piątek, 4 lipca 2025

Ściskając w ręku...

 

    Nie orientowałem się, czy w pobliskim (brzmi jak nijakim, albo nawet podejrzanym) dyskoncie trwa Wielkie Promo, czy też grasują stadami Niewielkie Promki. Za to wiedziałem doskonale, że w domu kończyła się chemia gospodarcza, papiery do wszystkiego i nie tylko, chustki, ręczniki i różne takie, z rzadka wspominane na stronkach co zacniejszych influencerów. Ale – życie trwa i wypróżniać się trzeba, więc uderzyłem z samego rana, nim konkurencja mogłaby mnie wyprzedzić. Pomknąłem rączo, jak Orient-express po pokonaniu dyplomatycznych przeszkód.


    Bez specjalnej napinki posiadłem pożądane dobra materialne, a kozacka dziewucha z wielką wprawą i werwą godną bogatszych zakupów – zeskanowała nabytek. Jako szanujący się obywatel zainkasowałem paragon w zamian za bilet NBP z lekką górką w grosiwie brzęczącym malizną. Paragon z szacunkiem ułożyłem w kołysce siat i toreb wszelakich, zamierzając onym napawać się, gdy przyjdzie czas.


    Dość powiedzieć, że czas nastał, więc usiadłem do lektury (niby po fakcie, ale opatentowałem na użytek własny metodę – raz nacięty, drugi raz nie pozwoli i zmieni zakład, choćby na wrażą konkurencję). Czytając popadłem w stany lekkie i niepoważne. Jak prostak jakiś. Okazało się, że za moją żywiołową rozrzutność dyskont zaproponował mi rabat (może nawet RABAT). Zgodnie z czcionką nie tą mniejszą, ale tą zwykłą, dyskont zaproponował mi układ. Jeśli wydam cokolwiek ponad 29 złociszy, to zapłaci za mnie piętnaście z przyszłego rachunku.


    - Cudnie! - pomyślałem – Chwali się troska o dobro klienteli.


    Czytałem dalej, żeby w pół drogi nie stanąć na poboczu. Okazało się, że rabat mogę (a nawet powinienem, żeby nie zmarnotrawić łaskawości zakładu) zrealizować dopiero w przyszłym tygodniu, jednak wyłącznie w sklepie wskazanym na paragonie.


    - Warto było czytać skrupulatnie! - byłem z siebie tak dumny, że mało kupy nie zerżnąłem z tej wielkiej radości i doczytałem adres – w Mszczonowie!


    Błyskawicznie zatrudniłem GPS, Google, SI i co tylko się dało, żeby wirtualnie zapowiedzieć swoją obecność. Trzysta czternaście kilometrów! Zaledwie! Można powiedzieć zaraz za płotem. Dyskont usiłuje obudzić we mnie ducha turystycznego, nadmuchać mnie i posłać w drogę. Może tam właśnie czeka na mnie początek reszty mojego istnienia? Albo coś jeszcze bardziej imponującego? Bo gwarantowany piętnastak to chyba ciut przymało, żeby na taką beztroskę sobie pozwalać? Czy nie?


    Po co (prócz piętnastaka) warto jechać do Mszczonowa?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz