czwartek, 28 stycznia 2021

Epitafium.

 

Płakałem i wbijałem gwoździe. Przestałem liczyć. Zarówno gwoździe, jak i czas potrzebny, żeby kiedyś skończyć. Jak automat wbijałem w wolny fragment ściany gwóźdź i zawieszałem prostokąt płótna. Robiłem to tak bezmyślnie, że zdarzyło mi się powiesić obraz twarzą do ściany. A ile wisi do góry nogami, czy bokiem? Nie wiem i jakoś nie interesowało mnie to. Część obrazów była jeszcze pachnąca farbami, jakby malowane były ubiegłej nocy i suszone suszarką do włosów, żeby zdążyły wyschnąć. Wieszałem. Na pamiątkę. Wszystkie ściany już wcześniej były upstrzone obrazami bardziej, niż stuletnie lustro dowodami muszej wdzięczności. Więcej obrazów mieszkało w tym domu, niż w miejskich galeriach. Marszandzi, których w ostatnich latach nie brakowało przychodzili tu łykając ślinę i ręce im się trzęsły do obrazów. Kupić chcieli. Najchętniej całe mieszkanie wraz ze wszystkim, co wewnątrz.

 

Płaczę. Wieszam kolejne. Umarła mama. Wciąż do mnie nie docierało, ale do malarzy dotarło. Na cały świat rozeszły się informacje. Nie wiem, jak oni to zrobili, chyba mają ze sobą jakiś kontakt i powiadamiali się wzajemnie, jak w łańcuszku świętego Antoniego, tworząc lawinę wiadomości o jednej i tej samej treści:

 

„UMARŁA MAMA. POGRZEB W SOBOTĘ”.

 

Więcej nie było trzeba. Zjechali się wszyscy, choć nikt się ich nie spodziewał. Każdy, kogo stać było na bilet lotniczy, a nawet ci, którzy zdążyli zapożyczyć się a konto przyszłych dzieł. I każdy przywiózł ze sobą obraz. Dla mamy. Na pożegnanie. Nie kładli na grób, tylko ukradkiem wsuwali je do karawanu, gdy tylko grabarze wyjęli trumnę. A potem stali w poplamionych farbą dżinsach, chociaż widać było, jak bardzo się starali, żeby wyglądały na czyste. Stali i płakali. Wszyscy płakaliśmy.

 

Oni… Oni wszyscy mówili do niej „mama”. Przychodzili, kiedy życie ich przycisnęło. Gdy było bardzo źle. Kiedy nie mieli co jeść i gdzie spać. Dziewczyny przychodziły się wypłakać, a chłopaki poskarżyć. Ona przytulała ich i całowała w czoła. A potem robiła kawę, albo piła z nimi wino, jeśli nazbierali na butelczynę. Słuchała, co mówią i karmiła ich. A oni nie mieli się czym odwdzięczyć, więc porzucali u nas swoje obrazy, których nikt nie chciał nawet oglądać. Pamiętam, że ukradkiem wkładała im w kieszenie po parę groszy, ale tak, żeby nie widzieli. Widzieli. A nawet, jeśli nie, to wiedzieli doskonale, skąd brał się w wiecznie pustych kieszeniach grosz.

 

Komuna nie sprzyjała artystom. Kończyli swoje szkoły pełni ideałów i zapału, malowali z wiarą, że zawojują świat, ale wtedy obrazów nie kupował nikt. Muzea pełne zaduchu historii z pogardą odwracały się od współczesnej sztuki, tym bardziej, że pochodzącej z sąsiedniego podwórka, a nie z wielkiego świata. Moda na dzieła sztuki nie istniała, bo nikt ich nie dostrzegał. Każdy wolał lokatę w dolary na ewentualne zakupy w Pewexie, niż inwestycję w twórczość młodego pokolenia. Nikt nie jeździł po świecie, żeby zobaczyć i móc opowiadać, że gdzieś tam, za żelazną kurtyną jest inaczej. Normalnie.

 

Kiedy wreszcie otworzyły się granice, coś się zmieniło. Najodważniejsi wyjechali, próbując swoich sił daleko od siermiężnej szarzyzny, tu zaś zaczął zaglądać świat szukający nieprawdopodobnych okazji. Wyrafinowany, bogaty i cyniczny świat, potrafiący rozpoznać wartość, choć szukać trzeba było w slumsach. Przyjechał i wybierał niczym lis wybiera jajka z kurnika. Cena sukcesu okupiona latami wyrzeczeń. Obrazy kupione za absurdalnie niską cenę rozpierzchły się po świecie, a niegasnący apetyt koneserów ciągle dopominał się o więcej.

 

Mama śmiała się i klaskała w ręce jak mała dziewczynka. To były jej dzieci. Młode i utalentowane. Głodne. Słuchając wiadomości w telewizji, czy czytając w prasie i mówiła:

 

- Pamiętasz? To była ta chudzina, której z głodu piersi wyschły. Kładłam ją na kozetkę, żeby pooglądać, czy nie cierpi, a ona zasypiała, bo u nas było ciepło.

 

- Popatrz! Widzisz? Przyszedł do nas i niemal na jednym oddechu zmiótł czterdzieści pierogów, popił szklanką wina i zasnął nieborak nie wstając od stołu. Ty byłeś maleńki, i jakimś ołowianym żołnierzykiem wspinałeś się na jego plecy, jak na szklaną górę. Potem pomalował twój pokój. Miałeś na ścianach wszystkich bohaterów bajek, a mnie znienawidziły wszystkie mamy i tatusiowie, bo ich dzieci też chciały mieć pokój podobny do twojego.

 

- A ten? Sam zobacz. Był taki czas, że sypiał u nas kątem, bo zewsząd go wyganiali, a teraz sprzedaje obrazy, które namaluje dopiero za pięć lat!

 

Umiała opowiadać i pamięć miała doskonałą. Oni też. A teraz ja płaczę, wbijając gwoździe. Zawieszam niekończące się ramy z ukrzyżowanymi na nich obrazami. Mama umarła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz