poniedziałek, 8 lipca 2019

Model.


A kiedy księżyc był już taki szczuplutki jak bywalczyni wybiegów mody ustawiłem na jego krawędzi ławeczkę. Niewielką, z byle jakich desek zbitą. Ot - taką, żeby przycupnąć zmęczony długim dniem. Usiąść i wypić kubek herbaty, albo szklankę piwa w zależności, jak bardzo słońce swawoliło nim czmychnęło za płot widnokręgu. Zmarudziłem trochę, bo księżyc wyraźnie usiłował odpłynąć. Podskoczyłem i chwyciłem za róg. Potem podciągnąłem się szybko, bo pustka pod nogami deprymowała mnie. Usiadłem na mojej ławce i otarłem pot z czoła.

Księżyc wypłynął znad rzeki i wędrował nad miasto. Ciągnęło go do ludzi, a ja nie miałem nic przeciwko – zresztą – i tak nie pytał mnie o zdanie. Byłem pasażerem na gapę. Może nawet pasożytem, który na pochyłe drzewo wskoczył. Księżyc chudy, to i mnie pępkiem nie zepchnął na ziemię i teraz znosi mnie, ale posiwiał na tej chudej gębie od mojego towarzystwa.

Żeby go udobruchać opowiadałem mu o rzece, o tym, jak rzucałem kamieniem marząc, żeby przeleciał nad wodą i zniknął w szuwarach po drugiej stronie, albo jak puszczałem kaczki na wodzie zliczając kolejne, coraz szybsze klaśnięcia o lustro. Zerkał na rzekę i poprawiał srebrną brodę. Zwolnił, żeby dokończyć toalety. Szczęściem nie uwierałem go zbyt mocno.

Pokazałem mu palcem centrum, a on łaskawie się zgodził. Pokazałem mu ścieżkę, którą biegłem, żeby nie spóźnić się na ślizgawkę, albo drogę, jaką wydeptywałem pomiędzy kwiaciarnią, a pierwszą miłością, która uwielbiała róże bardziej ode mnie. W obu wariantach zrozumienia – musiałem księżycowi wyjaśnić zagadkę, bo chyba oszołomiła go niejednoznaczność układu tak prostego jak on-kwiat-ona. Pokiwał w końcu głową ostrożnie, żebym nie ześliznął się wraz z ławeczką i potem powędrowaliśmy dalej.

No tak. Ledwie usiadłem mu na grzbiecie, niczym wesz na psie i już uzurpuję sobie prawa. Mówię „my”, kiedy to on wędruje, a ja spoczywam na ławeczce i jestem tylko mizernym gawędziarzem, kiedy on – nocny stróż obchodzi swoje gospodarstwo obrane z kolorów i sprawdza, czy szakale nie wygryzają zbyt wielu dziur w rzeczywistości. Póki noc młoda chciał zajrzeć daleko, bo bliżej świtu wzrok zmęczony i już mniej chętnie spogląda ku kresom. Nosem pokazywał mi jakieś odlegle góry, czy morza, wysrebrzał korony drzew i spijał pianę z odległych strumieni.

Chciałem go zatrzymać, żeby został tu, w mieście, bo bałem się, że sam nie dam rady wrócić, kiedy się rozpędzi gdzieś daleko, ale jemu było już spieszno położyć się gdzieś na pustyni i popatrzeć w gwiazdy beztrosko. Kiedy mijał jakiś wieżowiec zeskoczyłem i pomachałem mu ręką. Niech frunie za swoim losem. Ja zostanę. Schodziłem niekończącymi się schodami, bo nocą winda nie chciała działać. Schody kręciły się i kręciły, skurzone, zmęczone i niekochane. Nocny stróż poburczał coś pod nosem, kiedy wychodziłem – szczęściem nie rozpoznał we mnie intruza.

Daleką miałem drogę, bo przesiedziałem na grzbiecie księżyca dobrą chwilę i wyciągnął mnie spory kawałek przez miejskie plenery. Wracałem szemrzącą z cicha nitką asfaltu dyszącego całodzienny trud. Chyba był spragniony, więc zaproponowałem mu spacer nad rzekę, żeby się schłodził. Zgodził się, bo w taką noc każdy się godzi na wszystko.

Ciepła, czarodziejska noc pełna marzeń bezwstydnie fruwających jakby to był bal dla latawców. Stukałem rytm butami, a echo grało tymi odgłosami w squash’a obijając o pomroczniałe ściany i witryny sztucznym śmiechem przystrojone. Ulica wślizgiwała się z wielką wprawą pomiędzy stare kamienice, a wiatr penetrował zakamarki i arkady jak szczeniak szukający zabawy.

Stanęliśmy na moście, żeby odsapnąć. Ulica piła wprost z nurtu, a ja patrzyłem jak migoce miliard łusek drobniuteńkich fal czesanych ciepłym, żółtym światłem. Rzeka nocą stała się piękna i wcale nie odarta z tajemnic, kiedy ludzie ją podświetlili nieznacznie. Usiadłem na kamiennej balustradzie i podkurczyłem nogi obejmując kolana ramionami. Jakbym sam do siebie się przytulił. Siedziałem i patrzyłem w wodę, żałując, że księżyc wolał biec niczym dziki mustang przez prerię, zamiast zostać ze mną.

Chyba się zadumałem i nie zauważyłem, kiedy ulica pognała dalej. Spomiędzy kamienic dobiegał zmęczony rytm samotnych, spóźnionych kroków. Ocknąłem się, gdy zgasł nieopodal. Podniosłem głowę i rozejrzałem się.

- Nie! – malarz gorączkowo rozkładał sztalugi wprost na jezdni – Proszę, nie ruszaj się. Zostań tam jeszcze przez chwilę. Pozwól choć naszkicować tę chwilę. Cóż za noc! Najpierw rozkołysany pan na ławeczce przekomarzał się z księżycem, a teraz ty, jak cień przytulony do nocy…

6 komentarzy:

  1. Doskonała opowieść na... dobranoc, ale kto mógłby spać w taką noc :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, z pewnością, to bardzo możliwe, z księżycem na ustach. Dobrej nocy, Oko.

      Usuń
    2. i była dobra. nawet bardzo.

      Usuń
  2. Kołysanka... początek taki prawdziwy i bajkowy jednocześnie. Kołysze słowami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to znakomicie. bo takie było założenie. miało kołysać delikatnie.

      Usuń