piątek, 16 sierpnia 2019

Dylemat.


Odwiesiłem imię na wieszak. Wszyscy, którzy tu wchodzili oddawali swoje i nawet szatniarz nie był potrzebny, bo kto chciałby kraść imię, które właściciel zdejmuje dobrowolnie i ciska nim na wieszak, jak swetrem w upalny dzień. Patrzyłem na tych wisielców schnących w zapomnieniu. Nie byłem chciwy i nie szukałem nic na wymianę. Patrzyłem bezmyślnie, jak przytulają się do siebie nieudacznicy, tworząc chwilowe związki. Ich właściciele pewnie nie mieliby odwagi poczynać sobie tak bezobcesowo. Znaczy – z imionami nie mieliby śmiałości, bo kiedy już się z nich rozebrali, to jakoś szło i popołudnie powoli gasło odchodząc do lamusa.

Wieczór dojrzewał, bezimienni pocili się, gdy pochłaniali alkohol nie dla przyjemności, lecz by zapomnieć. Zapewne połowa z nich zamierzała wychodząc zabrać przypadkowe imię, bo sądzili, że gorzej trafić nie mogą. Znamienne, że przychodzili pojedynczo, a uwolnieni od bagażu potrafili rozmawiać i znajdować ekshibicjonistyczną radość w spontanicznej szczerości wobec kompletnie obcych ludzi.

Zamówiłem wprost przy barze coś zbyt trudnego do wymówienia i liczyłem, że barmanowi produkcja zajmie z grubsza dożywocie, jednak popchnął w moją stronę coś żółtego, co grzechotało kostkami lodu i było nakryte więdnącym plasterkiem pomarańczy. Pod sufitem krążyły mrzonki i nadzieje – trochę jak harpie szukające żeru, a trochę jak ostatnia deska ratunku pchnięta usłużną ręką anioła stróża. Niezdecydowane były wielce i najwyraźniej świeżo wykluły się w inkubatorach oszołomionych głów. Pod nogami snuły się zdeptane złudzenia i wygłodniałe iluzje. Obraz wystarczająco upiorny, żeby Topor mógł się pod nim podpisać bez wstydu.

Długonogie kelnerki przepłaszały stada tej menażerii, żeby nie przeszkadzały gościom w konsumpcji. Chyba nie widziały tych insektów, zjaw i wirusów czyhających na chwilę słabości. Dosiadła się do mnie istota równie beznadziejna, jak ja i przeliczając butelki za plecami barmana usiłowała wypić trzy kolory drinka niezależnie, poczynając od dołu. Życzyłem jej sukcesu zupełnie szczerze i całkiem bezinteresownie, a ona popatrzyła mi w oczy, jakby w nich chciała odnaleźć receptę na sukces. Widać zapomniała, że tu nie przychodzą wygrani.

Siedziałem na wysokim hokerze i zaciągałem się aromatem jej ciała. Pachniało trochę młodością, trochę potem i nieśmiałością. Kiedy wydawało się jej, że nie widzę machała nogami, jak dziewczynka na huśtawce, jednak wystarczyło, że ktokolwiek rzucił okiem w jej stronę, by zaplotła stopy w ciasny węzeł wsparty na podnóżku. Barman gotów był wysłuchać jej i mnie. Symultanicznie, lub zgoła jednocześnie. Widać, że doświadczony i potrafi pokiwać ze zrozumieniem głową na wszelakie wyznania, nawet najbardziej ekscentryczne, czy zgoła zmyślone ad hoc. Nie chciałem gadać. Drink nie rozwiązał mi języka, a jedynie rozdygotał myśli i pozwolił im na frywolność. Pani obok chyba również, bo wpatrywała się we mnie jakby tworzyła właśnie trzeci tom ze mną w roli głównej.

Wzruszyłem ramionami, ale nie chciałem strząsnąć jej wzroku. Sam nie wiem po co wzruszyłem. Może sprawdzałem, czy wciąż żyję? Brak imion sprawiał, że znaliśmy się jak łyse konie i pani zaproponowała mi współudział w sześciu kieliszkach wypełnionych tequilą, żebyśmy mogli się spotkać w środku po drodze pożerając beczkę soli. Skoro spotkaliśmy się przy barze, to w sumie czemu nie? Zgodziłem się skinąwszy głową, a resztą zajął się już barman ustawiając wysokoprocentowy most między nami. Spotkaliśmy się – a jakże. Pani machała już nóżkami nie zwracając uwagi na otoczenie i błędnym wzrokiem chciała przytrzymać się moich ramion, jakby blat baru był niewystarczająco stabilny.

Kiedy zaproponowała grę w „wytęż wzrok i znajdź 24 szczegóły”… z jawną sugestią, że po imiona wrócimy nazajutrz, żeby nie zmarnować tak udanej znajomości, barman tylko się uśmiechnął ścierając z blatu perły rosy spływającej ze szklanek. Oczywiście zaprosił na ciąg dalszy jutro i obiecał pochopnie, że popilnuje nam imion. Ciekawe po co? Pani do swojego coś szeptała przed wyjściem, jakby je przepraszała, albo tłumaczyła, dlaczego musi zostać w szatni. Ja, jak gbur ostatni wcisnąłem ręce w kieszeń i przeszedłem obok szatni nie zaszczycając mojego uwagą. Czekałem na zewnątrz, pamiętając, że kobiety potrzebują większej ilości słów. Kiedy wyszła, starannie zamknęła drzwi za sobą, kopnęła dwa namolne złudzenia i poszliśmy – dwoje bezimiennych pośrodku świata, który nie mógł nas rozpoznać, więc zignorował nas doskonale. Może w ogóle nie wracać, tylko pójść z nią i zapomnieć adresu?

7 komentarzy: