wtorek, 5 listopada 2019

Miłość

Zakochać się potrafię nawet trzy razy na dzień. Wystarczy, że zachwyci mnie sposób stawiania kroków, idealna linia nosa, barwa głosu – cokolwiek, co mnie zafascynuje i przyciągnie zmysły do nieznanej mi przed chwilką osoby i już. Po wszystkim. Za późno nawet, żeby się zastanawiać, bo to już trwa. I wodzę oszołomionymi zmysłami za widzianym i słyszanym obiektem, a w oczach błogość mi rośnie i muszę się powstrzymywać, żeby nie wyjść na sodomitę, na bezczelnego łachudrę, któremu znowu coś się wydaje. Wydaje się, że można, że wyciągnie ręce dziecka przed siebie i powie: „Chcę, podoba mi się”, i weźmie jak swoje, i dostanie wszystko, czego zapragnie. Tak. Walczę ze sobą i powstrzymuję się od gestów zbyt bezpośrednich i od pożarcia wzrokiem własnego zauważenia. Z trudem, ale się powstrzymuję.

Nazywam to zakochaniem, chociaż może być, że to zbytnie uproszczenie, zbyt pobieżnie naszkicowane słowo i odrobinę na wyrost, jednak tak mam i tak nazywam zdarzenie. Zakochałem się. W tym roku kilkanaście razy. Widziałem nos, za którym iść chciałem i brew przecudnej urody, od której wzrok trudno oderwać, uśmiech widziałem na twarzy niezbyt pięknej, jednak on takiej był urody, że przestać patrzeć, to jak krzywdę samemu sobie zrobić. Drapię się po głowie rozczochranej i wspominam dalej.

Była pani, niepozorna, nieznana, jednak widywana dość regularnie na przystanku, jak czytając książkę czekała, na ten sam co ja autobus. Czekała i czytała opierając się o balustradę schodów. Szczupłe, wypielęgnowane dłonie przewracały kartki, oczy wyraziste na bladej zadbanej twarzy biegały za literkami na stronach. Drobniutka, cichutka pani, jakich wiele spotkać można o poranku, stojąc gdzieś w centrum miasta na przystanku. Ale, kiedy tylko pojawił się autobus i drzwi otworzył, a pani niespiesznym krokiem poszła do jego wnętrza… Zapominałem o bożym świecie. Patrzyłem jak szła i w jej ruchach widziałem ideał, w którym natychmiast i bez pamięci zakochałem się tak bardzo, że od pierwszego razu, gdy się zobaczyć udało pilnowałem już każdego ruchu szukając tej samej urody. I nie zawiodłem się. Ilekroć tylko zrobiła krok, jego piękno poruszało we mnie wszystkie struny uczuciowe wystarczająco mocno, żebym z trudem utrzymał zamknięte na siłę usta, bo zachwyt się z nich wydobywać chciał bezwstydnie.

Nie znam pani zupełnie, nie wiem, kim jest i jakim człowiekiem się stała. I nieważne to było w ogóle dla tego uczucia, i zakochania takiego warte było, bez względu na wszystko. Lecz to nie miłość przecież, to nie kochanie. Zauroczenie, fascynacja, podziw i pożądanie – słów wiele, znaczeń jeszcze więcej, żadnej dobrej definicji. Zakochałem się? W porządku – może tak być nawet i pewnie tak było właśnie – w tamtej chwili, w tamtym momencie organizm dopominał się o więcej, o jeszcze, o wciąż. Lecz nie wiem, czy gdybym ciąg dalszy zbliżenia, kontynuację jakąkolwiek wymyślił, czy nie rozstalibyśmy się po kwadransie z przeświadczeniem, żeśmy sobie wzajemnie czas ukradli niepotrzebnie. Mogłoby tak być. Bo zakochanie, a miłość, to są zupełnie różne sprawy.

Łatwo wpaść w pułapkę wielkości tego słowa, bo ono tak wiele emocji kryje w sobie, tyle różnorodności sprzecznych, i tak niepodzielne jest, że nie wiem nawet jak zacząć, żeby nie ominąć, żeby hierarchii nie skazić kolejnością niewłaściwą, lub dwuznacznie zrozumiałą. Bo miłość zaborcza jest i egoistyczna, potrafi oddzielić od świata, wziąć wszystko i wszystko oddać. Zapomnieć i wybaczyć, ale też pamiętać i szanować. Jaka rozmaitość wielka, jakie szerokie te horyzonty i granic w nich żadnych nie widać. Jakby wszechświat cały został gdzie był, a tylko nowym spojrzeniem, wolą i uczuciem można było go spolaryzować na nowo i nową wartością naznaczyć. Każdy przedmiot, nawet zupełnie neutralny, innym odzwierciedli się znaczeniem przez wspólne jego doznawanie. I innym będzie owoc wspólnie spożyty, od tego, który przecież od dawna znany i kupowany bez udziału emocji, nawet smakiem tego dzisiejszego nie przypomina. Obraz, zapach, słów kilka…

Wszystko zmienia się tym uczuciem na nowo naznaczone inną wartością, bo wspólną, od nowa zdefiniowaną jednym pragnieniem, lecz w dwóch zamknięte ciałach. Aż strach myśleć. Bo przecież zło i dobro, piękno i szpetota, każda z miar na wadze położona, nowym znaczeniem dojrzewa i zewnętrzne standardy na bok odsuwa. Pamięć i konwenanse. Krewnych i znajomych. Obowiązki i konieczności. Wszystko modeluje po swojemu i od nowa priorytety ustawia. To jak budowanie świata od nowa, jak układanie puzzli, gdy wszystkie do wszystkich pasują, a tylko wolą układaczy taki, a nie inny obraz powstanie. Wczorajsze aksjomaty do lamusa odstawia, drabinę hierarchii rzuca w trawę zakurzoną i nowy świat buduje od zera, nowy dom – własny, prywatny i niedostępny innym. Taki dom, w którym jest miejsce na wartości nieznane wczoraj, a od jutra staną się tubylcami mile widzianymi.

Rozpycha się to uczucie, ta świadomość, to nieposkromione i nieograniczone pragnienie wciąż więcej i więcej – poznać, dać, wziąć, oswoić, dotknąć, przekroczyć wczorajsze granice. Śmiać się na dwa głosy i tak samo płakać. Krzyczeć radości i ekstazy, dzielić najmniejszy fragment czasu i skóry na dwoje, na ty i ja, na my i oni, i patrzeć – nie swoim wzrokiem na świat, lecz twoim. Twoim na mój i twój świat. Na nasz nowy świat, który właśnie powstaje, który wspólnie nazywamy, zauważeniem wspólnie zdefiniujemy znaczenie lub w niebyt spychamy razem. Tak. W niebyt. Cenzura miłości zepchnie niepożądane i niechciane tak daleko, że zapomnieć można o tym, co poza jej horyzontem. W nieistotnościach niech utonie wszystko, co może miłości zaszkodzić, a na piedestał wyniesie każdego, kto jej rosnąć pomoże.

Bo miłość, to świata budowanie innym umysłem. To budowanie mojego domu twoją radością, to napełnienie mnie tobą i ciebie mną. To wspólnota ciał i umysłów jednemu tylko celowi podporządkowana – być razem, w każdym słowa tego znaczeniu i sytuacji każdej. Stopić się w tyglu gorączki wzajemnej i spłonąć w monolit, i jednym głosem zbudować świat cały, zupełnie jak Bóg tego chciał – na kształt i podobieństwo swoje. Nasz świat dla nas. Z miłości zbudowany, więc najlepszy z możliwych. Jedyny świat, gdzie policja jest zbędna, jedyny w którym kodeksów żadnych nie trzeba i książek do modlitw żadnych. Świat w którym słowa nie są przeszkodą, bo nieistotne się stają, bo wsparcie w czynach i ciałach złączonych oddadzą wiernie znaczenie i treść bezbłędnie przeniosą. Świat, w którym jednym uchem dwa ciała usłyszą pieśń swoją i swojego świata od krańca do krańca. Świat miłości.

Zostaniesz moim architektem? Zbudujesz mój świat dla Ciebie? Jeśli tylko chcesz, zaczniemy wspólnie go tworzyć, bo to świat, którego samemu wznieść się nie da. 
To dom dla dwojga.

4 komentarze:

  1. Ciekawy przyczynek na temat miłości. Subiektywny jak miłość. Bez komentarza.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak to wspaniale napisałeś .... :)

    OdpowiedzUsuń
  3. "to napełnienie mnie tobą i ciebie mną" - prosto, a pięknie...

    OdpowiedzUsuń
  4. Zamieniłabym budowanie na... pielęgnowanie, w nieograniczonej przestrzeni.

    OdpowiedzUsuń