wtorek, 14 lipca 2020

Wewnątrz.


Wyszedłem z siebie. Niedawno. Parę lat zaledwie. No… może dwadzieścia. Wyszedłem i wcale mi niespieszno wracać. Bo i po co? Tam, to już nikogo nie znam i pewnie miałbym kłopot z funkcjonowaniem. Lepiej mi tu. Pogrążam się w dywagacjach, dygresjach, wątkach nieistotnych. Nadmiar czasu konsumuję na jałowych dyskusjach z samym sobą. Dokładnie, jak ten facet, co usiadł pod drzewem i zamierzał spędzić pod nim wieczność, byle nikt nie przeszkadzał. Inny oddał się obserwacjom wody, a zanim zdechł, resztką przyzwoitości wyszeptał: panta rhei.

Ja szeptać nie będę. Chyba. Nie wiem. Może niepotrzebnie się zarzekam? Wielu przede mną było równie mocno przeświadczonych i zawiodło. Może stać mnie na szept? Na dwa słowa, które unieśmiertelnią, jeśli nie mnie, to wyobrażenie o mnie? Dałbym sobie w pysk – znów to robię! Znów uciekam w światy nierealne, w te niedopowiedzenia i zawieszenia głosu z nieśmiałym, ledwie zarysowanym znakiem zapytania. Jakbym flirtował i haczyk zarzucał na czyjąś cnotę wielokrotnie już odkurzaną i przymierzaną całkiem bezwstydnie. Zarzucam? Flirtuję? A może żebrzę o zauważenie? O chwilę, kiedy czyjeś palce namalują na moim policzku jedno uczucie inne od obojętności? Jedno, małe zauważenie? Albo cios pozostawiający zawstydzony, rumiany ślad kilku najbardziej zaangażowanych palców.

Po suficie skradają się pająki. Ciągną swoje nienasycone brzuszyska i wybałuszają się na świat, sprawdzając, czy nie widać w nim spełnienia. Wolę nie patrzeć im w oczy. Nie dać okazji, żeby któryś zahipnotyzował mnie drgawką, gdy potrącać zacznie struny, by rozśpiewać labirynt nerwów sieci, czekając na odzew śmiertelnie wystraszonego łupu. Może skamieniałbym, albo w solny slup się zmienił, ku utrapieniu wielonogiego myśliwego? Czarne punkty w przestrzeni sufitu prowadzą zawiłą grę. Romans? Partię szachów? Coś prowadzą i najwyraźniej gra je pochłonęła bez reszty. Podobnie jak mnie pochłonął bezruch. Pozwalam entropii rosnąć. Beze mnie. Radzi sobie znakomicie. Rośnie, obrasta mchem historii, kurzem wszechwiecznym. I jeśli ktoś odejdzie, to będę nim ja. Nie ona.

Dzień uderza w okna, aż zaczynają się pocić i płakać. Wyją z bólu, ale czynią to w milczeniu. Słońce skumulowanym promieniem usiłuje wyciąć w płaszczyźnie swój graf. Ekslibris niepojęty, w języku tak dawno zapomnianym, że nawet naskalne malowidła znać go nie mogły. Szyba podzwania, jakby zębami szczękała. Oszołomiona nieznanym amokiem mucha usiłuje popełnić samobójstwo i wali głową w szkło. Chce pomóc słońcu? Czy spieszno jej, by spić pot z moich skroni rozognionych? Światło mami mnie wielością. Pokazuje różnorodność. Kolory, kształty, nienasycenie. Głębię, jakiej daleko do nocnych mar. Do śmiertelnego paroksyzmu. Pokazuje. Wabi. Usiłuje zaintrygować, stawia pytania, albo otwiera możliwości. Sprawdza, czy się kupię na ten blichtr. Na bogactwo. Dla konesera. Uczta, w jakiej można zatracić się. Życie jest nałogiem. Jednym, wielkim nałogiem, silniejszym od innych.

Przestrzeń dzieli się na części. Dzień-noc. Światło-cień. Jest-nie ma. Wszystko ostre, jednoznaczne, wymagające. Potrzebujące, by stanąć po jednej ze stron, jakby istniały wyłącznie końce szali, a nie ciągły, wijący się serpentyną szlak pomiędzy dniem, a nocą. Zły-dobry. Głodny-nażarty. Spełniony-beznadziejny. Wikłam się w pary przeciwstawne. Jąkam się w wyliczankach. Gruby-chudy. Piekło-niebo. Stare mięso-świeży czosnek. Razem-osobno. Ja… Ja… Nie ma nic po drugiej stronie. Nie ma antagonisty, choć każdy stara się nim być. Udaje. Cyniczny się staję, co niechybnie oznacza starość galarety zamieszkującej czaszkę. Marskość. Rak, zgorzel gangreny, ostatnią krew, po której już tylko bezpłodność i pobieżność hedonizmu. Czekam, aż przyjdzie demon, który przez ucho, albo nos wrazi mi słomkę, w oczodół wepchnie rurkę i wyssie gnijącą już za życia materię. Jak pająk.

Uśmiecham się z przekąsem. Mnie? Mnie już tam nie ma. Wyszedłem. Dawno temu. Zamierzam nie wracać. Niech się skorupa przyda jakiemuś żyjątku. Jakiemuś komuś, może nawet KOMUŚ? Niech ma, porzuciłem bez żalu i utyskiwań. Nie wrócę. Raczej. A jeśli wrócę, to przecież pchać się też nie potrafię. Nie wespnę się na kolana lokatora i oczu mu nie wydrapię. Poszukam pustostanu i zasiedlę go, jak gołębie zasiedlają strychy, kiedy tylko okno przestanie stać na straży wnętrza i oddzielać go szlabanem od reszty wszechświata. Wyszedłem. Nie po to, by wracać. Chociaż czasami myślę, że może… Tylko po co? Do czego? Nostalgia? Tak szybko? Nie ma mnie parę lat zaledwie… No… może dwadzieścia…

6 komentarzy:

  1. Twoje metafory to coś. Fajnie się czyta. A jak się wyjdzie z siebie to można nie wrócić. Takie ryzyko niestety

    OdpowiedzUsuń
  2. raczej mało optymistycznie. rozczarowanie. obrzydzenie nawet i to mi się podoba.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. obrzydzenie? tekst raczej nie podąża za gnijącym mięsem, albo zachowaniami.

      Usuń
  3. A niektórzy mówią "zaraz wracam"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ludzie dużo mówią, a znacznie mniej robią.

      Usuń