wtorek, 3 grudnia 2019

Spacer

Muzyka zarażała spokojem. Wystarczyło oddać się jej na chwilę, by zaginąć w czasie, albo w jego braku. Oddech spowalniał, rozmarzał się i zapominał o otoczeniu. Błogość i beztroska rosły błyskawicznie i obejmowały zmysły w posiadanie, a ciało nie znajdowało pretekstu, aby walczyć z uczuciami. Trudno walczyć z czymś, co jawi się dobrem. 

Muzyka sączyła się bez końca i chciała naśladować naturę. Skutecznie. Przed zamkniętymi oczami padał deszcz, a morze pożerało kawałek brzegu i cofało się plując piaskiem, choć było go głodne. Szumiały drzewa i krzyczał ptak. A może to człowiek gdzieś daleko śpiewał swoją radość? Nim podjąłem decyzję, że to jednak ptak, krzyk był już wspomnieniem, a melodia wspinała się na wydmy. Pomyślałem, że mogłaby poszukać jakiegoś baru, żeby spędzić wieczór w towarzystwie. Niechby i takim co nogą przytupuje pod stołem niezbyt udolnie, ale nie w samotności. Muzyka wchodziła w las, w którym ludzi być nie mogło wcale, choć pachniał tak, jak potrafi pachnieć las, gdy go słońce wypieści.

Zamyślony patrzyłem jak pomiędzy drzewami po niebie płyną chmury w tę stronę, w którą zmierzała melodia. Nie były to groźne, spragnione wrażeń, burzowe chmury, tylko niewinne, figlarne obłoki, powołane do życia po to, żeby pozbawić niebo błękitnej monotonii i nadać mu trzeci wymiar. Chmury musiał malować wielki mistrz, bo nawet stąd widać było jak pełne są kształtów i jak żyją w rytm brzmienia. Zagapiłem się tak bardzo, że muzyka popłynęła już dalej, a ja wciąż stałem tam, gdzie wiatr w gałęziach drzew naśladował szum fal. Zdolna bestia - mógł oszukać każdego, kto pozwoli oczom się zamknąć. Ja pozwoliłem. Być może sam byłem szumem, gdy tak stałem kołysząc się niczym sosna w ramionach słonego wiatru.

Kiedy zobaczyłem, że nuty nie czekając na mnie idą dalej odnajdując wioskę zapomnianą pośród lasów i tylko mizerną szosą przypiętą do cywilizacji było już niemal za późno. Goniłem. Strach szybciej krok postawić, żeby w rozkojarzeniu nie zgubić rytmu. Melodia delikatna gotowa pokruszyć się na fragmenty tak drobne, że żaden mistrz już jej nie poskłada. Żywszy krok rozjuszył krew, ale głowa wciąż w chmurach zdawała się być niezależna od nóg wytrwale mielących kroki, by dogonić muzykę, która wyszła już z lasu i między chałupami szukała noclegu. Jak bardzo ją rozumiałem - ja też nie chciałem sam zasypiać. A tym bardziej tańczyć samotnie, gdy niebo pełne gwiazd śle obietnice nieskończone. 

Muzyka przysiadała na parapetach i wąchała kwiaty, albo zerkała do otwartych sypialni szukając przyjaznej duszy. Usiadłem pod drzewem i plecami oparłem się o nie. Byłem ciekaw, na co się zdecyduje, a nie chciałem jej spłoszyć. Niech szuka w spokoju. Krew we mnie stygła, uspokajała się i kusiła wzrok, by się oddał marzeniom. Bez wzroku równie łatwo było obserwować, więc zgodziłem się z cieniem uśmiechu.

Nie wiem czym sobie zasłużyłem, ale muzyka zwiedziła wszystkie chaty i wróciła do mnie. Nastroiła mój oddech, wtuliła się niczym szczęśliwa kobieta w męskie ramiona i szeptała mi cały świat. Miała co opowiadać i speszyła się dopiero o poranku, gdy kogut z psem zaczął się przekomarzać. 

3 komentarze:

  1. Tak, las wygrzany słońcem, pięknie pachnie...

    OdpowiedzUsuń
  2. ...widać służy Panu powrót do starych zasad. Więcej czasu dla siebie, mniej wyrzutów sumienia z powodu traconego czasu na riposty nic nie wnoszące. To było jak kopulacja kilkunastokątowa w której wszyscy znudzeni, wszyscy zniechęceni czekali aż to wszystko się skończy i wróci za szybę tęskniona kobieta, tęskniony pan jak z obrazka.

    OdpowiedzUsuń