sobota, 22 lutego 2020

Błąd

Sarenka była jakaś blada, jakby albinos. Sierść połyskiwała w słońcu jak srebro, które już straciło blask, choć jeszcze nie okryło się patyną. Nie była duża, pewnie biegła na długich nogach i strzygła uszami zerkając za siebie, jakby stamtąd spodziewała się niebezpieczeństwa. Gdy wdepnęła w nasze wnyki straciła równowagę i przewróciła się skręcając swój delikatny kark. Łudzę się, że gdyby nie to wypuścilibyśmy ją ze względu na tę sierść. Miękką, błyszczącą...Ale byliśmy głodni. Bardzo głodni. Śmierć sarny ułatwiła nam zadanie. Szybko podwiesiliśmy ją za tylne nogi na drzewie, spuściliśmy krew, zdjęliśmy skórę i wypatroszyliśmy. Stygła teraz wisząc na drzewie. Widać było wyraźnie jak krucha to istota. Chuda jak wyżeł. Na długo nam nie wystarczy, szczególnie, że była nas czwórka i każdy miał już usta pełne śliny.

Ognisko zapłonęło błyskawicznie i było duże. Chcieliśmy natrzeć skórę popiołem drzewnym, a sarna zdawała się mieć więcej skóry niż mięsa. Ogień trzeszczał więc radośnie i sugerował całkiem udaną ucztę. Mięso natarliśmy dziką szałwią i czosnkiem niedźwiedzim. Przydałyby się jeszcze jakieś przyprawy ale nie dysponowaliśmy ani solą, ani pieprzem. Głód był najsilniejszą przyprawą. Musiał nam wystarczyć. Zaimprowizowany rożen kręcił się już nad płomieniem, a aromat pieczonego mięsa odbierał rozum. 

Na początek poszły podroby, bo to najłatwiejsze i najmniej czasu zabiera. Wątroba... Na wpół surowa, wciąż ciepła życiem zwierzęcia i liźnięta płomieniem... Mieliśmy zakrwawione ręce i twarze, gdy przełykaliśmy pierwsze kęsy. Serce, płuca... Pieczyste w tym czasie obracało się bardzo powoli, bo trudno nam było znaleźć wolne ręce. Szczęściem nie spłonęło na węgiel, gdy zaspokoiliśmy pierwszy głód.

Lenistwo i błogość towarzyszą sytości nieodmiennie. Potrzeba snu również. Resztką energii zakopaliśmy w miękkim, leśnym runie pozostałości wnętrzności - nikt nie skusił się na jelita. Skóra rozciągnięta drewnianymi kołkami była już natarta popiołem. Po sjeście natrze się ją raz jeszcze. Z ognia zostało już raczej wspomnienie mrugające pomarańczowym, podskórnym blaskiem , gdy wierzchem popiół bielał jak kości nieszczęśliwych, pustynnych karawan. Na rożnie zostawiliśmy to, z czym nie poradziliśmy sobie. Z sarny został trudny do rozpoznania ochłap i dwie tuszki wiszące wciąż na drzewie - udźce na później. Dzisiaj mieliśmy skończyć korpus, ale to potem. Teraz oczy miały tak lepkie powieki, że trudno je było utrzymać. Nikt nie wie, kto pierwszy zachrapał, ale wszyscy poszli tym tropem.
- No nie! - Wrzask niedowierzania i rozpaczy wyrwał nas z błogostanu. - Zeżarli! Zatłukli i zeżarli! Barbażyńcy!
Wokół ognia stało ich chyba ze dwudziestu. W panterkach i ciękich buciorach. 
- Wiecie chociaż coście zrobili? - Zapytał najstarszy. - Zeżarliście młodego jednorożca. Samiczkę... Miała dać początek hodowli. Ech! Debile!

2 komentarze:

  1. Sorki, ale mimo wszystko tekst mnie rozśmieszył. :)
    kasta

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdecydowanie wolę podziwiać sarny biegające po polanie. Kiedyś młody jelonek przebiegł mi drogę i pobiegł w głąb lasu. Byłam pod wrażeniem.

    OdpowiedzUsuń