wtorek, 30 września 2025

Parafraza parafialnej parafiny.

 

    Cięty na jeża młodzieniaszek referował koledze, że zmierza do Klary i nie chodziło mu absolutnie o klarowną czystość. Kiedy trzy gwiazdy w kompatybilnym do jeżowatego wieku nadeszły ćwierkając, Jeżyk zbeształ je słowami „a ciszej nie można?”. Akcja toczyła się w tempie godnym thrillera, gdyż cała piątka pobiegła gdzieś (może do Klary?) i zniknęła między wieżowcami.



    Gość na inwalidzkim wózku ładował się z zastanawiającą wprawą do kiosku monopolowego, na przystanku okazałe blond-biustwa chwaliły się jakością wzoru rajstop wspinających się z mozołem po odkarmionych udach zmierzając w stronę niewymownych, a może była to kryptoreklama onych ud? Popołudnie dyszało zeszłym (spadłym?) deszczem, psy pracowicie rozplątywały aromaty spływające cienkimi strużkami w kanalizację burzową, dziewczęta mnożyły obietnice na „dzień chłopaka”, a ja zastanawiałem się, czy jest dzień mężczyzny, bo dzień dziecka i dzień kobiet to wiem, ale o mężczyznach ani słowa. Chłopak? Że niby tak blisko, ale niezupełnie? Trochę lekceważąco.



    Aby ochłonąć wspominam parkę pustułek w locie stojącym, którego nie utrzymała namolna sroka usiłująca „poderwać” samiczkę. Śnieguliczki gotowe na zimowe dokarmianie ptasząt, pełne są białych jagód. Niebo przetacza wilgoć we wszystkich kierunkach, by spłukać krwawniki melancholijnie kiwające się wśród niskich traw. Karłowata pigwa ugina się pod ciężarem niechcianych owoców i tylko złamana gałąź świadczy o zainteresowaniu, choć mało eleganckim. Na przystankach dziewczątka zaplątują nogi w niemożliwe figury dla zachowania równowagi i poprawy czytelności monitorowej. Chodnikami mkną elektryczne „rowery”, by dowieźć ludziom ciepłą paszę.



    Kusi mnie, by naśladując niedościgłe Ucho wspomnieć o dogorywającym wrześniu, który obiecywał i nie spełnił, a może i spełnił, lecz niezbyt okazale, o kostkach świecących nad spłowiałym błękitem dżinsów ukrywających uwodzicielską nutę tak figlarnych pośladków, że ciężko było za nimi nadążyć wzrokiem.



    Po nierdzewnych prętach ogrodzeń wspinają się winorośle, dzieląc tramwajowe relacje doskonalej, niż dziewczęta dzielą chłopców na rokujących, bądź nie. Rozważam ewentualne erotyczne walory słowa „majtki” dzieląc target na kategorie wiekowe i płciowe, dochodząc do wniosku, że łatwiej byłoby, gdyby słowo to ozdobić wstępem w postaci bzu – bez majtek zdecydowanie posiada większy potencjał erotyczny i nie wymaga tyle zachodu intelektualnego, czy instynktownego, jak forma niezależna od ciała.



    Zatrzymuję się w wizjach na widok dziewczyny odzianej w obcisłość kawy z dużym mlekiem. Najwyraźniej nie zamierzała „słodzić” sprawy bielizną, zostawiając cień pikanterii dla kawoszy. Tuż obok bardzo wybujała pani tłumaczyła drobnej Azjatce Miasto, wskazując atrakcje nie tyle palcem, co całym, apetycznym ciałem, powodując krótkotrwałe zawirowania w ruchu pieszych. Na ogrodzeniu budowlanym dostrzegam napis CNOTA, gdzie litera O jest przecięta pionową kreską i zachwycam się tym dziełem słowno graficznym, choć może to tylko moja wybujała wyobraźnia.

poniedziałek, 29 września 2025

Zabrał zebrę i żebrze z żubrem.

 

    Zaczynam podejrzewać, że elegancja, to nie coś, co się zakłada, doczepia, czy wmalowuje w ciało. To coś, co ma się głęboko w sobie. Piękna Dama Z Zaścianka udowadnia to każdego dnia i w jej nieco zmęczonych ruchach tę elegancję po prostu widać, gdy przy młódkach szlag elegancję trafia na miejscu. Wróżba Na Dzień Dobry, jak zwykle dorównuje dojrzałej pani w elegancji, choć ma wciąż naście lat. Dziś zdążyła na swój autobus, odbierając mi możliwość grzania się w cieple jej dumy. Gdzieś z przodu siada za to dziewczyna na pograniczu chorobliwej chudości, w bielach i czerniach, jak szachownica. Na głowie ma kapelusz, niżej minispódniczkę, która od nóg wymaga ekwilibrystyki, by nie odsłonić zbyt wiele.


    Pyzata dziewczynka wcina łyżeczką podsunięty przez mamę serek waniliowy, śmiejąc się i dokazując jak tylko małe dziewczynki potrafią. Śpiewa coś bezgłośnie i zaczepia mamę, a szczęście z niej wycieka każdą szparką. Siadam, a za oknem brykające kopciuszki ćwiczą się w locie stojącym i sprawdzają, czy podziwiam. Podziwiam.

niedziela, 28 września 2025

Bardzo barokowy bar.

 

    Ostatnio nachodzą mnie dziwne myśli. Na przykład zauważam atak czerni w przestrzeni życiowej. Ludzie ubrani na czarno, z czarnymi gadżetami, elewacje, jak nie czarne to szare, meble i wystrój wnętrz z dominującą, rzucającą się w oczy czernią. Jest jej mnóstwo i nie zawsze zasadnie. To nie asfalt. Zmęczony jestem i odwracam głowę, jak tylko się da, szukając innych kolorów.


    A podczas prasówek w przeciągu dwóch, czy trzech ostatnich dni, zwróciłem uwagę na twarze polityków i innych „gwiazd jednodniowych”. Twarze zacięte, niedobre, wyrażające uczucia dalekie od przyjaznych. I też występują tłumnie, aż trudno zobaczyć kogoś, kto dla naszego dobra potrafiłby się uśmiechnąć, no, chyba, że z przekąsem, albo złośliwostką świeżo umieloną w partyjnych Pi-Arach (3,14 ara? Nieco ponad trzysta m2 na legalny domek wolnostojący za mało).

Wielki mistrz.

 

    Dom, choć duży, był stary, czyli niewygodny, trudny do adaptacji zapewniającej współczesny komfort. Koszt remontu dalece przewyższał koszty wyburzenia i wybudowania na obrysie fundamentu nowego obiektu. Nic dziwnego, że inwestor zdecydował o rozbiórce. Niski, może nawet przysadzisty, dom tkwił na kamiennej podstawie głęboko wciśniętej w ziemię i jedynie zdewastowana przez wieki wieża wznosiła się powyżej pierwszej i jedynej kondygnacji. Jutro miał przyjechać ciężki sprzęt i rozpocząć wyburzenia. Zdolny operator niechybnie położy ściany i kwestią godzin będzie ich załadunek na wywrotki. Zostaną elementy podziemne, zbudowane z solidnego kamienia, ale i one nie oprą się potężnym łyżkom koparki. Dzień, może dwa wytężonej pracy i historia przestanie istnieć. Wiedziony sentymentem, jakiego u siebie nie podejrzewałem poszedłem wieczorem obejrzeć budynek po raz ostatni. Dziwny – mówili miejscowi, straszny – dodawały kobiety z wiejskiego sklepiku, a dzieciaki nazywały rzecz jeszcze dosadniej rudera, nawiedzana przez złe licha. Kto nie musiał, omijał z daleka, co bardziej strachliwi żegnali się przechodząc. A mnie ciągnęło. Poddałem się instynktowi i poszedłem. Niebo gęstniało, granatowiąc okolicę, a cieniom przydając wyciągniętej niemożebnie gęby. Wiatr gwizdał w koronach starych lip i wiązów, ocierając się o wiejskie burki i stojące przy płocie kumy gaworzące o swoich mężach trwoniących zdrowie i gotówkę w karczmie starego Żyda.



    Dotknąłem ręką ściany. Zimna, porowata, pamiętająca lepsze czasy, lecz wciąż spełniająca zadanie – dzieliła świat na zewnętrze i to co ukryte przed wzrokiem przechodniów. Krok za krokiem szedłem w kierunku drzwi, czy też raczej kamiennego portyku, wewnątrz którego skrzydło drzwiowe z czarnego dębu dawno ukradł jakiś wiejski cwaniaczek, pozostawiając chałupę otwartą na ciekawość małolatów. Chyba zła sława ją ocaliła. Cienie zaglądały do wnętrza chętniej od ludzi. Na co mi to? Mogłem pójść do karczmy na coś swojskiego i przy kuflu piwa doczekać pory, gdy sen zaprosi mnie na randkę.



    Wszedłem. Ciemność wilgotna, nieco zgrzybiała, nieprzyjemna. Pod nogami, co pamiętałem, nie powinno być żadnych przeszkód. Praktyczny lud wiejski zdołał wynieść wszystko, co nie było trwale związane z kamieniem budowlanym. Bez mebli, ozdób, czy odrobiny ognia dom był tylko niestarannie zamkniętą konstrukcją wykorzystywaną przez nieskończenie cierpliwe pająki. Hałas kroków podnosił się z posadzki i tłukł o ściany mocniej, niż sądziłem. Zupełnie, jakbym miał podkute żelazem buty. Minąłem sień, stosunkowo dużą, najwyraźniej dawni gospodarze przyjmowali sporo gości. Bogaty rycerz, bo raczej nie cywil, musiał stać się fundatorem tego obiektu. Walory defensywne dostrzec mógł jedynie fachowiec – wąskie, dość wysoko położone okna, grube kamienne ściany, maluteńki wirydarz z głęboką studnią i kilka pomieszczeń świadczących o tym, że dało się w nich trzymać tak konie, jak i zapasy na wypadek oblężenia. Wszechobecny kamień, minimalistycznie wykorzystane drewno i nawet dach z czarnych łupków gotów powstrzymać płonącą żagiew, czy strzałę…



    I pomyśleć, że jutro warownia przestanie istnieć. Kroki wiodły mnie ku dziedzińcowi, gdzie gasnące za widnokręgiem słońce rozpalało niebo kolorami od wiśniowych do ciemnofioletowych smug snujących się na podbrzuszach leniwie toczących się chmur. W pół zasypana studnia nie parowała chłodem lodowatej wody, za to wszędobylskie bluszcze wspinały się na mury i ciężko rozsiadały po dachach. Przystanąłem. Obecność studni, choć nieczynnej nadawała temu miejscu odrobinę mniej upiornego wrażenia, świadcząc, że mieszkali tu ludzie. Przezorni, twardzi, niepewni jutra, ale gotowi o nie walczyć. I co z tego ? Przegrali, tak jak jutro ta posiadłość przegra z potrzebami lokalowymi miejscowego kacyka. Stać go było, żeby uzyskać dokumenty pozwalające na rozbiórkę, choć obiekt status zabytku osiągnął już wieki temu. Pieniądz jednak potrafi pokonać nie takie przeszkody. W zadumie oparłem dłoń na cembrowinie i obchodziłem studnię, obecnie pozbawioną dachu i kabestanu. Zatoczyłem niemal pełne koło, kiedy pod dłonią poczułem miękkie ciepło. Zaskoczony zacisnąłem rękę i chwyciłem inną, delikatną, drobną dłoń. Usłyszałem cichutki śmiech, niewątpliwie kobiecy. Wytężałem wzrok, gdyż zmierzch zawładnął dziedzińcem, a nie miałem nawet zapałki, że o latarce nie wspomnę.



    - Chodź ze mną – wyszeptała kobieta wprost w moje ucho – zaprowadzę cię do światła nieboraku.



    Poczułem, jak ciągnie mnie w stronę domu. Zdumienie stawiało opór krótko, a ciekawość zaprzęgła nogi do pracy. Poszedłem za nią, o nic nie pytając, co zdawało się ją cieszyć, jednak skąd we mnie to przekonanie, tego nie umiałem już wyjaśnić. Weszliśmy między mury, co poznałem po zimnym ucisku na skroń. I po krokach tętniących znów echami żelaznych kroków. Jej kroków nie było słychać. Przeszliśmy jedno, drugie pomieszczenie w kompletnych ciemnościach. Jak ślepiec wyciągałem dłoń, szukając przeszkód, ale prowadziła pewnie i ani razu się nie potknąłem. Wreszcie zamigotało światło. Liche, chybotliwe, ale jednak. W tym drżącym blasku zobaczyłem suknię do ziemi spiętą szerokim pasem i chustę na głowie.



    - Idź – pchnęła mnie lekko – On czeka.



    Zanim odpowiedziałem zniknęła i niemal przysiągłbym, że zniknęła nie ruszając się z miejsca. Przede mną w wielkim kamiennym kominku jarzyły się płonące polana, cichutko trzaskające pod ciężarem ognia. Twarzą do ognia stał tam ktoś pogrzebaczem zachęcając drewno do większego wysiłku. Wysoki, barczysty. Emanował wielką siłą. Strój ciemniejszy od tego wnętrza połyskiwał tu i ówdzie metalem. Skóra i metal zdawały się oplatać tę postać, a płaszcz, czy raczej pelerynę zdobił czerwony krzyż zakonu templariuszy.



    - Więc to ma być koniec? - głos gospodarza zdawał się być bardziej szorstki od wiatru niż gorzały – Komandoria legnie w gruzach?


    - Kkkkomandoria? - wydukałem, szczękając zębami, raczej ze strachu, jak z zimna – Jak to?


    - Acha! - Znaczy burzycie, nie wiedząc co?


    -Tttak.


    - Możesz powstrzymać?


    - Ale jak? Inwestor chce tu postawić swój dom. Projekt już zatwierdzony, a sprzęt rozbiórkowy przyjedzie jutro.


    - Powstrzymaj. Zapłacę. Kup ten dom i nie targuj. Zapłacę.


    - Żeby się zgodził, trzeba byłoby bardzo przepłacić.


    - Kup. Powiedz ile i nie martw się o zapłatę. Na rano wszystko będzie gotowe. I o mnie nie wspominaj ani słowem. Kup, jakbyś dla siebie brał. A gdyby pojawiły się zakusy, daj znać, a problem rozwiążę.


    - Inwestor – jąkałem się bez końca – jak poczuje duże pieniądze, zacznie doić bez litości.


    - Nie zacznie. Umów się z nim tu na negocjacje. Jutro. A na początek powiedz mu, że zapłacisz potrójnie wszystkie koszty, ale tylko tu w wirydarzu. Jeśli przyjdzie sam szukać szczęścia, dam mu radę, jeśli z tobą wspólnie dam pieniądz. A teraz już idź, żebyś zdążył. Nie chcemy tu nieszczęścia, czy rozgłosu. Idź i kup ten dom. O reszcie porozmawiamy później.

piątek, 26 września 2025

Stateczny statecznik ustatkował się w dostatku na starym statku.

 

Do Wrzeszczy wrzeszczy Rzeszów:

- O rzesz! Ów Przemek prze przez Przemyśl, za złodziejem łodzi z Łodzi i koła z Koła. Poznał poznaniaka krakującego krakowską krę, by gościć się w Bydgoszczy.

- To ruń – zaproponował Toruń, Ino Wrocław się wybudził w Budziszynie pośród Głogów przy Krasnym Stawie.


Bardzo elegancka pani za którą ogląda się coraz mniej mężczyzn trzyma formę, sylwetkę i styl. Może dlatego, choć mieszka w jednej z okolicznych wiosek zdaje się być istotą ekskluzywną i nieco wyalienowaną. Gdzieś obok, stoją młode kobiety wciąż doskonale pamiętające czas, kiedy były najpiękniejsze w klasie. Trudno ładnie się zestarzeć, ale kiedy już się uda, efekt jest niezwykły i wywiera wrażenie, zwracając chwilowo minioną świetność.


Niebo krwawiło od wschodu, a tramwaj więcej stał, jak jechał, co pozwoliło wybieganym paniom podoganiać utracony czas, zmitrężony gdzie indziej. Na katedralnych wieżach mrugają czerwienią światełka mówiące pilotom – jeśli nas widzisz, to znak, że jesteś za nisko, więc pomódl się.


Kloszard, widząc, że ktoś mu się przygląda, prostuje środkowy palec dłoni zajętej dźwiganiem dobytku, którego podstawową część nosi jednak na plecach.

czwartek, 25 września 2025

Obornik w borze to nie zboże Boże.

 

Niebo podzielone równiutką kreską. Po jednej stronie czyściutkie, dopuszczające ideę barw, po drugiej chmury zagonione, stłoczone jak mustangi na zbyt ciasnym wybiegu. Trudno mi uwierzyć, że to naturalne zjawisko, bo natura nie znosi wszelkich matematycznych bzdur i woli dowolną krzywą, niż ideał prostej.


W autobusie ostatnie letnie sukienki i dżinsowe szorty, ale pod nimi już obowiązkowo grubsze rajstopy w niezawodnej czerni. Drzewa zbrązowiały od schnących liści, które lada dzień wiatr będzie tarmosił, włóczył po chodnikach i urządzał karuzele wirujące bez odpoczynku. Świątynne wieże czochrają niebo zatkniętymi wysoko krzyżami, a klasztorny mur okrył się kolejnymi „dziełami” bez polotu, klasy i wartości – ot, kolejny złośliwy gówniarz nie wiedział, co z farbą zrobić, więc ją wypryskał bezmyślnie.


Kolarz z popielatą, dziko rosnącą brodą i poprzestrzeliwanym uśmiechem mknął pchany zimnym, zapewne północnym wiatrem. Patrzę na sikorkę huśtającą się wysoko na drucie rozwieszonym między budynkami, a obok mnie ląduje gołąb i tak sobie wędrujemy przez chwilę, zerkające jeden na drugiego, aż gołąb się zniechęca. Może idę zbyt szybko na jego króciutkie nóżki?


    Nad Rzeką, od strony wysp wymościły sobie gniazdo nawłocie i całkiem zgrabnie udają kwitnące kosaćce. Przechodzę obok biurowca i podziwiam dzieło alpinistów, którzy wisząc na linach myli okna od jakichś dwóch tygodni. Budynek duży, okien całe mnóstwo, więc nie dziwota, że trwało. Za to teraz? Zacieki i maziaje sprawiają, że cały budynek wygląda po prostu źle, choć jak na Miasto, to on nowiutki, jak świeżo urodzony.

środa, 24 września 2025

Bliskie spotkanie entego stopnia.

 

    Po mojej podłodze chodzi niewidzialny użytkownik. Podłoga lekko poskrzypuje, czyli namacalną masę wyczuwa. Kiedy ja idę, skrzypi intensywniej – wiadomo przeschnięte przez lata drewno. Czyli gość lekki. Może gościówa? Udaję, że nie widzę i udawanie wychodzi mi doskonale, bo udawanie jest tylko udawaniem. Choćbym się zawściekł, to i tak nie zobaczę. Może ma na sobie Nakeddres? Tak toto wdzianko nazywają w mediach. Że niby niewidzialne. I chyba faktycznie, bo przecież media nie kłamią. Rzetelnie przekazują informacje i patrzą na ręce krętaczom. To coś w moim przedpokoju krętaczem raczej nie jest, bo i rąk nie widać. Ale dres (ten naked) jest doskonałej jakości. Nawet cienia nie rzuca. Gołe coś ubrane w niewidzialność? Trudne sprawy. Przydałby się jakiś Colombo, Kojak, czy Holmes. Bez nich będzie ciężko. Może Pytia coś poradzi, ale nie wiem, czy żyje, a jechać daremnie pół świata, to rozpusta na którą zgodzić się nie chcę. Ja sam. Odkrycie cieszy najbardziej, kiedy bez wsparcia i osobiście.


    Chodzi Gołe po przedpokoju i nie widać go wcale? Ubrane w Naked, znaczy gołe Gołe, żeby idea nie prysła jak mydlana bańka. Siedzę i nasłuchuję. Wiesz, że wzrok odpowiada za osiemdziesiąt procent odbieranych bodźców, a reszta zmysłów musi się podzielić dwudziestoma? Słuch chyba sterroryzował resztę i zgarnął spory kawałek tortu. Łazi Gołe i za nic ma, że słyszę. Można wysłyszeć gołą dupę Gołego? Bo gołe stopy, to na pewno. Są lekko wilgotne, ciut zmarznięte i klapią po posadzce. Aż dziw, że Gołe nie klnie. Ja bym klął na zimnym. Może omija kuchenne kafle i łazi tylko po panelach? Zamknąłbym okno z litości, ale boję się, że wtedy będzie chodzić ciszej i nie zorientuję się, że jesteśmy na kolizyjnym kursie. Nadepnę takiego i od razu incydent homofobialny. Globalny. Niesprowokowany, jak atak orek na turystów taplających się w południowych kurortach.


    Gołe chyba się wystraszyło, bo umilkło. Będzie kiepsko, bo mi się chce do łazienki, a przedpokój po drodze. Jak toto stoi w przejściu, wdepnę, jak w krowi placek, bo słuch zaniechał poszukiwań milczącego Gołego. Na węch mam go wziąć? A jeśli śmierdzi? Zamiast się skroplić, to się porzygam. Może zrezygnować? Ile wytrzymam? Dwie kawy mam w sobie, coś zimnego i dawno już nie odwiedzałem porcelanki wypatrującej przechwytu. Trudno, idę. Gołe ma pecha. Jeśli się nie objawi, to jego sprawa. Było się ubierać mniej elegancko!


    Pierwsze kroki stawiam niepewnie, ale zwężenie futrynowe determinuje kierunek. Nie da się wybierać, gdy zajmuję większość światła drzwi. Jak chude musi być Gołe, żebym przeszedł bezkolizyjnie? I do której flanki mam się przytulać? Zacisnąłem zęby. Zderzenie zawsze boli obie strony i nieważne, kto powie „przepraszam”, bo każdego boli. Liczę, że Gołe nie zatrzymało się w drzwiach, bo to idiotyczne. Są lepsze miejsca do stania. Najlepiej wiedzą to nauczycielki rozstawiające dzieciaki po kątach. Tam łatwiej przetrwać bez narażania się na kolizję. Dbają o szczawików wytrawnie wykształcone magisterki.


    Nabieram zuchwałości. Gołe powinno wiedzieć, że jest w gościach i nie blokować gospodarzowi szlaków podróżnych. Korytarz jest rzeczą świętą, poza korytarzem obiekty zdarzają się rzadziej i każde wykroczenie należy zgłaszać do kontroli lotów, czy pływów. Łazienka na horyzoncie zerka na mnie badawczo. Gołe ukrywa się doskonale. Przechodzę pomimo. Może go tam nie ma? Ale co skrzypiałoby po panelach? Może tunelowałem? Zjawisko znane fizyce, szczególnie tej zaawansowanej i w skali baaaardzo mikro. Nano. Przeszedłem Gołemu przez wątpia, jeśli je ma. Nie ma co – strój sobie wybrał idealnie. Niepokoi mnie myśl, że skoro ja przelazłem przez niego, to on przeze mnie także. Zajrzał mi w sumienie, w treść żołądka? Niedobrze. Jeszcze mnie wyda, że zeżarłem ostatni kawałek ciasta, co z niedzieli został i wodził na pokuszenie. Na ciasto też przydałby się taki nagi klosz, żeby je ukryć przed łapczywością innych. Byłby cały dla mnie. Zagadać Gołego? Może mi udrze kawałek szaty i będę miął na przyszłość?


    - Hej Ty! Gołe! Podzielisz się szmatą? Nie martw się, gołym tyłkiem świecić nie musisz, może być rękaw! Jeden wystarczy. Hę?

Komponowanie na kompoście kompotu z kompletem, kompetentnych kumpli.

 

    Nie sądziłem, że dziewczyna w wieku wczesnolicealnym może mieć taką świadomość ciała. Kobiecego, że trudno bardziej. Strój dyskretnie podkreślał kształty, starając się ich nie zdominować, więc nie był ani wyzywający, ani drapieżny. Pozwalał ciału grać pierwsze skrzypce. Dziewczyna szła wyprostowana, ale nie sztywna. Jej biodra płynęły miękko kołysząc się w nieoczekiwanych zwrotach. Istna Lolita zwodniczo niewinna. Aż widnokrąg się zarumienił, nim mosiężną żółcią wyzłocił wschód słońca


    Kosy, jak senne mary, cicho stoją na warcie ozdabiając milczeniem krawężniki osiedlowych alejek. Prostokąty świateł świadczą, że nie wszystkim dane jest zaznać snu, a nieliczne sylwetki w mroku przemieszczają się wiedzione przyzwyczajeniem. Córka piekarza o ramieniu poparzonym w młodości zrezygnowała z pracy, bo przeszkadzały w studiowaniu prawa, więc dziś chlebem dzieli pani, która o studiach dawno zapomniała. Wróble jeszcze nie zdążyły jej oplotkować i z rezerwą trzymają się na dystans, nie wiedząc, kto to taki.

wtorek, 23 września 2025

Liczby, to nie zabawka.

 

    Z oficjalnych danych od SI wynika, że podczas wojny za wschodnią granicą zginęło między 43.000, a 65.000 Ukraińców, wliczając zarówno żołnierzy, jak cywilów. To mniej, niż w Gazie, gdzie Izrael przy wsparciu Usaków pozwala sobie na wszystko, co na forum międzynarodowym wypomina hitlerowcom. Dramat nie liczby. Przy trzech latach walki NA Ukrainie, daje to ok. 15-20 tys zabitych rocznie po jednej stronie frontu. Internet nie żyje niczym więcej, jak relacjonowaniem przebiegu walk.



    Tymczasem w Polsce rocznie na raka umiera 100.000 ludzi, a na choroby układu krążenia 180.000.



    My i NASZ(?) Rząd przejmujemy się losem Kozaków, zamiast martwić się o swojaków.

Tendencyjnie.

 

W kraju X żyje dziesięć milionów dojrzałych „pisiorków” białej karnacji i zaledwie jeden ciemnoskóry (wątek histeryczny, czyli dzieci i kobiety, pomijam, żeby nie eskalować problemu i emocji). Gdyby zdarzył się terrorystyczny incydent, w wyniku którego populacja zostałaby uszczuplona o czterech białych i jednego czarnego, wieści w świat można puścić na kilka sposobów.


W masakrze przypadkowo zginął jeden Czarny i aż czterech Białych!


Pośród ofiar aż dwadzieścia procent to Czarni.


W bestialskim ataku zginęło sto procent Czarnych (cała populacja Czarnych została unicestwiona). A czterech Białych nieszczęśników? Jak mawiają w filmach: znaleźli się w złym miejscu i czasie.


    Niby to sama statystka…

Chłostanie chłystka.

 


Wyszedłem co najmniej chwilę zbyt wcześnie, żeby nacieszyć się mrokiem i ciszą. Nieco wilgotne obie, chłodniejsze niż pościel wygrzana nocną maligną. Wynurzyłem się w ruch i tyralierę świateł podążających stamtąd tam, albo nawet odwrotnie. Ani Księżycowej Dziewczyny, ani Wróżby Na Dobry Dzień. Pewnie plan lekcji pozwala im spać dłużej, albo mają go w nosie, czy tak, gdzie dziewczynki przetrzymują impertynenckie wizje.



Wróżba pojawiła się na ostatnią chwilę, by zdążyć nie na swój, lecz na mój autobus, więc może jednak dzień da się odratować. Rzadko bywa zły, ale lepiej się zabezpieczyć i dmuchać na zimne. Poza tym, elegancka dziewczyna zawsze dobrze wpływa na nastrój. Wewnątrz kobiety pachną słodkim kwieciem i jest ich znacznie więcej niż facetów. Kontrola wzrokowa o ograniczonym zasięgu wykazuje stosunek 8:3. Kasowniki monotonnie reklamują miejskie atrakcje i nadchodzące wydarzenia.



Przejeżdżam obok spalonej altany, w której od lat pomieszkiwał znajomy Kloszard. Widuję go na hali sąsiedniego osiedla, gdzie handluje się warzywami, mięsem i pieczywem. Siedzi na ławce i aktualizuje wiedzę o świecie z darmowych gazetek. Zapuścił się – wąs ma sumiasty i zarost pozwalający osiedlić się w nim całemu mikrokosmosowi żyjątek. Jednak chałupa, choćby jej namiastka, to coś nie do przecenienia. Tam miał miskę, z której korzystał regularnie – widziałem nie raz „kąpiele” pod gołym niebem.



Wsiadła mama z parką dzieciaków. Księżniczka, starsza i dumna natychmiast zaczęła się rozbierać z kurteczki, apaszki, opaski i przystąpiła do konsumpcji kanapek krojonych w trójkąt. Ładna buzia z wielkimi szkłami okularów i kręcone włoski złapane klamrą wysoko na głowie. Braciszek, malkontent siedział i rościł. Że głodny, a śniadanie później, to nie dla niego. Księżniczka podzieliła się własnym więc zamilkł i żuł ciemne pieczywo z wkładką matczyną ręką narychtowane. Tymczasem zniewieścienie wewnątrzautobusowe osiągnęło dramatyczne stężenie 12:2. Szczęściem na chodnikach proporcje były odwrotne. Kierowca otrąbił jakiegoś Warszawiaka zakłócającego płynność ruchu. Nieborak miał kłopot z nadmiarem dróg jednokierunkowych.



Dachy usiłują wyglądać na mokre, wrony drą się, jakby je ktoś obdzierał ze skóry, albo dóbr naturalnie im przynależnych, a ja wymyślam początek niczego:

- Był stary, a to zazwyczaj oznacza, że chytry. Skoro nie jest już najsilniejszy i wcale nie taki szybki, wtedy zwykle pojawia się niewinne ale. No właśnie! Znał, bo życie go nauczyło, mnóstwo brudnych sztuczek, chwytów poniżej pasa i rozwiązań często budzących odrazę, jednak wszystko to pozwalało mu przetrwać, budząc szacunek niemal zaduszony gęstą plątaniną strachu. Wśród młodziaków atak na majestat zakrawał na bardzo wyszukaną formę samobójstwa i w ogóle nie był rozważany jako opcja.

poniedziałek, 22 września 2025

Biedna biedronka prosi prosionka, by się z wijem uwijał.

 

Dziewczęta o włosach połyskujących jarzeniowo kolorami nie z tej ziemi, wymalowane mocniej, niż klaun podczas cyrkowych występów. Mała Mi, jak zwykle z dwoma urwisami, lecz od pewnego czasu chłopcy nie zapychają się wielkimi bułkami, tylko majtają nogami i zadają seryjnie pytania dotyczące spraw istotnych i nie tylko.



Niby-dzień z niebem pełnym granatowo szarych chmur stoi na krawędzi między światem widzialnym i nie. Z wystawy puszcza do mnie oko drewniany kogut, któremu bez namysłu przypisuję meksykańskie pochodzenie, choć żadnego uzasadnienia nie mam i raczej nie muszę. Jakiś idiota płci mi obojętnej wyrzucił oknem jabłka. Duże, rumiane i na pierwsze spojrzenie nadające się do jedzenia. Czyżby aż tak pamiętał nauki i konsekwencje zjedzenia zakazanego owocu? Teraz pewnie robaczywieją mu myśli.



    W drodze powrotnej zauważam kozako-kalosze do minispódniczki i japonki do bluzy z kapturem. Mój zachwyt nie znał granic, aż trafiłem na kruchą istotę prowadzącą przez przejście dla pieszych psa – doga z tych najokazalszych. Pani była niskopienna i gdyby chciała dosiąść swego rumaka musiałaby wysoko podskoczyć, albo wczołgiwać się w sposób przynoszący ujmę każdemu alpiniście.

Ryś Rysiek rysuje rysikiem Rysy.

 

    Cisza, kiedy dosypiają się niegrzeczne sny jest niemal namacalna. Można w niej zmieścić każde marzenie, senną marę i wybryk, na który w jasny dzień nie pozwoliłby sobie nawet barbarzyńca. Pociąg z turkotem przemknął w ciemnościach, w pojedynczych oknach zamigotało światło.


    Prasa sama już nie wie, czy jest za, czy przeciw, a tu kolejne kraje chcą uznać rację Palestyny, powoli izolując Izrael wraz z amerykańską ochronką. Kozacy ogłaszają kolejne sukcesy na froncie i tylko patrzeć, jak zmiażdżą wroga, jeśli nie w walce wręcz, to w potędze militarnej słów wystrzeliwanych w tempie broni maszynowej.

niedziela, 21 września 2025

Kameralna imprezka.

 

    Wyspa była raczej domysłem, niż faktem. Na tle burego nieba, którego nie chciała oświetlić żadna z gwiazd, a księżyc opuścił chyłkiem różniła się od sporego jeziora jedynie tym, że była bardziej matowym od wody konturem. Zasadniczo mogłaby całkiem nie istnieć, gdyby nie pojedyncza iskierka mniej więcej w dwóch trzecich od z trudem wymyślonego lewego skraju. Iskierka musiała pochodzić z czegoś nieruchomego. Nie latarki, którą szarpałaby nocna bryza, ale z ognia, względnie lampy bezpiecznie wiszącej poza jego zasięgiem. W domu? Światło nie mogło się zdecydować, czy trwać w tonacji bieli, czy żółci. Jednak trwało i ani myślało przejść do sfery mrzonek, baśni, czy fatamorgan. Kusiło samą swoją obecnością. Płynąć tam? Czym? Łodzią wędkarską na wiosłach? Kajakiem? Materacem dmuchanym? Wpław? Daleko jak cholera. Trzeba mieć odwagę i kondycję, żeby w ogóle myśleć o płynięciu na wyspę, której może tam nie być. I co dalej?


    Wyobraźnia snuła wątki coraz bardziej fantastyczne i zdolny scenarzysta miałby materiał na całkiem okazały pakiet możliwości dramatycznych. Motorówką? Łódź silnikowa obedrze scenę z niesamowitej otoczki, a hałas gotów wypłoszyć tych, którzy w jego świetle spędzali czas. Jeśli światło nie było jednak wymyślone, może warto zerknąć? Ciekawość, często nazywana wścibstwem, choć jest cechą według oficjalnych głosów obrzydliwą, to jednak napędza ludzi do działania. Więc kajak. Najcichszy, a w zasadzie jedyny środek transportu, jakim można dopłynąć i wrócić, nie tracąc oddechu. Klamka zapadła. Buty i ubranie schowałem do plastikowego worka i wepchnąłem pod dziób. Woda w mroku zdawała się być gęstsza, oleista i połyskująca, jakby pełna tłuczonych luster. Kajak posuwał się do przodu zostawiając gasnący szybko kilwater, a znikający brzeg zostawił mnie pośrodku wszechświata z jednym drobnym światełkiem, bez innych znaków, które mógłbym rozpoznać do celów nawigacyjnych. Głupota? W najgorszym razie będę pływał do świtu i wtedy odszukam drogę powrotną. Na razie liczyłem, że światło poczeka aż dotrę do wyspy.


    Powoli, bez entuzjazmu, światło gęstniało, stawało się coraz bardziej rzeczywiste. Teraz byłem w stanie wymyślić jego kształt, który określiłem jako prostokątny. Więc dom. Ale skąd dom? Wyspa, z tego, co mówili miejscowi była bezludna, a i na rybki nikt tam się nie wybierał, bo chodziły plotki, że to złe miejsce. Młodzi brali dziewczęta na randki w bardziej przyjazne bezludności, nawet kłusownicy na wszelki wypadek omijali wyspę. Co mnie podkusiło? No tak – światło. Zachciało mi się ciekawości, a teraz, to już ta ciekawość mi nie pozwoli zawrócić, szczególnie, gdy nie wiem, gdzie szukać brzegu. Trudno. Może zło ma dzisiaj wolne. Światło zachowywało się bardzo stabilnie, niezłośliwie i nie wyglądało złowieszczo. Zwyczajne oświetlenie, kuchnia, albo sypialnia, w której ktoś przed snem czyta książkę.


    Wiosło wychodziło z wody i zanurzało się w niej z cichym pluśnięciem, a ja oddychałem płytko i bezgłośnie. Nie potrafię wyjaśnić skąd wzięła się we mnie ta ostrożność, lecz ja przeważnie unikałem niepewnych sytuacji. Dzisiejszy wybryk był dla mnie nowością, która wciąż mnie zdumiewała. Dno zaszurało pod kajakiem i pochylił się lekko, wbijając w brzeg. Miniaturowy sierp dzikiej plaży. Wysiadłem w skrzypiący piach i podciągnąłem kajak, a wiosło ukryłem na dnie. Założyłem spodnie i buty, żeby nie wędrować w majtkach przez chaszcze nieznanej mi okolicy.


    Światło nadal tam było, teraz nieco przesłonięte przybrzeżną zielonością. Nie mogłem wyjść z podziwu, że z tamtego brzegu w ogóle je dostrzegłem, choć teraz plama nieco mocniejsza, to jednak musiała walczyć, by dotrzeć do mnie poprzez trzcinowisko, i starodrzew liściasty – oczywiście starodrzew wymyśliłem bezwstydnie, a liściastość jego wywnioskowałem z jakości przesłony – iglaste nie zasłoniłyby światła tak doskonale. Czy można iść cicho poprzez las? Niesprzątany, dziewiczy, jak średniowieczne puszcze? Usiłowałem. Kroki stawiałem niewielkie, ostrożnie wymacując grunt. Ciemność wcale nie złagodniała, mimo potwierdzenia realności tego blasku domowego ogniska. Wyspy nie są zbyt duże – pocieszałem samego siebie – znajdę bez trudu drogę, najtrudniej zawsze jest na brzegu, bo tam, prócz wysokich drzew, najgęściej rosną krzewy i w nadbrzeżnych bagniskach czają się grube pasy oczeretów.


    Grunt pod stopami stwardniał. Podszyt przestał chwytać za nogawki i szło się łatwiej, lecz nie raźniej. Światło nabrało mocy i wyraźnego kształtu. Prostokąt – nie wymyśliłem sobie tego. Jasny prostokąt, którego obecność przygnała mnie tutaj wyrzynał się z ciemności jak pierwszy mleczak w buzi oseska. Jednak kształt oseska potrafiłem sobie wyobrazić, a tej architektonicznej oprawy światła – wcale. Podchodziłem, aż światło objęło i mnie. Wyciągnąłem rękę. Porowaty, nierówny materiał z miejsca kojarzący się z kamieniem sugerował stary dom. Okno było zbyt wysoko, jak na wiejską chałupę, a zbyt nisko jak na latarni morską – tym bardziej, że do morza było stąd ze dwieście kilometrów. Na jeziorze chyba nikt nie potrzebuje latarni?


    Trzymając się dłonią muru, zacząłem obchodzić budowlę, szukając drzwi. Powietrze pachniało wilgocią, butwiejącymi liśćmi, grzybami i niczym więcej. Noc wcale nie płytsza dawała się otwierać przede mną, błyskawicznie zamykając, gdy zrobiłem krok w przód. Ręka trafiła w końcu na drewno. Bardzo stare, ale nie zmurszałe. Tak mogłaby wyglądać dobrze wysezonowana dębina po kilkuset latach narażenia na warunki atmosferyczne. Światło nie potrafiło pokonać tej przeszkody i skrywało się wewnątrz. Chyba skrywało. Zapukać? Idiotyczny pomysł, ale lepszego nie miałem. Najpierw ostrożnie, jakbym bał się obudzić gospodarza, potem nieco mocniej. Skrzypnęło, a spoza drzwi wynurzył się wąski sztylet światła, miażdżąc mrok. Faktycznie stały tam wielkie, stare drzewa o koronach gęstych i mocno rozbudowanych. Przy murze teren okryty był niską trawą w której więcej było suchych liści, niż zieleni.


    - No proszę – głos kpiący, ale nie pozbawiony humoru łagodził niesamowitość sytuacji – Pewnie znowu zapomniałem okno zasłonić, wchodź człowieku, skoro już tu dotarłeś. Pogadamy może nawet do świtu, bo nie za często mam okazję do rozmowy.


    Chrząknąłem głupawo, bo ciężko było na poczekaniu wymyślić, czy mówić dobry wieczór, czy dzień dobry, a cześć, jakoś nie wydawało się na miejscu. Gospodarz zawinął się w drzwiach i szedł nie czekając na mnie. Ruszyłem za nim, oglądając jego plecy. Miał na sobie coś, jak kamizelę z futrem czegoś, co do dzisiejszych czasów raczej nie dożyło, skórzane spodnie i buty ledwie trzymające się kupy, połatane rzemieniami. Z jego kroków emanowała starość, rześka, twardsza od drzwi wejściowych, ale starość. Nie pachniał. Albo inaczej. Obca była mu chemia kosmetyczna. Brudasem nie był, jednak z kosmetykami nie spotkał się chyba nigdy. Korytarz, którym szliśmy był tak zimny, że czułem kłucie w skroniach. Kamień i wilgoć, to doskonały zestaw, by nabawić się reumatyzmu. Jednak gdzieś z przodu idea światła została oswojona i zapędzona do roboty. Miałem nadzieję, że ciepło też nie było wielkością obcą temu domostwu.


