sobota, 23 listopada 2019

Narodziny światła

Noc była taka ciemna, jak potrafi wtedy, gdy chmury nie przesłaniają mroku kosmosu, a księżyc odwróci się do ziemi plecami. Zamyślony szedłem w stronę domu, patrząc pod nogi, chociaż drogę znałem na pamięć. Nie chciałem zapalać latarki. Ciemność zdawała się być ciepłą i przyjazną, więc chłonąłem ją w milczeniu. Na niewielkim wzniesieniu coś majaczyło blado stanowiąc plamę pośrodku niczego. Plama żyła i ruszała się. Zanim wyobraźnia zdołała mnie wystraszyć usłyszałem jak klaszcze w dłonie i ogłasza nocy radość.

Na niebie zapłonęły pierwsze, nieliczne gwiazdy. Dziecięcy śmiech nie pozwolił mi odejść. Musiałem sprawdzić co robi na odludziu w środku nocy zamiast spać wtulone w pluszowego misia, czy inną przytulankę. Szedłem pod górę, po trawie kryjącej ewentualne nierówności i musiałem uważać. Wciąż nie zapalałem światła, żeby nie spłoszyć dziecka. Mogłoby uciekając zrobić sobie krzywdę. Szedłem po ciemku wpatrzony w jasną plamę koszuli nocnej, która to kucała, to prostowała się, by śmiechem swoim zarazić noc takim ciepłem, od jakiego serce miękło. 

Byłem już całkiem blisko, wystarczająco, żeby zobaczyć jasnowłosą dziewczynkę, która coś śpiewa i szepcze do złożonych dłoni, a potem otwiera je i wypuszcza w nocne niebo małego, srebrnego ptaka, który bezszelestnie frunie najwyżej, jak się tylko da i mości sobie gniazdo na niebie świecąc gwiezdnym srebrem i mrugając do dziewczynki w trzepocie niewidocznych z tej odległości skrzydeł.

Stanąłem zachwycony widokiem, a dziewczynka kucnęła i podniosła spomiędzy traw kolejnego srebrnego lotnika. Porozmawiała z nim wesoło aż odfrunął szlakiem poprzednika. Przeczekałem całe stado nieznanych ptasząt, przeczekałem klaskanie dziecka, gdy wszystkie odfrunęły i ubarwiły niebo. Milczałem, bo nic mądrego nie umiałem powiedzieć. Na moich oczach dziecko rozpinało po niebie gwiazdozbiory i samotne gwiazdy tańcząc i śpiewając im szczęście na drogę. 

Usiadła. Siedziała w trawie i wciąż nucąc  położyła sobie na kolanach blok rysunkowy, a potem z wielkim zapałem coś malowała niewielkim pędzelkiem. Podszedłem cicho gnany niepowstrzymaną ciekawością. Dziewczynka zerknęła na mnie i przyłożyła paluszek do ust. Kiwnąłem głową, że rozumiem i będę cichuteńko. Jej główka wciąż tańczyła, a drobną rączką malowała na białej kartce ptaszki srebrną farbą ze słoiczka stojącego tuż obok w trawie. 

Ptaki zdawały się żyć i czekały tylko, żeby je ktoś pogłaskał i nakarmił. Kiedy kartka była ich już pełna dziewczynka podniosła jednego chowając go w dłoniach i puściła w niebo wciąż śpiewając. Poleciał. Jak poprzednie. Następny już się niecierpliwił, wzięła go ostrożnie i podała mi. Wzruszyłem się. Wziąłem go czując jak trzepocze w dłoniach i puściłem, by poleciał, a dziewczynka klaskała w dłonie. Wypuściliśmy wszystkie. A potem dziewczynka przytuliła się do mnie radosna.
Wracaliśmy pod niebem rozgwieżdżonym.

1 komentarz: