyć, przetrwać stulecia, zamrożone w latyfundiach, złocie, kosztownościach, czy dziełach sztuki, powoli nabierały społecznego szacunku, a pirackie dzieje rodu skrupulatnie pomijano w rubrykach towarzyskich. Miliony po barbarzyńskich przodkach nie mogą przecież obarczać niewinnych duszyczek spadkobierców, działających legalnie, z niesmakiem traktujących jakiekolwiek naginanie reguł. Stać ich było na uczciwość. Zapracowały na to całe pokolenia pradziadów.


    Kiedy ma się pieniądze, rzeczy trudne przestają takimi być. Zawsze można wynająć fachowca, który problem rozwiąże. Elegancko i bez przesadnego afiszowania się. Bo mieć kłopoty – nie wypada. Wypada mieć szczęście. Wypada pokazywać się w towarzystwie. I pod żadnym pozorem nie wypada rozmawiać o pieniądzach, które tak po prostu są, niezawodnie, jak jesienny katar.


    Fachowcem, który miał rozpoznać i poskromić wstydliwy problem, tym razem byłem ja. Pieniądze były tak stare, że nadano im szlachectwo wystarczająco dawno, żeby kłaniał się im każdy bank, włodarze państwa, czy jakiekolwiek służby, z wojskowymi i policyjnymi włącznie. A przecież woleli przez pośredników zapewnić sobie współpracę z kimś niezwiązanym z instytucjonalnym ściganiem. Musiałem uczciwie przyznać, że moje sumienie nie do końca było różowiutkie, czy śnieżnobiałe. Względem siebie pozwalałem sobie na szczerość, nawet tak krępującą. Oczywiście nie szczyciłem się publicznie skazami na sumieniu, żeby móc kontynuować karierę.


    Droga do posiadłości zaczynała już nużyć. Strefa buforowa. Tak bodajże moi zleceniodawcy nazywali te przestrzenie między tablicą „Teren prywatny pod 24h ochroną uzbrojonych zawodowców”. Nie wystarczyło wejść na teren, bo teren stanowił powierzchnię, na jakiej zmieściłaby się dobrze zorganizowana metropolia. Droga wiodące do posiadłości krzyżowała się z innymi, od których nie różniła się niczym, więc zabłądzić było nader łatwo. A na nieproszonych gości czekały niespodzianki, jakie zdumiałyby władcę tej krainy. Miał nie wiedzieć, żeby nie skalać szczerości uśmiechu na wypadek pytań przedstawicieli prawa.


    Kiedy wreszcie pancerna limuzyna wypluła mnie przed posesją, byłem już w pełni prześwietlony, przestrzeżony przed usiłowaniem czegokolwiek, co wykraczało poza zlecenie, uprzedzony o konieczności zachowania dyskrecji pod groźbą bliżej nieokreślonych kontaktów towarzyskich z paroma pozbawionymi humoru jegomościami wielkości szafy pancernej każdy. Za to wewnątrz traktowany byłem już bardzo grzecznie. Służba prowadziła mnie niekończącymi się korytarzami do salonu, w którym miąłem dostąpić zaszczytu poznania pana tej rezydencji i jego problemu. I dostąpiłem niestety.


    Dom, jeśli godzi się nazwać tak coś, co samych łazienek ma trzydzieści siedem, cztery ogrody zimowe i jak mniemam ze dwie kondygnacje podziemne, których na pewno nie zaprojektował ten, który projektował mury grube na metr dwadzieścia ze trzysta lat temu miał swoje tajemnice, którymi usiłował obarczyć obecnego właściciela, mocno zirytowanego tym faktem. Faktem? Przepraszam, to niezamierzona ironia. Dom realizował się w kategoriach pozazmysłowych i niewytłumaczalnych. Nie, żeby straszyło. Przestraszyć kogoś kto dorobił się tego luksusu, to dopiero wyzwanie. Powiedzmy, że zirytować na tyle, by zatrudnić kogoś do rozwiązania niewygodnych incydentów i przywrócenia stabilności, jakiej wymaga się od obiektów architektonicznych. Audiencja była krótsza niż sądziłem. Właściciel uścisnął mi dłoń, jakby sprawdzał, czy płynie w nich cokolwiek i wygłosił krótkie dyspozycje.


    - Albert opowie panu o wszystkim, pokaże, co trzeba i będzie na zawołanie, jeśli będzie potrzebna pomoc. Ma pan wolną rękę. Koszty nie grają roli. Pluton komandosów, firma budowlana, co tylko pan uzna za sensowne, zostanie dostarczone. Wyjeżdżam, żeby nie być w to zamieszany. Proszę działać. Albert poinformuje mnie o wynikach. Mam nadzieję, że rychłych i zgodnych z oczekiwaniem.


    Wyszedł, gdy tylko skończył mówić, ignorując tak mnie, jak i Alberta. W pomieszczeniu został rozpływający się zapach wody kolońskiej, lekko zakłócony przytłaczającym księgozbiorem o grzbietach ze skór dawno wymarłym zwierząt.

Niepamięć.

    Obudziła się z dłonią wsuniętą głęboko pod gumkę piżamy. Dłoń była lepka, spocona i pachniała grzechem samozadowolenia. Nie musiała zerkać w lustro, by poczuć rumieniec zawstydzenia, a przecież zawstydzić samą siebie, kiedy nikt nie widzi, to duża sztuka. Sen był niezwykle sugestywny i absolutnie nie do przyjęcia w naturze. On… Nie, nie sen. We śnie był on. Z innego świata, w jej biurze mógłby najwyżej przenosić meble. Solo, bo zbudowany był niczym zwycięski gladiator. I cuchnął podobnie.



    Gdyby to nie był sen… Aż zadrżała, przełykając ślinę. Wargi miała wyschnięte, popękane, więc nie wyszła z tego snu bez szwanku. Czy krzyczała? A pewnie tak. Na jawie darłaby się jak szalona i niech szlag trafi skargi sąsiadów. Nie tylko się darła, ale drapała jak kotka, gryzła i nie panowała zupełnie nad ciałem. Poduszka mokra od westchnień, od zapasów wyimaginowanych, kołdra skopana na śmierć umierała właśnie na dywaniku, a jej ciało stygło przemoczone ekspresją.



    Usiłowała przypomnieć sobie, jak doszło… Przyszedł, pewnie na wezwanie, może coś naprawić, może chciał kupić kredens po babci, który wystawiła na allegro, bo tam miała stanąć śliczna, nowiutka witryna na książki. Stanął w drzwiach, a jej nogi zmiękły od razu. Przytrzymała się skrzydła. Skąd wiedział, że może sobie pozwolić na wszystko?



    Popchnął leciutko i zamknął drzwi. Potem było już tylko szaleństwo. Chwycił ją za włosy i zmusił, by uklękła. Spuścił spodnie i wszedł w jej usta głębiej, niż mogła sobie wyobrazić. Makijaż (we śnie miała makijaż) zaczął spływać przepocony łzami. Członka czuć było potem, moczem, nasieniem tylko przez chwilę, bo zaraz oblepiony był jej śliną i oddechem poszarpanym na drobne kawałki w chwilach, gdy cofał biodra.



    Kiedy ją podnosił, była już tylko małą, zasmarkaną dziewczynką, z buzią, po której spływały strużkami czarne od kosmetyków łzy. Rozpiął jej spodnie i pociągnął je w dół. Gdy spodnie osiągnęły kostki, przestał się nimi interesować i skupił na figach. Te stawiły znacznie mniejszy opór i w okamgnieniu osiągnęły poziom kolan. Z irracjonalną dumą pomyślała, że nawet we śnie była starannie umalowana, miała na tyłku najlepsze gacie z szuflady, a wygolona była tak dokładnie, że nawet wzrok się ześlizgiwał z jej łona. I pomyśleć, że do dziś nie potrafiła głośno powiedzieć „cipka”, nawet, kiedy była kompletnie sama. Obrócił ją plecami do siebie, pchnął na ścianę i zaatakował. Krzyczała, kiedy wdzierał się między pośladki i kiedy był już w niej. Gdyby ten członek był o jeden milimetr grubszy – rozerwałby ją na strzępy. Gryzła ścianę. Ból pomieszany z pożądaniem stanowił mieszankę z samego dna piekieł. Nie wie kiedy popuściła i gorący mocz popłynął po ścianie i po jej udach. Chwycił ją za płeć i warknął:



    - Przestań!



    Głos miał niczym treser dzikich zwierząt. Posłuchała, ani myśląc protestować. Wciąż trzymając ją mokrą ręką przeniósł na stół. Położył strącając wszystko, co zaśmiecało blat i rozchylił jej kolana. W niczym nie znał umiaru. Może sądził, że potrafi zrobić szpagat? Raczej nie. Nie wyglądał na takiego, który cokolwiek sądził. Może był niezgrabiaszem, albo w szale nie zauważył, jak dalece wykracza poza wszelkie granice. Czuła, jak pęka w kroku, a gorączka jej ciała przesyca powietrze piżmem. Pochylił się i zaciągnął, jak tonący, kiedy uda się złapać oddech.



    - Teraz! - chrapliwy rozkaz dzwonił jej pod czaszką – dokończ!



    Nim zrozumiała, czego od niej chce, gorąca struga popłynęła. Tym razem prosto w usta barbarzyńcy. Bała się, że to go rozjuszy, że ją rozszarpie za profanację, ale on krztusił się, pił, sięgał językiem głęboko w srom, niczym tornado przetaczał się po groszku namiętności, spuchniętemu tak, że obejmował już chyba cały wszechświat. Słowa dawno już straciły jakiekolwiek znaczenie, a może i w ogóle przestały istnieć. Wiedziała tylko, że koniec świata galopuje ku niej z prędkością wirowania tego jęzora coraz zuchwalszego, napierającego mocniej i mocniej.



    Krzykiem umiała wyrazić zachwyt w dowolnym języku świata. Musiał zrozumieć, bo nawet kompletny kretyn rozpozna szaleństwo kobiety. Uniósł jej nogi i trzymając za pięty jedną ręką, drugą poszczuł członka. Wiedziała, że to niemożliwe, ale czuła, jak się w niej rozpycha, jak omija zdyszane płuca, jak wciska się pod serce, które ze strachu waliło wciąż szybciej i mocniej. Natychmiast ogłuchła. Pewnie bełkotała bez ładu i składu, śliniła się, a oczy pływały jej poza zasięgiem rozumu. Może żebrała o litość, albo o więcej. Może wcale jej tam nie było, bo trawiła orgazm wspinający się na dziewicze poziomy. Nie sądziła, że można stopniować uniesienia.



    Bolało ją wszystko, łącznie z paznokciami, włosami i oddechem. Przez skórę przebiegały całe watahy impulsów, niczym mrówki oszalałe po zniszczeniu mrowiska. Świat stygł nienaturalnie powoli, czas wracał w swoje zachodzone na zabój koleiny, zmysły przypominały sobie o zasadach społecznego funkcjonowania, o poprawnościach, nakazach i grzechach.



    Kiedy pojawił się wstyd (gdzie on się podziewał? Dobrze, że nie wrócił w trakcie, bo miałaby się z pyszna) spróbowała wyjąć dłoń ze spodenek. Gumka stawiła opór, dłoń była cięższa niż kiedykolwiek. Czy to możliwe, że… Pod pupą czuła wilgoć. Zbyt dużą na jej wyobraźnię.



    Dzwonek zadźwięczał tak natarczywie, że wyrwał ją z otchłani kłębiących się myśli. Na paluszkach podeszła do drzwi czując, jak chłód mokrej piżamy przegryza się przez ciepło jej ciała. Zerknęła przez wizjer wstrzymując oddech. Za drzwiami, nonszalancko trzymając siatkę z bułkami  stał ON. Facet ze snu.  Na policzku miał wyraźny ślad po drobnych ząbkach.


Ścisnąć cis zwężając węża.

 

    Radio i telewizja ukradkiem zaczynają obchodzić święta, markety proponują blakfrajdej nawet w środy, albo blakłiks rozpięte od pół listopada aż po trzy czwarte grudnia. Politycy głoszą niekończącą się falę sukcesów i nieważne z jakiego kraju pochodzą, bo szczęście jest wszechobecne, porażające zasięgami. Tylko masło się wyłamuje, bo nie dość, że straciło smak, to jeszcze zyskało na wartości. Zapewne dlatego, że zamiast robić je ze śmietany, jak zrobiłby to prymitywny wieśniak, produkuje się je w zakładach zaawansowanych technicznie, jak pigułki na zwiększenie popędów. Po ulicach ciągnie się peleton w czerni, dominując kompletnie drużyny w innych kolorach. Wyjątkiem są tylko nieliczni „tęczowi”, ale to wie każdy kibic sportów kolarskich – koszulka mistrza jest przechodnia i chyba nikomu nie udaje się jej utrzymać na kolejny sezon.


    Negocjuję z ciałem wydolność, żeby móc, choć nie mogę. Może nie chcę. Świat zasypia, a ja czuję się częścią tego świata i chcę spać z kurami. I wstawać z nimi. Najwyraźniej nie byłem grzeczny, albo urodziłem się pod słabą gwiazdą. Nie ma co narzekać. Nogi ciągną, choć nieco wolniej. Okłamuję się, że to wina odzieży, cięższych butów, skostniałych mięśni. Przecież PESEL nie waży aż tyle. Szczególnie, ze cyfrowy i może już go kto ukradł. Nie zaglądam tam szczególnie często, to nawet nie wiem. Rząd, który mi go ukradł, teraz każe mi go zastrzec, więc pewnie sprzeda komu, jeśli dotychczas tego nie zrobił. Kamery kpią ze mnie na każdym skrzyżowaniu i przy każdym budynku. Wewnątrz autobusu także. Co ja im zrobiłem? Przecież nie jestem objawieniem internetu, żeby pojawili się dewianci interesujący się moją banalną codziennością. Trudne to wszystko do zrozumienia.


    Wrzosy więdną, i słusznie. Liście opadają zgodnie z zaleceniami synoptyków. Deszcz przeplata się ze śniegiem, wędkarze w zaciszu warsztatów, gabinetów, sypialni, uzbrajają sprzęt na zimowe łowiska i onanizują się nadzieją na taaaaaką rybę. Wirtualny świat odkrył zalety suma. Więc w tym sezonie, zamiast świątecznego karpia propaguje ten przysmak. Telefon podrzuca niechciane oferty, elektroniczna poczta przelicytowuje go ilościowo. O jakości mowy nie ma, bo przecież nie o to chodzi. Facebook oferuje mi ekstra znajomości, nie pytając ani mnie, ani obcych, czy aby na pewno chcieliby „dodać mnie” do puli znajomych. A gdyby tak, za jednym zamachem „dodać” wszystkich? Czy byłbym jak Bóg, co kocha wszystkich i dla każdego ma serce na dłoni? Wolę nie dociekać, czyje to serce, bo i tak podrobów unikam zaciekle.


    PS. I to by było na tyle. Powiedzmy, że to takie ECH!, rozwłóczone na wiele zdań. Nic mi nie dolega. Ponarzekałem, żeby wyrobić średnią krajową, bo rok ma się ku końcowi, a czuję się statystycznie niewyrobiony. Z zaległościami wchodzić w nowe, to trochę fo-pa (jak mawiają Francuzi).

Kaszel, dawniej kasztel – magazyn kasz.

 

    Drzewo, które wchodziło w jesień etapami, połowę liści trzymając w letniej zieleni, a drugą w jesiennym złocie, właśnie przesiadło się na sezon jesienno-zimowy. Połowa dokładnie ogołocona, a druga kipi od złota. Sroki sprawdzają, kto wstał, a kto jeszcze w łóżku, drepcząc nerwowo po poręczach wciąż nowych balkonów. Dziewczynki o włosach nie mieszczących się pod kapturami biegają z wiklinowymi koszykami(?) w jednej ręce, drugą mając zajętą poważnie wyglądającą „spluwą”. Szczęśliwie, przez zamknięte okna nie słychać „faka”. Młodziutka pani, spowita w szale i czapki stopy wbiła w kapcie – z futerkiem, które być może wciąż jeszcze żyło, i szła tak, jakby zapomniała o czymś tak prozaicznym, jak buty. Zakochanym i roztargnionym trafiają się nie takie tekstylne niedociągnięcia.

sobota, 23 listopada 2024

Złowić płowe głowy.

 

    Ciemność szczeknęła na mnie po dwakroć, bez szczególnej nienawiści, a potem ucichła. Pięciokrotna gwiazda zerkała ponuro ku ziemi i (być może) aktualizowała wiedzę o świecie. Piękna pani o urodzie przekraczającej (ilościowo i jakościowo) średnią krajową wzgardziła miejscem obok mnie, by niebanalną sylwetką móc czarować współpasażerów wyprostowaną sylwetką. Nie mam pojęcia, co z twarzą zrobiła kozacka baba, ale wyglądała jak własna karykatura i to sporządzona przez wyjątkowo złośliwego artystę. Dogonić ją mogły jedynie postaci ze współczesnych kreskówek.


    Nieustannie podziwiam zuchwałość Magistratu, by nazwać parkiem (kieszonkowym) coś, co nawet na klomb było mizerne. Pani w początkującej ciąży zapewne usłyszała wyszeptane „ała” przez słabowzroczną kobietę, której udało się podczas czytania nowinek wyrżnąć głową w poręcz. Gawrony obsiadły nagie korony drzew i już przed świtem umawiają się na popołudniowe spotkanie, przy okazji nieco plotkując. Pomimo panującej wesołości zdawały się być nieprzysiadalne, homofobiczne i zacofane, przez brak kontaktów z obcymi gatunkami, ale kto wie, czy przyroda nie usiłuje przekazać uniwersalnej prawdy.


    Nie zakłócałem spotkania i poszedłem pomimo, w ustach rozsmarowując doskonałe słowo, które usiłowało zostać wypowiedziane – CZEKADEŁKO. Początkująca kobieta szła w rajstopach, ledwie przesłoniętych kusym sweterkiem, więc o pruderię ją posądzać byłoby nadużyciem. Tknęło mnie, więc przyglądałem się kobiecym torebkom. Młodsze niewiasty noszą je na ramieniu, w dłoni, względnie na zgiętym łokciu. Starsze noszą ją na pasku przewieszonym przez głowę. A kiedy wracałem, przysiadła się do mnie piękna pani, na której bez trudu mógłbym wyznaczyć bardzo przyzwoity równik. Z południkami lepiej byłoby zachować większą ostrożność.

piątek, 22 listopada 2024

Za przepierzeniem pierze pierze.

 

    Smart-King-Kong szedł krokiem oszczędzającym jądra, które musiały mieć pojemność najmarniej litr na jednostkę. Ciężki kaliber. Nic dziwnego, że nawilżał się, choć płyn wybrał mocno toksyczny – śmierdziało zaawansowaną farmacją. Ludzie fotografują co tylko się da. Choćby druty nad ciemną ulicą lekko posypywaną mokrym, topniejącym od samego patrzenia śniegiem. Rozejrzałem się po wnętrzu pojazdu. Poza starszym gościem, wyglądającym na chorego, cierpiącego bezsenność, lub kaca – wszyscy skupiali wzrok na monitorach. I tylko Kozacy nie ściszali głośników. Najwyraźniej stres bojowy dopadł zarówno kilkuletnie tłuste dziewczynki, jak i ich pulchne babcie, czy odstawione niebosko mamusie. Coraz trudniej udawać obojętność, bo cyrylica wyłazi mi już nie tylko uszami.


    Młoda czarownica, przemierzała świat nie przejmując się geometrią ulic. Dzięki butom szła o jedną kondygnację NAD CHODNIKIEM.


    Zupełnie z zaskoczenia zaatakowało mnie pytanie – gdzie mam (i czy w ogóle) zanadrze. Czasami dobrze byłoby coś tam ukryć na czarną godzinę, albo, by sprawić komuś przyjemność.

czwartek, 21 listopada 2024

Kierowca ze skierowaniem od kierownika kieratu.

 

   Żeby nawet podejrzeń nie mieć w kwestii płci istoty idącej przede mną? Na podstawie stroju nie dało się wyrokować, ani nawet domniemywać. Dopiero broda stała się istotną wskazówką, choć pewności nigdy za wiele – kurczaki na hormonach gotowe i dziewczę obrzucić bródką. Ech! I nawet nie wiem teraz, czy to problem okulistyczny, czy psychiatryczny.


    Miękkie światło sodowych latarni nie raziło, nie rozświetlało mroku. Kładło się dyskretnie na Rzece, albo architekturze, nie czyniąc im szkody. Gość skisł we śnie i zanieczyścił atmosferę w pojeździe. Klimatyzacja była bezradna. Kamienny Kopernik tonący w objęciach zachłannej wierzby zerkał na wzgórze, którego szczyt niegdyś zdobiło obserwatorium. Rusałka w bieli wysiadła szukając akwenu godnego udźwignąć jej wyporność. Nastolatki płci brzydszej noszą wąskie spodnie, a dziewczęta coraz szersze. Szczególnie nogawice dresów gotowe pomieścić nie jedną nóżkę, a całą istotę, czasami wręcz w godziwym towarzystwie.


    Sąsiadka opróżnia dwa pocieszne pieski, zbierając ciepłe efekty przemiany materii. Kiedy się uśmiecha – wygląda idealnie. Szczęśliwie religia nie zakazuje jej uśmiechu, więc odkłania się z uśmiechem, ku mojej radości. Z-grubsza-dziesięciolatek telefon obsługiwał niczym wirtuoz, za to schylenie się po „upadnięty” kwit zdawało się być zadaniem awykonalnym.

środa, 20 listopada 2024

Stoik stroi, stroik stoi.

 

    Starszy, ale bardzo dziarski facet szedł krokiem tragarza, dźwigając prawie pusty plecak, po którym spacerował kot luzem. Kot beztrosko rozglądał się po okolicy nie tracąc równowagi i przechadzał się po ramionach gościa, ogonem łaskocząc go w tył głowy. Nieco bardziej uśmiechnięty poszedłem dalej, we wspomnienia.


    Padło na żeliwnego byka stojącego nieopodal schodów wiodących do piwnicy, w której co chwila inna knajpa usiłuje oszołomić klientów oryginalnością. Ja pamiętam ją w wersji kubańskiej. Barman w trakcie pracy, spontanicznie zapraszał kelnerkę, obsługę kuchni i kogo tylko się dało, żeby zatańczyć rumbę, czy salsę. Zapraszali gości, żeby dołączali i cierpliwie pokazywali kroki, gdy tylko znaleźli się chętni. Dziś knajpa nazywa się TANGO. Kto wie, czy nie argentyńskie.


    Młoda kobieta, w stroju doskonale udającym przedwojenny smak, wyglądała więcej niż znakomicie, siedząc w berecie, krótkim płaszczu, wielowarstwowej sukience i półbucikach na przystanku. Korciło mnie, żeby jej pogratulować stylu, ale obawiałem się, że odpowie cyrylicą.

wtorek, 19 listopada 2024

Szczupły chłopak – szczupak.

 

    Na placu zabaw umarł niebieski osiołek. Leży na boczku ze wzdętym brzuszkiem i gumowym okiem zerka na zjeżdżalnię, pod którą przycupnęły ruiny jednodniowych zamków, wywrotki bez kierowcy, foremki i łopatki. Wokół osiołka drżą na wietrze złote liście. Jakiś ptak rechocząc odprowadza mnie na przystanek Nie udaje się go wypatrzyć w mroku, a zgadnąć nie umiem, któż to jest tak wytrawnym i zawziętym szydercą.


    Dziewczyna Yeti (aby pozbawić niepewności, nie chodzi o samicę Yeti, tylko o wybrankę stwora) w białym, kosmatym kożuszku, adidasach „Adidasa” zatraciła się w braku wystarczającej ilości końcówek, w wyniku czego spadł jej telefon na podłogę. Szczęśliwie (?) kawę w papierowej tytce utrzymała. W wiacie nieopodal dworca trwała biba kloszardów płci wszelakiej – coś, jakby spotkanie klasowe trzydzieści lat po maturze.

sobota, 16 listopada 2024

Katarynka – zakatarzona kobieta?

 

    Szczeknął na mnie (bez nienawiści) biały pies. Odszczeknąłem najuprzejmiej, jak umiałem. Właściciel (psa) zajęty flirtem telefonicznym zignorował tę naszą niezbyt wyszukaną dyskusję. Drzewa wyłysiały już bardzo. Inne bronią się ostatkiem sił, znaczy liści. Tuje, ordynarnie pocięte rok temu znów skrócono o kolejny metr. W tym tempie, za pięć lat będzie po nich. W piekarni, w niezbyt długiej kolejce stał spory pies, przebierając nóżkami. Chyba chciało mu się siku, ale może denerwował się, czy jego pani nie zapomni o bułeczkach, słodkich paluchach, czy łakociach dla gości niedzielnych. Słońce przechadzało się alejkami, albo zaglądało do okien, oślepiając, lecz nie parząc. Pochłodniało wyraźnie, skoro nawet słońce nie potrafi dostarczyć ciepła.

Prasówka cd.

 

1. Zapozowała toples.

    Kobieta, ubrana jedynie w łóżko pozowała do zdjęć, co miało stanowić dowód, że dotarła na drugi koniec świata. Dotarła, no i co? Po drodze zapewne ukradli jej ubrania.


2. Wpadka graficzna.

    Wiem, że jestem zacofany niemożebnie, ale wpadka polegała na tym, że pani z telewizji wydaliła ustnie słowo „gówno”. I to na żywo. Być może powiedziała to tak plastycznie, że malarze chwycili za pędzle, graficy za ołówki, a pozostali… no… Grunt, że rzeczona wydzielina musiała zostać zobrazowana, aby stać się treścią memów i artykułu.


3. Zarządzanie wodą.

    Bo grożą nam niedobory. Konieczna jest retencja i efektywność. Radość, że ktoś poważnie zajął się tematem nieco tłumi informacja, że owa efektywność polega na założeniu liczników ze zdalnym odczytem. I sam nie wiem, czy to przejaw retencji, czy efektywności. Grunt, że są pieniądze! I urzędnicy.


4. Męskość, to choroba genetyczna.

    Tak się wypowiedziała oficjalnie „pani”, która rok temu rozpoczęła „tranzycję”, żeby móc wyglądać, jak stereotypowa kobieta, choć to kosztuje. Żeby ostatecznie porzucić świat męski, postanowił/a zostać lesbijką. Proces przemiany potrwa jeszcze, być może do emerytury, ale sfera seksualności została już zdefiniowana do końca.


5. Płaska ryba udała się na płytsze wody.

    Zazwyczaj pływa głęboko, udając wstążkę długości około 23 metrów, albo „nawet piętnastu”, jak twierdzi autor. Ta jednak miała zaledwie dwa, co również napisał autor, zamieszczając zdjęcie nurków asystujących rybie w podróży na świeże powietrze. Moim zdaniem, ciało nurka było co najmniej trzykrotnie mniejsze od sfotografowanej rybki, jednak Azjaci przeważnie są niscy, więc pewnie mieli po siedemdziesiąt centymetrów wzrostu – to się zdarza. Na płyciznę rybki wypływają wyłącznie „w kilku sytuacjach” - przed trzęsieniem ziemi, względnie po.


6. Odziana w bikini kpi.

    Mogą być dwie królowe, te co siedzą w kiblu, i te co siedzą w jacuzzi. Intrygujące. Logika świadczyłaby, że onych królowych musi być minimum cztery i nic mniej. Absolutnie. Dwie w jacuzzi i dwie w kiblu. A teraz, kiedy już wiem, gdzie szukać księżniczek, zaczynam zerkać do pomieszczeń sanitarnych, w nadziei, że i dla mnie jakaś będzie uprzejma „mądrze wybrać drogę życiową”.


7. Poligamia.

    Serce, wątroba, nerki i mózg rozkochali się w kurkumie. Nie wiadomo, czy z wzajemnością, ale jednak. Uczucie czyste, nie rażone nerwem, gdyż kurkumina (E-100, jak kto woli) redukuje stres. Mam nadzieję, że na widok szczypty kurkumy, organy nie pobiją się jak nie przymierzając nastolatki na widok atrakcyjnej nastolatki.


8. Polacy przytyli.

    Po pandemii. Od trzech do sześciu kilo na głowę. Dowiedziałem się tego z artykułu o żywieniu przedszkolnym, w którym dominuje przetworzona namiastka mięsa i cukier, a przesłodzone (jedzonkiem i napojami) dziecko musiało pić kranówkę. W moim Mieście kranówka jest reklamowana nawet przez MPK, jako zamiennik wody w butelkach.


9. Sportowe fakty.

    Wielu chłopa uwielbia wiadomości sportowe. Ja znalazłem taką. Jedną z gwiazd Igrzysk Olimpijskich w Paryżu, została obwołana motylanka (pływaczka stylem motylkowym – nieuleczalny przypadek autora), wydalona (słowo zbyt dosadne fizjologicznie) z wioski olimpijskiej. Po własnym, nieudanym starcie ogłosiła sportową emeryturę i zwiedzała Paryż, być może szukając miłości, skoro na sukcesy już liczyć nie mogła. I to oburzyło komitet olimpijski. Naprawdę grzechem jest zwiedzanie miasta goszczącego najlepszych sportowców świata?


10. Świeci pośladkami.

    Święta idą (ponoć pani Carey od kilku tygodni o niczym innym nie gada), więc blask jak najbardziej na miejscu. Nie do kupienia, więc trudno byłoby ów blask zapakować i wsunąć ukradkiem pod choinkę. Ale można samodzielnie osiągnąć. Wystarczy założyć kieckę przeciętą na pół i w takiej ruszyć na podbój miasta, dyskretnie powiadamiając o ekspedycji zaprzyjaźnionych parapetów. parafrazów… rapaportów, papa ratzingerów. Tych no, co z krzaków strzelają sensacyjne foty. Tylko klimat trochę nie sprzyja, bo zamiast lśnić, łatwiej dorobić się rumieńców.

Poręcz może poręczyć, czy raczej podręczyć?

 

    Kobiety solidne opanowały przedświt. Wewnętrzne bogactwo rozpychało posłuszne ciała, by stało się zdolnym pomieścić i piękno, i niebanalne pomysły, zainteresowania, czy drobne wątpliwości… Trzeba być kompletnym ignorantem, by sądzić, że ubogim ciele może skrywać się wielka głębia. A nawet jeśli, to musiałaby niepotrzebnie się tłoczyć.


    Ilość podbiegających osób sugerowała, że autobus galopował zbyt szybko, bo trudno podejrzewać masowych spóźnialskich na jednym z najpopularniejszych przystanków dla wsiadających. Na krzyżówce został gość, stojący okrakiem nad półtoralitrową butelką, ale nie wyglądał na sprzedawcę oranżady dla spragnionych, bo żadna z dróg nie wyglądała na deptak spacerowy. Długowłosy rudzielec podśpiewywał sobie bezgłośnie i tańczył głową do wtóru bezprzewodowych melodii sączących się wprost do mózgu. Muzyka musiała być porywająca, bo do głowy i ust dołączyły palce zdobne w bardzo wyszukany lakier. Kozacy, jak winogrona – występują kiściami.


    Dochodzę do wniosku, że ktoś (nie mam pojęcia kto) skutecznie wmówił kobietom, że atrakcyjne będą jedynie w czerni. I one w to uwierzyły dyskwalifikując kolory z codziennego menu. W powodzi czerni wyławiam wieczną nastolatkę, która zmarszczki ukrywała pod rzadką, różowiutką grzywką, a w bardzo wysokich glanach jedno ze sznurowadeł było błękitne, jak oceany w reklamowych folderach.


    Przez centrum, na sygnale, gnała straż miejska – czyżby zamierzali odbijać prezydenta? Przecież sam się wykupił z niewoli za dwie stówki gotówką.

piątek, 15 listopada 2024

Starucha grucha, że grusza za gruba w uszach.

 

    Ciemność przecinał gość przytroczony do niewidzialnego psa marki pudel. Pies był niemal tak czarny, jak spowijająca go atmosfera, tylko był bardziej kędzierzawy. Gatunek ginący. Pudle wyszły z mody nie nawet złej prasy nie mają – w ogóle świat o nich zapomniał.


    W autobusie zabrakło Starych, Dobrych Nieznajomych, pustkę po nich wypełniać usiłowała starsza pani w omdlewająco różowiastym sweterku kryjącym b=wielce doświadczoną pupkę. Taki sweter nazywa się (chyba) tuniką – taki habit w wersji mini dla cywili. Pani nogi miała młodsze o przynajmniej dwadzieścia lat od twarzy i teraz nie wiem, czy to twarz była tak zużyta, czy nogi świeżo po restauracji w markowych salonach piękności.


    Aromatyzowany jegomość idąc krokiem Charlie Chaplina inwentaryzował zawartość ulicznych kubełków z wyraźnym zawodowstwem w ruchach. Senne ulice nie wnosiły wartości, a widzenia rozcieńczone wilgocią, w której dobrze czuć się mogą rzeki i ryby nie nastrajały do pieśni. Szczęściem do łez również nie.

czwartek, 14 listopada 2024

Przejść w bród bród pełen bród.

 

    Sąsiadka postury więcej niż słusznej, tłukła się pośród nocy, łażąc boso po chałupie z werwą niezbędną, by piętami wytłuc hasające po podłodze niewidzialne karaluchy. Szczęśliwie nie czyniła tego (tym razem) w szpilkach, bo wtedy efekt przypomina serię z karabinu maszynowego, albo ołowiany deszcz bębniący o blaszany dach.


    Tymczasem na Miasto spadł śnieg. „Techniczny”, jak nie doczytałem w prasówce, nękający tereny przemysłowe, w tym nieodległe Czechy. Samotna (tzn bez drugiej do kompletu), Ruda Kobra z naelektryzowanym włosem jechała gdzie indziej niż dotychczas. A ja, zaskoczony przez kontrolę biletową (kanar płci żeńskiej to kanarka? Kanarzyca? Wydawała się miłą osobą, choć fach uprawia nieszczególny) wjechałem w dzielnicę Boga, gdzie krzewy i żywopłoty przypominały zmarznięte jeżę, czy włochate gąsienice. Rzeka na zimno połykała kaszę manną lecącą z nieba, a na klombach reflektory podświetlały suche pęki traw. Gościa powłóczącego prawą nóżką spotykam tam, gdzie wiem, że nie jestem spóźniony. Jest dobrze. Naprawdę. Listopad zachowuje się zgodnie z nazwą i nie wynurza się przed szereg, a ja mogę podziwiać łysiejące korony drzew. Warto, bo są naprawdę piękne, gdy już wynurzą się z gąszczu listowia.

środa, 13 listopada 2024

Skrypty z krypty.

 

    No i stało się. Dzień jeszcze nie stał się nawet sugestią, kiedy mama z synkiem wskroś świateł wbrew nim, czy zgodnie z nurtem biegli do autobusu, w którym już sadowiła się chłopina, której spod kaptura, w zastępstwie twarzy wylewała się blond grzywka być może ukradziona lamie. Piękna pani o bladziutkiej, okrągłej buzi chwaliła się włosami, które choć czarne, zdawały się jaśnieć. Hebanowa blondynka? Obok niej chłop zwalisty, masywny, idealny do określeń typowych dla górskich łańcuchów popełniał na siedząco striptiz, gdyż atmosfera wewnątrz była gorrrąca, jak samo piekło.


    Wzgórze, pozostałość po miejskich fortyfikacjach zniszczonych na rozkaz konusa Napoleona okryła się grubym dywanem żółtych i brązowych liści, spijających nocną mgłę.

poniedziałek, 11 listopada 2024

Ekstrakt o eliminacji kolejnych szans.

 

    Zaspałem, więc pognałem czym prędzej do lustra, po drodze ściągając piżamkę. Nie, nie wyrosły mi skrzydła, więc lataniem głowy sobie nie muszę zaprzątać. Ogona zresztą też nie miałem, więc i pływanie delfinem odpadło. Zostało po staremu dreptać i spóźnić się haniebnie.

Nim ciepło zwieje spod kołdry.

 

    Stoją w łazience, tuż obok kubka ze szczoteczką do zębów. Pani Psychiatrka (tak każe do się zwracać do siebie. Jest samicą alfa, albo tą, która wymyśliła ów alfabet ustawiający ludzi w szeregu w zależności od wielkości cohones… Sama powinna zatrudnić furgonetkę do ich przewożenia)… Pani Psychiatrka kazała mi najpierw dobrze się obudzić, opłukać twarz, umyć zęby i dopiero wtedy, patrząc w lustro wyjąć jedną pigułkę, decydując się, kim dzisiaj być.


    Pigułki są niebiesko-różowe i nie wolno ich brać więcej, niż jedną na dobę, bo inaczej strasznie namieszają w głowie. A pozwalają przetrwać dzień w miarę „normalnie”, jeśli normą może być brak stałości w kwestii płci. Dziś obudziłam się kobietą, więc pewnie łyknę kapsułkę różowym do przodu. Gdyby mi się jednak zmieniło, niebieski jest na drugim końcu. Zabawne, ale czasami funduję sobie niespodziankę. Biorę pigułkę nie patrząc i zastanawiam się, co przyniesie los.


    Wracając do tematu ostrożnego zażywania specyfiku. Czasami budziłam się z płaczem, sądząc, że dojrzałam do macierzyństwa, choć wciąż nie spotkałam dawcy i nie wstając z łóżka zażywałam lek różowym do przodu. Nim zaczął działać, doznawałem wzwodu tak dosadnego, że jedna niebieska, to za mało, żeby testosteron i sperma, wyciekała mi nawet uszami. Zanim się opamiętałam, znów piersi bolały mnie jak wściekłe i rosło we mnie pragnienie, żeby pojawił się jakiś niegrzeczny chłopiec i przycisnął moje ciało do zimnej szyby… Choćbym to miała… miał być sam.


    Tak, tego też próbowałem, jednak dużo łatwiej rozmnożyć jaźń, niż ciało. Nieodmiennie kończyło się aktem samospełnienia, czy raczej serią samospełnień. Obrzydliwe. Najtrudniejszy w tej sytuacji był fakt, że nie czułem się gejem, czy lesbijką. Nawet wersja bi napawała mnie ostrą niechęcią. Byłem zdeterminowaną(nym) hetero.


    Z rozpaczy piłem wódkę, nie znajdując rozwiązania. Albo upijałam się beaujolais nouveau i smarkałam w chusteczkę jakiejś sentymentalnej laluni, po raz nie wiem który opowiadając jej, lub barmanowi własną histerię.


    I właśnie wczoraj, taka drętwa, bezbarwna lalunia zapytała, czemu nie poszukam sobie kogoś takiego, jak ja? Budzilibyśmy się na przykład we dwie i wymieniając ploteczki przy makijażu losowałybyśmy, która dziś na górze, albo umawialibyśmy się na wieczornego pokerka przy piwku, albo… Rozwiązań tyle, że nuda nie groziłaby nam do końca świata.


Leżę na łóżku i smakuję myśl, że może już dziś spotkam podobnie nawiedzoną istotę, ale na razie powinnam podjąć decyzję, kim będę szukając. Połknąć błękitnym do przodu? Różową? A może, tak zupełnie rewolucyjnie nie łykać wcale? Dotykam swojego ciała. Niezdecydowanego, budzącego odrazę. Nie. Łyknąć muszę, bo inaczej będę skwaszony chodził i nawet jak spotkam to ją/jego wypłoszę własnym zgorzknieniem, a tego bym już nie zniosła.

niedziela, 10 listopada 2024

Byle do przodu.

 

    Toczyłem się przez świat, niczym śnieżna kula. Przylepiało się do mnie po drodze to i owo, lecz natury owego wolałem nie zgłębiać. Bo to wiadomo, co się dzieje na gościńcach, kiedy zbiorowe sumienie nie zerka człowiekowi na ręce? Kto wędrował, ten wie, że korzysta się ze wszystkiego co jest i nie ma sensu narzekać na braki, których skamlaniem nie sposób uzupełnić. Więc dość narzekań.


    Być może umiałem się toczyć. Miałem predyspozycje, albo co? Grunt, że umiałem przykleić się do mijanego tak dyskretnie, że nie zawsze poczuł przelotną obecność, a jego wkład w moją toczoną kulistość trawiłem niezwłocznie, rzadko na miejscu.

Pobieżna relacja z.

