piątek, 3 maja 2019

Na ludowo.


Klucz zachrobotał w drzwiach odcinając mnie od zewnętrza. Wyszli wszyscy, a choć mogłem od środka otworzyć, to przecież wcale tego nie chciałem. Poszli, więc tak miało być. Czyżbym ulgę poczuł? Znienacka, zamiast tego pobieżnego otoczenia wymieniającego uwagi z pogranicza plotek i błahostek zostałem sam na sam z przestrzenią pełną smug ich wspomnień i niezrealizowanych (na szczęście) popędów. Nie sądziłem, że można aż tak, że ubodzie mnie i będzie trzymać niesmak. Rozbierałem się nerwowo, jakbym miał koszulę skażoną cudzym wzrokiem. Dopiero nagość dała poczucie, że wracam do siebie i znów potrafię oddychać.

W swojej skórze czułem się nie najgorzej, choć odrobinę śmierdziała używaniem. Głupio tak o sobie mówić. Powiedzmy, że pachniałem intensywnie i ten zapach niewiele miał wspólnego z drogerią. Nienajmłodsze ciało wydzielało smród strachu, samotności i nieużywania. Może nawet zapomnienia? Stopy zaklaskały na parkiecie zbierając mimochodem jakieś drobiny wcześniejszego zbiorowego szaleństwa. Podszedłem do okna za którym zewnętrze rozszalałe układało się w objęciach wieczoru krzykiem pijanym, pieśnią, co do boju wieść miała „naszych” przegrywających kolejne złudzenia, cienkim głosem zawodziła miłosny rytm studentka zza ściany.

Na zewnątrz pies o wyglądzie złodziejaszka przyglądał się szczurowi zastanawiając się, czy to dobry pomysł na kolację. Szczur był spory. Weteran. Nienaturalnie krótki ogon i wyraźna asymetria grzbietu sugerowała twarde życie pełne potyczek. Stary, czyli cwany. Niebezpieczny. Pies tylko prychnął i poszedł dalej, szukać łatwiejszego łupu. Sroka usiłowała wymusić na gołębiu posłuszeństwo i szarpała za ogon nieszczęśnika, aż piszczał z przerażenia nie wiedząc za jakie grzechy cierpi. Uchyliłem okno, żeby wpuścić do środka wiatr. Najpierw uciekły duchy gości.

Właściwie dlaczego mnie tu zostawili? Nie mogłem skojarzyć. Bodajże zbyt mało hałasu robiliśmy i poszli gdzie indziej szukać uniesienia. Zostałem, bo ja dla odmiany przyjąłem już dawkę hałasu z nawiązką i nie spieszno mi było po więcej. Wiatr oblizał mnie lubieżnie, aż zadrżałem. Dawno już nikt mnie nie molestował i zapomniałem, jak nieprzyjemne to uczucie. Zerwałem firankę i okryłem się nią. W sam czas, bo podwórkiem nadchodziły dwie kobiety zataczające łuki krokami, zamiast biodrami. Jedna niosła szpilki w ręku, a podwórze dobierało się do jej rajstop i pięt. Druga paliła, zaciągając się jakoś tak konwulsyjnie, aż jej oczy spopieliło brudnym błękitem. Stałem zawinięty w firanę wdychając kurz drapiący mnie w plecy i gardło.

Dostrzegły mnie i podeszły. W oprawie okna musiałem wyglądać jak jakiś niedokończony posąg, albo rzeźba dopiero co zapakowana na podróż w nieznane. Pani od szpilek przysiadła półgębkiem na parapecie i machała nogą beztrosko. Druga poszukiwała czegoś w torebce, aż wyciągnęła małą piersiówkę i przyssała się do niej. A potem przyglądały się obie, jak stoję omotany gazą zerwaną z karnisza. Za moimi plecami kilwater porzuconej garderoby znaczył mój szlak jednoznacznie. Milczały, co mi bardzo odpowiadało. Mogliśmy tak patrzeć na siebie wzajemnie, jak rozbitkowie, albo dożywotni skazańcy.

- Chyba pasowałby ci do halki – niepewnie zauważyła bosonoga.

- A gdzie tam. – ta druga na wszelki wypadek sprawdziła paletę barw zaglądając sobie w dekolt, żeby się upewnić – Prędzej pasowałby do twojego tyłka. Patrz, jaki on blady, jak jakiś faraon po mumifikacji.

Stałem cicho niczym czapla i tylko strzygłem uszami.

- Może zatańczy… – rozmarzyła się bosonoga – Wiesz, taki azjatycki striptiz z szaliczkiem, czy z kastanietami.

- Eee tam. – koleżanka była cyniczna – Faraon tańczyć nie potrafi. Chyba sama musiałabyś wskoczyć i zatańczyć. Chcesz? Jest drugie okno i druga firana. Nawet nie musiałabyś rozbierać faraona, niech siedzi w bandaże okutany, to nie nabroi.

Uchyliła mocniej okno, a bosonoga nieskładnie pakowała się do środka przeciskając się koło mnie. A kiedy już weszła, to zaczęła się rozbierać i rozrzucać garderobę uzupełniając wystrój podłogi. Chichotała przy tym jakimś amaretto, a potem powiesiła się na firanie oburącz i szarpała drobnymi dłońmi brzeg firany.

- Te! Faraon! – cyniczna szturchnęła mnie zajmując miejsce bosonogiej na parapecie – pomóż kobicie, bo jej tipsy spadną.

Zerknąłem na sąsiednie okno. Faktycznie – jej pośladki pasowały do firany jak ulał – ma oko cyniczna. Przedreptałem do drugiego okna i pociągnąłem. Raz, a dobrze. Żabki puściły, a bosonoga wcale, więc gruchnęła na podłogę, aż cyniczna ze śmiechu splamiła uda i parapet. Potem przyszła tancerka to już gramoliła się nie przestając chichotać, a mnie mdliło od migdałów, więc podreptałem do otwartego okna woląc wdychać smród mentolowych slimów, niż cyjanek dobiegający od bosonogiej już doskonale. Była bosa aż po czubki włosów farbowanych niedawno, bo wciąż zgrabnie udawały czerń ciemniejszą od nocy w nowiu. Cyniczna wstała i chwiejnym krokiem stanęła przed sąsiednim oknem kontemplując widzenie.

- Faraon! – cyniczna z wysokości parapetu poczynała sobie ze mną bezczelnie – Chyba uczyli cię, że kobieta w oprawie kwiatów wygląda korzystniej. Poszukaj jakiegoś flakona, czy co tam masz pod ręką.

Była tylko jedna doniczka w kuchni z jakimś egzotycznym kwiatem nakrapianym tak, jakby miał wiatrówkę, ale okazało się, że to motyle z brazylijskiego lasu deszczowego, czy inna orchidea wzbudzająca pozytywne odczucia obu pań i nadaje się znakomicie jako oprawa wieczornej rusałki. Pani udrapowała się w firanę dość nieskromnie, bo skoro miała tańczyć, to swobody ruchów potrzebowała niewątpliwie, a cyniczna w tym czasie spacyfikowała cygańską kapelę wracającą z symultanicznego koncertu w kawiarnianych ogródkach w rynku.

Szef kapeli pobrzękując tamburynem roztkliwił się nad odsłoniętą piersią napęczniałą od chłodu wieczorka zapowiadającego się dość niezwykle, ale gdy tylko cyganie zapodali rytm pani ożyła i tańcem uwiodła nawet szpaki, które pogwizdywały z podziwem, a z okien po sąsiedzku w kurz podwórza posypały się monety, od czasu do czasu przeplecione sfruwającym banknotem. Cyniczna znów przysiadła na parapet z zamiarem wyprodukowania sztucznego dymu i oddała się temu zajęciu po kres świadomości. Zasnęła siedząc z nogami pod brodą ukołysana rzewną melodią akordeonu. Cyganie ukłonili się kapeluszami i poszli wybierając spod nóg metale kolorowe i bilety narodowego banku. Ja stałem wciąż obandażowany szczelnie, a idealnie bosonoga wciąż wirowała nucąc melodię z własnej pamięci. A kiedy otworzyła oczy… Zdjęła firankę i gardząc bielizną wsunęła się w sukienkę.

- Na nas pora Faraon. – szepnęła – Trzymaj się cieplutko. No chyba, że chcesz mi pomóc odholować to moje nieszczęście gdzieś na nocleg. Ale ubierz coś wygodniejszego, bo w tym się kiepsko chodzi.

4 komentarze:

  1. Istotną kwestią jest w tej historii rodzaj firany: żakard, ciul, woal czy .....gipura ? ;))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. za trudne pytanie dla takiego laika. firanka, to firanka - więcej powietrza, jak materiału.

      Usuń
    2. Znaczy się uderzamy w przejrzystość, widać- nie widać.....taaaa, historia ma najpierw smak metafizyczny, zdarcie odzieży symbolizujące zerwanie z rzeczywistością, symboliczne otulenie firaną żakardową, a potem one....takie rzeczywiste.....do tego muszą mieć w domu telewizor, bo wiedzą jak wygląda Faraon....po. Kapela....graj piękny cyganie....on stoi w firanie....widzę to.....widzę....

      Usuń
    3. to znakomicie - po to piszę, żeby powołać do życia obraz. literki są takie ubogie i dwuwymiarowe. a ja szukam w nich świata o trzech wymiarach i sześciu zmysłach.

      Usuń