Wyspa
była raczej domysłem, niż faktem. Na tle burego nieba, którego
nie chciała oświetlić żadna z gwiazd, a księżyc opuścił
chyłkiem różniła się od sporego jeziora jedynie tym, że była
bardziej matowym od wody konturem. Zasadniczo mogłaby całkiem nie
istnieć, gdyby nie pojedyncza iskierka mniej więcej w dwóch
trzecich od z trudem wymyślonego lewego skraju. Iskierka musiała
pochodzić z czegoś nieruchomego. Nie latarki, którą szarpałaby
nocna bryza, ale z ognia, względnie lampy bezpiecznie wiszącej poza
jego zasięgiem. W domu? Światło nie mogło się zdecydować, czy
trwać w tonacji bieli, czy żółci. Jednak trwało i ani myślało
przejść do sfery mrzonek, baśni, czy fatamorgan. Kusiło samą
swoją obecnością. Płynąć tam? Czym? Łodzią wędkarską na
wiosłach? Kajakiem? Materacem dmuchanym? Wpław? Daleko jak cholera.
Trzeba mieć odwagę i kondycję, żeby w ogóle myśleć o płynięciu
na wyspę, której może tam nie być. I co dalej?
Wyobraźnia
snuła wątki coraz bardziej fantastyczne i zdolny scenarzysta miałby
materiał na całkiem okazały pakiet możliwości dramatycznych.
Motorówką? Łódź silnikowa obedrze scenę z niesamowitej otoczki,
a hałas gotów wypłoszyć tych, którzy w jego świetle spędzali
czas. Jeśli światło nie było jednak wymyślone, może warto
zerknąć? Ciekawość, często nazywana wścibstwem, choć jest
cechą według oficjalnych głosów obrzydliwą, to jednak napędza
ludzi do działania. Więc kajak. Najcichszy, a w zasadzie jedyny
środek transportu, jakim można dopłynąć i wrócić, nie tracąc
oddechu. Klamka zapadła. Buty i ubranie schowałem do plastikowego
worka i wepchnąłem pod dziób. Woda w mroku zdawała się być
gęstsza, oleista i połyskująca, jakby pełna tłuczonych luster.
Kajak posuwał się do przodu zostawiając gasnący szybko kilwater,
a znikający brzeg zostawił mnie pośrodku wszechświata z jednym
drobnym światełkiem, bez innych znaków, które mógłbym rozpoznać
do celów nawigacyjnych. Głupota? W najgorszym razie będę pływał
do świtu i wtedy odszukam drogę powrotną. Na razie liczyłem, że
światło poczeka aż dotrę do wyspy.
Powoli,
bez entuzjazmu, światło gęstniało, stawało się coraz bardziej
rzeczywiste. Teraz byłem w stanie wymyślić jego kształt, który
określiłem jako prostokątny. Więc dom. Ale skąd dom? Wyspa, z
tego, co mówili miejscowi była bezludna, a i na rybki nikt tam się
nie wybierał, bo chodziły plotki, że to złe miejsce. Młodzi
brali dziewczęta na randki w bardziej przyjazne bezludności, nawet
kłusownicy na wszelki wypadek omijali wyspę. Co mnie podkusiło? No
tak – światło. Zachciało mi się ciekawości, a teraz, to już
ta ciekawość mi nie pozwoli zawrócić, szczególnie, gdy nie wiem,
gdzie szukać brzegu. Trudno. Może zło ma dzisiaj wolne. Światło
zachowywało się bardzo stabilnie, niezłośliwie i nie wyglądało
złowieszczo. Zwyczajne oświetlenie, kuchnia, albo sypialnia, w
której ktoś przed snem czyta książkę.
Wiosło
wychodziło z wody i zanurzało się w niej z cichym pluśnięciem, a
ja oddychałem płytko i bezgłośnie. Nie potrafię wyjaśnić skąd
wzięła się we mnie ta ostrożność, lecz ja przeważnie unikałem
niepewnych sytuacji. Dzisiejszy wybryk był dla mnie nowością,
która wciąż mnie zdumiewała. Dno zaszurało pod kajakiem i
pochylił się lekko, wbijając w brzeg. Miniaturowy sierp dzikiej
plaży. Wysiadłem w skrzypiący piach i podciągnąłem kajak, a
wiosło ukryłem na dnie. Założyłem spodnie i buty, żeby nie
wędrować w majtkach przez chaszcze nieznanej mi okolicy.
Światło
nadal tam było, teraz nieco przesłonięte przybrzeżną
zielonością. Nie mogłem wyjść z podziwu, że z tamtego brzegu w
ogóle je dostrzegłem, choć teraz plama nieco mocniejsza, to jednak
musiała walczyć, by dotrzeć do mnie poprzez trzcinowisko, i
starodrzew liściasty – oczywiście starodrzew wymyśliłem
bezwstydnie, a liściastość jego wywnioskowałem z jakości
przesłony – iglaste nie zasłoniłyby światła tak doskonale. Czy
można iść cicho poprzez las? Niesprzątany, dziewiczy, jak
średniowieczne puszcze? Usiłowałem. Kroki stawiałem niewielkie,
ostrożnie wymacując grunt. Ciemność wcale nie złagodniała, mimo
potwierdzenia realności tego blasku domowego ogniska. Wyspy nie są
zbyt duże – pocieszałem samego siebie – znajdę bez trudu
drogę, najtrudniej zawsze jest na brzegu, bo tam, prócz wysokich
drzew, najgęściej rosną krzewy i w nadbrzeżnych bagniskach czają
się grube pasy oczeretów.
Grunt
pod stopami stwardniał. Podszyt przestał chwytać za nogawki i szło
się łatwiej, lecz nie raźniej. Światło nabrało mocy i wyraźnego
kształtu. Prostokąt – nie wymyśliłem sobie tego. Jasny
prostokąt, którego obecność przygnała mnie tutaj wyrzynał się
z ciemności jak pierwszy mleczak w buzi oseska. Jednak kształt
oseska potrafiłem sobie wyobrazić, a tej architektonicznej oprawy
światła – wcale. Podchodziłem, aż światło objęło i mnie.
Wyciągnąłem rękę. Porowaty, nierówny materiał z miejsca
kojarzący się z kamieniem sugerował stary dom. Okno było zbyt
wysoko, jak na wiejską chałupę, a zbyt nisko jak na latarni morską
– tym bardziej, że do morza było stąd ze dwieście kilometrów.
Na jeziorze chyba nikt nie potrzebuje latarni?
Trzymając
się dłonią muru, zacząłem obchodzić budowlę, szukając drzwi.
Powietrze pachniało wilgocią, butwiejącymi liśćmi, grzybami i
niczym więcej. Noc wcale nie płytsza dawała się otwierać przede
mną, błyskawicznie zamykając, gdy zrobiłem krok w przód. Ręka
trafiła w końcu na drewno. Bardzo stare, ale nie zmurszałe. Tak
mogłaby wyglądać dobrze wysezonowana dębina po kilkuset latach
narażenia na warunki atmosferyczne. Światło nie potrafiło pokonać
tej przeszkody i skrywało się wewnątrz. Chyba skrywało. Zapukać?
Idiotyczny pomysł, ale lepszego nie miałem. Najpierw ostrożnie,
jakbym bał się obudzić gospodarza, potem nieco mocniej.
Skrzypnęło, a spoza drzwi wynurzył się wąski sztylet światła,
miażdżąc mrok. Faktycznie stały tam wielkie, stare drzewa o
koronach gęstych i mocno rozbudowanych. Przy murze teren okryty był
niską trawą w której więcej było suchych liści, niż zieleni.
-
No proszę – głos kpiący, ale nie pozbawiony humoru łagodził
niesamowitość sytuacji – Pewnie znowu zapomniałem okno zasłonić,
wchodź człowieku, skoro już tu dotarłeś. Pogadamy może nawet do
świtu, bo nie za często mam okazję do rozmowy.
Chrząknąłem
głupawo, bo ciężko było na poczekaniu wymyślić, czy mówić
dobry wieczór, czy dzień dobry, a cześć, jakoś nie wydawało się
na miejscu. Gospodarz zawinął się w drzwiach i szedł nie czekając
na mnie. Ruszyłem za nim, oglądając jego plecy. Miał na sobie
coś, jak kamizelę z futrem czegoś, co do dzisiejszych czasów
raczej nie dożyło, skórzane spodnie i buty ledwie trzymające się
kupy, połatane rzemieniami. Z jego kroków emanowała starość,
rześka, twardsza od drzwi wejściowych, ale starość. Nie pachniał.
Albo inaczej. Obca była mu chemia kosmetyczna. Brudasem nie był,
jednak z kosmetykami nie spotkał się chyba nigdy. Korytarz, którym
szliśmy był tak zimny, że czułem kłucie w skroniach. Kamień i
wilgoć, to doskonały zestaw, by nabawić się reumatyzmu. Jednak
gdzieś z przodu idea światła została oswojona i zapędzona do
roboty. Miałem nadzieję, że ciepło też nie było wielkością
obcą temu domostwu.
-
Domostwu? - zdumiał się gospodarz nie tracąc rytmu kroków –
Nazwałeś mój przybytek domostwem? Jak chałupę sołtysa?
Liczyłem, że odwiedzi mnie ktoś bardziej spostrzegawczy i
elokwentny, ale widać czasy nie sprzyjają rozumowi. Drogi gościu,
to jest czatownia, albo, jak wolisz, warownia.
-
A na co czatujesz? - zapytałem nie wychodząc ze zdumienia, że
potrafił wyłuskać słowa z mojej głowy, bo byłem pewien, że na
głos nie wygłosiłem ani słowa.
-
Nie wygłosiłeś – pocieszył mnie popychając drzwi. Jednak była
to kuchnia, a na blasze stał gar pełen wrzątku, od którego noc
przestała być wilgotną i zimną – Jesteś dla mnie otwartą
księgą, jednak będę wdzięczny, jeśli zamiast drzeć się w
myślach, zaczniesz się wysławiać. Zdobędziesz się.
Kiwnąłem
głową przełykając ślinę i obiecując sobie nic nie myśleć.
Zaproszony gestem usiadłem przy stole. Drewniany, ciężki, noszący
ślady użytkowania. Od jak dawna?
-
Od jak dawna? – powtórzyłem, żeby nie zawieźć gospodarza.
-
A który mamy rok?
-
2025
-
Jeszcze trochę i będzie millenium – gospodarz podrapał się po
brodzie i pozwolił sobie na szyderczy śmiech – Czas byłby nieco
przewietrzyć to „domostwo”. A tymczasem, napij się ze mną. To
święto, odmiana po wielu latach samotnego wieczerzania. Nawet
ambrozja pita w pojedynkę staje się gorzka. Ucztujmy. A garem nie
przejmuj się, będzie się warzyć jeszcze z tydzień.
Zimna
dziczyzna na początek i ciężkie wino, coś jak malaga, może
porto. Zacne, omszałe i starsze chyba od tej czatowni. Bochen chleba
darty rękami, nie znający noża, jakby grzechem było zamierzyć
się na święty chleb ostrzem. Gospodarz na kuchnię wepchnął
brytfannę. Na dnie pływały nieznane mi przyprawy, cebula i
czosnek, gałązki rozmarynu, jałowca, lebiody, a nawet sosnowe
świeczki. Wierchem leżały spore kawałki mięsa niemal czarnego od
marynaty. Gdy tylko poczuła ogień zaczęło pachnieć tak, że
ledwie nadążałem z łykaniem śliny.
Wypiliśmy
do kielichu, który nijak miał się do współczesnych. Zamiast stu
pięćdziesięciu - dwustu gram, kielich mieścił około litra.
Szczęśliwie gospodarz napełnił go ledwie w trzeciej części.
Rozmowa nie kleiła się, bo z pełnymi ustami rozmawia się słabo.
Nie potrafiłem jeść jak nasi przodkowie, więc szybciutko poczułem
sytość, a wraz z nią senność. Nie sądziłem, że noc , jezioro
i kajak wyciągnęły ze mnie tyle sił. Rozmawialiśmy, a raczej
gospodarz zabawiał mnie rozmową. Mi udawało się od czasu do czasu
wtrącić parę słów, na które żywo reagował. A potem wklęsłem
się w sobie nie bacząc na savoir vivre i zasnąłem przy stole.
Kiedy
się obudziłem, kto wie, czy pierwszy raz, gar z kuchni zniknął
Minął już tydzień?
-
I to niejeden brachu! - rubasznie zaśmiał się gospodarz. - budzić
cię wielekroć, ale za każdym razem po zaledwie jednym kielichu
zasypiałeś. Ależ dziwny mi się trafił gość. Długo możesz tak
spać?
-
Nnnnie wiem – zająknąłem się – nigdy nie próbowałem.
-
Nie ma sprawy, mi się nigdzie nie spieszy, jeśli tobie też nie, to
poczekamy, aż się wyśpisz.
Nieprawdopodobne,
ale w końcu się udało. Gdy wówczas przejrzałem się w tafli wody
w misce, okazało się, że dysponuję okazałą brodą , a włosy
zakrywają mi łopatki. Wyszedłem przed dom. Wiosna szalała.
Młodziutka zieloność zasiedlała każdy skrawek terenu,
rozpleniając się jak zaraza.
-
Chcesz już wracać? - gospodarz zaskoczył mnie pytaniem – czy
tylko się rozejrzeć?
-
Może sprawdzę, co na brzegu? - zaproponowałem nieśmiało –
przywieźć ci coś?
-
Soli. – był zdecydowany – Przypraw, może narzędzi. Ale wy
nigdy nie wracacie...
Kajak
był tak zakurzony, że ledwie go rozpoznałem. Na dnie wyrosło
jakieś gniazdo pełne jaj, które ostrożnie przeniosłem pod jakiś
krzak. Zepchnąłem na wodę i popłynąłem. Dobijając do brzegu
nie rozpoznałem wioski. Wszystko było mi obce. Kajak zostawiłem
przy drewnianym pomoście i poszedłem do sklepu. Jego też nie
poznałem. Pomyślałem, że najpierw wezmę tę sól dla gospodarza.
Na stojaku dostrzegłem prasę i nie mogłem uwierzyć – czasopismo
nosiło datę z marca 2028! Trzy lata? Przespałem? Przegadałem?
Wziąłem w rękę coś lokalnego. Gdzieś w środku znalazłem
artykuł, że tajemniczo zaginałem bez wieści. Dziwne, ale
spodobało mi się. Szybko zrobiłem zakupy i wsiadłem na kajak.
Dobre skubaniec ma to wino. I rozmawia się nieźle. Miał rację,
nikt tu na mnie nie czekał, mogłem sobie pozwolić na kolejną
wizytę. Może przy kolejnym powrocie zastanowię się, czy zostać i
dać się cudownie odnaleźć?