sobota, 15 listopada 2025

Nim się pożegnał, to się przeżegnał.

 

    W Miasto mi się zachciało, a kaprysy spełniać trzeba. Szczególnie, gdy podpinkę z obowiązków noszą na sobie. Pustawo było, w widzenia nie obfitowało, niebo pominęło dzień i trwało w pół zmierzchu. Reklama baru mlecznego - kuchnia polska, spowodowała we mnie drobną frywolność. Wymyśliłem dla przybytku proste menu: pierogi ruskie, barszcz ukraiński, kołduny litewskie, placek po węgiersku, ryba po grecku, spaghetti bolognese.

Oko-wita oko-licznych.

 

    A kiedy na Narodowym gra reprezentacja Polski i rząd – podobno też polski zabrania wnosić narodowe flagi, to pojawia się niewygodne pytanie, czyj ten rząd tak naprawdę jest. Bo Kozakom gościnnie korzystającym z naszych stadionów nie zabraniał wnosić flag. Holendrom raczej też nie miał śmiałości odmówić. I wszystko z powodu paru słów, które Pan Premier i tak już słyszał? Donald matole, twój rząd rozwalą kibole skandowali na trybunach litewskich, a wcześniej podczas demonstracji kiboli wszystkich śląskich klubów w Katowicach, pojednanych niemożliwą zgodą na ten jeden spektakl. Więc może i lepiej, że nie oglądałem.

piątek, 14 listopada 2025

Włóczka, to nie mała wywłoka, ani też siostra włóczęgi.

 

    Poruszająca wiadomość o kobiecie wyzwolonej (ze spodni) zmieni mój światopogląd, kto wie, czy nie trwale. Zachwyt i zdjęcia nie do końca gołej de zdominowały wydarzenie. No, chyba, że wydarzeniem było owo wyzwolenie. Gratulacje dla zwycięzcy.


    Rozćwierkana ciemność wymienia się ciepłymi ploteczkami. Chwilowe blondynki wysyłają wzrok na zwiad i penetrują gęste od chmur niebo, licząc, że coś z niego uda się wyłuskać i dzień nie będzie do końca ponurym. Samochody grzęzną w karnym szyku i ich tylne światła migocą, jak podwójny sznur korali. Nieliczne spódniczki występują w asyście grubych rajtuz, a ostatnie krótkie spodenki stanowią chyba demonstrację zuchwałości samczej. Wzrok Nóżki sprowadza mnie na ziemię. On już wie, że spóźniony haniebnie podążam (a raczej maszeruję, bo podążają bohaterowie, ci sami, co potrafią kroczyć i rzeczyć – nie tylko zło) gdzie zwykłem w tygodniu wędrować.


    Idę więc nieco żwawiej i usiłuję nie dać się ogłupić ideom, sugerującym bym płacił blikiem-klikiem-okiem-kwikiem, wszystkim, tylko nie banknotem, któremu nie pomoże nawet nazwanie go oldskulowym, czy wintydż, bo już ma doklejoną łatkę lamusa. Oszczędzanie przez wydawanie, kupowanie dla samej przyjemności kupowania, mnożenie stanu posiadania przedmiotów, których nigdy dość, bo jutro nowe, lepsze, bardziejsze, w trzyDe, albo czteryKa, może nawet w pięćGie, byle nie w trzyszóstki, albo w siedmioksiąg, bo kto w epoce rolek czytałby tak opasłe dzieło? Chyba tylko reżyser kolejnej sagi o czarodziejach i barbarzyńcach.


    W otwartym oknie stoi kompaktowy kulturysta z obnażonym torsem i studzi mięśnie nadwyrężone niewątpliwie intensywnym treningiem, może lekkoatletycznym (4x100 z zagrychą). Śliwa wiśniowa gra w Go z bożodrzewem i (moim zdaniem) zdecydowanie prowadzi w pojedynku. Na miejscu bożodrzewu poddałbym partię.


    Trzy gwiazdy, a każda w leginsach innej barwy prezentowały srom w pełnej palecie barw, a ja, jak to zwykle bywa rozpuściłem myśli, by pognały naprzód w nieznane i powiłem koncepcję, aby takie damy pozowały malarzom, choćby tym początkującym. Gdy nie trzeba się rozbierać (tak do gołej skóry), może i stres i wstyd będą mniejsze? Jeśli wstyd jest uczuciem nadal znanym. Obraz, który osiadł na mnie, to pomalowana na niebiesko kobieta, której farbki robiły za cały strój i trzeba było wytężyć wzrok, by dostrzec nagość.


    W drodze powrotnej podziwiam starszego gościa z brodą narychtowaną akurat na Mikołajki. Jechał i gawędził z młódką, której nogi nie mogły sobie miejsca znaleźć z wrażenia. A to się przydeptywała, a to supłała w warkocze. Mikołaj nowoczesny – zamiast wora miał plecak, a na karku wisiały mu słuchawki do odsłuchu stereo, żeby życzenia docierały dwoma kanałami do serduszka Świętego. Gdy wysiadał, plecakiem o mało nie pozbawił głów dwie nastolatki. Szczęściem były czujne i miały refleks.


    W jego miejsce wsiadła młoda dziewczyna, która gdy tylko zajęła miejsce ułożyła nogi w szeroki X i usiłowała przekonać kończyny, że prawa powinna być lewą, bo tak chce. Podśmiewałem się, bo wykrok skrzyżny był tak obszerny, że ciężko było koło niej stać. Obładowana bagażami kobieta (torba na ramieniu i waliza na kółkach) wolna rękę niosła pieska. Zamiast go puścić na smyczy, niosła jak kolejny bagaż.

Ani-Ela, Ani-ta. Mara?

 

    Wróżba Na Dzień Dobry zdążyła na swój autobus, jednak na węźle komunikacyjnym poczekała na przesiadkę, żebym miał lepszy dzień. W przedświcie ludzie obżerają się maszerując ku codziennościom, jakby sny mieli gęste, ciężkie i energochłonne. Słońce wyzłaca okna śpiących jeszcze kamienic i nadaje głębi cegłom wspinającym się na kościelną wieżę. Kominy dyszą gęstą pianą, by ciepło popłynęło na blokowiska.


    Motorniczy zapadł na jesienną zadumę i zatrzymał tramwaj na moście, by podziwiać Ostrów Tumski, Rzekę i młyn rozkraczony nad nitką wody. Ja podziwiałem instalację, którą nazwałem balkonem samobójców. Podwieszone za oknami (nie drzwiami) konstrukcje mają z grubsza metr kwadratowy i balustrady z dwóch stron, a od Rzeki pozbawione są zabezpieczeń. Może kiedyś spuszczano tamtędy mąkę, względnie wciągano worki ze zbożem, ale dziś?


    Nic to, podziwiamy, bo to lepsze niż gapić się na biurowiec UPS, Google czy innego giganta. Wiatr postrącał z młodych lip liście, ale zostawił owoce. Podobnie postąpił z rajskimi jabłoniami, klonami i katalpami. Mądrość natury na pewno ma w tym ukryty cel, niezbyt oczywisty dla spieszących w niewolę ludzi. Strój na jesień? Biustonosz i kurtka, względnie kożuszek. Chłopak wsiadający do autobusu z dziewczyną żegnał się z Indianinem, obściskując go i całując, więc może dziewczyna to jedynie alibi dla bardziej pruderyjnych.

środa, 12 listopada 2025

Witek wita, Żenia żeni w barze Bartka i Barbarę.

 

    Blade rozstępy na nocnym niebie usiłuje połatać samotny maszt antenowy. Autobus pusty od starych dobrych nieznajomych przemierza rutynową ścieżkę ku codzienności. Kościelna wieża udrapowana klamrą geometrii rusztowań budowlanych zdaje się być więźniem ludzkiej zachłanności. Nad starówką niebem smużą się chmury wstęgowe posiane przez samoloty nim brzask zdążył je zaróżowić.


    Nie do końca wiedziała o co chodzi z tą całą kobiecością, jak korzystać z atrybutów i jak działają, ale już była ubrana-rozebrana, jakby wabiła ciałem i to nie od wczoraj. Gość wyglądający na istotę z sąsiedniego kontynentu czekał na tramwaj malując obraz kobiety drobnym pędzlem nabierając farb z malutkich pojemniczków. Z bramy wybiegły dwie roześmiane nastolatki i otrzepywały się jakoś tak, jakby ich biusty oblazły mrówki.

poniedziałek, 10 listopada 2025

Zjawiła się zjawia i powiła zjawisko.

 

    Mgła zagląda wierzbom pod sukienki i oblizuje im kolanka. Małe pieski drepcą na paluszkach, bo chodniki mokre. Ludzie z plecakami, albo walizami w zależności od celu jadą albo może wracają. Zerkam na samochód o tak dojrzale żółtym kolorze, że aż prosi się, by go ukraść i chwalić się tą optymistyczną barwą. Kobiety ubrane tak, jakby chciały bez słów opowiedzieć, jak wyglądają po zdjęciu tekstyliów. A może nawet ubrane wyłącznie dlatego, że (jak mniemają) w tych ciuszkach wyglądają lepiej niż nago. Więc pchają urodę w obcisłości, a dekoltom pozwalają rozrastać się bez umiaru, a technologia sprawia, że toto jakoś trzyma się ciała i nagość byłaby już jedynie wulgarnym dopełnieniem.


    Czy kabaretki z dziurami to już eskalacja i ekshibicjonizm? Patrzę na dziewczę mające wytatuowane goździki na bicepsach i podsłuchujące eter przez słuchawki. Oczy i ciało ma zajęte, więc nie przeszkadzam i odwracając wzrok natykam na inną, przygryzającą dolną wargę, a skrzące oczy wlepione w siedzącego obok chłopca udają, że nie widzą, jak jego dłonie nabierają śmiałości. Nie moja rzeka szumi mi przez chwilę, a nad nią chłop z puszką piwa – medytuje, albo przelicza przepływające ryby.


    Pani konduktor, śliczna jak ze snu sprawdza bilety udając, że nie dostrzega skanujących jej sylwetkę oczu męskich i chłopięcych. Gdzieś w trakcie przypominam sobie spostrzeżenie z poranka. Po co są nabijane wiekami płyty chodnikowe, albo te, z wystającymi pasami żebrowań? Dla niewidomych. To są krawężniki, wzdłuż których można iść, niewygodnie, bo pod kątem prostym, ale z zaufaniem, że nie zabłądzi się tam, gdzie nie trzeba. Widziałem panią, która taką ścieżką poznawała nowe otoczenie bez asysty.

sobota, 8 listopada 2025

Instynkty.

 

    Szliśmy wąską, skalną półką. Dzień miał się ku końcowi i wszyscy byliśmy mocno zmęczeni. W pionie trzymała nas świadomość, że już niedaleko do celu. Idąca za mną dziewczyna, choć dzielnie nie przyznawała się, miała dość i coraz śmielej chwytała mnie za kurtkę, albo szukała dłoni, żeby tym iluzorycznym wsparciem podeprzeć nadwątlone siły. Przede mną szedł chyba najsilniejszy z nas. Niewiele mówił, ale teren znał i prowadził pewnie. Zostało nam do pokonania ostatnie przewężenie, na które wchodziliśmy ostrożnie. Raptem kilkadziesiąt metrów dzieliło nas od wygodnego i szerokiego traktu turystycznego wiodącego do schroniska. Dziewczyna chyba tylko dlatego nie upadła jeszcze na duchu, mimo że ciało ledwie mieściło się na tej półce i o komforcie, czy cieszeniu się krajobrazem mowy być nie mogło.

    - Jeszcze chwila skupienia – idący przodem odwrócił się na moment i uśmiechał się – ostatni trudny fragment i jesteśmy w domu. Już czuję jak pachnie bigos, a i kapka grzańca przyda się po takim spacerze. Co?


    Nim skończył mówić omsknęła mu się noga. Poleciały daleko w dół drobne kamyczki, a on stracił równowagę i otchłań wezwała go do siebie. Dobry humor zbladł natychmiast i twarz okryło przerażenie. Ciało wychylone poza granicę równowagi wiedziało już, że nie ma dla niego ratunku, a mimo to zdążył wyciągnąć do mnie rękę. Odruchowo chciałem ją łapać, ale strach mnie sparaliżował. Strach? Nieprawda. Nie miałem odwagi się przyznać nawet przed sobą, że na widok jego wyciągniętej ręki myśl pomknęła jak błyskawica – podam mu rękę, a on waży z dziewięćdziesiąt kilo, szarpnie mocno, polecę za nim i ta biedna dziewczyna z tyłu, trzymająca się mnie raczej kurczowo, zanim się zorientuje też będzie w drodze na dół, bo nie puści wystarczająco szybko. Zabiję nas. Mnie i ją, jeśli teraz wyciągnę rękę. Nie wyciągnąłem. Patrzyłem jak spada w przepaść, jego oczy wykrzywione nagłą nienawiścią i krzyk rozpaczy, bezradności i przerażenia tłukł się echami po wszystkich wierzchołkach. Potworność.


    - Dlaczego, dlaczego go nie złapałeś – dziewczyna dostała histerii i szarpała mnie za kurtkę – mogłeś go uratować, a tylko patrzyłeś jak spada draniu!


    - Uspokój się – grobowym głosem osadziłem ją w miejscu – Nie mogłem mu pomóc. Gdybym podał mu rękę, teraz bylibyśmy we trójkę na dole. Więc zamilcz i ciesz się, że nie zginęliśmy. A z tym widokiem będziemy musieli żyć do końca świata. Ja będę musiał. Więc, jeśli łaska, przestań się drzeć, bo został nam jeszcze kawałek, zanim będziemy bezpieczni. Musisz się opanować i iść. Nie możemy tu zostać na noc, ani wrócić. Z tyłu zostawiliśmy znacznie więcej, niż zostało. Więc otrzyj piękny nosek, te wielkie oczy i chodź, póki cokolwiek widać. Płakać będziemy dopiero na szlaku.

piątek, 7 listopada 2025

Duma nie dumanie.



    Na czternastej stronie listopadowej Gazety Rawickiej pojawił się artykuł na temat konkursu literackiego wraz z moim (zwycięskim) opowiadaniem.

Sztuka wyboru.

 

    Namalował mnie i chwilę później umarł. Nie zdążyłem nawet zapytać, jak się nazywam, ale patrząc na mnie chwycił się za serce, krzyknął o, Boże” i padł, więc przypuszczam, że mam na imię Bóg, albo Bożek. I chyba jestem strasznie brzydki, skoro zdechł patrząc na mnie. A może nie?

    

    Lata mijały leniwie. Ktoś z łaski, powiesił obraz na ścianie i wisiałem tam dyndając nogami. Pamiątka rodzinna – tak o mnie mówili i zaczynałem się oswajać z myślą, że jednak nie Bóg, ale Pamiątka mam na imię. Dziwne, ale malarz był nie dość, że ekscentrykiem, to wielkim pijakiem i cud prawdziwy, że w ogóle mnie dokończył nie deformując zanadto. Wisiałem tedy a dni mijały. Rzadko otwierałem oczy, bo te same rytuały bez końca i tylko się starzała cała trzódka przed moimi oczami. Ktoś w końcu oprawił mnie w ramy i było już bardziej elegancko. Kulturalnie. Może czekali aż dorosnę. Wiadomo, dzieci nie szanują rzeczy, niszczą wszystko nieumiejętnym używaniem, a potem płaczą, bo spodenki podarte, a na koszuli plamy nie do usunięcia. Tak. Musiałem dojrzeć do ram. Piękne były i czas jakiś nawet pachniały, zanim kurz ich nie okleił. Czas mijał monotonnie i trudno już było poznać, że ramy młodsze od obrazu, gdy jakaś wojna jedna, czy druga zburzyły spokój. W końcu wylądowałem w muzeum, obok mnie podobnych. Większość, to golasy, wstydzące się za swoich twórców, a ja cieszyłem się nienagannym garniturem. Widać ich malarze byli jeszcze bardziej powikłani, niż ten mój. Ale. To ich problem. Współczułem, ale przyznać muszę, że niektóre z wiszących nieopodal koleżanek wyglądały niezwykle apetycznie i były już tak znudzone wiszeniem, że gotowe były na małe tete-a-tete, nawet z kimś tak nieudanym, jak ja.


    - Z obrazkową lalą na randkę? - zastanawiałem się – wolałbym kobietę z krwi i kości. Tylko czy taka zechce w ogóle na mnie patrzeć?


    Postanowiłem rozejrzeć się po świecie, przynajmniej po tym dostępnym mi z wysokości ściany. Przychodziły młodziutkie dziewczyny, zarumienione na widok nagich bohaterek, a męskie akty oglądały spoza palców okrywających twarz. Chyba uczyły się na nich anatomii męskiego ciała. Głupiutkie, naiwne, szczerze było mi ich żal, choć ciała miały piękne. Ale obudzić się koło takiego ciała i nie mieć tematu do rozmowy, to przypominałoby wizytę w lupanarze. Postanowiłem wytropić dojrzalszy okaz. Miałem czas, mogłem grymasić. Bylejakość na pierwszy raz, gotowa okaleczyć mnie dożywotnio. Mijały kolejne dni, czy lata, odaliski, boginie i inne księżniczki ziewały dyskretnie i pokpiwały ze mnie. Ze dwie chyba w ciążę nawet zaszły z jakimś pół-kozłem, czy skrzydlatym bobaskiem pulchnym jak obłoczek słońcem wypieszczony.


    Wreszcie znalazłem. Obiekt godzien westchnień i miłości po kres. Mówili na nią Pani Kustosz – dziwne imię, mało kobiece, ale najwyraźniej budziło szacunek. Pani Kustosz często przechodziła obok mnie, ale nigdy nie spojrzała mi w oczy. Przeważnie spieszyła do swojego gabinetu, a idąc pozwalała wątłym biodrom rozpętać we mnie burzę namiętności. Może i lepiej, że nie patrzyła jak wybrzusza mi się garderoba, a z ust wydobywa się westchnienie.


    Robiłem z siebie głupka na tym obrazie, żeby wreszcie mnie dostrzegła, ale nic z tego. Choćbym wykrzywił się jak po zjedzeniu cytryny, albo stanął na rękach, ignorowała mnie doskonale. Postanowiłem nauczyć się mówić. I to nie byle co. Postanowiłem wyznać jej miłość, gdy będzie przechodzić. I powtarzać za każdym razem, gdy ją ujrzę. Niech się śmieją sąsiadki, że baba w spodniach, to zaledwie babochłop, że gdzież ciepła i miękkości zaznam, skoro ona zabiedzona, może głodzą ją, a może choroba śmiertelna ją toczy? Niemal pod nos wszystkie podstawiały swoje pulchne, różowe piersi, a każda wypełnić mogła dwie dłonie, albo zgoła się w nich nie zmieścić, a tu co? Pani Kustosz piersi miała niewidoczne i dwie rodzynki sutków czasem tylko przegryzały się przez jedwab bluzki.


    - Nie poradzę – mruczałem lekko zawstydzony – podoba mi się i już.


    Uczyłem się mówić „kocham cię”, ale wstyd mi było, bo te dranie obok i te ich flamy prowadzące się lżej, niż muślin kryjący podłoże pod ich stopami śmiali się i szydzili bez końca wytykając mnie palcami. Trochę się bałem, że mówię nieumiejętnie, że zbyt obcesowo, albo ze złym akcentem. Nigdy dotąd nie mówiłem, a nauka była trudna. Echa muzealnych sal tłukły bez końca karykaturę moich słów, zwracając mi ochłapy poobijane o ściany. Skąd miałem wiedzieć, że ktoś słucha? W nocy, w pustych salach? Gdy tylko kogoś widziałem, natychmiast milkłem. A tu taka niespodzianka.


    Pani najwyraźniej pracowała jako ochrona i gdy sen zaczął ją morzyć wychodziła ze stróżówki i wędrowała niekończącym się wachlarzem sal i podziwiała obrazy. A teraz stała przede mną i miała rumieńce na policzkach i wwiercała we mnie oczyska ciekawskie, nie znające wstydu.


    - To ty, prawda? - szeptała do mnie i usiłowała palcami sięgnąć moich policzków – Wiem, że to ty, nie musisz się ukrywać. Nikt tak pięknie nie wyznawał mi miłości. Nie był tak dyskretny, żeby głosem odnaleźć mnie w ciemnościach i otulić dźwiękiem, jaki chyba każda kobieta chciałaby usłyszeć.


    Skrępowany byłem niemiłosiernie. Speszony. Opuszki jej palców obrysowały moją postać, oczy wpatrywały się we mnie lśniąc, jak rozgwieżdżone niebo. Czułem, że wstyd mnie paraliżuje. Ale jak miałbym się przyznać? Że po nocach mówię „kocham cię”, ale nie dla niej, tylko dla Pani Kustosz. Tak innej od tej tu, ubranej w czerń uniformu i uzbrojoną w przewidywaniu wojny. Mój ideał wystukujący obcasami rytm dnia, moja muza i przyszłość. Dla niej starałem się i dla niej miały być słowa. Cóż z tego, skoro słowa ugrzęzły we mnie i nie było mnie stać nawet na to, by zaprzeczyć.


    - No dobra – szepnęła strażniczka – widzę, że się wstydzisz i nie ufasz mi. Pokażę ci, że jestem godna zaufania. Ćwicz dalej, a ja będę niedaleko i będę słuchała. Słuchała i wierzyła, że przyjdzie dzień, albo noc kiedy się odważysz.


    Jej kroki wciąż gasły w mrokach, a z sąsiednich ram dobiegał rechot lubieżników.


    - Stary! Ale miałeś branie...

    - Ty chyba nie jesteś normalny, udało ci się i co? Odpuścisz?

