wtorek, 3 listopada 2020

Tyran ukochany.

 

Jest bezsilna. Widzę, jak spazmatycznie wpycha wypielęgnowane dostatkiem dłonie pomiędzy guziki koszuli i pisze na mnie mantrę – chcę, pożądam, pragnę, gotowa… jestem… na więcej…

 

Wiem. Jest gotowa. Nie na darmo uwodziłem ją przez całe wieki. Dałem jej poczuć wyłączność, wyjątkowość, namiętność. Wystarczy! Roztopiła się w moich słowach, kiedy kolejny degustowałem ją czubkiem języka, kiedy pisałem jej wyznania na pośladkach i wściekałem się, gdy przyszła o minutę zbyt późno, by zaspokoić mojej pragnienia. Wtedy… była jeszcze księżniczką. Wierzyła w to bezgranicznie. Albo pragnęła wierzyć, a wiechcie świeżo ściętych kwiatów utwierdzały ją w przeświadczeniu, że właśnie jej los na loterii objawił się główną wygraną – mną…

 

Jej paznokcie, kupione przedwczoraj tuż za rogiem w taniej drogerii, gdzie promocje bywają sprawniejsze od palców kasjerek inkasujących należność jeszcze szybciej, niż bankomat wypłaca oszczędności, drapią mnie gdzieś powyżej mostka. Gdyby umiały znaleźć drogę do anatomicznej śmierci, do serca przetaczającego moją bezwzględność skrywaną dotąd wytrwale… Bałem się, że stać ją na paroksyzm, drący mi twarz na fragmenty, gotowe rozpaść się pod prysznicem, ale ona pogrążyła się we łzach. Jakie to przewidywalne – każda żeńska wściekłość zaczyna się płaczem.

 

Jak łatwo jest płakać… Zwykle wystarcza, by zmiękczyć skałę, jednak ja jestem niezatapialny. Tymi łzami posoliłbym kartofle, gdybym musiał je osobiście gotować, ale przecież ona właśnie dla mnie gotowała je od kwadransa. I posoliła wiedząc, że nie znoszę ziemniaków bez soli. Czyli płacze nadaremnie i powinienem ją skarcić za rozrzutność. Wzruszam ramionami. Dziś chcę dać jej poczuć pańską łaskę. Niech odchudza się dla mnie. Wszak ludzkie ciało, w przeważającej części, to woda, więc wydalenie jej w dowolnej konfiguracji powinno zmienić jej sylwetkę na podobieństwo stojaka na parasole.

 

Czy ja mógłbym kochać stojak na parasole? No… Nie! Teraz, to już chyba przesadziła. Otwartą dłonią uderzam w twarz wilgotną od łez. Bez zawziętości. Z premedytacją, i wyrachowaniem. Żeby krew zabarwiła smętnie-białe policzki. Raz, potem siódmy. W końcu pęka jej warga. Trzeba było się nie ruszać, kiedy malowałem rumieńce!

 

Wreszcie krew uderzyła jej do głowy i ciepła twarz zaczęła pachnieć mężczyzną. Mną! Tym, który o poranku eksplorował jej gardło własnym pragnieniem wzwiedzionym poza pojmowanie. Zburzyłem jej fryzurę w konwulsjach zmuszając powolną głowę uległości, gdy lędźwiami napierałem na usta. Jej płacz był czystszy od makijażu, ale i tak wyglądała żałośniej, niż głodny jamnik.

 

A teraz… żebrze o moją uwagę, kiedy ciało uwolniłem już od nadmiaru. Niech żebrze. Jutro też jest dzień. Myśli dojrzewają szybciej od zbóż. Papież rządzi tumanem. Miliardem ludzi, którym pretorianie nie pozwolą zbliżyć się bardziej, niż na zasięg halabardy. Ja? Mam JĄ. Na własność. Na odległość, którą mierzyć trzeba w ujemnej skali, bo wchodzę w nią po samą gardę… Rozchyla się chętniej, niż stokrotka pieszczona słońcem. Niż jarzmo, smarowane z pietyzmem, zanim wał się weń zagłębi dożywotnio. Spróbowałaby odmówić…

 

Czuję, że zaraz wychlipie jakieś załkane „proszę”, jednak nie zamierzam na to pozwolić. Odpycham. Patrzę na upadek kruchości. Wietrzę podstęp – nie może być tak słaba – walczy o litość? Na tym chce zbudować przyszłość? Ironią burzę powstające mury. Jawnie szydzę i śmieję się scenicznie. Płacze. Sponiewierana, uległa, wyblakła, jak dywan w domu dziadków. Chciałbym pozwolić sobie na pogardę, ale to wymaga energii, jakiej nie chcę marnotrawić. Niech klęczy. Niech płacze. Odwracam się wychodząc bez słowa.

 

Ciekawe, ile jej zajmie zrozumienie, że mogłem ją zabić. A ledwie zignorowałem. Zapewne jestem zbyt pobłażliwy. Zastanowię się wieczorem, przy szklaneczce czegoś wytrawnego. Może któryś z bywalców klubu mnie oświeci? Podeprze mniemanie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz