sobota, 28 września 2024

Urodzona uroda.

 

    Brodacz konsumował śniadanie w postaci butelki kefiru i przyglądał się pani, która szła tak jakoś dziwnie, jakby miała zrośnięte kolana. Zaraz potem widziałem dziewczynę biegnącą na pełnych stopach, choć obuwie zdawało się być miękkie i pozwalało stopom pracować. Młody chłopak nie mógł się doczekać dworca i ręce mu biegały zniecierpliwione, mimo że trzymał w nich wędkę, a wędkarz to przecież oaza spokoju i cierpliwości. Przy dworcu wysiedli „nasi”, a w autobusie zostali niemal sami Kozacy. Dziwne to wszystko. Strach się odezwać, a nawet głośniej myśleć. Powinni zbawiać świat, a nie knajpy na Rynku. Blisko centrum dostrzegam niewiastę w bieli, nieco pożółkniętej. Aby zrównoważyć grawitacyjny wpływ piersi na równowagę niosła na plecach kremowy plecak ze trzydzieści litrów pojemności, doskonale wyładowany, dzięki czemu fracht był rozłożony z grubsza proporcjonalnie.


    Kloszardzi wymieniali światłe uwagi degustując śniadanie w przystankowej wiacie, a obecność zbowidowców z wyraźnymi objawami kalectwa przydawał posiłkowi ważkości. Rzeka płynie już nie tak nerwowo, choć wciąż stan wody nie należy do niskich. Dość powiedzieć, że krasnal-pracz wciąż nurkuje i tylko czapką sięga otoczenia mniej płynnego. Spotykam kobietę o dziecięcej sylwetce i buzi zniszczonej długim życiem. Rozmawiała z powietrzem co za każdym razem mnie bawi. Dwie dziewczynki w czerni, alternatywnie piękne podążały gdzieś w butach nadających się do wielu rzeczy, tylko nie do chodzenia. Może dlatego szły z trudem, jakby brodziły w tłustym, lepkim bagnie. Najwyraźniej umiejętność przemieszczania się pieszo nie bywa im zwykle potrzebna.

piątek, 27 września 2024

Rynkiem, ale nie rankiem.

 

    A kiedy czas pozwoli, bo rzecz wymaga rezygnacji z pośpiechu – idę przez Rynek, by nacieszyć się tłumem i mieć z głowy na czas jakiś. Idę i uśmiecham się. Zachwycam. Naprawdę. Bezzasadnie lubię zanurzyć się w taki tłum i cieszyć się jego szczęściem, choćby tylko pozornym. Przysłuchuję się turystom kręcącym się bez celu we wszystkich językach świata, tubylcom poszukującym się nawzajem, by zacumować w jakiejś knajpie, albo grymasić wybierając kwiat dla tej jedynej na dziś… Na kocich łbach trwa niekończąca się rewia mody i autopromocja. Sprzedawcy talentu, albo szmiry, uliczni artyści zarabiają na twórczość, gdy fiesta się skończy.


    Dziewczyny w nieśmiertelnej czerni wdzięczą się, spod oka sprawdzając, czy udało się oszołomić męską publikę, faceci eksperymentujący z różową garderobą, ekstrawagancje z więcej niż szczyptą bezczelności tłoczą się i licytują wciąż wyżej. Kapelusz w spłowiałej czerwieni towarzyszy białej kiecce podpartej od dołu martensami, lecz nie kryje rozpuszczonych włosów, których starczyłoby na dwie głowy. Harmider i emocje. Rozgorączkowani, młodzi ludzie niemal w biegu szukają wolnych stolików w kawiarnianych ogródkach, nie patrząc nawet na ofertę gastronomiczną. Drobne psiaki, stanowiące raczej specyficzną biżuterię z rezygnacją zerkają na otoczenie z wysokości ramienia, czy z kangurzej torby. Nałogi, skrywane, lub nie , nastolatki trajkocące bez przerwy, przeplatające w jednym zdaniu polszczyznę z angielskim ze swobodą sugerującą olbrzymią wprawę. Na rowerach i hulajnogach mkną kolorowe motyle – dziewczęta w kwietnych sukienkach, z głowami zamkniętymi w skorupach kasków. Maszerują te z wiolonczelą, gitarą, albo plecakiem pełnym po brzegi.


    Kobiety potrafią być piękne nawet w dżinsach i wciąż nie wiem, jak to robią. A może… Podobno kobieta potrafi rozpoznać u innej objaw spełnionej nocy – facetom daleko do takiej subtelnej obserwacji. Czyżbym otarł się o coś takiego? Dawno temu sąsiadka pod wpływem zmiękczacza języka powiedziała, że czasami wychodzi na Miasto bez bielizny, bo to dobrze jej robi na duszy. Czuje się piękniejsza, pożądana i zachowuje inaczej, niż w pełnym rynsztunku. Każdy męski wzrok trafia ją mocniej, a myśl, że wiatr mógłby takiemu facetowi podarować niespodziankę daje jej frajdę. Namiastkę fantazji, jakiej nie ma odwagi spełnić.

Winniczek – właściciel winnicy.

 

    

    Niebo zwarzone, ciemne, kryjące niedopowiedzenia, a może i potwory. Chłód i wilgoć. Dziewczę w skórach wiązało but unosząc wysoko nogę, szczęśliwie autobus zachowywał się (do)statecznie, nim bezpiecznie stanęła na obie nogi. Melancholijny Karampuk przysiadł się do pani tak pięknej, że aż napuchła z dumy, nic nie tracąc przy tym na urodzie, choć miejsca zajmowała więcej od mniej urodziwych kobiet. Dość powiedzieć, że dżinsowa sukienka stękała pod naporem ciepła usiłującego wydostać się na zewnątrz i oszołomić świat. Na przystanku młoda Indianka (znaczy Hinduska) nosiła na głowie chustę kryjącą jej włosy, lecz reszta stroju była już z innej bajki – takiej, o księżniczce na Harley'u. Na murze czytam napis – każdy zna ofiarę, a nikt gwałciciela. Dobrze, że ktoś zauważył jawną niesprawiedliwość. Kolejna pani gardząca minimalizmem i wszelkimi dietami, odbierającymi swobodę popasu, dbając o cielesny rozwój nie przemęczała się spacerem i nawet jeden przystanek uznała za wart przejechania.

czwartek, 26 września 2024

Wschodnie spodnie.

 


    Niebo strojne w nieliczne gwiazdy cierpliwie rozćwierkuje ptasia drobnica. Horyzont dopiero się rozpala, a ogryzek księżyca nic na to poradzić nie zdoła. Rzężący ludzie w autobusie charczą i odbierają spokój myślom. A uśmiechałem się do jednej niecodziennej – nigdy nie widziałem faceta-glonojada… Za mało zwracam uwagi na tę połowę populacji?


    Dziewczyny w spodniach o nogawkach wystarczająco szerokich, by ukryć całą sylwetkę kojarzą mi się z samurajami. Zagapiam się dramatycznie i pozwalam na ciąg dalszy bez udziału świadomości (Samuraj, z braku lepszych pomysłów postanawia wyszkolić własną żonę w fechtunku. Ucząc ją okazuje niemal jawne lekceważenie, z jakim mistrz spogląda na nowicjusza. Na swoje nieszczęście samuraj nie domyśla się nawet, że żona od paru lat ma na boku kochanka-samuraja, który wpadł na podobny pomysł zdecydowanie wcześniej. Kiedy mąż w czasie lekcji zagapia się, kobieta wściekła na męską pogardę zgrabnym cięciem pozbawia męża klejnotów. Biorąc je w dłoń, patrząc w przekrwione z bólu oczy tryumfująco pyta przegranego – i kto w tym domu nosi jaja?).


    Tymczasem mijam już zabytkowy(?) hotel, wyremontowany chiński sposobem – rozebrany do korzeni i zbudowany od nowa. Mijam kilka odrestaurowanych kamienic, bastion pachnący nowością. Miasto miga za oknem i widać już kres, po którym trzeba będzie ruszyć piechotą. Turkusowa pani w krótkich spodenkach kręci okrągłościami poprawiając jednocześnie bransolety na przegubach dłoni. Nad Rzeką trzy Gracje w rozmiarze uwielbianym przez Rubensa (i wieku akuratnym) obserwowały nurt, racząc się przez słomki trójkolorową kawą. Skrzat-pracz, który nieopodal mostu czyści odzież w rzece wciąż pod wodą. Ale ogródek kawiarni przytulony do kamiennego nabrzeża tętni już życiem towarzyskim, oferując tym ostrożniejszym taras na dachu, pięknie obrośnięty kwiatami.

środa, 25 września 2024

Ekstrakt o zawiedzionej miłości.

 

    Swojego partnera rozpieszczał, biorąc na sposoby nieznane nawet bezpruderyjnej Kamasutrze. Życie było tęczowym rajem pełnym uniesień, do czasu, gdy partner nieoczekiwanie zmienił płeć, bezpowrotnie gasząc rozbuchaną, kolorową namiętność. Zdrajca.

Urwis na urwisku.

 

    Brzask przekrwionym spojrzeniem witał świat i przyglądał się czerwonym światłom sygnalizacji ulicznej, albo równie czerwonym cenom ropy, której uroku dodaje jej antyrosyjskie pochodzenie. W autobusie pięknowłosa pani przeszukiwała zewnętrze bez większego fanatyzmu. Kobieta kończąca karierę na rynku prokreacyjnym trwale ukryła brak adamowego jabłka grawerunkiem. Motyl, najwyraźniej zmutowany, posiadał rozmiar niespotykany w naturze. Rzeka wciąż wysoka, choć ponoć opada od kilku dni.


    Lenistwo transportowe skierowało moje myśli ku wysokiej jakości artykułom na WP, chronionym przed toksycznym wpływem ad-blocka, którego zainstalowałem, żeby móc w skupieniu cieszyć się treściami, nie niepokojony zmasowanym natarciem krzykliwej reklamy. Cóż – moje czytelnicze zacięcie najwyraźniej nie zostało docenione przez gospodarza, ale prawdopodobnie, to ja jestem jakiś dziwny. Choćby dlatego, że dostrzegam kłócące się idee w uniemożliwianiu komentowania połowy prezentowanych treści. Jak głosi komunikat pod artykułami, wszystko ze względu na ochronę naszego rozumu, oraz wojnę hybrydową prowadzoną przez siły wraże i mocno niechętne WP. Na czym ma polegać hybrydowość owych działań – nie mam pojęcia, ale zwalczone zostały dokumentnie. Ciekawe, że komentarz, oczywiście tendencyjny szkodzi czytelnikowi, a artykuł – co najmniej równie tendencyjny, już nie. Ech…

wtorek, 24 września 2024

Niepokój w przedpokoju.

 

    Więdnący świat podparł melancholię delikatnego Karampuka, dziś jadącego w zawieszonych na szyi słuchawkach i cienkiej obróżce. Kobiety o gołych kostkach wybierały stroje w tonacji szarości, a te bardziej kolorowe chroniły nogi przed ciekawością wilgotnego poranka. Na chodnikach walają się worki z piaskiem, szczęśliwie nieużywane do odparcia żywiołu. Autobus minął dziewczynę tak chudą, że wzgórek łonowy był liczącą się nierównością. Chłód chyba lekko ją podgryzał, bo ocierała jedną łydkę o drugą, jakby chciała wzniecić ogień.


    Rzeka wciąż niepokorna, znosi z gór drzewa, muł i rozmaite śmieci. Mijam murzynkę, która wszczepiła sobie w pośladki połowę Bieszczad. Zabieg musiał trwać więcej niż chwilę, bo zdążyła upleść w tym czasie jakiś miliard drobniutkich warkoczyków. Chwilę później emocje znów wzięły mnie w posiadanie. Dziewczyna z obłędnie dużym biustem wędrowała w stronę weterynarza. Pomyślałem, że w staniku ukrywa parkę szynszyli, albo króliczków-bonsai. Ale nie, minęła obojętnie. Obok mieścił się gabinet oferujący usługi masażystek z Bali – więc masaż. A jakże! Niestety, również minęła. Potem sklep z wózkami (gdyby zamierzała przewozić piersiątka elegancką limuzyną z napędem ekologicznym), stacja benzynowa (podpompować, gdyby coś uszło mojej uwadze)… Wreszcie market, i sprawa się wyjaśniła – pani poszła je prozaicznie nakarmić. A mnie głupiemu znowu się zdawało.

poniedziałek, 23 września 2024

Atak? A tak!

 

    A kiedy Orion wspina się na balkon korzystając z mroku przedświtu, to znak, że jesień idzie, jak co roku. Niby nic, ale poranki chłodniejsze i wymagają ciucha ciut grubszego niż ten, w którym się wraca popołudniem rozzłoconym wciąż gorącym słońcem. Psy otrząsają się z chłodu, jakby wyszły z wody, niektórym ptakom doskwiera chrypka i rechoczą obrzydliwie. W sumie, to ludzie też charczą, zaskoczeni (jak co roku), że wilgoć i mgły. Balkony stroją się w kolorowe bukiety wrzosów, może i chryzantem, a ja wyjadam ostatnie tego roku poziomki ze skrzyneczki pielęgnowanej od lat.

niedziela, 22 września 2024

Na tropie fila – filantropa.

 

    Jako niedouczony, fil-igranowy fil-ozof, były fil-ate(l)ista bawiący się słowami fil-uternie rzuciłem wzrokiem na różnych fili (filów?).


    Na początek wysunął się fil-olog, z nazwą sugerującą, że jest lekarzem od filowania, jak gastrolog, dermatolog, czy psycholog. Dlaczego uparł się na języki obce, tego nie wiem; widać miała to być wiedza tajemna.


    Zaraz za nim usadowił się perfidny pedo-fil, w powszechnie nieakceptowalny sposób „kochający” dzieci, oraz zoo-fil, w podobnym stylu „zaszczycający” perwersją zwierzęta.


    Ciekawe, że cicho jest o bibliofilach i nie wiadomo nic na temat ich fizycznej miłości względem biblii. A co w tym zestawieniu robi chloro-fil, to wolę się już nie domyślać.

sobota, 21 września 2024

Wielowarstwowy ekstrakt zasadniczo o zasadach.

 

    Tytułem wstępu wyjaśnię, że warstwy zaczynają się od zdania trzeciego, czyli ostatniego, początek dialogu pozostawiając nienaruszony. Do dzieła:


    - Chciałbym zaproponować Pani upojne popołudnie i wieczór pełen namiętności…

    - Ale, ja mam męża…


Zaczynamy:


    1. - Pani wybaczy, jednak jestem nieco staroświecki, więc seks z pani mężem nie wchodzi w rachubę, podobnie jak zabawa w trzyosobowym gronie...


    2. - A ja mam wyżła, jednak nie zamierzam go zabierać na wspólne figle…


    3. - Naprawdę jeden facet Pani nie wystarczy?


    4. - Skoro zamierza Pani zabrać rodzinę, to może zaczniemy od siostry?


    5. - Zabrałbym ze dwóch moich, ale oni wszyscy to skończeni szydercy i kpinom nie byłoby końca; Pani mąż nie bywa ironiczny?


    6. - Czy, kiedy ja będę rozpalał Pani uczucia, mąż będzie je studził?


    7. - To znakomicie, przyda się ktoś trzeźwy, żeby w nocy odwiózł nas do domów.


    8. - inne sugestie?

piątek, 20 września 2024

Pilny pilnik piłuje piłę.

 

    Na wpół wymarłe Miasto i autobus ledwie nadgryziony ludzką obecnością. Dominują kobiety o podwyższonej wyporności własnej i zabezpieczone przed zimnem grubą warstwą puchatej tkanki miękkiej. Chude dziewczę, w wąskiej spódnicy sadziło tak wielkie susy, jakby chciało udami rozedrzeć ją na pół. Na klombie w centrum dojrzewają nie niepokojone słoneczniki. Kasztan jadalny kusi kłującymi owocami. Szczury, pozamykane szczelnie w zabytkowych piwnicach za pomocą worów z piachem nie potrafią się wydostać, więc chyba woda się tam nie wedrze. Na moście radosny reporter nastraja się dramatycznie, żeby ozłocić słowem obraz rwącej Rzeki.

Pan, to graf?

 

    Sądząc po ilości zaparkowanych w okolicy samochodów, tubylcy uznali osiedle za bezpieczny port. I niech takim będzie. Tymczasem uderzam w Miasto. Krasnal, który prał coś w Rzece nieopodal starego mostu albo zwiał, albo utonął chcąc uratować pranie. Na każdej rzecznej ostrodze odpoczywa wielki pień drzewa, ogołocony z liści i drobniejszych gałązek. Z radia „płyną” słowa starego szlagieru – Mogłaś być już na dnie – co brzmi jak szyderstwo, a może niezbyt subtelna otucha?


    Dwie, na oko przemiłe panie, obudowane niebagatelną ilością puchatej miękkości współdzieliły piwko sączone wprost z butelki. Przed wypiciem piwko grzane było między udami cieleśnie bogatszej z pań i bardziej uśmiechniętej. Mijam kobietę zbyt piękną, żeby była czarownicą, choć musiała nią być. Mam pełne zaufanie do własnego instynktu. Wiedźma maskowała się bardzo umiejętnie i znakomicie naśladowała nawet ludzki pośpiech, spiesząc się gdzieś, jak wiedźmom nie przystoi.

czwartek, 19 września 2024

Rzecznik – wodnik słodkowodny.

 

    Spełniony, pucołowaty księżyc usiłował ukryć się za dorodnym klonem, ale osiedlowy kos wyśmiał go bezlitośnie. Soczysta, mocno już dojrzała Gruszeczka optymalizowała rozłożenie pośladków i miała kłopot z odnalezieniem środka ciężkości (albo powabu) na wąskim siodełku rowerowym. Dzielnicę Boga wypełniły worki z piaskiem, dławiące każdy zatęchły otwór, a nawet kratki wentylacyjne. Rzeka naniosła do Miasta mnóstwo opału, pracowicie odławianego sprzętem budowlanym, gdy tylko zgromadził się przy filarach mostów, czy młyna. Czaple, zdumione dostatkiem wody i jej ruchliwością, szukają nieco spokojniejszych zakątków, łach, czy płycizn, jednak przy kamiennych obwałowaniach coraz trudniej je wyszukać.


    Zły to czas, kiedy kasztany lecą z nieba nadaremnie i nikt ich nie zbiera, choć słońce ogrzewa ich brzuszki z takim samym zapałem, z jakim zlizuje liszaje z bardzo leciwych cegieł.


    Wiatr bawił się rąbkiem sukienki ciężarnej kobiety, jakby gnała go niepohamowana ciekawość, chęć sprawdzenia, dotknięcia, poczucia pulsu nienarodzonej istoty. Pani, o włosach ściętych krótko i skrupulatnie zakamuflowanej siwiźnie, w kwietnej sukience wyglądała szykownie i dziewczęco. A w tramwaju kobieta jadąca z dorosłą córką zaczęła się śmiać, kiedy minęła ją inna, w identycznej sukience (na ciemnozielonym tle tłoczyły się duże różowe kwiaty, pewnie różane).

wtorek, 17 września 2024

Pierś Cionki?

    

    Kobiety w przykrótkich spodniach i mężczyźni w strojach roboczych, albo krótkich spodenkach… wszystko sugeruje Wielką Wodę, jak w dziewięćdziesiątym siódmym… Mijam młyn oblężony worami z piaskiem siedzącymi w każdym oknie, czy drzwiach. Śmiech kosów nie poprawia nastroju.


    A ledwie pojedyncze godziny później słońce i dziewczęta opalające łopatki, i kobiety drażniące męski wzrok prężącymi się pod bluzeczkami nabrzmiałymi piersiami. Uda niepokalane intensywnym, czy długotrwałym użytkowaniem chwalą się świeżą opalenizną, pępki niczym na wystawie techniki postępu położnictwa. Kobieta w zielonej sukience porusza się z takim wdziękiem, że na chwilę zapominam dokąd zmierzam. Na osiedlu gdzie wciąż powstają dziesięciopietrowce żuraw dźwiga ponad nie kontener pełen piachu. Czyżby ze strachu przed głodem tubylców? Ktoś obawia się, że tubylcy skradną ów najbardziej popularny budulec wałów, zapór i autostrad?

Kulawa kula o kulach.

 

    Dżokej w krótkich gatkach kontrolował poziom Rzeki. Inni fotografowali wyrastające nad nią zabytkowe kamienice i sterczące ponad nimi kościelne wieże. Dwa worki z piaskiem podpierają portal cerkwi i chyba są w sobie rozkochane na zabój, bo przytulają się, a innego sensu ciężko się w tym działaniu dopatrzyć. Nieco dalej trzy inne worki strzegą zamkniętych wrót Caritasu. Rzeką płyną drzewa i trzciny, jakieś zapodziane, plastikowe sitko kotłujące się w wirach świadczy chyba o odległym dramacie. Pod młynem, na filarze gromadzą się śmieci. Wreszcie uderza weń spory pień z kilkoma bezlistnymi gałęziami i grzęźnie tam popychany przez wodę. Tylko patrzeć, jak spowoduje zator.


    Kaczki fruną w górę Rzeki, jakby zamierzały minąć powodziowe fale i osiąść na spokojnych (?) wodach gdzie tragedie wciąż spływają z mokrych oczu. Elegancki klucz łabędzi podąża ścieżką wytyczoną przez kaczki. Może to jakieś rozwiązanie?

niedziela, 15 września 2024

Marynarka - piękny marynarz.

 

    Deszcz siekł zmieniając kąt natarcia, by dobrać się do dziewczęcych łydek ukrytych pod szerokimi nogawkami spodni. Do przewidzenia było, że wiele czasu nie potrzebował i spijał ciepło z młodych nóg absolutnie bezwstydnie, okradając je z intymności. W autobusie dziewczyna piła ze słoika kawę tak rozmleczoną, że pasującą do jej karnacji. (PS. Słoik od stoika różni się zaledwie położeniem jednej kreseczki w „L”)


    Na światłach zatrzymała się pani, o której nie potrafię powiedzieć nic więcej, jak to, że miała piękne, seledynowe kalosze, skupiające na sobie całą uwagę otoczenia. W Mieście wysyp parasoli w zieleni wytrawionej długotrwałym słońcem. Albo jakaś moda/promocja, albo akcja protestacyjno-demonstracyjna. Zaraz potem tramwaj i kobieta w wieku nieokreślonym ogryzała jabłuszko jakoś tak pieczołowicie i starannie, jakby była archeologiem, który trafił na skarb sprzed tysięcy lat. Pulchna recepcjonistka opuściła posterunek, by przewietrzyć okazałe nóżki i płucka, choć te okryte były zdecydowanie staranniej.

sobota, 14 września 2024

Obraza obrazu.

 

    Śpiąca Królewna cierpi na jakąś chorobę skóry, sprawiającą, że jej dłonie wyglądają jak krówka – pigment zbiera się losowo w nieregularne plamy, w pozostałych miejscach zostawiając ją niemal białą. Chłopak o azjatyckich rysach pożerał ukradkiem bułkę, zerkając na rudobrodego, który podsiadł zachwycająco tłuściutką niewiastę, powodując lokalny tłok. Oboje byli więcej niż słusznych rozmiarów, więc podwójne krzesełko zajęte było do granic wytrzymałości własnej i pasażerów. Beznamiętne spojrzenie głodomora sugerowało, że Triada nie zapomni rudobrodemu zuchwalstwa. Na chodnikach rozpanoszyły się parasole wielkości małych kolonii i kształtowały klimat pod sobą. Być może dzięki nim fugi między płytami chodników nadążały łykać spadającą z nieba wodę. Bliżej Dzielnicy Boga jaskółki żerują na wysokości kolan, ignorując Rzekę, a skupiając się na asfaltowym chodniku i flankującym go trawniku.

piątek, 13 września 2024

Narodziny nimfomanki.

 

    Dysponowanie nieaktywnym „sprzętem” zdawało się być uwłaczające i smutne. Dlatego zdecydowała się nie zwlekać i przy pierwszej okazji rzecz wypróbować, wstępnie wzmacniając żenująco wątłą odwagę słodkim trunkiem, gaszącymi nawet nieuświadomione lęki.


    I faktycznie. Alkohol rozprawił się z gęstymi zasiekami obaw, domniemań i wstydów. Uwolnił nieznane emocje i pozwolił pogrążyć się w otchłani zdumiewających eksperymentów, dewastujących bezpowrotnie niewinność cielesną, oraz pruderię myśli. Nieśmiała aluzja gasnąca na dnie sumienia ostrzegała, że raz podartych drzwi cnoty żadna siła zamknąć nie zdoła, jednak ambiwalentna myśl w tym samym czasie przyjemnie łaskotała owo sumienie.


    Jestem w stanie to polubić, pomyślała. Nie! Przecież już to uwielbiam.

czwartek, 12 września 2024

Urodziny u rodziny.

 

    Kos w nienagannym tużurku objawił się niczym zbawiciel. Całe lato ukrywał się gdzieś, by wynurzyć się i rozśpiewać osiedlowy świt. W autobusie – Starzy Dobrzy Nieznajomi. Spłowiała Ruda Kobra, chwilowo bez drugiej do kompletu, Skórzastogłowy, Melancholijny Karampuk, Śpiąca Królewna, Tańczący Z Mięsem…


    Wielkoformatowa pani wysiadając zwolniła miejsce, które natychmiast zajęła inna, którą także formowana w rozmiarze nadającym się do opisu geografii – najwyraźniej uznała miejsce za sprawdzone w boju, o akceptowalnym poziomie bezpieczeństwa. Słońce podświetla chmury wstęgowe rozwijające się za uwijającymi się samolotami, siekącymi przestrzeń powietrzną na czworoboki nieregularne. Nie sądziłem, że Miasto jest taką metropolią, nad którą latać można we wszystkich kierunkach i znajdować jakiś sensowny cel. Istne szaleństwo.


    Piękna mamusia cała w pastelowych kolorach wiodła pisklę płci męskiej w przedszkolne kazamaty, na wszelki wypadek otulając syneczka kocem, że ledwie głos się spod niego wydobywał. Nad dworcem szybował spory klucz łabędzi, zmieniających kurs nad flagami zdobiącymi dworcowe wieże. Już z autobusu wypatrzyłem Wróżbę Na Dobry Dzień! Więc jednak! Nie zagubiła się. Szła cała w błękitach, śpiewając i tańcząc do wtóru muzyki sączącej się wprost do uszu, a jej stosunek do sygnalizacji świetlnej nazwałbym elegancko niesystemowym, pozbawionym monotonii i aksjomatów. NA kamiennym brzegu dostrzegam rozbebeszony plecak, kurtkę, sweterek, niedawno używane dżinsy, kilka pomniejszych łaszków, a wszystko zdaje się męskie, łącznie z jednym adidasem. I tylko figi w nieprzemijająco modnej czerni pochodziły raczej z damskich pośladków.


    Dwóch dorosłych(?) facetów szło prowadząc rzadki dialog – więcej w nim było milczenia, niż słów, więcej pytań niż odpowiedzi. Grunt, że porozumienie jakieś cechowało ową wspólnotę. Nie weszli schodami na Mostek Pokutnic, gdyż jeden z nich cierpiał na niepotwierdzoną chorobę wysokościową. Rozgrzani gawędą, w sposób niewytłumaczalny zgubili się sobie! Znienacka, jeden znalazł się na przeciwległym chodniku i to ze trzydzieści metrów przed tym, który nie pokonywał jezdni w poprzek! Na bezdechu czekałem, aż wyjmą telefony i rozpoczną poszukiwania. Jednak nie doceniłem ich traperskich talentów. Odnaleźli się bez elektroniki w środku miejskiej dżungli. Czapki z głów!


środa, 11 września 2024

I biel zna bielizna!

 

    Czarnuszka O Bladych Nóżkach poprawiła karnację owych dzięki ciemnym rajstopom, może pod wpływem nieustannie melancholijnego spojrzenia delikatnego karampuka, noszącego wielkie słuchawki zamiast drobnych kolczyków. Karampuk ostrożnie oswaja się z własną kobiecością, ostatnio korzystając chętniej z rajstop, dyskretnej biżuterii i lakieru ukrywającego trudną prawdę o stanie paznokci.


    Ludzie szarzy, jak miejskie chodniki, tylko gołębiom nie brakuje energii, by dreptać i wyławiać okruchy. Nawet dzieciom brak wigoru i tracą naturalny entuzjazm, gdy dźwigają zewnętrzną wiedzę. Bezwłosa dziewczyna uprawia uliczne biegi w asyście chłopaka, długonogie sarenki w leginsach ścigają uciekające autobusy, dama pływająca w subiektywnym oceanie domniemań na temat bliźnich dzieli się opinią z przypadkowym (czyżby?) współpasażerem.

wtorek, 10 września 2024

Pora na porowatego pora.

 

    Klon Owsiaka w umęczonej koszulce WOŚP niecierpliwił się, chcąc wysiąść koło dworca i roztrącał ludzi torbą pełna nie wiedzieć czego. Cichutki, delikatny karampuk niemal jawnie prezentował wzbierająca kobiecość i patrzył na świat bezbarwnym wzrokiem. Blada dziewczyna wymieniała pieszczoty z chłopakiem. Porcelanka przez wakacje dojrzała i z wczorajszej dziewczyny przeobraża się w piękną kobietę. Pogrążona w liczne melancholie wydawała się otoczona łagodnością.


    Wreszcie deszcz. Jakiś parasol ugrzązł i skonał w kubełku, ludzie poubierali się w folie i udają reklamówki. Drobią kroczki na nierównościach chodnika, szukając wysp niezatapialnych. Dziewczęta ubrane niczym laleczki z japońskich domów publicznych zwracają uwagę kolorytem. Starsze kobiety, w długich spódnicach spijających wilgoć z podłoża wędrują obciążając sterane życiem biodra mokrą materią.


    Wciąż nie potrafię odkryć fenomenu, jakim są czyste buty (nawet w pluchę) na dziewczęcych nogach. Wyglądają, jakby wciąż leżały na sklepowych regałach. Ja? Wystarczy, że głośniej powiem „idę!”, a już są zakurzone i poplamione. Na nieużytkach złocą się czystą żółcią dziewanny – malwinki, jak odpowiadam, gdy ktoś mnie zapyta o ich nazwę. Trzmieliny nie potrafią zdecydować się, jakim kolorem oszołomić przechodnia, więc mienią się więcej niż dwubarwnie.


    W centrum alternatywne dziewczęta kuszą urodą niebanalną, kobiety gromadzące urodę nawet na nieprawdopodobne incydenty też, a nawet karampuki, którym biegły psychiatra dopiero ma określić płeć preferowaną zdają się być słodkie, jesienno-melancholijne i delikatne jak ptasie mleczko. I jeszcze dziewczę, dziecko niemalże, wędrujące po wądołach w plastikowych klapeczkach i śnieżno-białych skarpetach. Niby nic, ale mimo wzroku wbitego w monitor i podłych warunków atmosferycznych dla kolorów innych od szarej burości (czy burej szarości) skarpety aż kłuły w oczy niepokalaną bielą.

poniedziałek, 9 września 2024

Obrażona żona obnażona.

 

    Strawiłem marnie letnią kanikułę i za nic mi żale wszelakie. Najwyraźniej utracjuszem jestem wyrafinowanym i cynicznym. Wróciłem do Miasta, a tu żar leje się z nieba, a odbijając od asfaltowych rzek zwielokratnia się i tężeje w lepki syrop. Nie mając zwierciadła wielkiej drgającej kałuży pogrąża się w monotonię pulsującego upału i wszystko zdać się może fatamorganą. Jednak wróże ze służb meteo obiecują, że to już końcowy paroksyzm i za chwilę wiatr i woda wezmą w posiadanie to Miasto spocone i tych mieszkańców ocalałych po przejściu przez pustynię. Już teraz wiatr zaczyna potrząsać koronami drzew, a solarne latarenki drżą na myśl, że koniec okresu dokarmiania bliski. Za to psom i ptakom nieco lżej na duszy i nie muszą dyszeć, by zachować resztki życia.

czwartek, 5 września 2024

Gąski, gąski – do domu!

 

    Biała mewa, z tych mniejszych, wydziobała coś ze spienionych fal i musiała uciekać, bo dwie szare, najwyraźniej zmutowane i umięśnione jak karki po sterydowej kuracji w renomowanej siłowni rzuciły się w pościg. Walka trwała, a słońce zachodziło nad szarugą horyzontu, sprawiając zachód mglistym, zadymionym i pełnym kolorów dogorywającego w płomieniach lasu. Taki zachód uwieczniony setkami telefonów na pewno nie umknie jednodniowej pamięci, a może nawet doczeka się komentarzy i wirtualnych westchnień?



    Jednak tak było wczoraj, a dziś, pora na ostatni obchód przed powrotem. Pełen ryb przetoczę się wybrzeżem niczym pulchny Zefirek, choć zasobniejszy w tekstylia, żeby nie uwłaczać czarnopierśnym madonnom i matuzalemom wygrzewającym mocno już zużyte członki. Okolica obfituje w osoby z problemami ortopedycznymi, nie okulistycznymi, więc owa przezorność jest jak najbardziej na miejscu. Nie raz widywałem osoby na wózkach, okopane pośród plaż, jak oddziały WP na Oksywiu pamiętnego września. A może to okolica, gdzie spacery są już prawnie zakazane? Chodniki masowo pozamieniane w ścieżki rowerowe, psy przewożone w wózkach, jak niemowlęta i wieczne zdumienie w oczach, że ktoś robi więcej kroków niż trzeba, by dojść do najbliższego wyszynku, by rybkę popić rękodzielniczym browarem.


    Dzieci bawiące się na styku lądu z wodą udają, że woda wciąż nadaje się do modelowania małymi rączkami, choć ja czuję, że palce u stóp zostały znieczulone przez zamrażanie i przed zejściem z plaży należy policzyć, czy wynoszę je wszystkie. Nic to. I tak, po południu przyjdzie się w tę toń zanurzyć, żeby zapamiętać do kolejnych (a może i dłużej) wakacji. Na plaży stoją bursztyniarze, którzy na temat tego, co mają na stoliczku potrafią powiedzieć więcej, niż jakakolwiek encyklopedia. Czas (i pieniądz) mija niepostrzeżenie, a dno kieszeni zerka chytrze i ciekawie, co dalej będzie. Szczęściem – bilety kupione w przedsprzedaży, więc nie będę dreptał na piechotę do domu.


    PS. Z ostatniej chwili. Gdzieś między portem, a molem fale motłoszyły najwyraźniej używaną podpaskę. Istnieje skończone ryzyko, że pasujący do niej fragment istnienia zawieruszył się w morzu i nie wróci na kolację, o czym poinformuje w mediach zrozpaczona rodzina. Smutny finał wakacji...

środa, 4 września 2024

Darł owo pierze, niczym zwierzę.

 

    Szyper, rozkołysanym krokiem wracał z nocnego połowu w gumiakach sięgających kolan. Niedostatek wzrostu nadrabiał rozpiętością. Zdawało się, że szerokością dorównuje wysokości. A przecież sam widziałem, że zaledwie wczoraj w jego sieci zaplątał się dziko żyjący jesiotr i trafił do portowego sklepu. Wrześniowa zmiana opanowała plaże i wyroiła się chmara wygłodniała słońca (które pojawiło się w nadmiarze) i mokrego (a zimna kałuża nadal miała rozmiar przekraczający ludzkie pojęcie). Coraz trudniej spotkać młodych, a średnia wieku przekroczyła już limit przydatności do służby wojskowej nawet w stanie W. Dopiero wracając natykam się na czeredkę zuchwałą i głośną, dźwigającą plażowe umeblowanie i peryferia – dopiero się obudzili?


    Dwie czarne boje komplementarne dryfowały na pełne morze, wymieniając czułości. Między falochronami taplał się oddział geriatryczny przezornie wyposażony w kamizelkę ochronną z nagromadzonego przez lata tłuszczyku, a przynajmniej ta jego część, która aspirowała do klubu morsów. W jedną noc morze pochłodniało tak, że potrafiło wykryć w stopach kości, których u siebie nie podejrzewałem. Na deptakach słabowzroczny tłum usiłuje stratować przeszkody nie bacząc na ich pochodzenie. Jedynie dojrzała niewiasta w niebieskiej sukience nostalgicznie opiera się łokciami o balustradę i wypatruje czegoś w głębi morza. Natychmiast skojarzyła mi się z obrazem Salvatore Dali – „Dziewczyna w oknie”, choć spóźniłem się o ładnych parę lat z widzeniem, bo kobieta chyba sama o sobie nie myśli już w kategoriach „dziewczyna”.

wtorek, 3 września 2024

Na grzybową do Grzybowa.

 

    Motyle opaliły się na czarno i choć machają skrzydełkami, chcąc wytworzyć wiatr, to efekt motyla czują zapewne dopiero gdzieś na Karaibach, ale nie tu. Piękny, różowiutki Glonojad odprowadził rower do stajni i wyprowadził zabiedzonego mikro-pieska na spacer po cienistej stronie ulicy. Oboje wyglądali raczej żałośnie i chyba czekali na powrót Pana Bankomata, który oddalił się, by wykreować dodatkową gotówkę na wczesnowrześniowe szaleństwa. Deptaki wciąż tętnią życiem, a tropikalne upały napędzają obrót. Nawet malarze sprzedają niekończące się zachody słońca i piach dzielący się z wodą we w miarę równych proporcjach. Mewy na molo, na wpół oswojone wyjadają ludziom z ręki smakołyki, ku radości fotografów amatorów. Starsze panie uwalniają biusty od brzemienia bielizny, żeby sprawniej wydalać pot z organizmu. Woda, zdecydowanie zimniejsza niż wczoraj sugeruje, że ma pochodzenie skandynawskie, albo ktoś ją pracowicie mroził całą noc.

poniedziałek, 2 września 2024

masz Branie Ewo!

 

    Jedni piją za mało, inni niszczą wątroby, żeby utrzymać średnią krajową. Plaże opustoszały, za to deptaki zaroiły się od białych koszul. Pisklęta, wraz z rodzicami i nauczycielami musiały zejść z piasku i dreptać ku wiedzy. Być może dzięki temu na plaży pojawiło się trochę muszelek, których w ubiegłym tygodniu brakowało.


    Starsza pani wytapiała nadmiar uroku leżąc na leżaczku, a jej towarzysz potajemnie penetrował okolice lornetką, karmiąc słaby wzrok wzmocniony szkłami zakazanym owocem. Plaża naturystów… cóż… po prostu leżała, a golasy dość mocno wyeksploatowane dreptały między tekstylnymi chcącymi dostać się do tam, gdzie ciężko na piechotę inaczej. Wiem, bo wracałem inaczej i miałem do wyboru szosę raczej ruchliwą, albo ścieżkę rowerową geriatrycznie obleganą bardziej niż Monte Cassino. Siwy włos na takiej trasie nie zawyżał średniej wieku – trzeba było bardziej się postarać… znaczy postarzeć.

niedziela, 1 września 2024

Unieście mnie wreszcie.

 

    Przemieszczam się po niepewnym lądzie centymetry zaledwie nad poziom morza. Czasami najbliższy ląd jest o centymetry pode mną. Jem ryby, zdecydowanie lepiej sprawione niż jada przeciętny rozbitek, a słone mam paluszki wcale nie od „Lajkonika”. Wytrawne Sanatorianki opowiadają sobie wzajemnie o sukcesach i gorączkach sobotniej nocy, planując już upojny wieczór niedzielny. Dziewczę, krytycznie bliskie preferowanemu ideałowi cielesnemu (90x60x90) nie zwalniając tempa marszu pałaszuje zapiekankę długości ramienia – czyli, po staropolsku grubo ponad łokieć, może trzy stopy). Na plaży pisklęta negocjują z dorosłymi akceptowalną przez obie strony długość i głębokość namakania, albo ilość rozpusty przypadającą na małoletnią głowę - lody się nie liczą, bo lody są obowiązkowym punktem programu, tak jak rybka, czy pamiątka znad morza.