    - Wołaj ją idioto, zanim się rozmyśli i korzystaj!


    Milczałem aż do rana, wściekły za tę ich nachalną rubaszność. Mogli mi oszczędzić upokorzeń. Wisieliśmy tu i zostaniemy pewnie długo. Nie potrzeba nam waśni. A ona? Że też musiała być świadkiem. Z drugiej strony, mówiła, że moje słowa działają. Że są pięknym wyznaniem. Czyli uświadomiła mi, że jestem gotów. Gotów, by wyznać miłość Pani Kustosz. Zrobię to! Dzisiaj! Szkoda czasu na zwłokę! Jak co dnia, około dziewiątej usłyszałem rytm jej kroków. Szła szybko, zdecydowanie przemierzając korytarze i wymieniając ukłony z personelem. Z niepokojem poprawiałem na sobie garderobę, odchrząkiwałem coś, co drapało w gardło, a kroki pulsowały bliskością. Wreszcie weszła do sali i czas nadszedł, by wyznać jej miłość.


    - Kocham Cię Pani Kustosz – kroki nie zmieniły rytmu, wzrok się nie uniósł.


    - Kocham Cię – powtórzyłem a staccato kroków rozstrzelało moje wyznanie.


    - Dzień dobry – głos Pani Kustosz dobiegł mnie już z sąsiedniego pomieszczenia.


    Miałem łzy w oczach, ale postanowiłem się nie zniechęcać. Ponawiałem próby każdego dnia. Nie słyszałem już docinków sąsiadek, nie widziałem jak pukają się w głowy bohaterowie innych obrazów. Doba skurczyła się do kilku kroków, pomiędzy które usiłowałem wetknąć wyznanie. A kiedy kroki gasły, gasłem i ja. Beznadziejnie. Nocami wciąż ćwiczyłem, bo może strażniczka mnie oszukała i słowa wcale nie są takie piękne? Może się nie znała?


    Kocham cię” sączyło się przez mroki muzealne i drążyło ściany. Całe serce wkładałem w te dwa słowa, aż w końcu na ustach poczułem palec.


    - Ciiii, głuptasie – szepnęła strażniczka – Wiem przecież. Ja ciebie też kocham. Dziś już nie ma tak wrażliwych facetów. Jesteś nieco staroświecki, ale uroczy. I jeśli tylko zechcesz…


    Nie dokończyła, a może coś powiedziała, jednak jej słowa zagłuszył pas z uzbrojeniem lecący na podłogę. Zanim pojąłem co się dzieje, strażniczka była już naga i podawała mi rękę, bym zszedł z obrazu. Do niej.


    - Ja wszystko widziałam i słyszałam. – powiedziała – Kochasz Panią Kustosz, ale to daremne, bo ona nie ceni sobie męskich uczuć. Więc, jeśli zamiast kochać daremnie, wolałbyś być szczerze kochanym, to chodź. Ze mną.

Kości ludzkości złości pościg waszmości.

 

    Dziewczynie na przystanku, spod czapki wystawał stóg włosów, którymi spokojnie mogłaby obdzielić dwie niedysponowane włosowo koleżanki. Długonoga gazela w dżinsowej minispódniczce cierpiała w porannym chłodzie, ogrzewana myślą, że już w południe zada szyku. Inna, w krótkich spodenkach ogrzewała myśli kawą z termosu. Gość w przyłbicy i zielonym garniturze kosił właśnie krawężniki, niedostrzeżony przez piękną panią, obok której usiadłem. Pani była chyba wyłączona, bo ani drgnęła w podróży i gapiła się w okulary-matrixy od wewnętrznej strony. Dopiero impuls zewnętrzny – wiadomość przychodząca w jakimś stopniu ją aktywował, lecz na krótko. Najwyraźniej wieści nie były szczególnie istotne, więc znów zapadła w letarg.


    Pryszczaty dryblas z pryszczatą dryblaską (dryblerką?) wymieniali pryszczate myśli, równie efektowne, jak ich oblicza. Kobieta bez skarpet uczyła się wprost z monitora tekstu na pamięć. Bezgłośne słowa wybiegały z ust oprawione w ekspresję mimiczną. Może ćwiczyła rolę? Nad osiedlem samoloty namalowały na niebie trójkąt równoramienny (zgadnij, gdzie jest najbliższe czynne lotnisko) i jedząc śniadanie podziwiałem jak tworzy się „naturalna” chmura. A potem przyleciał kolejny i wygląda na to, że usiłuje przekształcić tę figurę w gwiazdę Dawida. Jesli liczy na mój aplauz, to nie, dziękuję.

czwartek, 6 listopada 2025

Ula kuli się w kuli na kuligu.

 

    I tak patrzę w ciemność za oknem i myślę, że mam być grzeczny, dawać przykład i olśniewać cechami pożądanymi, pozytywnymi i nigdy, ale to nigdy nie wypinać do świata tyłka, by nie skazić go słowem nieprzystojnym, choć zło dramatycznie drzemie we mnie i zawsze jest gotowe zawłaszczyć aurę z wulgarną brutalnością.


    A potem to już tylko łysiejące wiązy, klony i jesiony. Głęboki cień pod nagą lipą, bo latarnie ostentacyjnie stoją z dala, nie chcąc mieć z lipą nic wspólnego. Dźwigam łeb skażony schematami codzienności na przystanek i jest mi doskonale obojętne, gdzie i czy w ogóle spotkam Nóżkę. Przecież nikt nie oczekuje, że zmienię bieg historii, czy chociaż okaleczę teraźniejszość czynem, bądź zaniechaniem (o co w moim przypadku łatwiej), więc żadnego znaczenia mieć nie może czas, w którym dotrę tam, gdzie zwykłem docierać z przyzwyczajenia.


    Przypomina mi się wczorajsza pani w bieli, o wzroście nie powiem nikczemnym, gdyż nieznajomej cech negatywnych absolutnie przypisywać nie powinienem, więc powiem po prostu, że wzrostu zabrakło, albo nie upominała się o tenże, z nawiązką za to rekompensując niedobory w pozostałych dostępnych osiach. Dość powiedzieć, że wcięcie talii było wyprofilowane doskonale, a tkanka miękka poniżej i powyżej podkreślała talię rasowo i w pełni profesjonalnie. I nawet bieg po pasach przy gasnącym świetle nie był w stanie urągać tej urodzie podróżującej w butach na wysokim obcasie.


    Lotnisko zamknięte na głucho, ale najwyraźniej przepływ informacji szwankuje, bo nad Miastem niemal całodobowo krążą zdezorientowani piloci i szukają kartofliska, czy coś, żeby wylądować w miarę bezpiecznie. Na wszelki wypadek już w powietrzu sprawdzają hamulce i ćwiczą zmiany biegów, co widać doskonale po smugach kondensacyjnych pojawiających się znienacka i równie niespodzianie gasnących. Może ktoś by ich wreszcie uświadomił, że nie mają czego szukać aż do Mikołaja?


    PS. Zgodnie z podejrzeniem Nóżki nie spotkałem na styku naszych światów. A słońce, gdy już wzeszło skupiło się zamiast na grzaniu, na oślepianiu ludzi.

środa, 5 listopada 2025

Ile guzów mają guźce?

 

    Mgły podpaliły noc i snują się między budynkami udając dym czekający, aż wiatr go rozproszy. Sądząc po odgłosach w koloniach ptaków doszło do zmiany turnusu i tylko parka osiedlowych kosów zajęła miejsce po jednej stronie stołu do Michałków i cierpliwie czeka aż pojawi się przeciwnik, by rozegrać partyjkę dla rozgrzewki.


    Na przystanku czeka już niskopienna kobieta o łydkach i udach umięśnionych tak, że z trudem zmieściły się w rajstopy. Autobus wlókł się i pasażerów też, jakby ogarnęła kierowcę melancholia, albo mgła stawiała opór. Nie dziwota więc, że Nóżkę trafiam już na światłach i muszę pośladki zewrzeć i krok wyciągnąć w drodze do teraźniejszości. Manekiny w ślubnych sukniach udają, że mnie nie widzą – najwyraźniej nie jestem dobrą partią.

wtorek, 4 listopada 2025

To nie perz, to nietoperz.

 

    Wróżba Na Dzień Dobry spieszyła na przystanek wyraźnie spóźniona, lecz autobus także niewyrywny, więc zdążyliśmy wszyscy. Archeopan podziwiał naprzemiennie kolby broni z okresu drugiej wojny światowej i kolana zdecydowanie powojenne, a nawet dalece postkomunistyczne. Pani wyglądająca na bokserkę kategorii koguciej zbijała wagę biegając po bulwarach, a słońce lekko popychało ją w stronę czynów wielkich, czyli wyczynów. Plac zabaw otulony liśćmi szczelnie, żeby nikt nie widział kto pod nimi korzysta z rozrywki. Pani wyprowadza na spacer sporego psa ubranego w garniturek wyjściowy – skoro już teraz trzeba go ubierać w plandekę, zimą zapewne przyjdzie otulić go kożuszkiem. Interesujące, że pies spaceruje alejkami i trawnikami, choć specjalny wybieg dla psów czeka na zasiedlenie i jest wyraźnie bezludnym i bezpsim.

Głuszce są głuche, czy ogłuszające?

 

    Ogryzek psa zamknięty w samochodzie robi za auto-alarm, pigwy ciężko trzymają się wątłych gałęzi, żeby nie potłuc brzuszków o asfaltowy chodnik, dziewczęta w galopie krzyczą do siebie po co ja tak biegnę?, Krzysztof Wielicki zerka na mnie z kasownika tramwaju i zaprasza na spotkanie o górach wysokich, kobiety w leginsach grzeją dłonie między udami, jesienny mrok podarty ostrzami reklam, starsza pani rozgląda się ostrożnie, po czym znienacka zajmuje wolne miejsce i udaje, że zawsze tam siedziała, z galerii handlowej wypływają młode, rozwydrzone i zepsute bogactwem, o językach wulgarnych, może nawet rynsztokowych, po podłodze turla się ogryzek jabłka, kobietę w rajtuzach podrywa telefon, więc stoi i rozmawia przepatrując zaokienną ciemność, drobnolatki wymieniają uśmiechy i historie o wizytach w toalecie, chłopak o pogryzionych paznokciach oswaja się z dredami i sprawdza ręką, czy jeszcze tam są, jakaś dama ustanawia rekord świata w ulicznym crossie o kulach, dziewczyna o sukience założonej na spodnie tańczy na przystanku czekając na autobus, który wreszcie przyjeżdża i jest ciepły od obfitości ludzi, obżarty księżyc zerka z wysoka na światła latarni, jakby uczył je świecenia, ogródki działkowe pogrążają się w zimowym śnie, staruszka w kolorowym berecie przypominającym łuczniczą tarczę wysiada obok cmentarza i jej głowa stanowi ruchomy cel – tylko patrzeć jakiego Wilhelma Tella, czy Robina Hooda, by skorzystali z pokusy.

poniedziałek, 3 listopada 2025

Klik bez liku klika.

 

    Deszcz rozmieniony na drobne stał się niemal niewidzialny, ale podłogi piją wilgoć zachłannie i nie zawsze nadążają, więc toną bez krzyku. Na wystawie podejrzanie wychudły Budda z obwisłym biustem udziela nauk, jednak ludzie mijają go bez zauważenia. Czy można uzyskać błogosławieństwo mimochodem?

 

    Nóżka dramatycznie daleko zaszedł, kiedy się mijamy. Obciążam go bezsennością, żeby jakoś uzasadnić siebie-tam. Ludzie niepiękni, schowani w sobie gapią się w fugi chodnikowych płyt, jakby grali w klasy. Ciężko spotkać kogoś z uniesioną głową. Elektryczni kolarze w połyskujących kaskach mkną poza zasięg wzroku.

sobota, 1 listopada 2025

Z innej (nieco) beczki. cz.4

 

Było tak:

https://w-lustrze.blogspot.com/2018/05/wymarzone-wakacje.html

a po korekcie p. Anny wygląda jak niżej.


Wymarzone wakacje


Siedziałem na brzegu omszałym od wodorostów, grzałem się w południowym słońcu i beztrosko się gapiłem, jak fale pożerają kamienie, drążą skałę i wyszarpują z niej okruchy. Absolutnie nie miałem zamiaru przeszkadzać soli w procesie krystalizacji. Sól jodowana naturalnie, serwowana całodobowo każdemu, nawet niechętnemu. Wdychałem ją, pasąc się bezwstydnie i bez umiaru. Fale trochę się tłukły i szumiały, o świętym spokoju więc mowy być nie mogło. Do tego mewy i głuptaki darły się niczym przekupki w dzień targowy, kiedy obok sołtys w gumofilcach wyzbywa się tony koperku po dumpingowych cenach, katastrofalnie rujnując rynek lokalny. Dobrze, że to nie hotelowa plaża ze zmieloną na miałki piasek skałą, bo tam sielski hałas wzbogacany jest wzmacniaczami radioodbiorników i nawoływaniem lodziarzy mozolnie brnących po kolana w piachu przez ciżbę turystów.


Podpłynął niekochany przez nikogo rekin, żeby się pochwalić uzębieniem i irokezem na plecach, alem go zignorował. Nawet ramionami nie wzruszyłem, bo lenistwo przytuliło się do mnie szczelniej niż mokry podkoszulek do piersi jednodniowej miss plaży. Rekin usiłował. Nie wiem co, ale usiłował. Stawał na ogonie, dryfował jak kłoda, uśmiechał się od brzusznej strony wieloma rzędami wyposzczonych zębów i coś tam po rekiniemu do mnie szemrał. Chyba żebrał o żarcie, ale nie miałem. Taki morski gawron – poradzi sobie, jak jest młody i zdrowy, a jeśli nie, to go inny gawron zeżre. Też skosztowałbym, czy smaczny, ale bardziej nie chciało mi się ruszać, niż chciało kosztować. W końcu rekin zrozumiał daremność swoich wysiłków i pożeglował gdzieś dalej z tym swoim malutkim, nastroszonym żagielkiem uwielbianym przez chińskich kucharzy. Może należało chociaż go nadgryźć?


Skała cierpiała katusze od wieków – z góry paliło ją słońce, z dołu studziła ziemia, a woda hartowała rozgrzane powierzchnie, sycząc jadowicie. Los skały był przesądzony. Bronić się jeszcze trochę zdoła, ale w końcu morze ją przegryzie i utopi. Zmieli na ciemne ziarna piachu i wypluje gdzieś, gdzie małoletnie rączki będą lepić te swoje piaskowe baby do czasu, gdy dorastając, zatęsknią za żywą babą. Wzruszyłem ramionami: a może zatęsknią za plastikową babą? Obecnie plastik w natarciu. Furorę robią nietoksyczne i wolne od wad wszelakich egzemplarze. Przy zamówieniu bezpośrednio u producenta można rys charakteru wybrać z katalogu, wydziwiając przy tym nad rasą czy kubaturą. Instrukcja obsługi wesprze proces programowania i adaptacji do fantazji użytkownika w procesie realizacji wizji perfekcyjnej miłości, niekończącej się aż po grób. Albo po szrot – w zależności, kto pierwszy padnie pod naporem płomiennego uczucia.


Ciepło i leniwie. Jakiś kaszalot wynurzył się niby wyspa bezludna porośnięta kolonią omułków i chwastami zebranymi w wiechcie. A może to glonojady były…? Nie wiem. Przepływając nieopodal, zatrąbił gejzerem spienionej wody. Gdyby był lokomotywą, zapewne gwizdałby ciężkim basem, a tak wypluł tylko grzbietem to, co przesączyło się mu przez niedomknięte usta – taki ma co domykać! Ocean wpływał mu do pyska całymi jeziorami, a może nawet Dunajem? Rzuciłem na kaszalota okiem, bo ciamkał i mlaskał. Kolejny żebrak – ten znowu chciał, żebym wodorosty spod tyłka wyciągnął i mu podrzucił, ale w taki dzień wolontariat i opieka nad zwierzętami nie miały do mnie dostępu, więc i jego zignorowałem. On wyznawał stoicyzm, bo wzruszył tym, czym wzruszają kaszaloty, kiedy widzą daremność wysiłków, i odpłynął we własną przyszłość, pogardliwie machając do mnie ogonkiem na pożegnanie – taki tłusty piesek oceaniczny. Ciut większy od tych pokojowych chihuahua, ale i ocean przecież jakby większy od najbardziej napuszonego pokoju, jaki można sobie wyobrazić.


Słońce szamotało się po błękicie i w błękicie się odbijało. Aż dziw, że nie zwariowało od tej niebieskości wszechobecnej. Gdy popatrzeć na obie nieskończoności, to można zapomnieć, gdzie podłoga, a gdzie sufit. Mnie również ćmiło się w oczach, dlatego omijałem wzrokiem widnokrąg, tylko gapiłem się na fale pożerające skałę, ryzykując chorobę morską. Łowiłem okiem podrygujące ślimaki, małże i drobne, żywe świństewka czepiające się wszystkiego wystającego ponad słoną wodę. Wszystko – jak mikroskopijne krowy – zachłannie żarło ten brzeg, tę skałę i wodorosty. Słońce dołączyło do mnie i kontemplowało te wysiłki mieszanego towarzystwa. Mimochodem usiłowało wypalić im cechę fabryczną na plecach – słońce do Unii nie należy i żadnych metek czy etykiet nie wiesza swoim krowom, tylko wypala piętno ogniem, jak to drzewiej bywało. Pociągnąłem nosem – nawet czuć. Śmierdzi podejrzanie zepsutą rybą i skisłą zieleniną. Całe otoczenie nasiąkło na podobną modłę. Dopiero tam, gdzie natura uschła na pieprz, pośród skały mniej zerodowanej, wątpliwy aromacik zachowywał się ciut dyskretniej i nie atakował nozdrzy wonią przeterminowanego sushi.


Gdzieś poza zasięgiem słuchu dwa narwale udawały jednorożce wojujące o prymat w krainie baśni, groźnie wymachując połyskującymi mieczami. Ale czy to był prokreacyjny pojedynek o nimfę wodną w rozmiarze XXL, której powaby w kolejnych tłuściutkich „iksach” zachwycająco przelewały się od czubka ogona aż po wypielęgnowane wąsiska, czy jedynie płocha igraszka ku uciesze ławicy zabiedzonych rybek o gabarycie stworzonym do bezpośredniego konserwowania w oleju lub pomidorach – to już nie wiem. I ów brak wiedzy wcale mnie nie zmartwił. Szanowałem własną ignorancję, pozwalając zauważeniu pozostać bezzasadnym. Nie siedziało obok mnie żadne pisklę, które zapytałoby „a dlaczego?”. W każdym razie żadne, któremu miałbym obowiązek odpowiedzieć, siedząc na dudniącej oceanem skale. Jakieś niepozorne żyjątka łaziły wokół mnie, przeze mnie i być może nawet pode mną i we mnie, jednak żadne nie krzyknęło pytania wystarczająco głośno, żebym mógł się zdziwić. To i się nie dziwiłem wcale.


Tramwaj wodny zamachał do mnie sturęczną życzliwością, turyści bowiem czują się w obowiązku machać do każdego Robinsona Crusoe. Ktoś pstryknął mi fotkę, którą zapewne w domowym zaciszu doprawi odrobiną własnej estetyki przy delikatnym wsparciu fotoszopa. Kto wie, czy nie stanę się gwiazdą zaranną fejsbukowej grupy wsparcia, jako że biustonosza nie miałem wcale (wzorem gwiazd Instagrama – zapomniałem), a moje zielone slipki chyba się wstydziły obcych, bo wczepiały się w te wodorosty i wyglądały, jakby ich tam wcale nie było. Może wypłynę na brzeg gremialnego zainteresowania jako ten Wodnik Szuwarek z dobranocki? Wynurzę się z piany wzorem boskiej Afrodyty? Rozglądam się za rekwizytami – nieśmiało, żeby nie pomyśleli, że mi się chce sikać albo że usiłuję zakopać pirackie perły. Szukam konchy adekwatnej do mojej kategorii wagowej i godnej dotykać stóp majestatu, żebym mógł wystąpić w całej krasie (w krasie i zielonych slipkach, dodam, żeby zgorszenia pośród małoletnich nie posiać). Wycieczka zmęczona błękitem skierowała na mnie wszystkie możliwe obiektywy aparatów, telefonów i kamer, chociaż konchy nadal nie było. Jakiś malarz ekstremalny oblizał siedemnaście pędzli i wpasował w sztalugi własny geniusz. Szukał nieśmiertelności w wiekopomnym dziele o formacie naturalnym i pod roboczym tytułem: „Facet z wodorostem” – za jakieś półtora miliarda dolarów, jeśli tylko malarzowi wystarczy cierpliwości, by wstrzymać się z aukcją do następnego milenium… Dobrze, że motorniczy zlitował się, otrąbił gawiedź i powiódł w odmęty wizytować kolejnych robinsonów.


Uff… Spociłem się z tej bezceremonialnej ciekawości i wreszcie spienione fale szukające suchego lądu znalazły na mnie wytęsknioną lagunę. Wytrwale prasowałem własnymi pośladkami oceaniczne mchy, którymi niezbyt hojnie okryte zostały kamienne wypukłości. Warstwa dobrana zbyt skąpo do moich upodobań siedziskowych sprawiała, że zaczynałem odczuwać dyskomfort na zapleczu. Nie sprzyjał kontemplacji nieskończoności również brak oparcia, baru i kelnera w trzcinowej spódniczce, który przyniósłby szklanicę chronioną kostkami lodu i tęczową parasolką, aby alkohol nadmiernie nie wyparował, zanim zacznie przemierzać ścieżki krwiobiegu konsumenta, czyli mnie. Przez resztę roku byłem niewolnikiem świata luksusu i wielogwiazdkowej cywilizacji, wymagając wsparcia zaawansowanych technologii do degustacji romantycznych uniesień, lecz moja destynacja bieżąca była od nich najwyraźniej wolna.


Choć dzień jeszcze nie minął, słońce już wytopiło ze mnie ostatnie, skrzętnie ukrywane przed światem miligramy tłuszczu i wody. Pod stopami szerzyła się geologia brutalna i twarda, obok dryfował świat dorszy i stworów, które nawet na talerzu potrafią wywołać obrzydzenie kształtem i podejrzeniami o podwodną, niecną działalność. Skóra mi schła i ciemniała w takim tempie, że cokolwiek poniżej lodowej kąpieli w ptasim mleczku w ogóle w grę nie wchodziło. Afrykańskich przodków – jeśli ich miałem bez udziału mojej bieżącej świadomości – zachwyciłbym karnacją. Jednak strefa komfortu oddalała się w panice ode mnie szybciej, niż słońce przemierzało własną, monotonną codzienność. Ogarnęła mnie rozpaczliwa dychotomia: czułem się tak miękki, że można było mną świeżutkie bułki smarować nawet szczerbatym widelcem, i tak wyschnięty, że trzonek od kilofa powinien brać ze mnie przykład. Najbliższa klimatyzacja znajdowała się gdzieś poza Saharą, Gobi i porą suchą, która może potrwać najbliższe pięćset lat…


A ja, głupi, z nieświadomości i ignorancji kosmicznej, wykłócać się chciałem, że tydzień w raju to za mało?

Z innej (nieco) beczki. cz.3

 

Było tak:

https://w-lustrze.blogspot.com/2018/10/zyka-mysliwska.html

a po korekcie p.Ewy jest jak niżej

Żyłka myśliwska


Świat bez smoków wydaje się absurdalnie przewidywalny, miałki i gnuśniejący. Taki rozleniwiony kocur, który cały dzień śpi, a nocą jedno oko otwiera, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku i obraca się na drugi bok, żeby dokończyć to, co wcześnie rano zaczął. I spróbuj tu dziecku wytłumaczyć, że smoki to jakiś archaik wściekły i teraz zamiast nich są telewizory, gry komputerowe i audiobooki rozsiewające aktorskimi głosami resztki fantazji za grosz. Nie da się, bo po siedemset pięćdziesiątym trzecim „dlaczego” mijam z wielkim pośpiechem stan dzisiejszej wiedzy na temat kwantów, rozmiaru wszechświata w wersjach makro i mikro, a smoków wciąż nie widać i powoli wraca do mnie pierwotne, pierworodne pytanie: dlaczego?

Pięćset siedemdziesiąte czwarte „dlaczego” powoduje, że sierść na łbie pokrywa mi się nalotem łupieżu, a przypalony mózg zaczyna dopominać się chłodzenia, względnie farmakologicznego wsparcia środkami legalnie odurzającymi – z grubsza C2H5OH +H2O, gdyż bezwodna postać mogłaby bezpowrotnie doprowadzić nadwyrężony mózg na skraj autodestrukcji. A smoków jak nie było, tak nie ma. Ani w wersjach kieszonkowych, przelotnych, ulotnych, zdegenerowanych, czy podejrzanie trudnodostępnych, ani do samodzielnego rozmnażania.

Zaczynam podejrzewać, że dawno temu smoki usłyszały pytanie „dlaczego?” po raz pięćset siedemdziesiąty piąty w jednym szybkostrzelnym cyklu i skryły się poza granicami pojmowania. Obecnie tylko piękne panie rozmarzone dzieciństwem pełnym zapytań beztroskich potrafią reaktywować mitologię w treściach sprzedających się w takich ilościach, że te książkowe smoki całkowicie wyparły naturalne wypełniając niszę ewolucyjną.

Dla bezpieczeństwa postanowiłem zaimportować jakiegoś, niechby chuderlawego i z jednym tylko okiem. Żeby był i nie dopuścił do pięćset siedemdziesiątej szóstej próby podwieszenia pytajnika za trzysylabowcem, na który dostałem już alergii objawiającej się zmarszczkami, cellulitem, żylakami, czarną ospą, trądem i męskim równoważnikiem upojnego okresu. Reanimacja, fryzjer, libacja, wstrząs autoerotyczny i dwa lata wakacji w miejscu udostępnionym światu przez pana Verne’a jako sanatorium to absolutne minimum, aby przywrócić spokój mojej ignorancji.

Obłożyłem się makulaturą i studiowałem plotki na temat pokątnego handlu, szukałem czarnorynkowej giełdy, żeby się nie sfrajerować i nie przepłacić za egzemplarz wybrakowany i bez gwarancji. Jest takie miasto, gdzie budynki przypominają otwieracze do butelek, bo tamtędy podobno przelatują smoki – nie takie duże, ale malutkie – smoczki może byłoby lepiej powiedzieć, żeby być precyzyjnym. Może zminiaturyzowały pod wpływem japońskiej myśli technicznej, a może ekologiczny wątek wplątał się w genealogię olbrzymów. Choć najprawdopodobniej, to dieta sprawiła, że są teraz przeźroczyste i trudno je dostrzec okiem pozbawionym narzędzi, zmieniających percepcję w czytelny obraz. Tak to jest, kiedy żre się bambus z ryżem i popija wodą. Zamiast jak na smoka przystało baraninkę na ostro i antałek przedniego wina w kolorze żywej krwi.

Nic to. Nielegalni zeszli do głębokiego podziemia i ukrywają się przede mną jak jakaś dżdżownica. Postanowiłem pokłusować odrobinę i sprowadzić sobie takiego, który w te okienka trafia i nie narusza elementów konstrukcyjnych budynku, bo to niebagatelna zaleta. Zapisałem się na kurs ujeżdżania koni, żeby po odłowie wrócić rączo nie zważając na granice. Dziki smok, to nie krowa i paszportu zapewne nie posiada. Takie machlojki jak kwarantanna, embarga, kontrola ekologiczna, sanepid, LOP, KGB i inne instytucje pilnujące obecnego ładu społecznego nie sprzyjają – jak sądzę – inicjatywom zmierzającym do udomowienia czegoś, co zamiast loga firmowego ma odbyt i mordę, z której ciężką czkawką potrafią wylatywać ogniste kartacze ignorując zupełnie ustawy o posiadaniu broni białej, palnej, powtarzalnej, biologicznej, chemicznej, fizycznej, czy jakiejkolwiek innej. W tym przypadku broń ponoć jest przeźroczysta, a jej sympatie, czy antypatie na razie nie zostały doświadczalnie przetestowane.

Ogródek wyposażyłem w wieżę kontroli lotów z międzynarodowym lotniskiem i strefą wolnocłową na dachu, trzynastoma łazienkami, kuchnią all inclusive, apartamentami powyżej okolicznych, mocno już oswojonych cumulusów – niektóre mają już swoich adoratorów i są pieszczone przez swoich kochanków, kiedy świat śpi – i schronem przeciwatomowym wersji Bodyguard 2K18+. Oczyściłem tereny przyległe z napowietrznych sieci energetycznych. Drzewa pozbawiłem piskląt, żeby nie postarzały się przedwcześnie, rzucając okiem na kolosa lub z zazdrości nie dostały histerii, kiedy zobaczą jak się pasie smoka, i co z tego wyniknie. Bo taki wróbelek, choćby żarł całą wieczność, to w najlepszym razie osiągnie rozmiar pieprzyka na jego nosie.

Siodło mogłem przymierzyć tylko jednym końcem – tym, który pasować miał do mojego odwłoka, bo smoczego chwilowo nie miałem. Literaturze nie chciałem zanadto ufać, bo to pewnie jest tak, jak z rybami, które rosną w czasoprzestrzeni wraz z odległością od wody i wędek. Na wszelki wypadek przytroczyłem gumy od ekspandera, srebrną taśmę marki MacGyver. Kłąb sznura od snopowiązałki i szesnaście łokci gumy od majtek – w tym jeden na wypadek awarii zwieraczy, gdyby się okazało, że ujeżdżam afrykańskiego bawoła rocznik dwa tysiące trzynasty, któremu jądra spuchły od chęci kopulacji, a zamiast spełnienia doczekał się stada os żerujących na drgającym spazmatycznie narządzie.

Byłem gotów. Dopiero na miejscu przyznałem się, że zakupiłem również: kontener siatki leśnej, na motyle, sieci rybackie, siatkę do siatkówki i rakietki do badmintona. Kiedy wiedzy brakuje, trzeba wspierać się domniemaniem. Miałem rupieciarnię, którą sześć tirów właśnie wiozło ciemną nocą pomimo zakazów pod starannie wybrany, niczym nie różniący się od pozostałych budynek z dziurskiem na smoki. Z otwieraczem, w którym zamiast kapsla miał się pojawić smok, smoczek, lub smoczysko płci dowolnej – nie jestem ani rasistą, ani szowinistą, więc detale wyposażenia zwierzątka były mi doskonale obojętne. Jednak imię Kapsel wydało mi się jak najbardziej na miejscu i adoptowany, odłowiony egzemplarz już nie jest anonimowy, choć wciąż jeszcze nieschwytany.

Z pajęczą cierpliwością rozsnułem zasadzkę w otworze tak chętnie wykorzystywanym przez smoki – parkur, czy kie licho? – siadłem na zadzie i czekałem na przelot okazu. Uzbroiłem się w opakowanie wysokoprocentowej chemii, żeby nie ulec skażeniu, gdy będę siodłał bydlątko, a poza tym poprawiacz nastroju miał za zadanie umilić mi czaty. Żeby czas nie był straconym, pajęczym wzorem zająłem się wyplataniem. Wiklina trochę szeleści i gotowa byłaby spłoszyć meritum mojego pobytu, więc zająłem się robieniem z wełny merynosów jakichś sweterków, czapek dla dzieci w wieku wczesnoprzedszkolnym i szalików na kilometry bieżące.

Po merynosach przyszła pora na wielbłądy, lamy, dalmatyńczyki, krety a z braku materiału przerzuciłem się na produkcję łapaczy snów z wykorzystaniem piór gatunków zagrożonych. Zagrożenie owych gatunków było niebezpieczeństwem fundowanym sobie osobiście. Ptaszyska skubały własne kupry tak zapamiętale, że nie przerywając lotu potrafiły się rozebrać do bezwstydu, a kiedy traciły lotność szybowały wprost do woków, aby zapewnić esencjonalną treść różnokolorowej botanice poszarpanej na strzępki sprawiając wrażenie bogactwa.

Okazy albo się wyroiły, albo czekały na okres lęgowy gdzieś w Pirenejach czy w Arktyce, bo nie było ani jednego. Chińskie dzwonki milczały zaciekle od tak dawna, że może już zapomniały, jak się wydaje dźwięki, kiedy trącona szponem smoczym sieć wypełni się pożądanym egzemplarzem. Wielokrotnie smarowałem i pucowałem siodło, żeby nie urazić tego, któremu na grzbiet zamierzałem je wsadzić, bo brudziło się nieustannie. Mieliłem w zębach przekleństwa, a ono starzało się szybciej ode mnie. Z resztek wielbłądziej wełny uplotłem mu nawet kocyk, żeby je przykrywać, ale gdzie tam! – nic nie pomogło. Miałem wrażenie, że zamiast mnie na siodło wsiada smród i pylica. Metale rzadkie i gęste, ciężkie i toksyczne. Cały Mendelejew osiadał, jakby chciał się na przejażdżkę wybrać. Ja zresztą też byłem osiadły i powoli zacząłem osiągać spokój i niewzruszoność buddyjską. Kształty również, ponieważ dla niektórych gatunków zagrożonych ––zagrożeniem byłem ja z moim niezmordowanym apetytem.

Kalendarz wypiął się na mnie ze trzy razy zanim się poddałem. Teraz już tylko trwam i czekam roku przestępnego, chińskiego Roku Smoka, albo czegokolwiek, co pozwoli mi z godnością opuścić pokład i powrócić do macierzy, za swoim przewodem. Poniżej uwijały się transporty floty kontenerowej rozwożące do strefy Schengen produkty naturalne made in JA po pięć euro za sztukę. Aż przyszedł taki dzień, że azjatycki urząd skarbowy – adres nieznany, bo skrył się w szlaczkach, ale pieczęć jest czerwona i wygląda morderczo – zainteresował się moją działalnością, czy też tu, na górze, jej brakiem i postanowił za pomocą ideogramów nastraszyć mnie sądem wiekuistym i gołąbkiem w lukrze, względnie szarańczą z rodzynkami. Namówiłem swoje zasiedziałe członki do próby wykonania czynności zwanej schodzeniem z góry. Założyłem siodło na plecy i westchnąłem. Miałem na nim siedzieć, a nie być w nie ubrany. Wszystko na opak. I znikąd pomocy. Schodziłem jak jakiś zewłok nieszczęsny, zombie, albo inna karykatura życia. Strój dopełniający kowbojskiego konika ozdabiał mnie grawerowaną w motywy arabskie skórą pokrytą patyną nieudanego polowania. Kroki grały żałobnego marsza, tylko flotylla tirów święciła sukces, gdyż udało się przeciągnąć lokalny PKB na dodatnią stronę bilansu, zwalczyć głód w siedmiu najbiedniejszych okręgach i zafundować obiad dla jakiegoś miliarda sztuk azjatyckiego planktonu. Tylko smoka ani na wzór…

Musiałem chyba na głos powiedzieć, bo podszedł do mnie pan, który na moją cześć usiłował zaokrąglić skośne oczy i uczył własne usta układać się w słowa zrozumiałe dla mnie, nie mające nic wspólnego z kwadratową architekturą tutejszych literowych obrazków.

- Widzę, że SMOG pana dopadł. To niebezpieczne zajęcie. Dobrze, że pana nie przytłoczył, bo potrafi dopiec nieźle. Na pana miejscu wyszorowałbym się i to tak przez miesiąc non stop. Wy Europejczycy, to jesteście strasznie dziwni – tyle czasu siedzieć w smoczym okienku i Smoga nie zauważyć… Pan to lubi? Wdycha zamiast kokainy, czy haszyszu?

Ekstrakt o kruchości uczuć.

 

    Sennie tonę w fotelu, podglądając niebo. Delektuję się dyskretnym przenikaniem świateł, leniwą przepychanką flirtujących ze sobą chmur, rubasznym słońcem biorącym niebiańską kąpiel.

    Nagle ktoś jednym ruchem unosi podłogę, a ja z fotelem i beztroską okaleczoną przez strach osuwam się w nieznane.