 

    - Posłuchaj mię uważnie, mój świeżo zaobrączkowany Wężu osobisty! - napoczęła dialog Ślubna, pieszczotliwie zwana Małżowinką – Otóż!...


    Nie poradzę, że wykrzykniki od zawsze uwielbiała, a teraz, kiedy już w stanie oficjalnym można było bez grzechu, to błyskawicznie rozwijała talenty, nie bacząc na dobrosąsiedzkie (za przeproszeniem) stosunki, doskonaląc niepokalaną swą mowę na mnie, który już nie tyle Wężem Zaobrączkowanym, ale chyba ledwie Pierścienicą, Denrobeaną Pulchną i Łagodną, z nadzieją na transformację w Głuszca ostał się był w ostępach niedostępnych tym, co pod pantofel ni razu nie zdołali się wśliznąć.


    - Napoczynając wątek dramatyczny, zauważyć chciałam, że kartoflów do zalewajki mamy, jak nie przymierzając Kopciuszek strojów bikini od Tiffaniego, czy innego Mercedesa – kontynuowała z całym wachlarzem uczuć mieszczących się na czubku języka u-wagi, a może i u waginy także, gdyby takoważ miała język, albo choć czubek. Więc!…


    Zastosowawszy ulubiony swój znak interpunkcyjny, typowy, przewidywalny i niemal oczekiwany, głos zawiesiła, łezki nie roniąc, jednak sugestia hipotetycznego nieszczęścia jęła już wzbierać, nabrzmiewać granatem sinym, niczym kowadło przed oberwaniem chmury. Że też w tak mizernej przestrzeni dziać się zamierzały zjawiska tak wielkie (nie, nie jak moja Małżownika, lecz atmosferycznie upasione) i znaczące.


    - Sam rozumiesz… Siła potrawy tkwi w komplecie składników. Bez nich, jak na statku pozbawionym steru – nie pojedziesz. Z szacunku dla nienagannej karnacji, którąż co dnia pielęgnuję dla twej uciechy, nie chciałabym stać się dziewczyną z plakatu, umalowaną na fioletowo mężowską pieszczotą, gdyż „zupka była za słona”. Pójdź no do warzywnego i łupów ku chałupie przytargaj bez liku. Listę (bez przesady, listkę, listeczek zakupiany) już wykaligrafowałam w ojczystym analfabecie, i gdybyś tak pani Basi Z Zieleniaka pod nosek podetknął, to już ci juki wyładuje jak należy, to nie tylko zupiny pochlipiesz, ale i innych smakowitości uszykuję, byś próżnym spać nie szedł i miał co zwalczać, boć jesienna nocka długa. Ech!


    Bez wykrzyknienia Połowinka moja rumiana nie była w stanie nawet krzyżówki rozwiązać, czy rachunku za prąd zapłacić, a co dopiero ów dramatycznie jednostronny dialog namaścić znaczeniem. Zwlokłem bezsłownie członki z fotela, gdyż tak dla onych członków ciszej i bezpieczniej, a stóp parę w kierpce wsunąłem niczym dzięcioł jęzor w kornikowe tunele, i jużem był gotów do walki z chwastami, oraz całą tą zielonością, co śmiała nie więdnąć mimo jesieni. Wiedziony doświadczeniem, nim Zielonkowatej Basieńce szort-listę podałem, zerknąłem na wice wersa, a tam zakamuflowane zapotrzebowanie na pieczywo, mięso i (o Allachu, Ostatni Trzeźwy w Kosmosie) pół litra wymalowane równiutko jak się patrzy i to procentowo po sam korek napchane. (Tu i mnie się wykrzyknika zachciało, jednak bez przyzwolenia, nieco onieśmielony, szepnąć go chciałem, ale wykrzyknik szeptem? Toż to byłaby zniewaga, deprecjacja i w ogóle – kto w bezżennym stanie, ten nie zna siły takowego „i w ogóle”, ale ci, którzy doznali, dyskutować nie będą. Więc miast wykrzyknikiem, postanowiłem samowolnie i potajemnie posiłkować się pierwszą lepszą inwektywą, prozaicznie poprzestając na fachu tajemniczo pozbawionym zachwytu nad najpopularniejszym ze światowych sposobów zarabiania na chleb.


    Spirytus, nawet nieuk wie, że procentami grzeszy jak sam Belzebub i trza go do mniej szatańskiej mocy rozcieńczyć, żeby nie skrzywdzić śmiertelnie przewodu pokarmowego, a jedynie zmotłoszyć szare komórki i do upojnego zgonu je doprowadzić. Czynność takowa powoduje cudowne rozmnożenie płynu rozrywkowego do dojrzałej miary jednostek cieknących – Pan Litr (Wykrztuśnik, jak uprzednio wymieniony barterem na damską profesję pozbawioną czci i szacunku). Na cóż mojej ślubnej litr płynu szlachetnego, potrafiącego rozcieńczyć wapory, foch i małostkowe uprzedzenia? Czyżbym przegapił rocznicę, miesięcznicę, tygodnicę, albo choć godzinówkę? Na wszelki wypadek, spontanicznie nabyłem kwiecie wonne w nieparzystej ilości sztuk siedmiu (nic mniej w rachubę nie szło, żeby na sknerę i dziada kalwaryjskiego nie wyjść przed Obliczem), po czym strojny w wiecheć, zbrojny we flaszę, dom naszedłem siat warzywnych nie zapominając mimo ogólnego przejęcia możliwym przyjęciem. Przybyłem, zobaczyłem i z wykrzyknikiem wysłali mnie ręce umyć… nim jakiekolwiek wyrazy, czy uszanowania napocznę.


    PS. Powiem tylko, że zupka wyszła niemożebna, a spirytus miał leczyć jakieś liszaje, czy inną przypadłość, a o degustacji, czy rozpustnej konsumpcji mowy oczywiście nie było, tylko spore stadko wykrzykników wyfrunęło z ust potrafiących tworzyć je z niczego – jak sam Bóg.