    - Domostwu? - zdumiał się gospodarz nie tracąc rytmu kroków – Nazwałeś mój przybytek domostwem? Jak chałupę sołtysa? Liczyłem, że odwiedzi mnie ktoś bardziej spostrzegawczy i elokwentny, ale widać czasy nie sprzyjają rozumowi. Drogi gościu, to jest czatownia, albo, jak wolisz, warownia.


    - A na co czatujesz? - zapytałem nie wychodząc ze zdumienia, że potrafił wyłuskać słowa z mojej głowy, bo byłem pewien, że na głos nie wygłosiłem ani słowa.


    - Nie wygłosiłeś – pocieszył mnie popychając drzwi. Jednak była to kuchnia, a na blasze stał gar pełen wrzątku, od którego noc przestała być wilgotną i zimną – Jesteś dla mnie otwartą księgą, jednak będę wdzięczny, jeśli zamiast drzeć się w myślach, zaczniesz się wysławiać. Zdobędziesz się.


    Kiwnąłem głową przełykając ślinę i obiecując sobie nic nie myśleć. Zaproszony gestem usiadłem przy stole. Drewniany, ciężki, noszący ślady użytkowania. Od jak dawna?


    - Od jak dawna? – powtórzyłem, żeby nie zawieźć gospodarza.


    - A który mamy rok?


    - 2025


    - Jeszcze trochę i będzie millenium – gospodarz podrapał się po brodzie i pozwolił sobie na szyderczy śmiech – Czas byłby nieco przewietrzyć to „domostwo”. A tymczasem, napij się ze mną. To święto, odmiana po wielu latach samotnego wieczerzania. Nawet ambrozja pita w pojedynkę staje się gorzka. Ucztujmy. A garem nie przejmuj się, będzie się warzyć jeszcze z tydzień.


    Zimna dziczyzna na początek i ciężkie wino, coś jak malaga, może porto. Zacne, omszałe i starsze chyba od tej czatowni. Bochen chleba darty rękami, nie znający noża, jakby grzechem było zamierzyć się na święty chleb ostrzem. Gospodarz na kuchnię wepchnął brytfannę. Na dnie pływały nieznane mi przyprawy, cebula i czosnek, gałązki rozmarynu, jałowca, lebiody, a nawet sosnowe świeczki. Wierchem leżały spore kawałki mięsa niemal czarnego od marynaty. Gdy tylko poczuła ogień zaczęło pachnieć tak, że ledwie nadążałem z łykaniem śliny.


    Wypiliśmy do kielichu, który nijak miał się do współczesnych. Zamiast stu pięćdziesięciu - dwustu gram, kielich mieścił około litra. Szczęśliwie gospodarz napełnił go ledwie w trzeciej części. Rozmowa nie kleiła się, bo z pełnymi ustami rozmawia się słabo. Nie potrafiłem jeść jak nasi przodkowie, więc szybciutko poczułem sytość, a wraz z nią senność. Nie sądziłem, że noc , jezioro i kajak wyciągnęły ze mnie tyle sił. Rozmawialiśmy, a raczej gospodarz zabawiał mnie rozmową. Mi udawało się od czasu do czasu wtrącić parę słów, na które żywo reagował. A potem wklęsłem się w sobie nie bacząc na savoir vivre i zasnąłem przy stole.


    Kiedy się obudziłem, kto wie, czy pierwszy raz, gar z kuchni zniknął Minął już tydzień?


    - I to niejeden brachu! - rubasznie zaśmiał się gospodarz. - budzić cię wielekroć, ale za każdym razem po zaledwie jednym kielichu zasypiałeś. Ależ dziwny mi się trafił gość. Długo możesz tak spać?


    - Nnnnie wiem – zająknąłem się – nigdy nie próbowałem.


    - Nie ma sprawy, mi się nigdzie nie spieszy, jeśli tobie też nie, to poczekamy, aż się wyśpisz.


    Nieprawdopodobne, ale w końcu się udało. Gdy wówczas przejrzałem się w tafli wody w misce, okazało się, że dysponuję okazałą brodą , a włosy zakrywają mi łopatki. Wyszedłem przed dom. Wiosna szalała. Młodziutka zieloność zasiedlała każdy skrawek terenu, rozpleniając się jak zaraza.


    - Chcesz już wracać? - gospodarz zaskoczył mnie pytaniem – czy tylko się rozejrzeć?


    - Może sprawdzę, co na brzegu? - zaproponowałem nieśmiało – przywieźć ci coś?


    - Soli. – był zdecydowany – Przypraw, może narzędzi. Ale wy nigdy nie wracacie...


    Kajak był tak zakurzony, że ledwie go rozpoznałem. Na dnie wyrosło jakieś gniazdo pełne jaj, które ostrożnie przeniosłem pod jakiś krzak. Zepchnąłem na wodę i popłynąłem. Dobijając do brzegu nie rozpoznałem wioski. Wszystko było mi obce. Kajak zostawiłem przy drewnianym pomoście i poszedłem do sklepu. Jego też nie poznałem. Pomyślałem, że najpierw wezmę tę sól dla gospodarza. Na stojaku dostrzegłem prasę i nie mogłem uwierzyć – czasopismo nosiło datę z marca 2028! Trzy lata? Przespałem? Przegadałem? Wziąłem w rękę coś lokalnego. Gdzieś w środku znalazłem artykuł, że tajemniczo zaginałem bez wieści. Dziwne, ale spodobało mi się. Szybko zrobiłem zakupy i wsiadłem na kajak. Dobre skubaniec ma to wino. I rozmawia się nieźle. Miał rację, nikt tu na mnie nie czekał, mogłem sobie pozwolić na kolejną wizytę. Może przy kolejnym powrocie zastanowię się, czy zostać i dać się cudownie odnaleźć?

Rozmodlona modliszka.

 

    Trzydzieści stopni. Zgroza cicha, niewidzialna, całkiem niewrześniowa. Nastolatka o izolowanej strefie termicznej w dolnych partiach całkiem atrakcyjnego ciała szła w kozakach, z których wynurzały się jeszcze dłuższe skarpety. Tymczasem osiedle zamieniło się w wielką pralnię – trzeba wykorzystać kaprys natury, a na słońcu schnie najlepiej i jeszcze potem pięknie pachnie świeżością. Więc tarasy i balkony okryły się łopocącymi chorągwiami w barwach mieszkańców. Za to plac zabaw opustoszał, a jedynie rankiem, gdy rejwach wróbli ogłosił kolejny dzień ktoś przez chwilę usiłował się kołysać na huśtawce. Pewnie pani chciała przypomnieć sobie z dawna zapomniane dzieciństwo? Psy inteligentnie wybierają zacienione ścieżki, a ciągnięci przez nie właściciele wykazują bardzo niewiele oznak życia.

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości cz.30

 

    Zerkam na reklamy szukając wartości, więc reklamy z cyframi biorą górę. Czy skreślona kwota 299 PLN i pogrubiona oferta 99,99 PLN, to faktycznie promocja, czy tylko miraż, z towarem wartym góra 75 PLN? A gdyby rzecz warta była trzech stówek, czy taka promocja znacząco pogłębi deficyt firmy?

Z ostatniej chwili.

 

    Rzadko się chwalę, ale teraz poczułem taką potrzebę.


    Pani Ewa Popielarz (o czym pokątnie dowiedziałem się na jednym z literackich portali) organizuje kursy korekty tekstów. Uczestnicy na zakończenie dostają szansę praktycznego sprawdzenia nabytych umiejętności, ćwicząc na żywym organizmie. Wystarczyło zgłosić chęć, by za friko otrzymać szansę na wygładzenie własnych tekstów o długości do 40.000 znaków klawiaturowych, czyli bardzo dużo. Ja bez lęku wkroczyłem na tę ścieżkę i korzystam z nawiązką. Wrodzona pazerność podczas wypełniania ankiety zgłoszeniowej kazała zaznaczyć opcję 2 osoby (bo opowiadań pełnych zakrętów i krawężników mam mnóstwo) i stało się. Pani Ewa Wardawy i pani Anna Niewiadomska podjęły się oczyścić ze szlamu moje teksty. Obie natarły tak zdecydowanie, że lada chwila będzie „po ptokach”, a czyste i niewinne dzieła pojawią się w nowej jakości na blogu. Spośród tekstów do pani Ani pofrunęły:


    Diabelskie igraszki -

https://w-lustrze.blogspot.com/2020/06/diabelskie-igraszki.html


    Wymarzone wakacje -

https://w-lustrze.blogspot.com/2018/05/wymarzone-wakacje.html


Natomiast w ręce pani Ewy trafiły:


    Zapomniana mitologia -

https://w-lustrze.blogspot.com/2018/11/zapomniana-mitologia.html


    Żyłka myśliwska -

https://w-lustrze.blogspot.com/2018/10/zyka-mysliwska.html


Jak się później okazało, wybrane treści nie wyczerpały dostępnych limitów i obie Panie coś jeszcze sobie dobiorą, korzystając z bogactwa niewyczesanych słów w lusterku. Dzięki wsparciu mądrych kobiet moje blogowe życie rozkwitnie znienacka i tryskać będzie formą, na jaką dotychczas nie miało szans. Z góry dziękuję Dziewczyny.

sobota, 20 września 2025

Prasówka cd.

 

    Ja, to potrafię zafundować sobie problem z niczego. Zaintrygowała mnie wiadomość, że chińskie biegaczki zakrywają pępki plastrem. Podobno zapobiega to wnikaniu negatywnych energii w ich ciała. Taka kultura. W ramach tego samego artykułu autor napisał, że hiszpańska zawodniczka korzysta z chromoterapii, polegającej na używaniu kolorów i wibracji świetlnych dla poprawy samopoczucia. Żeby korzystać z dobrodziejstw terapeutycznych nosi czerwono-fioletowy amulet na pępku i sacrum. Gdzie hiszpańska biegaczka ma sacrum, które pomaga jej konsumować pozytywną energię, tego już nie napisał, a szkoda, bo zostają mi domysły – głupie, bo męskie.


    Ameryckie zdecydowały ograniczyć sprzedaż Patriotów, bo potrzebują ich dla siebie (po co? Może dla Izraela?). A wcześniej mówili, żeby oddać wszystko Kozakom, a od Usaków kupić nowe, dla dobra naszego oczywiście, choć nie zawsze wiadomo, kim są MY.


    Aby zapobiec niebezpieczeństwu, policja niemiecka zdjęła kartkę z drzwi knajpy, na której właściciel napisał: "Żydzi nie mają tutaj wstępu! Nic do was nie mam. Nie jestem antysemitą. Po prostu was nie znoszę". Właścicielowi postawiono zarzuty, ale druga kartka, już wewnątrz lokalu wciąż wisi.


    Kochać bez granic, ale kogo? Parka influencerów poszła na randkę do modnej knajpy i każde randkowało ze swoim smartfonem, choć siedzieli przy jednym stoliku. Może porozumiewają się ze sobą emotkami słanymi on-line i w realu nie czują się zbyt pewnie? A, że gdzieś tam wcześniej „potajemnie” wzięli zagraniczny ślub, to oczywiście każdy wie, zanim dotarli na ceremonię.


    A nasz Pan Prezydent postanowił polecieć do Ameryki. Nasz Number One z MSZ także. Jednak nie lubią się, więc polecieli osobno. Wiadomo, płacić będziemy my, nie oni. Oni tymczasem będą zastanawiać się, co możemy dać Kozakom, albo, czy chce się nam strącać rosyjskie drony które nie mają zamiaru, ani chęci lecieć do nas. Nic dziwnego, że przy politycznym nawoływaniu do dołączenia zbrojnego w nie nasz konflikt ludzie zaczynają kupować agregaty prądotwórcze i survivalowe plecaki.


    Nasi najmłodsi bracia w ramach „dywersji” mieli podpalać obiekty we Wrocławiu. Jeden z nich, schwytany i oskarżony, tłumaczył, że instrukcje, jak należy podpalać zostały ściągnięte na jego telefon bez jego wiedzy, że owszem, kasę pobrał, ale nie zamierzał nic podpalać, a tak w ogóle, to rosyjska dywersja. Biorąc pod uwagę oczywiste nadzwyczajne okoliczności sąd złagodził mu karę do trzech lat, bo przecież gościnność nasza musi być bezgraniczną i bezwarunkową, bo wszystko inne jest elementem wojny hybrydowej i wpływem służb specjalnych. Ciekawe, czyich.


    Niesamowite! Na nadciśnienie cierpi już 11 milionów Polaków. Więcej, niż na cholesterol. A wszystko to po kolejnej zmianie „norm”. Farmacja już zaciera rączki i projektuje prognozy przychodów na kolejny rok, żeby pochwalić się akcjonariuszom wzrostem wartości firmy. Trzeba powiedzieć, że normy cholesterolowe również są regularnie obniżane, żeby dogonić najbardziej dochodową dyscyplinę i sprzedać świństwo możliwie największej części populacji. Stare powiedzenie mówi – łatwiej milionom biednych ukraść po grosiku, niż ukraść milion jednemu bogaczowi.


    Czytam z niedowierzaniem, że komuniści na potęgę tępili dereń, który przecież jest lekiem na wszystko (może poza COVID-19). A ja we własnej, szczątkowej pamięci pamiętam kilometrowe żywopłoty dereniowe, parki pełne dereni drzewiastych, które dopiero teraz po cichutku znikają.


    Cyberatak na lotniskach sparaliżował Londyn, Berlin i Brukselę. Opóźnienia, odwołane loty, ręczna obsługa i takież procedury. Ale to jeszcze nic. Chińczycy zaatakowali (ponoć) i wykradli (ponoć) dane prawie wszystkich Amerykanów, więc dochodzenie objęło trzy chińskie firmy technologiczne. Tymczasem hiszpański ośrodek cyberbezpieczeństwa przemysłowego wskazał, że krajem najbardziej zagrożonym cyberatakami jest Polska.