Brodacz konsumował śniadanie w postaci butelki kefiru i przyglądał się pani, która szła tak jakoś dziwnie, jakby miała zrośnięte kolana. Zaraz potem widziałem dziewczynę biegnącą na pełnych stopach, choć obuwie zdawało się być miękkie i pozwalało stopom pracować. Młody chłopak nie mógł się doczekać dworca i ręce mu biegały zniecierpliwione, mimo że trzymał w nich wędkę, a wędkarz to przecież oaza spokoju i cierpliwości. Przy dworcu wysiedli „nasi”, a w autobusie zostali niemal sami Kozacy. Dziwne to wszystko. Strach się odezwać, a nawet głośniej myśleć. Powinni zbawiać świat, a nie knajpy na Rynku. Blisko centrum dostrzegam niewiastę w bieli, nieco pożółkniętej. Aby zrównoważyć grawitacyjny wpływ piersi na równowagę niosła na plecach kremowy plecak ze trzydzieści litrów pojemności, doskonale wyładowany, dzięki czemu fracht był rozłożony z grubsza proporcjonalnie.
Kloszardzi wymieniali światłe uwagi degustując śniadanie w przystankowej wiacie, a obecność zbowidowców z wyraźnymi objawami kalectwa przydawał posiłkowi ważkości. Rzeka płynie już nie tak nerwowo, choć wciąż stan wody nie należy do niskich. Dość powiedzieć, że krasnal-pracz wciąż nurkuje i tylko czapką sięga otoczenia mniej płynnego. Spotykam kobietę o dziecięcej sylwetce i buzi zniszczonej długim życiem. Rozmawiała z powietrzem co za każdym razem mnie bawi. Dwie dziewczynki w czerni, alternatywnie piękne podążały gdzieś w butach nadających się do wielu rzeczy, tylko nie do chodzenia. Może dlatego szły z trudem, jakby brodziły w tłustym, lepkim bagnie. Najwyraźniej umiejętność przemieszczania się pieszo nie bywa im zwykle potrzebna.